Rozdarta zasłona - ebook
Rozdarta zasłona - ebook
Pod willą Rożnowskich wielkie zbiegowisko – Wisła wyrzuciła na brzeg zwłoki młodej dziewczyny.
W domu profesorostwa Szczupaczyńskich nie mniejsza tragedia: Karolcia – dopiero co przyuczona do służby – niespodziewanie złożyła wymówienie.
A tu zbliża się Wielkanoc i Zofia Szczupaczyńska musi się zająć całym domem, mając do dyspozycji zaledwie jedną służącą! Wie jednak, że jej obywatelskim obowiązkiem jest pomóc w znalezieniu sprawcy morderstwa nad Wisłą. Nawet jeśli będzie zmuszona złamać większość zasad statecznej matrony. Czy uda jej się zedrzeć zasłonę skrywającą mroczne oblicze Krakowa 1895 roku?
Po bestellerowej Tajemnicy Domu Helclów Maryla Szymiczkowa powraca z nowym śledztwem. Jeszcze więcej sekretów skrywanych w krakowskich kamienicach, spora dawka namiętności i jeszcze większa porcja humoru.
Maryla Szymiczkowa, wdowa po prenumeratorze „Przekroju”, królowa pischingera, niegdysiejsza gwiazda Piwnicy pod Baranami i korektorka w „Tygodniku Powszechnym”. Po sukcesie Tajemnicy Domu Helclów postanowiła związać się na stałe z kryminałem.
Jacek Dehnel (ur. 1980) – pisarz, poeta, tłumacz. Prowadzi bloga poświęconego międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”.
Piotr Tarczyński (ur. 1983) – tłumacz, historyk, amerykanista. Krakus od pokoleń, od dziesięciu lat na emigracji w Warszawie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3800-8 |
Rozmiar pliku: | 829 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W którym czyjaś noc pełna przyjemności kończy się w sposób nader nieprzyjemny, a półmiski muszą poczekać jeszcze kwadrans, zanim trafią na swoje miejsce w kredensie.
Kiedy komisarz Stanisław Jednoróg dotarł na plażę u podnóża willi Rożnowskich, złociste trąbki sygnałowe dawno już zdążyły odegrać sygnał pobudki w austriackich koszarach na wzgórzu wawelskim, widocznym ponad wodami Wisły w przebijającym resztki mgły bladawym kwietniowym słońcu. Z okien na drugim piętrze neogotyckiej wieżyczki wyglądały dwie ciekawskie panny służące, które dziwowały się wszystkiemu: chodzącym po wiślanym brzegu policjantom, stojącym nieco z boku trzem żołnierzom i, przede wszystkim, spoczywającemu na mokrym piasku trupowi młodej dziewczyny.
Leżała na wznak, z rozpuszczonymi włosami, zakrywającymi twarz i spływającymi szeroką kasztanową falą na piersi. Bluzka z białego płócienka i spódnica z grubego granatowego sukna, wciąż wilgotne, ciasno przylegały do młodego ciała, które nie mogło mieć więcej niż dwadzieścia lat. Gdyby przechodził tędy jeden ze studentów Akademii Sztuk Pięknych, z pewnością pomyślałby o jakiejś prerafaelickiej Ofelii, ale o tej porze na Dębnikach trupa oglądały tylko służące, szeregowi policjanci, komisarz i żołnierze – po jasnoniebieskich kurtkach oraz czerwonych spodniach i czapkach można było w nich poznać ułanów z Trzeciego Pułku Arcyksięcia Karola – słowem: ludzie w sztuce nieobyci. Ostatecznie mogłaby się tu zaplątać żona jednego z miejscowych rybaków czy wędrowny przekupień, ale studentów Akademii jak na złość nie było. A szkoda, któryś mógłby stanąć w pobliżu, oprzeć nogę na kamieniu i w szkicowniku zapisać prędko rzucanymi na papier kreskami ten moment: poranek 17 kwietnia roku 1895, kiedy fale Wisły wyrzuciły na brzeg ciało dziewczyny, które w miejscu, gdzie niedawno biło serce, miało rudą plamę krwi, zakrzepłej na bluzce jak wielki pociemniały kwiat maku. Publiczność lubiła dramatyczne sceny, zwłaszcza jeśli w tle namalowana była jakaś czytelna alegoria – na przykład ponury starzec w opończy symbolizujący śmierć. Albo złamana lilia. Zza zakrętu Wisły wyszło jeszcze dwóch policjantów, żółtodziobów, którym ledwo wąs się sypnął blond puszkiem – panny służące z wieżyczki zwróciły na nich wyraźnie większą uwagę niż na szacownego komisarza, który mógłby się raczej podobać równie szacownej matronie. W wyciągniętych rękach nieśli jakieś ociekające wodą szmatki; kiedy ułożyli je na piasku obok zwłok, nawet z wieżyczki dało się dostrzec, że to znaleziony na brzegu czy w przybrzeżnych szuwarach żakiecik uszyty z tego samego granatowego sukna co spódnica. Stali teraz i wpatrywali się to w trupa, to w ziemię, to w żołnierzy. Za nimi nadszedł lekarz policyjny, doktor Albin Schwarz; musiał być tu już wcześniej i stwierdzić zgon – w tej chwili nudził się nieco w oczekiwaniu na transport zwłok do prosektorium i może dlatego wybrał się z młodymi policjantami niby to na poszukiwania, a tak naprawdę na spacer, choć jak na połowę kwietnia, wciąż było zimno.
W głębi willi Rożnowskich ktoś krzyknął i panny służące zatrzasnęły otwarte okienka, po czym pobiegły do swoich zajęć. Była środa po Wielkanocy, w przepastnych szafach kredensowych trzeba było pochować odświętne serwisy, paradne srebra, wielkie półmiski, na których dopiero co rozstawiano święcone: pęta kiełbas, garnirowane szynki, mazurki i baby pieczone z kopy jaj. Nie było czasu na takie atrakcje.ROZDZIAŁ I
W którym wszystko zaczyna się jak u Hitchcocka, urodzonego wszakże cztery lata później, Zofię spotyka kuzynka oraz despekt, a Ignacego – nieoczekiwana wycieczka.
Wszystko zaczęło się od trzęsienia ziemi. Kiedy w Wielką Sobotę wieczorem Szczupaczyńscy wrócili do domu z rezurekcji w katedrze, profesorowa była już – eufemistycznie rzecz ujmując – w nieszczególnym humorze. W drogę powrotną z wawelskiego wzgórza ruszyli w towarzystwie profesorostwa Rostafińskich – on był sekretarzem wydziału w Akademii Umiejętności, w której Zofia chciała zdobyć fotel dla Ignacego, ona zaś brała nader aktywny udział w zbiórce pieniędzy na renowację katedry, co pochłaniało ostatnio uwagę niemal wszystkich pań z towarzystwa. Niestety, na placu Wszystkich Świętych natknęli się na kuzynkę Dutkiewiczową z dziećmi, również wracających do domu, na Floriańską. Szczupaczyńska, mimo najlepszych chęci, nigdy nie zdołała się wyzbyć wpojonej jej przez matkę Fredrowskiej zasady, że „rodzina, bądźcie pewni, to też ludzie, chociaż krewni”, więc spotkanie nie ograniczyło się li tylko do wymiany ukłonów – doszło do połączenia obu grup, które żwawym krokiem, bo wieczór był chłodny, ruszyły Grodzką w stronę Rynku.
To, co zapowiadało się jako miły rodzinny spacer w zielonkawym świetle gazowych latarni, zakończyło się nieprzyjemnym sporem natury duchowej. Przebieg rezurekcji zawsze był w Krakowie kwestią szeroko komentowaną: dyskutowano na temat celności kazania, śpiewu chóru, wyglądu celebransów i tym podobnych, niekoniecznie teologicznych kwestii – ale w końcu, jak uczy historia Kościoła, nie z takich powodów dochodziło do schizm i wzajemnego obrzucania się klątwami. Tym razem spór dotyczył jednak kwestii fundamentalnej, a mianowicie wyższości starego biskupa nad nowym, jak upierała się Dutkiewiczowa, lub nowego nad starym, jak chciała Szczupaczyńska.
Na kąśliwą uwagę kuzynki, że świętej pamięci kardynał Dunajewski nie jeździł wszędzie zaprzężoną w cztery konie karetą i nie musiał na każdym kroku podkreślać swojego niezaprzeczalnego dostojeństwa, Szczupaczyńska odpowiedziała krótkim, ale wygłoszonym z emfazą stwierdzeniem: „Józefo, to jest Kraków!”, jak gdyby to tłumaczyło wszystko. Po czym dodała, w razie gdyby nie tłumaczyło i dalsze wyjaśnienie było jednak nieodzowne:
– Cesarz uczynił biskupów krakowskich książętami, więc ze wszech miar słusznym było, by po niespodziewanej śmierci kardynała minionego lata na tronie biskupów krakowskich zasiadł przedstawiciel starożytnego kniaziowskiego rodu Puzynów. Tutejsza mitra nie na głowy jakichś synów kolejarskich, kupieckich czy, bo ja wiem – machnęła lekceważąco końcem parasolki – podoficerskich.
– Zofio – powiedziała Dutkiewiczowa – myślę, że przemawia przez ciebie lokalny patriotyzm.
– Nie inaczej – odparła Szczupaczyńska i zacytowała przysłowie tyleż starodawne, co nadużywane: – Gdyby nie było Krakowa, tedy by Kraków był Rzymem.
– Niewątpliwie, ale miałam na myśli Przemyśl, moja droga… – słodkim głosem powiedziała jej kuzynka, z uśmiechem wbijając szpilę nielubianej krewnej. – Nic dziwnego, że biskup Puzyna jest ci tak miły, wszak przez wiele lat był kanonikiem w twoim rodzinnym Przemyślu, czyż nie?
Kiedy więc Franciszka odbierała od pani futro, profesorowa wciąż dygotała ze złości na wspomnienie zniewagi, jakiej doznała od Dutkiewiczowej na oczach, a zwłaszcza uszach Rostafińskich. Co kto winien temu, gdzie się urodził?
– A Karolcia?! – huknęła na kucharkę, dając ujście złości tłumionej przez pół drogi powrotnej. – Czemuż ta dziewczyna nie robi tego, co do niej należy?!
Wówczas to równie zdezorientowana co przestraszona Franciszka oznajmiła państwu, że przed niecałą godziną Karolcia spakowała manatki i wyjechała z Krakowa, uprzednio „składając wymówienie na moje ręce”. Profesorowa Szczupaczyńska, zanim padła na otomanę, zdołała wydusić z siebie tylko jedno zdanie:
– To… to… to gorzej niż wojna.
Wielkanoc w domu Pod Pawiem upłynęła stosownie do okoliczności. Profesorowa, chcąc nie chcąc, musiała wziąć na siebie część obowiązków Karolci, reszta spadła na barki Franciszki. Większość przygotowań miały, na szczęście, już za sobą, ale zadowolenie z tego faktu przesłaniała profesorowej złość na „tę niewdzięczną dziewuchę, która zniknęła bez słowa pożegnania”, toteż atmosfera panująca w domu Szczupaczyńskich daleka była od radosnej, a Zofia w najmniej oczekiwanych momentach mówiła w przestrzeń: „Do czego to dochodzi: złożyć wymówienie na ręce służącej!”, „Co za upadek obyczajów!” albo po prostu, lakonicznie: „Świat się kończy”. Mimo tego – a może nawet po to, by odpędzić marsowy nastrój i zająć myśli czym innym – w poniedziałek Szczupaczyńscy, jak niemal wszyscy mieszkańcy Krakowa, wybrali się na Emaus.
Po raz pierwszy od kilku miesięcy wyprawili się poza rogatki – pogoda była dość ładna, zza chmur przebijało ciepłe, bez wątpienia już wiosenne słońce, więc planowali wejść na kopiec Kościuszki, popodziwiać widoki, przyjrzeć się panoramie miasta budzącego się do życia po zimowym marazmie. Kres tym dalekosiężnym i śmiałym planom położyła jednak bolesna kolka, której dostał Ignacy („Prosiłam, żebyś zrezygnował z repety makowca” – syknęła Zofia), i skończyło się na zakupie glinianego dzwonka i drzewka życia, które stanęło na kredensie.
Następnego dnia zostali już w domu i na wzgórze Lasoty wybrała się sama Franciszka, poinstruowana wcześniej przez Szczupaczyńską, by strzegła się młodzieńców mogących żywić niegodziwe zamiary wobec samotnych panienek uczestniczących w Rękawce. Czas mijał niespiesznie, odmierzany dobiegającym z wieży Mariackiej hejnałem, uderzeniami stojącego w salonie szafkowego zegara oraz ubywaniem kolejnych mazurków, serników i bab.
W poświąteczną środę popołudniowa herbata w domu profesorostwa Szczupaczyńskich miała jednak przebiegać zupełnie inaczej niż zwykle i długo jeszcze pamiętano ją w kamienicy Sub Pavone. Zaczęło się od drobnej, z pozoru, zmiany. Kiedy tylko profesor spostrzegł, że na pierwszej stronie „Czasu” zamiast kolejnego odcinka Quo vadis wydrukowano „jakieś angielskie bzdury”, wstał zirytowany z fotela, żeby podejść do stołu i nałożyć sobie kawałek mazurka kajmakowego. Zofia zrobiła wtedy coś, czego nie zrobiłaby nigdy, gdyby była w lepszym nastroju: niemal bezwiednie usiadła w fotelu Ignacego i wzięła do ręki odłożoną na stolik gazetę.
– Dziwny przypadek doktora Żekyl i mistera Hid – parsknął znad stołu Ignacy. – Dobre sobie. Żeby poważna gazeta takie zamorskie głupoty drukowała, słowo daję! I to jeszcze zamiast najnowszej powieści Mistrza! Do czego to dochodzi?!
Rzuciwszy okiem na „angielskie bzdury”, które wydały się jej wcale interesujące, trochę w duchu tak lubianego przez nią pana Poe, Szczupaczyńska odwróciła gazetę, zamierzając przejrzeć ogłoszenia na temat służby drukowane na ostatniej stronie. Wiedziała, że nowa dziewczyna potrzebna jest jak najszybciej, ale jakoś nie mogła się do tego zmusić. Żeby odwlec to, co nieuniknione, otwarła gazetę i idąc od końca, zaczęła czytać na głos to, co wpadło jej w oczy na stronach wcześniejszych, w mniej istotnych rubrykach.
– Podczas walki byków w Barcelonie jeden z byków przeskoczył barierę, powodując nieopisany popłoch – przeczytała Zofia. – Jeden z żandarmów zbliżył się do rozszalałego zwierzęcia i strzelił z karabinu…
– Od tego właśnie jest policja, moja droga, od tego, by chronić ludzi przed niebezpieczeństwami. Jakiekolwiek by one były…
– Kula zabiła wprawdzie byka, ale prócz tego dosięgła także jednego z widzów, który padł na miejscu – dokończyła Zofia. Odpowiedziała jej cisza.
Przewróciła stronę.
– KRONIKA. Tragiczny wypadek. Dnia 16 bm. o godz. 8 rano w hotelu Pod Różą na oczach dwojga przypadkowych świadków odebrał sobie życie strzałem z rewolweru gość hotelowy pan José Silva, przybyły do naszego miasta ze Lwowa, a wcześniej z dalekiej Brazylji…
– Ludzie wstydu nie mają, zabijać się niemalże w Wielkanoc – skomentował Ignacy, nie podnosząc nawet wzroku znad talerzyka z mazurkiem.
– Ale przynajmniej – rzuciła usprawiedliwiająco – zrobił to z dala od bliskich, którzy zawsze będą mogli powiedzieć w towarzystwie, że skonał na anewryzm albo postrzelił się, czyszcząc broń.
Na drugiej stronie trafiła na wiadomość, która wbiła ją w fotel.
– Ignacy, trzęsienie ziemi! – zakrzyknęła.
– Przesadzasz, Zofio. Co chwilę tak straszą, ale gabinet księcia Windischgrätza na pewno utrzyma się jeszcze długo, to jest Monarchia Naddunajska, a nie Królestwo Włoch. Oczywiście księciu daleko jeszcze do hrabiego Taaffe, który stał na czele rządu od… Jak to długo był tym premierem? – zamyślił się.
– Doprawdy, Ignacy, kogo obchodzą te wiedeńskie kontredanse polityczne… – żachnęła się Szczupaczyńska, ale bez większego przekonania, pochłonięta uważnym studiowaniem artykułu. Trzęsienie ziemi, najprawdziwszy kataklizm. W Słowenii i Karnioli… z epicentrum w Lublanie… – Wstrząsy były gwałtowne i długo trwające… – przeczytała. – W niektórych miejscowościach trwały noc całą.
– Też mi coś – burknął Ignacy. – W Lublanie.
Był urażony spostponowaniem przez żonę, która w dodatku weszła właśnie w jego rolę i czytała mu prasowe doniesienia.
– Wstrząsy odczuwalne były też w Wenecji, Florencji, Rzymie… – ciągnęła niezrażona.
– Rzymie? – mruknął.
– Owszem. A nawet Wiedniu!
– Mój Boże! – Ignacy gwałtownie wstał, wstrząsając przy tym stołem. Zadzwoniły sztućce, zatrzęsły się filiżanki, spodeczki i talerzyki. – Czy Najjaśniejszy Pan zdrów?! Czytaj, kobieto! – zakrzyknął, strzepując z kamizelki okruszki ciasta.
W tym momencie rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi.
Po chwili do salonu weszła Franciszka – ostrożnie, za sprawą dobiegających stamtąd krzyków. Stanęła w drzwiach bez słowa, licząc na to, że profesorostwo zwrócą na nią uwagę, czekała jednak dłuższą chwilę, jej pojawienie się nie wzbudziło bowiem zainteresowania Ignacego ani Zofii, która właśnie uspokajała męża, że Najjaśniejszemu Panu nic się nie stało. Obojgu wydawało się, że nic, co powie służąca, nie może równać się z wiadomością o trzęsieniu ziemi, choćby i w odległej Lublanie. Jakże się mylili.
– Co się stało, Franciszko? – zapytała wreszcie Zofia, niechętnie odwracając wzrok od gazetowych szpalt. – Kto to był? Dostawca węgla? Mówiłam mu przecież, że po Wielkanocy nie będziemy potrzebowali. Ociepla się już, a przy tych cenach…
– To do państwa… Policja… – wydukała dziewczyna, nerwowo międląc w rękach ściereczkę.
– Policja?! – Szczupaczyńska zerwała się na równe nogi. – Kyrie elejson!
Na ułamek sekundy przyszła jej do głowy nadużywająca tego okrzyku siostra Alojza, sympatyczna szarytka o nienachalnej urodzie, której półtora roku wcześniej pomogła znaleźć zabójcę grasującego w Domu Helclów*. Ale szybko skupiła uwagę na rzeczach w tej chwili o niebo istotniejszych – takich jak to, że w porządnym domu zjawia się nagle policja.
– Spokojnie, Zofio, to na pewno nic poważnego – próbował uspokoić żonę Ignacy. Otrzepawszy się do reszty z pozostałości kajmakowego mazurka, poprosił Franciszkę, by „wprowadziła panów”.
Wszedł tylko jeden, bardzo chudy, z wyglądu przypominający zabiedzonego szczura. Ryżawy młodzieniec w nieco przydużym mundurze już na pierwszy rzut oka wyglądał na bardzo świeży narybek cesarsko-królewskiej policji. Złożył ukłon Szczupaczyńskim, przedstawiając się:
– Kadet Jan Erychleb, do usług państwa.
– Czemu zawdzięczamy tę nieoczekiwaną wizytę? – zapytała natychmiast Zofia, być może nieco bardziej zdenerwowanym tonem, niż planowała. – To jest porządny dom, panie… – dodała, zawahawszy się, zdała sobie bowiem sprawę z tego, że nie wie, jak właściwie zwracać się do policjanta tak niskiej rangi – …panie policjancie.
– Pani wybaczy – skłonił się Erychleb i strzelił obcasami – ale otrzymałem od pana komisarza polecenie służbowe porozmawiania z głową tego domu. Czy mam zaszczyt rozmawiać z profesorem Szczypaczyńskim? – zwrócił się do Ignacego.
– Szczupaczyńskim! – poprawiła go natychmiast Zofia. – Z tych Szczupaczyńskich. Herbu Wadwicz.
– Najmocniej przepraszam – spłonił się Erychleb. – Służę dopiero od jesieni minionego roku… na okres próbny…
– Doprawdy? Nigdy bym nie powiedziała…
– Ależ Zofio… – spojrzał na nią błagalnym wzrokiem mąż. – Proszę pana, to ja jestem Ignacy Szczupaczyński i to ze mną, jak sądzę, pragnie pan porozmawiać. Oboje jednak chcielibyśmy się dowiedzieć, w jakiej sprawie pan przychodzi.
– Melduję posłusznie, że przysyła mnie pan komisarz Jednoróg. Otrzymałem polecenie, by poprosić pana na Mikołajską… to znaczy do dyrekcji policji, skąd pan i pan komisarz udadzą się do Zakładu Medycyny Sądowej.
– Ach, sama widzisz, moja droga, że nie ma się czym przejmować – uśmiechnął się Ignacy. – Zapewne nasi dzielni stróże prawa potrzebują jakiejś, jak by to ująć, ekspertyzy. Profesor Halban od stycznia jest na urlopie z powodu choroby, Wachholz we Lwowie, więc… wprawdzie nie jestem ekspertem…
– Co ty opowiadasz, Ignacy, oczywiście, że jesteś – prychnęła Szczupaczyńska. – Jesteś wybitnym specjalistą. Idź spełnić swój naukowy i obywatelski obowiązek – ponagliła męża.
Kiedy wyszedł w towarzystwie kadeta Erychleba, Szczupaczyńskiej przyszło do głowy, że być może oto przed jej mężem otwierają się nowe, nieoczekiwane ścieżki dalszej kariery. Nie został wprawdzie kierownikiem zakładu anatomii prawidłowej po odejściu Teichmanna, ale może gdyby się postarał, byłaby jakaś szansa na anatomię patologiczną? To chyba w sumie niewielka różnica. A wtedy, kto wie, może tytuł profesora nadzwyczajnego, może nawet – rozmarzyła się – fotel w Akademii Umiejętności? Byle tylko Rostafiński nie zraził się do Szczupaczyńskich… A do tego, oczywiście, możliwość wypytywania go przy obiedzie o szczegóły każdej popełnionej w Krakowie zbrodni!
Kiedy po niecałej godzinie Szczupaczyński wrócił do domu, wyglądał jak upiór: zdawało się, że z jego twarzy odpłynęła cała krew, jeszcze niedawno tak żywo krążąca za sprawą ciast. Usiadł w fotelu, westchnął ciężko i grobowym głosem oznajmił:
– Zofio, Franciszko, mam wam coś bardzo ważnego do powiedzenia. Stała się rzecz straszna.
* Maryla Szymiczkowa, Tajemnica Domu Helclów, Wydawnictwo Znak Literanova, Kraków 2015.ROZDZIAŁ II
W którym dowiadujemy się, po co mury dawnego kolegium jezuickiego są takie grube, skąd wracali ułani (z nocnej wracali wycieczki), czym charakteryzuje się zapach odziewny czystej dziewicy oraz o potencjalnym istnieniu niezbadanych przez naukę fal.
Szczupaczyńska spała źle. Rano wstała z bólem głowy i zanim jeszcze zdążyła się ubrać, poskarżyła się i Ignacemu, i Franciszce, że „z nerwów nie zmrużyła oka ani na pięć minut”, w czym było wszakże sporo retorycznej przesady. Kiedy jednak, wciąż rozespana, złapała się na myśli, że musi jeszcze o nerwowej nocy koniecznie powiedzieć Karolci, poczuła coś, czego się nie spodziewała: prawdziwy, dojmujący smutek. Nie oburzenie na upadek obyczajów i grozę świata współczesnego, które można efektownie wyrazić w rozmowie, nie złość, że pozbawiono ją znakomitej służącej, ale właśnie smutek: że oto coś się wydarzyło, a Karolcia nigdy, przenigdy o tym nie usłyszy; że odtąd cały świat będzie się toczył poza Karolcią, nie zważając na jej nieistnienie.
Trzeba bowiem przyznać: w długim korowodzie służących, które przez lata przewinęły się przez mieszkanie profesorostwa w kamienicy Pod Pawiem, była to pierwsza po Franciszce dziewczyna, która dłużej tu zagościła, ba, zyskała sobie szczerą sympatię domowników. A teraz – myślała z nieczęstą u niej tkliwością Szczupaczyńska – leży gdzieś na zimnym stole prosektoryjnym czy może, już po sekcji, spoczywa w swoim ostatnim mieszkaniu, jakże innym od służbówki przy ulicy św. Jana: w trumnie. I starając się stąpać jak najciszej, Zofia podeszła do drzwi sypialni, przekręciła mosiężny klucz w zamku, wróciła przed toaletkę, usiadła i wtedy dopiero, wiedząc, że nikt jej nie przeszkodzi, zaczęła płakać.
Po paru chwilach ogarnęła się, obmyła twarz, nałożyła na nią pastę Pompadour, dobrze maskującą ślady niewyspania i płaczu, potem jeszcze nieco pudru dla lepszego efektu, wreszcie poprawiła fryzurę, wpinając w nią elegancki grzebyk z granatami, i była gotowa, by stawić czoła wydarzeniom tego dnia.
Komisarz Jednoróg przyszedł, zgodnie z ustaleniami, o dziesiątej przed południem i od razu zainstalował się w salonie, specjalnie w tym celu dodatkowo posprzątanym przez Franciszkę. Krzesło zajął protokolant, znany już w tym domu kadet Erychleb, na stole zaś rozstawiono mały przenośny zestaw piśmienniczy, jakieś teki z dokumentami, zdjęciami, słowem: cały majdan policyjny. Dwóch innych koncypientów Franciszka zaprowadziła do służbówki, gdzie mieli przeszukać rzeczy Karolci w poszukiwaniu przedmiotów, które mogłyby się przyczynić do wyjaśnienia sprawy.
Sędzią śledczym ustanowiono Walentego Rozmarynowicza, postać wielce w Krakowie szanowaną, nie tylko dla imponującej siwej brody. Jego najświetniejsze sukcesy przypadły jednak na czasy, kiedy Szczupaczyńscy połączyli się świętym węzłem małżeńskim, czyli lat temu dwadzieścia z okładem; dziś nazywano go w poufnych rozmowach „praszczurem sądów galicyjskich” i patrzono przez palce na to, że niekiedy zdarza mu się przysnąć w środku rozprawy lub kompletnie pomylić sprawę o kradzież bieliźniarki ze sprawą o ciężkie pobicie czeladnika krawieckiego; zawsze był na podorędziu ktoś, kto rzecz należycie wyprostował i Rozmarynowicz mógł dalej cieszyć się opinią wybitnego nestora sądownictwa. Tak było i tym razem: po prostu do prowadzenia śledztwa oddelegowano komisarza, dzięki czemu Rozmarynowicz nie musiał opuszczać gmachu sądu. Grube mury starodawnego jezuickiego kolegium tłumiły terkot dorożek toczących się po bruku ulicy Grodzkiej, pozwalając mu na drzemki stosownej długości.
Wszystkich przesłuchiwano, jak było to w zwyczaju, po kolei, osobno. Najpierw Ignacego, bo Zofia powiedziała z naciskiem, że jej mąż, jako profesor Wszechnicy Jagiellońskiej i wielki umysł, jest osobą nadzwyczaj zapracowaną, oddającą nieocenione usługi nauce tak w Krakowie, jak i w całym cesarstwie, a może i Europie, dlatego też policja będzie się musiała dostosować do jego rozkładu zajęć. Co zresztą nie okazało się specjalnie trudne, bo sam Ignacy, zapytany przez kadeta, jaka godzina byłaby najodpowiedniejsza, odparł bez chwili namysłu: „Ależ jak panom wygodnie, doprawdy! Żółw nie zając, zawsze go zdążę spreparować”, czym zupełnie pogrzebał starania żony o przedstawienie go w jak najlepszym świetle. Stanęło zatem na tym, że profesor złoży zeznania jako pierwszy, potem pani domu, na końcu zaś służba, czyli w kolejności znaczenia. Choć – myślała sobie Zofia – gdyby to ona organizowała przesłuchanie, zaczęłaby, oczywiście, od Franciszki, która najlepiej znała ofiarę.
Teraz, czekając na swoją kolej, usiłowała sobie wszystko ułożyć w głowie, a nawet poszła po kajecik i zaczęła spisywać poszczególne fakty. Karolcia Szulcówna miała lat siedemnaście, zaczęła pracować na Świętego Jana w maju… nie, w czerwcu minionego roku, bo przecież tuż po śmierci kardynała Dunajewskiego. Jak wszystkie pozostałe służące, tak i ona wzięła się z koncesjonowanego biura stręczeń sług Maryi Mikulskiej przy ulicy Gołębiej. Ale skąd wzięła się w sensie szerszym? Raczej nie z Krakowa. Gdzie to ona miała matkę… A, na Podgórzu, z Podgórza jest przecież, z tamtej strony Wisły, czyli – tu znów Szczupaczyńska poczuła ukłucie w sercu – z tego brzegu, gdzie ją znaleziono bez życia, pod ceglanymi murami willi Rożnowskich. Wyznanie: rzymskokatolickie. Charakter: bez zarzutu, skromna, pracowita – notowała w kajeciku, nie wiadomo po co, chyba żeby zająć czymś umysł i ręce. Powierzchowność: miła. Znaki szczególne: brak. Zresztą na cóż im znaki szczególne, przecież nie muszą jej identyfikować, tylko odkryć zabójcę.
Drzwi prowadzące z salonu do jadalni uchyliły się i stanął w nich protokolant. Ukłoniwszy się, powiedział:
– Pan komisarz prosi panią profesorową.
Uniosła się z fotela, poprawiła nieco fałdy sukni i ruszyła przed siebie; Ignacy zdążył już wyjść z salonu drugimi drzwiami, więc nie tracąc czasu na zbędne ceregiele w rodzaju małżeńskich pożegnań, podeszła szybkim krokiem do komisarza, który przybrawszy minę właściwą kondolencjom, powiedział:
– Pani profesorowo, proszę przyjąć moje wyrazy głębokiego współczucia z powodu tak tragicznej śmierci państwa pracownicy. Jestem przekonany, że nie mogła trafić lepiej niż do domu chlebodawczyni tak znanej z dobroczynności.
Szczupaczyńska przybrała minę właściwą przyjmowaniu kondolencji, podziękowała, po czym zajęła wskazane miejsce. Koncypient zasiadł po drugiej stronie i zawiesił stalówkę nad arkuszami papieru kancelaryjnego.
– Pan profesor jest człowiekiem nauki – zaczął ostrożnie Jednoróg – więc sprawy domu…
– Oczywiście, mój mąż nie zaprząta sobie głowy takimi drobiazgami jak służba, porządki, sprawunki. Wytropienie sprawcy tej odrażającej zbrodni jest oczywiście rzeczą najwyższej wagi dla nas obojga, jednak, doprawdy, nie mam pojęcia, w czym mógł być panu komisarzowi pomocny, co mógł panu powiedzieć…
– Rozmawialiśmy dużo o willi państwa Rożnowskich. Pan profesor uważa, że jest przykładem skandalicznego zaburzenia kształtu dawnych przedmieść Krakowa…
– …a jej bryła, wulgarnie nowoczesna, stanowi nieszczęsną przeciwwagę dla starożytnych murów Wawelu – dokończyła, jakby recytowała dobrze zapamiętaną lekcję. – Tak, tak. I na pewno powiedział panu komisarzowi, że po tej stronie Wisły nie byłoby to możliwe, ale na Dębnikach wciąż jeszcze…
– …obowiązuje ustawa budowlana z czasów naszych naddziadów, z roku 1786. Tak, oczywiście, pan profesor był łaskaw to przypomnieć. Zażartował również, że państwo Rożnowscy są kuzynami fabrykantów mydła…
– …i nie powinni się budować tak blisko wody, oczywiście. Zatem to już sobie wyjaśniliśmy.
W przeciwieństwie do Klossowitza, który prowadził śledztwo w Domu Helclów, Jednoróg był człowiekiem obdarzonym odpowiednimi manierami i cieszył się dość powszechną sympatią. Swego czasu zawołany tancerz, do dziś zachował elegancką figurę, choć ozdobioną już niewielkim brzuszkiem, w oczach pań dodającym mu tylko uroku mężczyzny w kwiecie wieku. Niedawno świętował jubileusz pięćdziesięciolecia i z tej okazji z Wiednia przyszedł list pochwalny i srebrny krzyż zasługi z koroną, który z pewnym zamiłowaniem – nie był bowiem wolny od próżności – przypinał do piersi przy każdej ważniejszej okazji: festynu, procesji czy reduty w salach Celestatu Towarzystwa Strzeleckiego.
Szczupaczyńska przyglądała mu się teraz uważnie: bez orderu, kontusza brata kurkowego czy fraka był po prostu urzędnikiem, sumiennie wykonującym swoje obowiązki. Pytał ją o to, o co zapytać należało: czy Karolcia była rzetelną pracownicą, czy nie miała żadnych wrogów, czy dobrze się prowadziła, czy pozbawiona była skłonności melancholijnych i samobójczych i tak dalej, i tak dalej. A ona odpowiadała niespiesznie, starając się powiedzieć o wszystkim, co mogło mieć znaczenie w śledztwie.
– Czy jest pani pewna, że prowadziła się dobrze?
– Udzieliłam już panu komisarzowi odpowiedzi na to pytanie – żachnęła się. – Powinna dać się z łatwością znaleźć w protokole.
Koncypient podniósł nieco szczurzą mordkę znad papierów, rzucił błędnym wzrokiem na poprzednią stronę i potwierdził jej słowa skinieniem głowy, ale i tak nikt na niego nie zwrócił uwagi.
– Owszem, ale sama pani rozumie, że okoliczności, w których znaleźliśmy ciało… okoliczności samej zbrodni czy też samobójstwa, bo przecież…
– Jakie, przepraszam, okoliczności?
Jednoróg odchylił się na krześle – jednym z krzeseł przywiezionych z rodzinnego dworku Ignacego po podziale spadku – podkręcił siwiejącego leciutko wąsa, chrząknął.
– Cóż… środek nocy, młoda dziewczyna sama chodząca po mieście… nieopodal koszar. W okolicy, gdzie można znaleźć sporo osóbek podejrzanej konduity, osóbek, uczciwszy uszy pani profesorowej, trudniących się najstarszym zawodem świata…
– Ależ panie komisarzu!
– Nie chciałem pani urazić – uniósł ręce – ale pani profesorowa wie z pewnością, że policja ogląda niekiedy rzeczy, od których wszyscy, jako dobrzy chrześcijanie, wolelibyśmy odwrócić oczy. Cóż, ale Pan Jezus przecież rozmawiał z jawnogrzesznicami…
– Jakaż z Karolci byłaby jawnogrzesznica? Ładna, przyznaję, była, ale na tym koniec. Miała, owszem, narzeczonego, może Franciszka będzie pamiętała jego imię, rybaka czy flisaka, co ją zabierał nieraz na łódki, ale wszystko to, o ile mi wiadomo, niewinne. Nie chce pan komisarz chyba sugerować, że w porządnym profesorskim domu zatrudniono by osobę, co do której prowadzenia się byłyby jakiekolwiek wątpliwości?
– Skądże, skądże… – sumitował się Jednoróg. – Trzeba mieć wszakże na uwadze, że zwłoki zostały odnalezione przez trzech żołnierzy… trzech ułanów… którzy akurat wracali z… lokalu.
– Lokalu?
– Przybytku.
– Przybytku?
– Z domu rozpusty – wysapał wreszcie, wyraźnie zażenowany.
– Daruje pan, ale to, gdzie chadzają po nocach ułani, jest sprawą ich dowódcy i nijak się ma do tego, gdzie chadza moja służąca. Była służąca, jak bowiem wspominałam, w sobotę w czasie rezurekcji złożyła, pod moją nieobecność, wymówienie i oddaliła się w nieznanym kierunku. Póki jednak pozostawała pod tym dachem, miała jednego narzeczonego, flisaka czy rybaka, i zachowywała się jak skromnej dziewczynie przystoi.
– Nie chcę obrażać pamięci pani byłej służącej – powiedział po chwili Jednoróg – więc proszę potraktować to jako sąd ogólny, ale niejedna dziewczyna, z pozoru będąca wzorem czystości, w wolnych chwilach oddaje się nierządowi. Czasem to zapewne wrodzone skłonności, ostatecznie denatka była panieńskim dzieckiem… – zajrzał w papiery – Marianny Szulcówny, praczki i prasowaczki… czasem wpływ rówieśnic czy koleżanek…
– Franciszka może stanowić wzór dla każdej służącej.
– Nie sugerowałem niczego innego. Czasem wreszcie nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który córę Ewy pcha w objęcia grzechu.
– Trudno tu mówić o nieszczęśliwym zbiegu, skoro ktoś po prostu dźgnął ją nożem… To kwestia czyjejś woli, nie okoliczności.
– Ostrym narzędziem – poprawił Jednoróg. – Tak, to przyczyna śmierci możliwa, ale nie ostateczna. Wyszedłem z biura wcześnie, jeszcze zanim dostarczono protokół sekcji. Miejmy nadzieję, że śledztwo wykaże zupełną niewinność panny Szulcówny. Proszę mi wybaczyć, jeśli jakkolwiek panią profesorową uraziłem, nie miałem takiej intencji. Wszystkim nam przecież chodzi o prawdę, a prawda jest nieraz bolesna i wymaga zadawania bolesnych pytań. A ten narzeczony? Kręcił się tu ostatnio?
– Jeśli ktoś to będzie wiedział, to raczej Franciszka – odpowiedziała Szczupaczyńska, przyjmując łagodnym uśmiechem przeprosiny komisarza. – Nie zajmują mnie sprawy miłosne panien służących – skłamała jak z nut; nie wiedziała wprawdzie zbyt wiele o tym Wacku czy Felku, rybaku czy flisaku, ale nie dlatego, że jej to nie interesowało, tylko dlatego, że służąca była raczej skryta. – W ostatnich dniach Karolci zastanawia mnie wcale nie narzeczony…
– A być może niesłusznie! Wszak to jeden z naszych podejrzanych. Są, oczywiście, jeszcze ułani, którzy wprawdzie znaleźli zwłoki i zawiadomili policję…
– …ale przecież mogli sami dokonać mordu, a potem o nim zawiadomić, by wyjść z kręgu podejrzanych.
– Widzę, że pani profesorowa w śledztwie czuje się jak ryba w wodzie – uśmiechnął się. – Ach, słyszałem, niejedno słyszałem. To małe miasto i pośród sędziów śledczych ma już pani pewną renomę. Oczywiście – uspokoił ją – zostanie to między nami. Mam nadzieję, że wspólnymi siłami rozwikłamy tę zagadkę.
Szczupaczyńska, mile połechtana, odwzajemniła uśmiech.
– Czy pan komisarz ma jeszcze jakieś pytania? Czy też poprosić Franciszkę?
– Och, nie będę pani profesorowej deranżował. Erychleb!
Protokolant posłusznie wstał od stołu, stuknął obcasami, ukłonił się i podszedł do drzwi.
– Pan komisarz prosi.
Franciszka weszła do salonu – nie, jak można by się spodziewać, ze skromnie spuszczonym wzrokiem, ale dumnie wyprostowana. Szczupaczyńska od razu powzięła podejrzenie, że ktoś tu podsłuchiwał pod drzwiami i nie był zadowolony z insynuacji o złym wpływie rówieśnic.
– Dzień dobry. Proszę pani, panowie policjanci już poszli, a ja posprzątałam pokój.
– Dziękuję. Obiad omówimy, kiedy pan komisarz skończy pracę.
I zamknąwszy za sobą drzwi, Szczupaczyńska usłyszała szurnięcie odsuwanego krzesła. Korciło ją podsłuchiwanie, ale była pewna, że Franciszka robiła to przed chwilą, a pójście w jej ślady zdawało się upokarzające.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji