Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rozbóynik morski. Romans Walter-Scotta. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozbóynik morski. Romans Walter-Scotta. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 277 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROŹ­DZIAŁ I.

"Ja zmie­nię wszyst­kie wa­sze od­wiecz­ne zwy­cza­ie

Wy nie bę­dzie­cie mo­gli bydź pa­na­mi w mo­wie,

Jeść, pić, my­ślić i dzia­łać iak wasi przod­ko­wie

Gdyś wam nowy oby­czay, nowe pra­wa daie."

Daw­na Ko­me­dya .

Zbli­żał się dzień uro­czy­sto­ści, a nie za­pro­szo­no tego, bez któ­re­go nie­daw­no nie było we­so­łey za­ba­wy na ca­łey wy­spie, a prze­ciw­nie wszę­dzie mó­wio­no o wzglę­dach, któ­rych Kle­we­land do­zna­ie w domu sta­re­go Udal­le­ra w Burgh-We­stra. Na ta­kie zmia­ny po­trzą­sa­li gło­wą Ran­zel­man i Swer­ta; czę­sto na­wia­sem da­wa­li po­znać Mor­daun­to­wi, że ścią­gnął na sie­bie tę nie­ła­skę przez nie­roz­trop­ną gor­li­wość w oca­le­niu ży­cia cu­dzo­ziem­co­wi, któ­re­go pierw­sza fala by… aby po­rwa­ła za sobą. – Trze­ba po­zwo­lić mo­rzu niech czy­ni swo­ie, mu­sia­ła Swer­ta, kto mu się sprze­ci­wia ten na­tem szko­do­wać musi.

– Praw­da, rzekł Ran­zel­man ro­strop­ny czło­wiek nie prze­szka­dza fa­lom za­bie­rać tego co im się na­le­ży. Ura­to­wa­ny to­pie­lec albo wi­sie­lec, za­wsze ścią­ga nie­szczę­ście. Któż wy­strza­łem za­bił Will Pa­ter­so­na nie­da­le­ko Nos­su? – Ho­len­der, któ­re­go wy­cią­gnął z wody. Jest to w praw­dzie po chrze­ciań­sku rzu­cić de­skę albo po­wróz czło­wie­ko­wi to­ną­ce­mu; nie czyń tego ied­nak ie­że­li nie chcesz po­tem na­ra­zić sio na ia­kie nie­bez­pie­czeń­stwo-

– Je­steś za­cny i mą­dry czło­wiek Pa­nie Ran­zel­man, rze­kła Swer­ta z wes­tchnie­niem i umiesz w po­trze­bie po­ma­gać są­sia­do­wi.

– Nie dzi­siej­szy ia ie­stem, od­po­wie­dział Ran­zel­man; sły­sza­łem oy­ców na­szych mó­wią­cych to samo. Nikt na wy­spach na­szych nie bę­dzie skor­szym do ra­to­wa­nia czło­wie­ka na zie­mi; ale co do wy­cią­gnie­nia go z wody sło­ney, to rzecz inna.

– Dla tego też, po­wie­dzia­ła Swer­ta, ten Kle­we­land z ła­ski Ma­gnu­sa Tro­il wy­sa­dził na­sze­go mło­de­go pana, któ­re­go aż do ostat­nich zie­lo­nych świąt, iesz­cze za ozdo­bę ca­łey wy­spy mia­no Ma­gnu­sa, kto­ry bę­dąc na czczo, ucho­dzi za nay­ro­zum­niey­sze­go ze wszyst­kich Sze­tland­czy­ków: tak iak iest nay­bo­gat­szym.

– Nie wskó­ra on nic ze swo­im ro­zu­mem, od­po­wie­dział Ran­zel­man, po­trzą­sa­iąc gło­wą; zda­rza­ią się chwi­le Swer­to, że i naj­mę­dr­si z nas, wy­zna­ią po­kor­nie, i ia ie­stem z tey licz­by, że są głu­pi iak cie­lę­ta. Ale tak trud­no im co wskó­rać ze wo­itm głup­stwem iak mnie wdra­pać się na szczyt Sum­bur­ghu, co mi się raz albo dwa tra­fi­ło w ży­ciu. – Zo­ba­czy­my wiec nie­za­dłu­go ia­kie ztąd li­cho uro­śnie, gdyż nic do­bre­go pew­nie nie wy­nik­nie.

– Nie, nie; od­po­wie­dzia­ła Swer­ta z tem­że sa­mem pro­ro­czym to­nem; nic ztąd do­bre­go nie wy­nik­nie, to praw­da nie­za­wod­na.

Te smut­ne prze­po­wied­nie tak czę­sto po­wta­rza­ne, spra­wi­ły pew­ne wra­że­nie na umy­śle Mor­daun­ta. Nie przy­pusz­czał wpraw­dzie, aby nie­przy­iem­ne w któ­rych się znaj­do­wał oko­licz­no­ści, były ko­niecz­nym skut­kiem mi­ło­sier­ne­go uczyn­ku, ia­kie­go do­peł­nił ra­tu­iąc czło­wie­ka w mo­rzu to­ną­ce­go; lecz mu się zda­wa­ło, że zo­sta­ie pod wpły­wem ia­kich cza­rów, któ­rych nie znał ani po­tę­gi, ani nie­bez­pie­czeń­stwu; ied­nem sło­wem, że ia­kaś nad­przy­ro­dzo­na i nie­zwy­cię­żo­na sila kie­ro­wa­ła smut­nem iego prze­zna­cze­niem. Cie­ka­wość iego i nie­spo­koy­ność do­szły do nay­wyż­sze­go stop­nia; po­sta­no­wił bydź na nad­cho­dzą­cey uro­czy­sto­ści, prze­czu­wa­jąc że się na niey sta­nie coś nad­zwy­czaj­ne­go, co wpływ sta­now­czy wy­wrze na iego przy­szłość.

Po­nie­waż oy­ciec iego był wów­czas w za­spo­ka­ia­ią­cym sta­nie zdro­wia, wy­pa­da­ło ko­niecz­nie Mor­daun­to­wi od­kryć mu swóy za­miar, co też i uczy­nił. Mer­ton go spy­tał, dla cze­go te­raz a nie w in­nym cza­sie wy­bie­ra się w tę po­dróż.

– Bo to iest dzień go­do­wy; od­po­wie­dział mło­dzie­niec; cała wy­spa tam się zgro­ma­dzi.

– A ty chczesz po­więk­szyć licz­bę sza­leń­ców? Idź; ale uwa­żay do­brze na ściesz­kę, któ­rą się za­pu­ścisz. Spad­nie­nie z wy­so­ko­ści skał Fula nie iest nie­bez­piecz­niey­sze.

– Czy mogę spy­tać o po­bud­kę tey rady? rzekł Mor­daunt.

– Ma­gnus Tro­il ma dwie cór­ki. Ty ie­steś w wie­ku, w któ­rym mło­dy wiek na po­dob­ne cac­ka uważ­nem pa­trzy okiem, aby póź­niey prze­kli­nał ten dzień kie­dy ie pierw­szy raz uy­rzał. – Pa­mię­tay abyś się ich wy­strze­gał; gdyż iako ta pleć wy­da­ła na świat grzech i śmierć, tak iey czu­łe wey­rze­nie i mowa peł­na sło­dy­czy, przy­no­si upa­dek i nie­uchron­ne znisz­cze­nie każ­de­mu kto­ry iey za­ufał.

Mor­daunt czę­sto po­strze­gał, że oy­ciec iego wy­raź­ny miał wstręt do płci żeń­skiey, lecz nig­dy iesz­cze nie wy­ra­żał­go w sło­wach tuk… sta­now­czych. Od­po­wie­dział mu, że cór­ki. Ma­gnu­sa Tro­il uwa­ża tak iak inne dziew­czę­ta wy­spy, na­wet mniey ce­nić ie po­wi­nien, gdyż mu wy­po­wie­dzia­ły przy­iaźń bez żad­ney przy­czy­ny.

– A ty ią chcesz na nowo oży­wić? rzekł mu oy­ciec, nie­ro­zum­na ćmo, któ­ra wy­rwaw­szy się z ognia z ca­łe­mi skrzy­dła­mi, za­miast la­tać w ciem­no­ści, któ­ra iey oca­la ży­cie, po­wra­ca do pło­mie­nia żeby się spa­li­ła! Ale po co ia mam czas tra­cić i od­wra­cać cię od nie­uchron­ne­go twe­go prze­zna­cze­nia? idź za iego po­pę­dem.

Na­za­iutrz, w wi­lią wiel­kiey uro­czy­sto­ści, Mor­daunt udał się w dro­gę do Burgh-We­stra, roz­wa­ża­iąc na­prze­mia­ny to sło­wo Nor­ny, to prze­stro­gi oyca, to… prze­po­wie­dze­nia zło-wróż­bę Sur­thy i Ran­zel­ma­na z Jarl­sho­fu, po­grą­żo­ny w czar­nych ma­rze­niach któ­re z tylu oko­licz­no­ści po­wsta­wa­ły w iego umy­śle..

– Za­pew­ne w Burgh-We­stra zim­no przy­ię­ty będę, my­ślał, dla tego też kró­ciey za­ba­wię. Chcę tyl­ko do­wie­dzieć się, czy ie ułu­dził ten roz­bit cu­dzo­zie­miec, czy tak po­stę­pu­ią przez wła­sną pło­chość albo przez chęć zmia­ny – W pierw­szym przy­pad­ku, uspra­wie­dli­wię się, a wte­dy niech się strze­że ka­pi­tan Cle­ve­land! w dru­gim.. że­gnam na za­wsze Burgh-We­stra i iego miesz­kań­ców. Gdy roz­my­ślał nad tym dru­gim przy­pad­kiem, ob­ra­żo­na iego duma i wra­ca­ią­ca czu­łość ku tym któ­re w ta­kim ra­zie miał po­że­gnać na za­wsze, wy­ci­snę­ły mu łzę z oczu. Otarł ią szyb­ko wy­rzu­ca­iąc so­bie tę sła­bość i po­dwo­ił kro­ku.

Po­go­da była pięk­na; i szedł wol­ny od prze­szkód ia­kie ostat­nią razą na tey sa­mey dro­dze po­ko­ny­wać mu­siał. To ied­nak w iego roz­my­śla­niach nie­przy­iem­ne na­strę­cza­ło po­rów­na­nia. – W tedy, mó­wił do sie­bie, mu­sia­łem wal­czyć ze wście­kłym ura­ga­nem, lecz ser­ce moie było ci­che i spo­koy­ne, ach cze­muż te­raz nie pa­nu­ie w nim taż sama po­go­da, choć­bym też mu­siał wal­czyć z nay­sil­niey­szą na­wał­ni­cą iaka kie­dy wrza­ła na tych sa­mot­nych gó­rach!

Temi za­ię­ty my­śla­mi, przy­był nad po­łu­dniem do Har­fra, gdzie miesz­kał, iak­to so­bie czy­tel­nik przy­po­mnieć moie, uczo­ny Pan Jel­low­ley. Nasz po – droż­ny po­my­ślał nad tem aby nie za­le­żeć od oszczęd­ney go­ścin­no­ści pa­nów tego domu, któ­rzy pod tym wzglę­dem na ca­łey wy­spie nay­gor­szą mie­li sła­wę; wziął wiec mały za­pas żyw­no­ści któ­ra­by na dłuż­szą iesz­cze po­dróż wy­star­czyć ino­gła. Jed­nak czy przez grzecz­ność, czy dla ro­ze­rwa­nia się w przy­krych my­ślach, wszedł do domu, w któ­rym nay­więk­sze za­stał po­ru­sze­nie. Tryp­to­lem sam w bu­tach, krę­cił się tu i owdzie, i z wrza­skiem py­tał się o róż­ne rze­czy sio­try i słu­żą­cey; któ­re mu od­po­wia­da­ły kwa­śno. Na­ko­niec po­ka­za­ła się sza­now­na Pan­na Bar­ba­ra osło­nio­na płasz­czem zwa­nym wów­czas Jó­zef, to iest odzie­niem na­der ob­szer­nem, któ­re nie­gdyś było zie­lo­ne, lecz dzię­ki dzia­ła­niom cza­su i róż­nym ła­ta­ni­nom, z zie­lo­ne­go sta­ło się pstro bla­da­wem, iak przed wie­la płaszcz pa­try­ar­chy te­goż imie­nia. Ka­pe­lusz w kształ­cie dzwo­nu, ku­pio­ny od nie­pa­mięt­nych cza­sów, kie­dy próż­ność try­um­fo­wa­ła nad skner­stwem, ozdo­bio­ny pió­rem wy­sta­wio­nem na deszcz i wia­try tak czę­sto iak pió­ra ły­ski, do­peł­niał iey stro­iu, oprócz spi­cru­ty srebr­ney, sta­ro­żyt­ney ro­bo­ty, któ­rą trzy­ma­ła w ręku. Ten ubiór, wej­rze­nie śmia­łe i gę­sta mina, wska­zy­wa­ły że pan­na Bar­ba­ra wy­bie­ra się w po­dróż i pra­gnie aby wszy­scy wie­dzie­li o tem iey po­sta­no­wie­niu.

Ona pierw­sza uj­rza­ła Mor­daun­ta; a wi­dok ten prze­ciw­ne i po­mie­sza­ne spra­wił w niey uczu­cia. A niech mi pan Bóg do­po­mo­że! krzyk­nę­ła, nim on iesz­cze wszedł do izby: wszak to ten sam mło­dy czło­wiek któ­ry nosi na szyi kley­no­ty, i sprząt­nął gęś na­szą tak pręd­ko iak skow­ron­ka! Wi­dok łań­cu­cha zło­te­go kto­ry z pierw­sze­go wey­rze­nia tak wiel­kie na iey umy­śle uczy­nił wra­że­nie, wpły­wał na pierw­szą część iey wy­krzyk­nie­nia; a pa­miąt­ka nie­szczę­śli­we­go losu wę­dzon­ki na dru­gą. Mech zgi­nę! przy­da­ła; oto wła­śnie drzwi otwie­ra.

– Ja idę do Burgh – We­stra, pan­no Jel­low­ley, rzekł Mor­daunt.

– Miło nam bę­dzie ra­zem z pa­nem od­by­wać tę po­dróż, od­po­wie­dia­ła pan­na Jel­low­ley. Jesz­cze tro­chę za rano do ie­die­nia; wsze­la­ko ie­że­li przy­y­miesz ka­wa­łek chle­ba ięcz­mien­ne­go i szklan­kę blun­du,… Nie zdro­wo iest ied­nak po­dró­żo­wać z peł­nym żo­łąd­kiem; zwłasz­cza­że trze­ba za­cho­wać swóy ape­tyt na tę uro­szy­stość, gdyż tam za­pew­ne wszyst­kie­go bę­dzie po­do­stat­kiem.

Mor­daunt wy­do­staw­szy żyw­ność, po­ka­zał im że nie chciał być dla nich cię­ża­rem dru­gi raz, i za­pro­sił ich na swóy obia­dek. Bied­ny Tryp­to­lem któ­ry rzad­ko przed swe­mi oczy­ma wi­dział przez pół na­wet tak smacz­ny po­si­łek, rzu­cił się nań iak San­szo na pia­nę z rą­dla w kuch­ni Ga­ma­sza. Jego sio­stra nie mo­gła się obro­nić po­ku­sie, choć z więk­szą wstrze­mięź­li­wo­ścią i pew­nym ro­dza­iem wsty­du. Za­ga­si­ła była ogień, po­nie­waż w kra­iu tak zim­nym trze­ba oszczę­dzać ma­te­ry­ałów pal­nych; i nie go­to­wa­ła wca­le obia­du, bo za­mie­rzy­li so­bie rano wy­ie­chać. Przy­zna­ła ied­nak że ka­wa­łek so­lo­ney wo­ło­wi­ny Mor­daun­ta bar­dzo do­brze wy­glą­dał; i cie­ka­wa była czy też ią w tym kra­iu tak do­brze urzą­dza­ią iak w pół­noc­ney Szko­cyi. Po tych uwa­gach pan­na Bar­ba­ra przy­ię­ła, ofia­ro­wa­ny po­si­łek, któ­re­go się wca­le nie spo­dzie­wa­ła.

Po skoń­cze­niu tey prze­ką­ski, peł­no­moc­nik nie­cier­pli­wie chciał pu­ścić się w dro­gę, i Mor­daunt mógł po­znać że grzecz­ność Bar­ba­ry w iego przy­ię­ciu nie była bez­in­te­res­sow­na. Ani ona, ani uczo­ny Tryp­to­lem nie my­śle­li pu­ścić się w po­dróż bez prze­wod­ni­ka, w kra­iu pra­wie dzi­kim i nie­zna­nym. Ła­two im było wziąść któ­re­go z dzien­nych ro­bot­ni­ków z fol­war­ku; ale prze­zor­ny rol­nik słusz­nie uwa­ża­li że przez to stra­cił­by dzień ro­bo­ty, a iego sio­stra po­więk­szy­ła tę bo­iaźń wy­krzy­ku­iąc: – Je­den dzień ro­bo­ty! po­wiedz ra­czey dwa­dzie­ścia. Niech tyl­ko te próż­nia­ki zwie­trzą gar­nek przy ogniu albo usły­szą rzę­po­le­nie skrzyp­ka, a Bóg wie kie­dy ich za­cią­gniesz do prac.

Prócz tego, szczę­śli­we przy­by­cie Mor­daun­ta w tey chwi­li, albo ra­czey żyw­ność któ­rą ich ura­czył, spra­wi­ła mu tak miłe przy­ię­cie, kie­dy w in­ney oko­licz­no­ści, sam wi­dok go­ścia był­by śmier­tel­nym dresz­czem go­spo­da­rza prze­nik­nął. P. Jel­lo – wley z dru­giey stro­ny nie byt nie­czu­łym na roz­kosz ia­kiey do­zna wy­szcze­gól­nia­iąc swe­mu mło­de­mu to­wa­rzy­szo­wi wszyst­kie swe po­my­sły ulep­sze­nia, i znay­du­iąc, co mu się tez rzad­ko zda­rza­ło, po­wol­ne­go i ła­ska­we­go słu­cha­cza.

Po­nie­waż peł­no­moc­nik i iego sio­stra mie­li tę dro­gę od­być kon­no, trze­ba im było wy­szu­kać koni dla sie­bie i dla to­wa­rzy­sza po­dró­ży: rzecz bar­dzo ła­twa w kra­iu w któ­rym nie­zli­czo­ne mnó­stwo tak ma­łych ko­ni­ków z roz­czor­cha­ne­mi grzy­wa­mi, o dłu­gich grzbie­tach o krót­kich nóż­kach, wol­no się błą­ka po sze­ro­kich pa­stwi­skach, w to­wa­rzy­stwie gęsi, ba­ra­nów, kóz, świń i tych ma­łych kró­wek, któ­rych ro­dzay szcze­gól­nie iest wysp Sze­tlandz­kich udzia­łem; licz­ba zaś tych zwie­rząt ta­kiest wiel­ka, że le­ni­wa kli­ma­tu we­ge­ta­cya za­le­d­wie im żyw­no­ści do­star­czyć może. Jest wpraw­dzie pra­wo wy­łącz­ney wła­sno­ści nad temi zwie­rzę­ta­mi i każ­de z nich nosi pięt­no swe­go wła­ści­cie­la; lecz gdy po­dróż­ny po­trze­bu­ie ko­nia, wsia­da śmia­ło na pierw­sze­go któ­re­go zła­pie; a skoń­czyw­szy dro­gę pusz­cza go wol­no, i zwie­rzę z cu­dow­nym pra­wie in­stynk­tem po­wra­ca do swe­go sta­da.

Cho­ciaż wol­ność uży­wa­nia cu­dzey wła­sno­ści, peł­no­moc­nik z cza­sem wy­ko­rze­nić za­my­ślał, ied­na­kie iako roz­trop­ny czło­wiek, nie za­nie­dby­wał w po­trze­bie z niey ko­rzy­stać; tłu­ma­cząc się przy­ię­tym zwy­cza­iem u tych, któ­rzy iak on, nie ma­iąc koni, w po­trze­bie uży­wa­li cu­dzych. Ka­zał więc zła­pać na wzgór­kach trzy małe szkap­ki dłu­go­grzy­we, po­dob­ne bar­dziey do niedź­wie­dzi niż do koni, ied­nak śmia­łe, moc­ne, i wy­trwa­łe.

Przy­pro­wa­dza­no dwa ko­ni­ki, i osio­dła­no do po­dró­ży. Ko­ni­ka prze­zna­czo­ne­go dla pięk­ney Bar­ba­ry, ozdo­bio­no dam­skiem sio­dłem rzad­kiey sta­ro­żyt­no­ści. Była to nie­zmier­na po­dusz­ka sier­ścią wy­pcha­na, z któ­rey ze­wsząd wi­siał sta­ry cza­prak, po­cząt­ko­wo prze­zna­czo­ny dla koni śred­nie­go wzro­stu; na­krył więc bied­ną szka­pę od uszów do ogo­na, spa­dał iey do pę­cin, tak że tyl­ko wi­dać było gło­wę ko­nia dum­nie ru­sza­ią­cą się, iak he­ral­dycz­na po­sta­wa lwa wy­cho­dzą­ce­go z krza­ku.

Mor­daunt pod­niósł grzecz­nie pięk­ną pan­nę Jel­low­ley, i bez wiel­kie­go wy­si­le­nia po­mógł iey usiąśdź na sio­dle. Być może, że bę­dąc ce­lem grzecz­no­ści ta­kie­go ko­niu­sze­go, i do­świad­cza­jąc ta­iem­nych uczuć za­do­wo­le­nia z tego, iż przy­bra­ła się w nay­pięk­niey­sze stro­ie, co się iey od wie­ków nie zda­rzy­ło, po­wzię­ła na chwi­lę ia­kiei wy­obra­że­nia roz­pra­sza­ją­ce iey my­śli o oszczęd­no­ści, któ­re­mi się wy­łącz­nie zay­mo­wa­ła. Rzu­ciw­szy grzecz­ne wey­rze­nie na swóy płaszcz wy­pło­wia­ły i dłu­gi wi­szą­cy Ku­las, ozdo­bę sio­dła, rze­kła z uśmie­chem do Mor­daun­ta, że przy­jem­nie by­ło­by ie­chać w tak pięk­ną po­go­dę i w tak do­bra­nym to­wa­rzy­stwie, gdy­by to nie było z taką szko­dą suk­ni, do­da­ła rzu­ca­iąc okiem na ie­den róg swe­go płasz­cza gdzie haft nay­bur­dziey się wy­tarł.

Brat iey po­wa­lił się cięż­ko na swo­ię szkap­kę, aże mimo po­go­dy, wziął oprócz in­nych suk­ni dłu­gi czer­wo­ny płaszcz, mały iego ko­nik bar­da­ziey się iesz­cze scho­wał w tych fał­dach, niż ru­mak pan­ny Bar­ba­ry. Nad­to przy­pa­dek zrzą­dził, że to było zwie­rze żywe, upar­te i na­ro­wi­ste; i po­mi­mo cię­ża­ru Tryp­to­le­ma, wierz­ga­ło usta­wicz­nie tak, że nie po­zwa­la­ło swe­mu Jeźdz­co­wi za­cho­wać na sio­dle rów­no­wa­gę; ale strze­mio­na były cał­kiem ukry­te pod sze­ro­kim iego płasz­cza ob­wo­dem, te susy, z bli­ska na­wet pa­trząc, zda­wa­ły się po­cho­dzić z do­bro­wol­nych ru­chów iedżdź­ca, bez po­mo­cy in­nych nóg tyl­ko ta­kie ia­kie mu dala na­tu­ra. Lecz przy­pa­trzyw­szy się le­piey, po­wa­ga peł­no­moc­ni­ka i ia­kaś nie­spo­koy­ność z bo­iaź­nią na iego twa­rzy wy­ry­ta, śmiesz­ną two­rzy­ła sprzecz­ność z har­ca­mi ia­kie co chwi­la wy­pra­wiał.

Mor­daunt po­stę­po­wał przy boku tey za­cney pary, ia­dąc po­dług kra­io­we­go zwy­cza­iu na ko­niu, bez żad­ne­go rzę­du prócz cu­gli. Pan Jel­low­ley po­sta­no­wił w du­szy nie oba­lać tego gru­be­go zwy­cza­iu uży­wa­nia cu­dzey wła­sno­ści bez po­zwo­le­nia wła­ści­cie­li, do­pó­ki sam nie bę­dzie miał koni, z któ­rych­by usług iego są­sie­dzi ko­rzy­stać mo­gli.

Ale Tryp­to­lem dla in­nych w kra­iu nad­użyć nie tak był po­wol­ny, i mę­czył Mor­daun­ta nud­ne­mi roz­pra­wa­mi

O zmia­nach ia­kie spra­wić mia­ło iego przy­by­cie. Lubo nie bie­gły w tey sztu­ce no­wo­żyt­ney, dzię­ki któ­rey zie­mia tak ulep­sza się, że aż topi się w ręku wła­ści­cie­la, Tryp­to­lem po­sia­dał gor­li­wość, ie­że­li nie na­ukę wszyst­kich to­wa­rzystw agro­no­micz­nych, i nikt go­nie prze­szedł pod wzglę­dem tego szla­chet­ne­go spo­so­bu my­śle­nia, któ­ry gar­dzi rów­no­wa­że­niem do­cho­dów z wy­dat­ka­mi i są­dzi że chwa­ła do­ko­na­nia wiel­kich na po­wierzch­ni zie­mi od­mian, znay­du­ie iak cno­ta, na­gro­dę w sa­mey so­bie.

– Nie było ka­wał­ka dzi­kie­go i gó­rzy­ste­go grun­tu przez któ­ry z Mor­daun­tem prze­jeż­dżał, coby iego czyn­ney wy­obraź­ni nie po­da­wał ja­kie­go po­my­słu zmia­ny i po­lep­sze­nia. Już to pro­wa­dził dro­gi przez te trzę­sa­wi­ska nie­prze­by­te dla in­nych stwo­rzeń, prócz zwie­rząt czwo­ro­noż­nych któ­re ich nio­sły; sta­wiał po­rząd­ne domy na mieyt­cu ske­oków czy­li bud ka­mien­nych nie­tyn­ko­wa­nych, w któ­rych wy­spia­rze su­szą ryby; uczył ich ro­bić do­bre piwo za­miast blun­du; ka­zał im za­sa­dzać lasy na tych wy­spach gdzie żad­ne­go nie wi­dać było drze­wa, i od­kry­wał bo­ga­te ko­pal­nie w miey­scach, gdzie na li­chy skil­ling duń­ski spo­glą­da­no z pew­nem usza­no­wa­niem. Wszyst­kie te zmia­ny i wie­le in­nych były iuż za­twier­dzo­ne w umy­śle god­ne­go peł­no­moc­ni­ka; mó­wił z nay­więk­szem za­ufa­niem o nie­chyb­nych po­mo­cach ia­kie dla usku­tecz­nie­nia tych po­my­słów znaj­dzie u sze­ro – ko­wład­nych dzie­dzi­ców, a szcze­gól­niey w Ma­gnu­sie Tro­il. W prze­cią­gu dwóch go­dzin roz­mo­wy, rzekł, udzie­lę temu nie­bo­ra­ko­wi nie­któ­rych mo­ich my­śli; a zo­ba­czysz iak be­dzie wdzięcz­nym temu któ­ry go oświe­caj a to wię­cey zna­czy niż bo­gac­twa.

– Nie ży­czę panu bar­dzo się na to spusz­czać; rze­ki Mor­daunt prze­strze­ga­iąc go; ło­dzią Ma­gnu­sa Tro­il nie­ła­two kie­ro­wać, iest on moc­no przy­wią­za­ny do swo­ich i swe­go kra­iu mnie­mań; i tak ci bę­dzie trud­no na­uczyć tego ko­nia na któ­rym ie­dziesz, aby za­nu­rzał się w mo­rzu iak cie­lę mor­skie, iak do­ka­zać aby Ma­gnus po­rzu­cił nor­weg­skie oby­cza­ie, a przy­iął szkoc­kie. Jed­na­ko­woż, choć iest nie­zmien­nym prze­strze­ga­czem daw­nych zwy­cza­iów, nie iest może stal­szy niż kto inny dla swo­ich daw­nych przy­ja­ciół.

– Heus tu in­ep­te! rze­kił uczeń uni­wer­sy­te­tu Sgo An­drze­ia, niech so­bie tam bę­dzie nie­zmien­ny czy nie­sta­ły, co mnie to ob­cho­dzi. Nie po­wi­nien­że on we mnie mieć za­ufa­nia, we mnie, co taka mam u świa­ta wzię­tość. Je­den fon­de, (ten bar­ba­rzyń­ski ty­tuł iesz­cze so­bie daie ów Ma­gnus) bę­dzie śmiał mie­rzyć swo­ie zda­nie z mo­iem, wa­żyć swe przy­czy­ny z mo­ie­mi, Jed­nem sło­wem mie­rzyć się ze mną, odzia­nym całą god­no­ścią ty­tu­łu re­pre­zen­tan­ta lor­da szam­bel­la­na wysp Szel­tandz­kich i Or­kadz­kich.

– Zgo­da; lecz ia panu nie ra­dzę zbiiać wprost iego prze­są­dów. Od uro­dze­nia aż, do dnia dzi­siey­sze­go, Ma­gnus nie znał wyż­sze­go nad sie­bie czło­wie­ka; sta­ry koń kto­ry nig­dy nie czuł wę­dzi­dła, zno­si ie z trud­no­ścią. Ado tego, nig­dy on cier­pli­wie nie słu­chał dłu­gich ka­zań; może więc zbun­to­wać się prze­ciw two­im za­mie­rzo­nym zmia­nom, wprzód nim iesz­cze usły­szy o ich po­trze­bie i użyt­ku.

– Cóż ty mi pra­wisz mło­dzień­cze? za­wo­łał peł­no­moc­nik: ie­st­że iaka na tych wy­spach żywa du­sza, tak nędz­nie za­śle­pia­na, któ­ra­by nie czu­ia co iey brak­nie? Czło­wiek, zwierz na­wet, do­dał z co­raz więk­szym za­pa­le­ni, czy może okiem rzu­cić na te bied­ne na­rzę­dzia ia­kie tu bez­wstyd­nie na­zy­wa­ią mły­nem na zbo­że, bez za­drże­nia na tę myśl że musi mleć ziar­no tak dłu­gą i nie­szczę­śli­wą pra­cą? Nędz­ni! mu­szą ich mieć naym­niey po pięć­dzie­siąt w każ­dey pa­ra­fii; każ­dy stę­ka­iąc gnie­cie to bied­ne ziar­no li­chym ka­my­kiem le­d­wo krę­co­cym się w wy­drą­że­niu nie więk­szem iak ul, a mógł­by wi­dzieć wspa­nia­ły młyn pań­ski któ­re­go huk roz­le­gał­by się po ca­łym kra­iu, i z któ­re­go mąka sy­pa­ła­by się kor­ca­mi na raz.

– Tak, tak, móy bra­cisz­ku, rze­kła Bar­ba­ra; tak mó­wisz iak czy­nisz za­wsze. Rzecz im wię­cey kosz­tu­ie, tym iest pięk­niey­sza, to iest two­ia ma­xy­ma.

Nie mo­że­szże po­mie­ścić so­bie tego W gło­wie, że w tym kra­iu każ­dy mie­le garść zbo­ża na swo­ię po­trze­bę, nie my­śląc o mły­nach pań­skich w któ­rych z wiel­kim kosz­tem swe ziar­no mleć musi? Jleż cię razy sły­sza­łam ia­keś się kłó­cił ze sta­rym Edie-Hap­per mły­na­rzem w Grin­dle­brun, a na­wet z iego chłop­cem, o po­da­tek od mie­le­nia, o look, o grow­pen i Bóg wie o co? a te­raz chcesz tak zły po­da­ru­nek uczy­nić dla bied­nych lu­dzi któ­rzy bez opła­ty zbo­że swo­ie mie­lą po do­mach?

– Nie ga­day mi o look i growp en wy­krzyk­nął, roz­gnie­wa­ny rol­nik: le­piey by­ło­by dać mły­na­rzo­wi ied­ną część mąki a wziąść dru­gą zmie­lo­ną po chrze­ściań­sku, ni­że­li rzu­cać do­bre ziar­no w to cac­ko dzie­cin­ne. Pa­trzay­no na ten mi­zer­ny mły­nek wod­ny, Bar­ba­ro…. No, no! a to prze­klę­ta szka­pa! Ko­nik się nie­cier­pli­wił kie­dy iez­dzieć iego sta­nął dla oka­zy­wa­nia wszyst­kich wad mły­na

Sze­tlandz­kie­go. Patrz; on tyl­ko może o ie­den sto­pień wyż­szy od żarn nie ma ani koła, ani pal­czyc, ani try­pu ani sluz…. Cóż… to zno­wu! o za nie­zno­sna be­stya!… On nie może… e ze­mleć w kwa­dran­sie pół­kor­ca zbo­ża; a kie­dy zmie­le, mąka bę­dzie lep­sza na osyp­kę dla psów niż na chleb dla czło­wie­ka. A tak tedy… Jesz­cze! bę­dzie­szże spo­koy­na ty be­styo! prze­klę­te zwie­rze!…! a tak tedy…. Czy dia­bla zja­dła ta szka­pa!

Kie­dy wy­ma­wiał te ostat­nie sło­wa koń iego cią­gle się spi­na­iąc, ska­cząc, krę­cąc, z nie­cier­pli­wio­ny, na­gle scho­wał gło­wę po­mię­dzy przed­nie nogi a wierz­gnąw­szy tyl­ne­mi, zrzu­cił swe­go ieźdz­ca w stru­mień nad któ­rym stał ów młyn tak zga­nio­ny; ob­ró­ciw­szy się po­tem… w tył, ucie­kał ga­lo­pem na pa­stwi­ska skąd go wzię­to, rżąc z ra­do­ści i wy­ska­ku­iąc za każ­dym kro­kiem.

Mor­daunt szcze­rze śmie­iąc się z tego nie­szko­dli­we­go przy­pad­ku, po­mógł pro­iek­ci­ście wy­brnąć z wody, a pan­na Bar­ba­ra win­szo­wa­ła mu szy­der­czo że wpadł W stru­mień Sze­tlandz­ki, gdyż nie ła­two­by mu było wy­do­stać się z rze­ki ob­ra­ca­ią­cey młyn szkoc­ki. Nie od­po­wia­da­iąc a ten przy­ci­nek, Tryp­to­lem, iak tyl­ko sta­nął na no­gach, po­trzą­snął gło­wą, i otarł so­bie uszy; ucie­szył się przy­naym­niey że iego wiel­ki sza­ra­fan ochro­nił go od zu­peł­ne­go prze­mok­nię­cia, i za­wo­łał. – Ja tu spro­wa­dzę ogie­ry z hrab­stwa La­nark, kla­cze z hrab­stwa Ayr; nie znio­sę na tych wy­spach żad­ne­go z tych wy­rod­ków koń­skich któ­re ła­mią kar­ki uczci­wym lu­dziom. Ro­zu­miesz Bar­ba­ro, ia ci po­wia­dam że z nich cały kray oczysz­czę.

– Le­piey­byś wy­żął swóy płaszcz, od­po­wie­dzia­ła mu sio­stra.

Tym­cza­sem Mor­daunt zła­paw­szy in­ne­go ko­ni­ka na bli­skiey łące; i zro­biw­szy wę­dzi­dła z trzci­ny sple­cio­ney, wsa­dził skwa­szo­ne­go pro­iek­ci­stę na ru­ma­ka spo­koy­niey­sze­go niż tam­ten.

Lecz, spad­nie­nie pana Jel­low­ley zu­peł­nie iego za­pał przy­ga­si­ło; przez pięć wiel­kich mil za­le­d­wie ied­no wy­mó­wił sło­wo, da­iąc wol­ny bieg me­lan­cho­licz­nym wy­krzyk­nie­niom i na­rze­ka­niom pan­ny Bar­ba­ry, po stra­cie uzdecz­ki któ­rą szka­pa unio­sła.

– Do­pie­ro, za­wo­ła­ła, osiem­na­ście lat ia­kem ia ku­pi­ła, a te­raz po­że­gnay się i nią na wie­ki. Wi­dząc że nikt iey nie prze­ry­wał, za­czę­ła roz­mo­wę o eko­no­mi­ce po­dług swo­ich o niey po­wzię­tych wy­obra­żeń i sys­te­ma­tu, któ­ry cho­ciaż go się trzy­ma­ła tyl­ko wzglę­dem oszczę­dza­nia pie­nię­dzy, uczy­nił­by za­szczyt naj­su­row­sze­mu za­kon­ni­ko­wi.

Mor­daunt nie prze­ry­wał iey wca­le. Wie­dząc że się zbli­żał do Burgh-We­stra, wo­lał ra­czey roz­wa­żać iak też go przy­imą dwie pięk­ne i mło­de dziew­czę­ta niż słu­chać iey ga­da­ni­ny, po­mi­mo wszel­kiey wy­mo­wy z jaką się roz­sze­rza­ła do­wo­dząc, że pod­pi­nek iest zdrow­szy niż piwo; i że gdy­by iey brat spa­da­jąc z ko­nia start był so­bie nogę, ma­sło i pro­ste zna­io­me iey zio­ła le­piej by go ule­czy­ly niż naj­lep­sze w świe­cie ap­te­ki. Na­ko­niec po smut­nych trzę­sa­wi­skach, przez któ­re do­tąd brnę­li, na­stą­pi­ła przy­iem­niej­sza oko­li­ca. Sta­nę­li wre­ście na brze­gu pięk­ne­go je­zio­ra wody slo­ney albo ra­czey od­no­gi mor­skiey, we­wnątrz kra­iu za­cho­dzą­cey, któ­rą ze­wsząd ota­cza­ła pięk­na zie­mia, rów­na, płod­na i ob­fi­te wy­da­ią­ca zbio­ry, ia­kich iesz­cze do­tąd nie wi­dzia­ło w kra­iu do­świad­czo­ne Tryp­to­le­ma oko. Wśród tey obie­ca­ney zie­mi wzno­sił sie za­mek Burgh We­stra. Łań­cuch gór okry­ty zie­lo­no­ścią za­sła­niał go przed wia­tra­mi pół­noc­no-wschod­nie­mi, i pa­no­wał nad ie­zio­rem i nad oce­anem z któ­re­go się two­rzy­ło, nad roz­ma­ite­mi wy­spa­mi i gó­ra­mi w od­da­le­niu. Z ko­mi­nów zam­ku i pra­wie ze wszyst­kich we wsi, wy­cho­dzi­ła gę­sta chmu­ra dymu oka­zu­ią­ca że nie tyl­ko w zam­ku czy­nią do go­dów przy­go­to­wa­nia, lecz że się nie­mi zay­mo­wa­ły wszyst­kie cha­ty wio­ski.

– A da­li­bóg! wrza­sła Bar­ba­ra; po­wie­dział­by kto że cała wio­ska iest ogniu. Aż tu za­pach kuch­ni do­la­ta! czło­wiek głod­ne­go żo­łąd­ka le­d­wie­by nie przy­stał za za­mia­nę dymu z tych ko­mi­nów, za swóy chleb ięcz­mien­ny.ROZ­DZIAŁ II.

"Mó­wisz o przy­ia­cie­lu co ser­ce swe zmie­nił.

"Uwa­żay; gdy się przy­iaźń sła­bie­jąc co chwi­la

"J tra­cąc swo­ie siły, do upad­ku schy­la, "Za­miast pro­stey szcze­ro­ści, zim­na i fał­szy­wa,

"Obo­ięt­ność uda­ną grzecz­no­ścią po­kry­wa.

Szek­spir.

Je­że­li sam dym uno­szą­cy się z ko­mi­nów Bur­rgh – We­stra po nad gó­ra­mi, mógł po­dług słusz­ney uwa­gi Pani Jel­low­ley uakar­mić głod­nych, wrza­wa hu­czą­ca w oko­ło mo­gła­by głu­chym słuch przy­wró­cić. To po­mie­sza­nie roz­ma­itych gło­sów, ozna­cza­ło praw­dzi­wą we­so­łość; i sam wi­dok snu­ią­ce­go się ru­chu roz­we­se­lał oczy po­dróż­nych.

Przy­by­wa­ły ze­wsząd tłu­my za­prosz­nych przy­ia­ciół, któ­rych ko­nie iak tyl­ko nogą sta­nę­li na zie­mi, ucie­ka­ły na­tych­miast na swo­ie pa­stwi­ska, skut­kiem zwy­czay­ne­go pusz­cza­nia na wol­ność, ka­wa­le­ryi na ie­den dzień za­cią­gnio­ney. Inni przy­ia­cie­le, za­miesz­ka­li na dal­szych wy­spach albo na od­le­głych brzeg ich, przy­pły­nąw­szy mo­rzem, wy­sia­da­li w ma­łey przy­sta­ni bar­dzo wy­god­ney. Za­trzy­my­wa­li się czę­sto wi­ta­iąc się wza­iem­nie; a nasi po­dróż­ni wi­dzie­li tłum­nie ich or­sza­ki wcho­dzą­ce ko­le­ią do zam­ku; drzwi otwie­ra­ły się na przy­ię­cie go­ści, gmach za­le­d­wie mógł ich ob­jąć, cho­ciaż byt ob­szer­ny w mia­rę bo­gactw i go­ścin­no­ści wła­ści­cie­la.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: