- W empik go
Rozkład jazdy czyli opowiadania prawdziwe do czytania nie tylko w pociągu - ebook
Rozkład jazdy czyli opowiadania prawdziwe do czytania nie tylko w pociągu - ebook
Jerzy Górnicki, architekt, urbanista, przygodę z literaturą rozpoczął w 1981 roku. Będąc z dala od kraju pogrążonego w nocy stanu wojennego, w słonecznej i beztroskiej jeszcze Jugosławii, podjął pierwsze pisarskie próby. Fascynowała go poezja jako forma oddająca emocjonalny stosunek autora do otaczającej go rzeczywistości, zawarta w formie, treści, obrazie i muzyce słowa.
Po latach wydał dwa tomy poezji – pierwszy zatytułowany „Millenium”, drugi „Wiersze”. Pierwsza próba prozy zaowocowała, można by powiedzieć szkicem, zatytułowanym „Zapętleni”. To współczesna historia człowieka kryjącego ciemne strony przeszłości, poświęcającego dla własnego spokoju, to co w życiu najważniejsze – przyjaźń.
„Rozkład jazdy” to kompendium obserwacji, wiedzy i doświadczeń Autora, którymi pragnie się podzielić z Czytelnikami. Ta forma opowiadań – reportaży powinna znaleźć rezonans wśród czytelników, a o to przecież chodzi Autorowi.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62769-88-9 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydanie tej książki zawdzięczam trzem Sponsorom:
Firmie UNIBEP S.A. a w szczególności Prezesowi Zarządu
Panu Janowi Mikołuszce,
Firmie General Property Sp. z o.o. wraz z jej Zarządem:
Panom Tomaszowi Buczyńskiemu i Piotrowi Górnickiemu.
Mam nadzieję, że przyszli jej czytelnicy zainteresują się nie tylko jej treścią ale również działalnością biznesową moich szanownych Sponsorów.
Autor
Warszawa, wrzesień 2013
WSTĘP
Wstęp do mojej książki napisałem kilka, a może kilkanaście lat temu – zdezaktualizował się, więc napisałem nowy. Do tej pory nie było chętnych, by ją wydać, więc treść jej zestarzała się tak, jak wydarzenia w niej opisane. Stały się częścią historii, wyblakły z czasem jak stare fotografie na jej stronach. Wielu jej bohaterów już nie żyje, nie podadzą więc mnie do sądu o zniesławienie. Mam nadzieję, że na jej kartkach pozostał smak przeszłości: dla starszych wiekiem smakować będzie jak dobre wino, dla młodych może być kopalnią wiedzy o czasach, które minęły bezpowrotnie.
Szanownemu czytelnikowi oddaję do rąk cykl reportaży z przygód mojego życia – dość długiego, bo przeżyłem aż pięć pontyfikatów papieży (z nadzieją, że przeżyję i szósty), nie mówiąc już o upadku dwóch totalnych systemów. Przyznacie Państwo, że to może za dużo jak na jednego człowieka, ale na szczęście życie mnie nie zmęczyło, dlatego mam nadzieję, że znajdziecie Państwo w mojej książce odrobinę refleksji, humoru i wiedzy o czasie, miejscach i ludziach, których spotkałem na drodze mojego życia i zabierzecie ją ze sobą do czytania nie tylko w pociągu.
AutorSPADAJĄCA GWIAZDA
Cisza wypełniła niepodzielnie przestrzeń. Ze skalnej półki wschodniej ściany wierzchołka Ahmar Dżabel rozciągała się panorama doliny Nilu. Od wschodu i zachodu pustynny płaskowyż ujmował w kleszcze zieloną wstęgę życia, prowadząc ją z gór Abisynii na północ aż do Morza Śródziemego.
U moich stóp, kamienne urwisko spadało w dwustumetrową przepaść, grzebiąc na dziesiątki wieków wspaniałą świątynię królowej Hatsepsuth. Na dole, codziennie wczesnym rankiem, gdy słońce pośpiesznie wytaczało się zza linii nocy, jeszcze chłodne, rozpoczynałem z grupą polskich archeologów „krecią robotę”, wyciągając na światło dzienne fragmenty historii, nie zawsze dające się złożyć w jedną całość.
Dobiegał końca wrześniowy dzień. Słońce skryło się za moimi plecami, zapalając aureolę światła obejmującą piramidę szczytu. Zachodnia strona nieba zaczerwieniła się jakby wściekła, że musi ustąpić miejsca nocy, nacierającej z naprzeciwka.
Ta fascynująca walka światła i ciemności, bez pokonanego i zwycięzcy, trwa niezmiennie od narodzin świata. Jej dobowe cykle wyznaczają czas. Wielcy aktorzy pojawiają się na rydwanach słońca, by zniknąć nagle w krainie cieni. Kobieta-wąż z błękitnego sklepienia świątyni połyka słońce i rodzi księżyc.
Tu, na południu mrok zapada szybko i szczelnie. W bezksiężycową noc gwiazdy kłują bezboleśnie wzrok milionami wystygłych promieni. Uśpione w dzień upałem cykady, budzą się nocą.
W Deir el Bahari, pustynnym mieście zmarłych, zrujnowanym przez trzęsienia ziemi, wojny i zwykłych rabusiów, czas jakby zatrzymał się w epoce wielkich odkryć Cartera i lorda Carnarvona. Przez pierwsze miesiące tu pobytu uczyłem się zwyczajów zwierząt i ludzi ukrytych w jaskiniach, dawnych grobach, wydrążonych w skalistej ziemi kilka tysięcy lat temu. Dziś, wielu ubogich arabskich wieśniaków znalazło w nich swoje domy i sposób zarobku.
Ubrani w białe dżalabije, zjawiają się nagle przed oczami turystów, odwiedzających ruiny pobliskich świątyń, z gestem twaddal zapraszającym do zwiedzania, oczywiście za drobną opłatą, „prywatnej kolekcji” prymitywnych malowideł, zdobiących okopcone ściany ich „domowych grobów”.
Na tle tej podziemnej wioski, nasz okazały dom, zbudowany przez misję Uniwersytetu Stanforda prawie pół wieku temu, wznosił się ponad zachwyt jej mieszkańców. W zimowe noce, grube ściany z szarej, suszonej na słońcu cegły nilowej, strzegły ciepła przed pustynnym chłodem, który w lecie stawał się jedynym sprzymierzeńcem, pozwalającym znieść temperaturę południa nierzadko przekraczającą 45 stopni Celsjusza. Zamykanie i otwieranie okien o właściwej porze dnia i nocy stało się dla nas obowiązkiem, którego nie mogliśmy przeoczyć.
Rząd pokoi dostępny z ganku przykrytego krzyżowym sklepieniem, zapewniał luksus izolacji i powierzchnię życiową znacznie przekraczającą obowiązujące normy krajowe. Jednak nie dom, w którym mieszkaliśmy, z marmurową posadzką, drewnianymi okiennicami i drzwiami był powodem szacunku mieszkańców wioski. Zawód archeologa, eksperta w dziedzinie zabytków, którymi handel od wieków ratował zwykłych ludzi od głodu, a bogatym przysparzał fortuny, wzbudzał powszechne zainteresowanie, przeradzające się z czasem w sympatię.
Już wkrótce po przyjeździe miałem jej osobiście doświadczyć. Zupełnie nieoczekiwanie zostałem zaproszony do złożenia wizyty miejscowemu szejkowi.
W historii działalności polskiej misji archeologicznej w Deir el Bahari wizyty stały się częścią protokołu miejscowej dyplomacji.
Piętrowy dom szejka Abdel Rasula zbudowany we wschodniej części wioski należał do tych nielicznych piętrowych budowli, w których żyła lokalna „arystokracja”.
Przez wrota osadzone w glinianym, bez kantów, gładkim murze weszliśmy na mały prostokątny dziedziniec. Z jego środka, jak z fontanny strzelały ku niebu trzy daktylowe palmy.
Ażurowe, wiecznie zielone liście dawały złudzenie cienia rozlewającego się na klepisku spękanym niczym skóra na piętach. Na zawsze granatowym niebie, żółty balon słońca opadał właśnie ku zachodowi, aż wreszcie zawisł nad ostrym wierzchołkiem góry Ahmar Dżabel, sprawiając wrażenie, że pęknie za chwilę przekłuty i wszystko pogrąży się nagle w ciemności.
Na dziedzińcu domu powitał nas szejk, mężczyzna w starszym już wieku o szlachetnych rysach twarzy przypominającej głowę rasowego konia, oczywiście araba. Jego oczy patrzące ponad wzrokiem gości zdawały się szukać ostatnich chwil dnia. Czoło nie opuszczone w geście powitania wieńczyło wysoką postać ubraną w białe szaty. Przez moment czułem na sobie jego wzrok, pełen ciekawości ustępującej z czasem przenikliwości penetrującej na wskroś jak promienie rentgena. Odniosłem dziwne wrażenie, że krótka wymiana spojrzeń wystarczyła mu by poznał nie tylko moją przeszłość lecz i przyszłość.
Idąc przodem, gospodarz wprowadził nas do izby przypominającej jadalnię. Składała się z dwóch części. Mniejsza, oddzielona była ażurowymi drzwiami z szybami w kolorach tęczy. Przy długim prostokątnym stole nakrytym białym, lnianym obrusem stały ustawione rzędem krzesła z ciemnego drewna, z wplecioną misternie brązową rafią. Z sufitu zwisała lampa naftowa, jasnym światłem wybielając opalone twarze gości.
Miejsce po mojej prawej stronie przypadło Elżbiecie, egiptologowi z Uniwersytetu Warszawskiego. Ogarnięta pragnieniem przygody i sukcesu zostawiła w Warszawie młodego, zazdrosnego męża. Ciemna blondynka o jasnej karnacji skóry, zarysowujących się wyraźnie kobiecych kształtach stała się wkrótce obiektem pożądań tubylców. Traktowana przez nas jako dobry duch misji, była poduszką wyciszającą nawet najgłośniej wyjącą chandrę, na którą cierpi tu każdy gdy zaczyna wiać gorący wiatr z południa hamsin.
Rząd gości z drugiej strony stołu zamykał Tadeusz, inżynier geodeta, wdrażający nowoczesne techniki fotogrametryczne do klasycznego instrumentarium archeologa, posługującego się od lat miarką, ołówkiem i gumką. Świetny fachowiec lecz postać tak bezbarwna, że po latach rozpłynęła się w mojej pamięci jak lód w szklance whisky.
Po przeciwnej stronie stołu, obok Tadeusza, miejsca zajęli Hanka i Krzysztof, młode małżeństwo architektów z Warszawy spędzające tu swoje miodowe miesiące. Pełni radości i optymizmu – jako jedyni nie mogli narzekać na dające się wszystkim we znaki uczucie samotności.
Los zetknął mnie z nimi już na pierwszym roku studiów. Ona drobna, zawsze uśmiechnięta, z ciemną grzywką włosów opadającą na czoło, typowa Polka okręcająca dookoła ciepłej jeszcze obrączki swojego męża, wysokiego blondyna z wyglądem potulnego nordyka.
Ich sąsiadem przy stole był Pan Leszek, kierownik naszej ekipy, długoletni rezydent misji. Łysiejący blondyn, z rzadkimi, starannie na bok przyczesanymi włosami, grubym wydatnym nosem i bardzo ślamazarnym spojrzeniem. Bębnił palcami po stole płosząc arabskie muchy.
Jego sposób jedzenia był tak obleśny, że zrezygnowałem na pewien czas ze wspólnych obiadów podawanych w jego jadalni, co wkrótce zaowocowało utratą zbędnych kilogramów.
Wracając jednak do osoby naszego pryncypała, przyznać muszę, że nie cieszył się on sympatią swoich młodszych kolegów, o którą zresztą nigdy nie zabiegał.
Studiując latami kształty rzeźb boga Ozyrysa, rysując jak kopiarka wciąż te same fragmenty głów, ramion, torsów i nóg nieświadomie stworzył mi szansę skompletowania rozbitych figur, które po latach stanęły z dumnie podniesionymi koronami górnego i dolnego Egiptu na drugim tarasie świątyni Hatsepsuth.
Do najbardziej ulubionych czynności Pana Leszka było codzienne rozliczanie naszego służącego Hasana z zakupów robionych na najbliższym targu. Wtedy, w jego wolno bijącym sercu ożywał duch poborcy podatkowego, swoistej repliki płaskorzeźby egipskiego urzędnika czyniącego swoją powinność.
Świątynia Hatsepsuth
Znalazłszy swoich gości wygodnie rozlokowanych przy stole, zupełnie nieoczekiwanie nasz gospodarz skinął w naszym kierunku głową i znikł w mrocznej części jadalni zamykając za sobą drzwi z kolorowymi szybami. Widząc zdziwienie na naszych twarzach, Pan Leszek chrząknął, skupiając wszystkich uwagę na sobie i powiedział:
– Tu zwyczaje gościnności są całkiem inne. Mówiąc to przymknął powieki jak belfer dumny z każdego wypowiedzianego słowa – gospodarz zostawia gości na czas jedzenia by nie krępować ich swoją obecnością – objaśniał zachowanie szejka.
– Zaraz pojawią się potrawy na stole – zamknął powieki na dobre oddając się marzeniom, które już niebawem miały się spełnić.
Rzeczywiście, po chwili czarni sudańscy służący pojawili się bezszelestnie za naszymi plecami, by w ciszy rozpocząć bieg pomiędzy stołem a kuchnią.
Piramidy białego chleba w kształcie okrągłych naleśników wyrosły na obu końcach stołu. Pośrodku zrobiło się zielono od dymki ułożonej na półmisku. Sałata przypominająca w smaku polski szczaw dopełniała bukiet witamin. Na małych talerzykach czerwieniła się smażona na oleju papryka z czosnkiem, po której zimna woda studziła rozpalony język.
Szejk Abdel Rasul
Chleb arabski napełnia się jak kopertę, wkładając między dwie warstwy chudego ciasta cebulę, sałatę, kawałki mięsa, słowem wszystko co jest w zasięgu ręki. Po przekąsce, na stół podano pieczone kurczaki z ryżem. Sałatka z pomidorów i wężowych ogórków była uzupełnieniem tego dania. Szybko zaspokojony głód ustąpił miejsca ciekawości, a że o nieobecnych mówi się najchętniej, Pan Leszek, chcąc nie chcąc, odsunął na wpół zjedzoną pierś kurczaka i westchnąwszy do niej po raz ostatni, oblizał z tłuszczu wargi i rozpoczął opowieść o naszym gospodarzu:
– Szejk Abdel Rasul, jeżeli wierzyć miejscowym kronikarzom, pochodzi ze starego arabskiego rodu, którego korzenie sięgają XIV stulecia. Czy jego przodkowie brali udział w wojnach krzyżowych broniąc wiary Allacha, trudno powiedzieć. Jedno jest pewne, dziad szejka był znanym rabusiem okolicznych grobów. Stąd wzięła się fortuna wnuka i słabość jego rodziny do archeologii. Miejscowe plotki głoszą, że w wyścigu do miejsca spoczynku kilku faraonów dziad szejka był szybszy od utytułowanych akademików.
– Ten niewątpliwe utalentowany amator – kontynuował Pan Leszek – dziś mógłby liczyć na sławę wielkiego odkrywcy, pod warunkiem, że skradzione przez niego trofea znalazłyby miejsce wśród innych skradzionych eksponatów w Muzeum Brytyjskim. Bez względu na jego pozycję w historii archeologii, los okazał się dla niego szczęśliwy dając mu życie pełne przygód i awantur w tej najbardziej z romantycznych epok.
– Jego wnuk pozbawiony możliwości kontynuowania rodzinnej pasji dziada, nie spoczął jednak na laurach. Zbudował fabryczkę produkującą falsyfikaty zabytków dawno już rozkradzionych.
Codziennie, we wczesnych godzinach rannych, gdy słońce nie zdążyło rozgrzać skał, a wiatr przynosił z pustyni delikatny chłód nocy, rozpoczynało się natarcie tysięcy turystów ze wszystkich stron świata na zabytki miasta umarłych. Na drodze do świątyni Hatsepsuth, Mentuhotepa, Ramzesa III mali sprzedawcy Szejka rozpoczynali codzienną pracę, zachwalając swój towar głęboko ukryty w przepastnych kieszeniach ich długich sukni.
Odciągając na bok z różnojęzycznego tłumu wcześniej upatrzoną ofiarę, rozpoczynali przedstawienie według wielokrotnie wypróbowanego scenariusza. Po dokładnym upewnieniu się, że nie są śledzeni, co na potencjalnym kupcu sprawiało wrażenie nielegalności procederu, a oferowany przedmiot w oczach potencjalnego nabywcy zyskiwał natychmiast najwyższą wartość rynkową, rozpoczynali prawdziwe przedstawienie.
Wyciągnięty na krótką chwilę niezręcznie podrobiony fragment rzeźby lub reliefu rzekomo skutego ze ścian zabytku, przed którym stali, miał ostatecznie przekonać turystę o jedynej i niepowtarzalnej okazji powiększenia zasobów domowego muzeum o skradziony przedmiot.
Słuchając opowiadania pana Leszka, nie zauważyliśmy jak szybko sprzątnięto ze stołu talerze, a w ich miejsce pojawiły się tace ze świeżymi pomarańczami, czarnymi winogronami i suszonymi daktylami. Widok ten dla każdego Polaka w latach 60-tych był szczególnie miły, gdyż nieodłącznie kojarzył się ze świętami Bożego Narodzenia, kiedy do sklepów dowożono pomarańcze, a na ulicy ustawiały się długie kolejki naiwnych, z nadzieją że dla wszystkich czekających wystarczy półkilogramowa porcja.
Służący w małych metalowych tygielkach wnieśli herbatę parzoną po arabsku z dodatkiem goździków, co wzbogacało jej aromat. Wlaną do małych szklaneczek esencję koloru kawy pije się mocno słodzoną. Ceremoniał herbaciany, podobnie jak u Anglików, jest tu okazją do rozmów.
Nagle drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się i szejk dołączył do naszego towarzystwa. Zanim usiadł, zlustrował wszystkich obecnych, tak jakby chciał się upewnić czy jedzenie było smaczne i w dostatecznej ilości. Widząc to, pan Leszek wybawił nas z kłopotu wielokrotnie zachwalając kuchnię i gościnność szejka
Kilka wyrazów angielskich, jakie znał nasz gospodarz, nie pozwalało na prowadzenie z nim normalnej konwersacji. I znów z pomocą pośpieszył pan Leszek.
– No cóż, będę robił za tłumacza – powiedział – i otarł chusteczką pot z czoła. Proszę, przedstawcie się szejkowi – zarządził jak prawdziwy kierownik, zwracając się do nas.
Cholernie trudno jest mówić o sobie, szczególnie ludziom bardzo młodym. Życiorysy są krótkie, doświadczenia banalne, przyszłość nieodgadniona.
Szejk wiedział doskonale, że stoimy dopiero na progu życia i przyszłość jest dla nas zbyt odległa, żeby o niej myśleć, a cóż dopiero mówić. Ku naszemu zdziwieniu powiedział:
– Życie jest jak wędrówka przez pustynię, nie znając kierunku dokąd zmierzacie, zginiecie. Drogi nie szukajcie na piasku, szukajcie jej w niebie, wśród gwiazd. Musicie poznać to, co jest zapisane, by po drodze nie zbłądzić.
Słuchając Szejka, skóra ścierpła mi na plecach na myśl o poznaniu mojej przyszłości. Wierzę w niezmienność losu, dlatego nie chcę być jego świadomym zakładnikiem. Lecz cóż mogłem poradzić, w żaden sposób nie wypadało odrzucić propozycji, zwłaszcza gospodarza.
W końcu przyszła kolej i na mnie. Z wyciągniętą, drżącą lewą dłonią usiadłem naprzeciw Szejka.
Jego chłodne palce dotknęły moich i wtedy poczułem niepewność, która zawsze towarzyszy wizytom u lekarzy. Po raz drugi tego wieczoru miałem wrażenie, że człowiek z naprzeciwka jest jedną z magicznych figur tarota mających klucz do drzwi prowadzących w moją przyszłość.
– Czy nie jest to dziwne, że po czterdziestu przeszło latach od tamtej chwili pamiętam nie tylko wyraz jego oczu, szlachetny rysunek dłoni lecz również nazwisko, choć tyle innych poznanych później czas wymazał na zawsze.
Czułem, że odgadł mój strach i dlatego z dobrocią ojca łagodnie powiedział:
– Uciekłeś przed przeznaczeniem, lecz wrócisz, by mieć pierwszego syna. Jesteście jak woda i ogień. Szybkie rozstanie przyniesie spokój. Wiem, że nie będziesz patrzeć pod nogi tylko w niebo, bo stamtąd przychodzą myśli Allaha.
Nie spodziewałem się jak prawdziwe okażą się jego słowa. Każdego wieczoru rozgwieżdżone niebo przyciąga jak magnez mój wzrok ku górze.
Wizyta nasza zbliżała się ku końcowi, serdecznie uścisnąłem dłoń Szejka nie wiedząc, że było to nasze ostatnie spotkanie. Na szczęście noc była księżycowa, więc w drodze powrotnej do domu towarzyszyły nam cienie. Byliśmy pod dziwnym wrażeniem człowieka, którego przeszłość wypisana na twarzy nie przeszkadzała oderwać się od teraźniejszości w poszukiwaniu innego wymiaru.
Zachodni masyw gór odbijał promienie księżyca z taką intensywnością, że bez trudności odczytywałem uciekający czas na zegarku. Dochodziła północ. Idąc najkrótszą drogą przez wioskę mijaliśmy czarne jamy prowadzące do podziemnych domostw.
Nagle z głośnym skowytem zaatakowały nas ze wszystkich stron półdzikie, wygłodniałe psy broniące swoich terytoriów. Wcześniej, zaopatrzeni w kamienie, ciskaliśmy nimi na oślep w kierunku zbliżających się do nas głosów. Ich metaliczny dźwięk rozbijając się o podłoże pustyni wibrował przenikliwie górując nad przerażonym skomleniem niewidocznych bestii uciekających w popłochu do swoich nor.
Podobno kiedyś zabłąkany pies pustynny ugryzł Mahometa w wyciągniętą przyjaźnie dłoń. Od tego czasu nienawiść jego wyznawców skupiła się na poczciwym czworonogu, karząc go i odpędzając od siebie na odległość rzutu kamieniem. Odgłos padającej z nieba kary stał się sygnałem do ucieczki i tak odłupany kawałek skały okazał się jedyną skuteczną bronią przed słuszną psią nienawiścią.
Resztę drogi spędziliśmy słuchając opowiadania pana Leszka o wypadku, który zdarzył się jednemu pracownikowi misji kilkanaście miesięcy wcześniej. Nie znając psich obyczajów, wybrał się na nocny spacer w stronę wioski uzbrojony w długi dębowy kij. W bezksiężycową noc ciemności egipskie wypełniały przestrzeń tak szczelnie, że z trudem mógł dostrzec słupy trakcji telefonicznej wzdłuż której biegła droga do wioski.
Nagle, jak my przed chwilą, został zaatakowany ze wszystkich stron – bronił się dzielnie próbując dosięgnąć niewidocznych napastników kijem. Powalonego, z pogryzionymi nogami uratowali od niechybnej śmierci mieszkańcy wioski. Pół roku spędził w szpitalu w Kairze, do misji nie wrócił już nigdy.
Szczęśliwie dotarliśmy do domu. Na progu powitał nas Hassan z lampą naftową w dłoni i jak zawsze chytrym uśmiechem na twarzy.
Leżąc w łóżku i patrząc w otwarte ramy okna widziałem nad sobą pulsujący obraz wszechświata. Nie przeczuwałem wtedy, że poetyckie proroctwo Szejka spełni się.
Wróciłem, wkrótce urodził mi się syn. Miłość w ogniu wyparowała jak woda. Niebo zasnuły chmury.
Dziś, patrząc w gwiazdy, wspominam jedną odbitą w jego oku. Na pewno dawno już spadła wypalona i czarna, może nawet śledziłem ostatni jej łuk światła tnący sierpniową noc nad śpiącym morzem.HIERARCHIA WARTOŚCI
Romantyczna epoka wielkich odkryć rozbudziła ducha wyobraźni, pragnienie dokonania rzeczy niemożliwych, zdobywania celów nieosiągalnych. Czasy, w których sól wymieniano na skóry, skóry na proch, a życie za wolność, minęły chyba bezpowrotnie. A jednak tkwi w nas ciągle tęsknota za przeszłością, wielką przygodą młodości. Przypominam sobie postać starca z filmu René Claira, który przenoszony przez reżysera w różne epoki, kwitował podróż w czasie zawsze tym samym wyznaniem: „panie, za czasów mojej młodości świat był piękniejszy i lepszy”. Każdy rok życia zbliża nas do tego momentu, w którym zaczynamy częściej spoglądać do tyłu niż przed siebie.
Śladów przeszłości szukamy przede wszystkim tam, gdzie człowiek z plecakiem pełnym gadżetów cywilizacji jest wciąż, i na szczęście, tylko gościem. Tam, gdzie nie ma prądu, wtyczki do kontaktów są bezużyteczne.
Żyjemy w epoce techniki penetrującej nie tylko nasze otoczenie, ale ciało i umysł. Rozruszniki serca, sztuczne protezy czynią nas uzależnionymi od niezawodności wbudowanych półprzewodników lub baterii. Bardziej groźna staje się współczesna technologia atakująca naszą podświadomość. Obcy człowiek dzięki ingerencji środków przekazu wkracza w naszą prywatność. Zaczynamy myśleć i reagować jak telewizyjni bohaterowie, wirtualna rzeczywistość przenosi nas w świat fikcji pozbawiając instynktu samozachowawczego.
Z miękkiego, wygodnego fotela w mieszkaniu oglądamy gwiazdozbiór Wagi, przemierzamy mile pustynnego szlaku nie zdejmując z nóg rannych pantofli. Nagromadzone przez wieki doświadczenia rozsypują się bezsilne w obliczu szaleństwa techniki.
Pragnienie posiadania staje się celem samym w sobie. Nawet pieniądz przestał być fizyczną rzeczywistością, ukryty w postaci magnetycznego zapisu karty kredytowej, małej plastikowej płytki wartości lśniącego metalowym połyskiem Mercedesa, futra z szynszyli zdobiącego najpiękniejsze ramiona, czy też brylantowych kolczyków od Tiffaniego.
Wraz z XX wiekiem kończy się nieodwołalnie czas epoki wyrosłej z mocowania się człowieka z odkształcalną materią. Przekraczamy nową granicę, wkraczamy w niewiadomą przestrzeń materializowanej abstrakcji, krainę luster odbijającą odbicia. Rzesze narkomanów snują się wczesnym rankiem po bulwarach Santa Moniki, na podkurczonych nogach w pozie wyczekiwania jutra. Tylko słońce świeci to samo, coraz większe w miarę zbliżania się ku zachodowi.
Sądzę, że historia, którą opowiem nie mogłaby się wydarzyć dziś, choć minęło zaledwie lat trzydzieści. W dobie komputerów, rakiet międzyplanetarnych, doświadczeń genetycznych, czas miniony to już cała epoka.
Chociaż wieśniacy egipscy jak przed wiekami chodzą ubrani wciąż w te same długie białe suknie, a głowy ich wieńczą turbany przypominające bocianie gniazda, nowe wartości cywilizacyjne zderzyły się z tradycją przekazywaną pokoleniom kodem genetycznym, skręconym z doświadczeń jak powróz trzymający wielbłąda.
Ponad głowami szlak karawany przecina codziennie uparty samolot, zostawiając za sobą białą smugę pary na niebie zawsze bezchmurnym. Tu, na ziemi czas jakby stanął w miejscu. Jedynym szaleństwem, które opanowało miejscową ludność są dziś radia tranzystorowe różnych marek i wielkości, z których wszędzie słyszy się jednostajnie zawodzącą muzykę arabską.
Luxor, miasto położone na południu Egiptu, na drodze między Kairem a Asuanem, wzniesione tuż obok starożytnych ruin Karnaku, stapia się z nim w harmonijną całość.
Nad wszystkim góruje masyw pylonu świątyni Ramzesa, a obok strzelisty palec minaretu pragnący odwrócić uwagę zwiedzających od mrocznych zakamarków sali hipostylowej.
Piętrowe kamieniczki ciągnące się wzdłuż jednej strony bulwaru przypominają przerzedzony czasem rząd białych zębów. Wznoszone z cegły nilowej, tynkowane gliną, malowane wapienną zaprawą, swoimi miękkimi kształtami rozpraszają promienie słońca jakby były przez nie głaskane. Oglądając je, miałem nieodparte wrażenie, że Gaudi, znakomity architekt hiszpański musiał podświadomie czerpać inspirację dla swoich dzieł z przykładów glinianej architektury arabskiej. Modelując fasady kamienic w Barcelonie tworzył formy naturalnie wygładzone, po których niewidocznie ślizga się słońce eksponując jednocześnie na swojej drodze nawet najdrobniejsze wklęśnięcia lub występy.
Wśród domów podobnych do siebie, jedynie dworzec kolejowy, muzeum, hotel, poczta i posterunek policji wyróżniały się jako budowle o specjalnym prestiżu. Hotel Winter Palace, przystanek bogatych turystów pragnących zobaczyć Luksor i okolice, schowany w cieniu palmowego gaju, urzekał pięknem wiktoriańskiej architektury z końca ubiegłego stulecia.
Jego przestronne i wysokie wnętrza, chłodzone wiatrem z wentylatorów wirujących pod sufitem, urządzone były starymi meblami z giętego bambusa wyplatanymi rafią. Mozaikowa, drewniana posadzka i hebanowa boazeria na ścianach pachniały wciąż zapachem cygar i drogich paryskich perfum.
Panująca tu od lat etykieta zabraniała noszenia strojów niedbałych niezależnie od pory dnia i nocy. Dla tych, którzy lekceważyli tradycje hotelowego savoir vivre drzwi były zamknięte. O porządek i dobre zwyczaje dbali sudańscy, czarni jak smoła służący. Ubrani w białe dżalabije, czerwone pasy i fezy na głowach zjawiali się bezszelestnie wszędzie tam, gdzie być powinni. Ich uczciwość i pracowitość dostrzegli już kolonizatorzy angielscy i choć rewolucja Nasera zdążyła po nich posprzątać, pracowici Sudańczycy nie stracili swojej pozycji wśród leniwych i przekupnych Arabów.
Program każdej agencji turystycznej obejmował oprócz zwiedzania zabytków Karnaku, wyprawę na zachodni brzeg Nilu do Deir Bahari, miejscowości znanej w starożytnym Egipcie jako Teby. W sezonie turystycznym, który z wyjątkiem trzech upalnych miesięcy lata trwa tu nieomal cały rok, przez rzekę przeprawia się dziennie kilka tysięcy turystów. Przewozi ich flotylla płaskodennych łodzi motorowych, własność braci Hassana i Mahmuda.
Zabierając turystów w podróż przez świętą rzekę do miasta zmarłych, spełniają oni poniekąd wolę bogów starożytnego Egiptu. Na szczęście nie jest to podróż tylko „w jedną stronę”. Opłata dwóch piastrów gwarantuje szczęśliwy powrót do świata żywych. Interes kręci się dobrze, a przejażdżka starymi łodziami stanowi atrakcję dla zmęczonych komfortem cywilizacji turystów.
Bracia Hassan i Mahmud należeli do najbogatszych ludzi nie tylko w okolicy, lecz również w południowym Egipcie. Jedynymi wrogami wciąż rozkręcającego się interesu były stale rdzewiejące silniki oraz projekty budowy mostu w Luksorze. Rdza okazała się nieprzekupna, w przeciwieństwie do parlamentarzystów w Kairze. Bracia płacili im, mostu nie budowano.
Wkrótce po przyjeździe do Deir el Bahari musiałem zweryfikować moje dotychczasowe wyobrażenia o życiu i jego wartości. Obraz Egiptu przez lata kształtowany na podstawie książek i uniwersyteckich wykładów profesora Hryniewieckiego nie wytrzymał pierwszej próby konfrontacji z rzeczywistością.
Poznawanie jej zacząłem od nauki języka arabskiego. Miejscowi chłopi zatrudnieni przez polską misję na wykopaliskach, okazali się wspaniałymi nauczycielami. Niektórzy niepiśmienni, w parę sekund przy pomocy gestów rąk i mimiki potrafili zastąpić najlepszy słownik i wytłumaczyć znaczenie obco brzmiącej mowy. Codziennie uczyłem się od nich nowych słów i wyrażeń. Było coś surrealistycznego w nauce dwóch analfabetów - nauczyciela i ucznia, bez zeszytów, kałamarzy i książek. Po wielu latach, nagle w pamięci znajduję słowa i zwroty nigdy później nie używane, skazane przez czas na amnezję.
Z nagłym olśnieniem chwili pojawia się słowo hadżar, najważniejsze i pierwsze poznane na tej ziemi. Kamień, symbol i potęga Egiptu, fundament, ściana, architraw wielkiej historii nieistniejącego narodu. Kamień, cel mojej wędrówki, odgrzebywany z osuwiska marglu, biały wśród innych zwietrzałych na słońcu, z fragmentami inskrypcji, ze słowem zaklętym w hieroglificznym znaku.
Myślę o czasie, w którym budowano siłę i potęgę Starego Państwa biorącego swój początek w żyznej delcie Nilu, by pod prąd rzeki dotrzeć do Teb, a stąd dalej na południe aż do pierwszej katarakty w Asuanie.
Nie mogę zapomnieć widoku ruin nieistniejącej już świątyni w Medinet Habu. Na wpół zasypana piaskiem pochylnia wprawiła mnie w zachwyt jakością sztuki rzemiosła epoki, w której jedynymi używanymi narzędziami był kilof i młot kamieniarski. Nie był to mur cyklopowy budzący grozę. Lekki, ułożony z niedużych bloków kamiennych, gładkich jak glansowany papier, układanych bez zaprawy, na pewno nie ręką niewolnika. Taka doskonałość harmonii i piękna może być dumą tylko ludzi wolnych.
Godzinami wpatrywałem się w delikatny rysunek spoin, których cienkość z trudem pozwalała wsunąć pomiędzy kamienie ostrze stalowej żyletki. Szkoda, że moje odkrycie nie znalazło miejsca w księdze rekordów rzeczy niemożliwych.
Powoli, z gardłowych dźwięków mowy arabskiej zacząłem wyławiać pojedyncze słowa jak drogowskazy prowadzące do celu. Wraz z poznawaniem miejscowych zwyczajów i ludzi opadła gorączka podniecenia i niepewności. Przyzwyczajałem się do widoku wiecznie błękitnego i przejrzystego jak kryształ nieba, zapachu smażonej oliwy, ciągłych powitań na drodze, a nawet do upałów suszących i tak wysuszone usta.
Przyzwyczajenie adaptuje człowieka z otoczeniem, czasami staje się groźne gdy zmienia nasze gusty. Pamiętam, jak w końcu lat 50-tych znalazłem się w Moskwie. Z grupą architektów przygotowywałem wnętrza polskiej wystawy przemysłowej w Parku Gorkiego.
Trzeci miesiąc codziennie przemierzałem tę samą drogę z hotelu Ukraina na teren wystawy, gdzie w pawilonach, z eksponatów przywiezionych z kraju, przy pomocy kolorowego tła, świateł, platform obrotowych i innych sztuczek próbowaliśmy wyczarować ich piękno, czasami nawet nie istniejące. Nie było to wcale takie trudne w kraju nierealnego socjalizmu i realnej biedy.
Pewnego popołudnia, podczas spaceru szerokimi ulicami Moskwy, mijając pałacowe pomniki architektury proletariackiej, mój starszy kolega Michał, urodzony i wychowany na kresach, zauważył nieoczekiwanie:
– Cholera zapomnieliśmy założyć klapy na oczach.
– Dlaczego? – zapytałem zdziwiony jego uwagą.
Przystanął na moment, popatrzył na mnie spod czarnych krzaczastych brwi i po krótkiej chwili powiedział całkiem serio:
– Idąc nie rozglądalibyśmy się na boki, a tak, jeszcze jeden miesiąc tu pobytu i przyzwyczaimy się w końcu do mijanej brzydoty.
– A co by się stało, ciągnął dalej, gdyby jeszcze przez pół roku spacerować ulicami Moskwy? I nie czekając na moją odpowiedź dodał: – brzydota mogłaby w końcu wypięknieć. Stanął, zamyślił się na moment i splunął z niesmakiem w moskiewskim stylu na mokry od deszczu, szary chodnik.
Gdy mija pierwsza fascynacja nowością, wraz ze zwykłą codziennością pojawia się nuda, z nadejściem chandry staje się groźna. Nieoczekiwanie zapala lont i czeka na wybuch. W poczuciu samotności ucieka się w samotność. Nerwowo zrywa się kartki z kalendarza każdego wieczoru, nie czekając następnego dnia. Z niecierpliwością wyczekuje się na listy. Napięcie osiąga apogeum, gdy hamsin, gorący wiatr z pustyni, zaczyna wiać niosąc ze sobą drobiny brązowego piasku skrzypiącego między zębami. W takiej chwili jedyną ucieczką przed nastrojem prowokującym do awantur były popołudniowe wypady do Luksoru.
Dla całkiem jeszcze młodych ludzi, przybyłych tu zza „żelaznej kurtyny”, szklaneczka whisky czy dżinu, wypita w barze wiktoriańskiego hotelu w towarzystwie ludzi podróżujących swobodnie z przeróżnych zakątków świata, smakowała jak pragnienie wolności rozlewające się powoli po podniebieniu naszej wyobraźni.
Wyprawy do Luksoru poprzedzały specjalne przygotowania. Kobiety rozkwitały nagle jak kwiaty pustynne po nocnej rosie, starając przypomnieć sobie i innym zalety swojej płci. W kuchni służący grzali w wielkich kubłach litry wody na kąpiel z dodatkiem olejków kwiatowych, żelazka z czerwonymi duszami kursowały pomiędzy pokojami, lusterka zaglądały w twarze pań, zapach kosmetyków i perfum snuł się po korytarzu domu stojącego na krawędzi pustyni.
Gdy wszyscy byli gotowi do wyjścia, a wypastowane buty odbijały światło pierwszych gwiazd na niebie, ruszaliśmy w kierunku przystani Hassana. Idąc na skróty przez wioskę, mijały nas co chwilę jasne postacie mężczyzn ubrane w białe dżalabije. Towarzyszące im jak cienie kobiety, ubrane w czarne długie suknie były prawie niewidoczne dla naszych oczu w ciemną, bezksiężycową noc.
Po piętnastu minutach marszu przerywanego powitaniami mijanych postaci, wśród ujadania psów, co czyniło nieludzkie zamieszanie, dotarliśmy dzięki opatrzności Bożej do asfaltowej szosy prowadzącej prosto do Nilu. Po obu stronach rozciągały się plantacje trzciny cukrowej, w której rzekomo ukrywać się mieli amatorzy łatwych łupów.
Ledwo widoczne w mroku dwa gigantyczne posągi Memnona, siedzące z twarzą obróconą na wschód w oczekiwaniu pierwszych promieni słońca, wskazywały połowę drogi do celu.
Powoli, zza parawanu trzcin cukrowych, jak gwiazdy zaczęły wynurzać się światła Luksoru. Odbijając się w czarnej drgającej wodzie Nilu, skupiały na sobie naszą uwagę z nadzieją, że za chwilę znajdziemy się w oazie luksusu i nie będzie to pustynna fatamorgana.
Niewidoczny Nil pluskał martwą falą o burtę łodzi. Dieslowski motor odpoczywał w ciszy przegrzany dziennym wysiłkiem. Na pomoście prowadzącym na pokład tłoczyły się jasne postacie mężczyzn i czarne kobiet z paczkami układanymi w piramidę na głowie.
Wykorzystanie w ten sposób kobiet jako domowych tragarzy ma wszakże tę zaletę, że w porównaniu z naszymi paniami poruszają się one z gracją i prowokującym spokojem jak prawdziwe modelki na wybiegu.
Pracując w misji archeologicznej, o czym wszyscy mieszkańcy wioski wiedzieli, nie wyłączając braci Hassana i Mahmuda – właścicieli miejscowej flotylli, cieszyliśmy się ich szczególnymi względami. Tu, w łodzi zawsze czekały na nas zarezerwowane miejsca wyłożone wypłowiałym na słońcu dywanem, za ekstra dopłatą jednego piastra od każdej osoby. I tym razem, jak zwykle zajęliśmy nasze miejsca z tyłu łodzi, niedaleko steru. Wachtę przy nim pełnił brat Hassana – Mahmud. Przed nami panował straszny ścisk i gwar miejscowych wieśniaków walczących dla siebie o jak najlepsze miejsce.
Przestrzeń pod ławkami wypełniona była niepoliczalną liczbą pakunków. Na kolanach siedzących bujały się klatki z bambusa, a w nich stłoczone chude kury, przypominające wielkością bardziej gołębie z Mariensztatu niż drób przeznaczony na sprzedaż.
Kobiety, dla których zabrakło miejsca na ławkach, stały pomiędzy nimi. Trzymając swój bagaż na głowach stwarzały wrażenie, że drugi towarowy pokład rozciąga się ponad nimi.
Na przystani przed podróżą do Luksoru
Na pewno wszyscy się zmieszczą
Gdy pomost opustoszał z ludzi, marynarz wynajęty do obsługi silnika rozpoczął z nim zmaganie, cierpliwie, raz po raz ciągnąc za sznurek rozrusznika. Musiał mieć dużo siły, gdyż sznurek rwał się od czasu do czasu, a stale wiązany przypominał bardziej sznurowadło ze starych butów niż wyposażenie łodzi.
Dławiący się jak astmatyk motor powoli łapał rytm. Na brzegu dwa szare cienie rzuciły cumy na łódź. Uwolniona z więzów drgnęła, kierując się dziobem na wschód. Za naszymi plecami brzeg rozpływał się ciemności. Na maszcie zapalono lampę naftową, nad którą pojawiła się tańcząca aureola komarów, nocnych muszek i ciem.
Drgające światło lampy rozświetlało ogorzałe twarze mężczyzn. Po chwili zauważyłem, że ich wzrok, skupiał się na mojej towarzyszce podróży Elżbiecie, blondynce siedzącej tuż przy mnie. Na wysokości dziobu łodzi, w oddali mrugały światła Luksoru. Zlewały się z ognikami papierosów jarzącymi się mocniej przy każdym głębszym zaciągnięciu dymem. Przyjemny chłód i wilgoć wody wyciągała z ciał gorączkę dnia. Elżbieta oparła się mocno o moje ramię, jej blond włosy rozwiane na wietrze, przesłaniały czoło lekko spalone słońcem.
Krzysztof i Hanka, młode małżeństwo, zawsze zajęci sobą nie zauważyli, że Hassan, przecisnął się z trudem do nas przez tłum podróżnych i stanął na wprost Elżbiety nie spuszczając na moment z niej oka.
Trzydziestopięcioletni mężczyzna ubrany w białą dżalabiję z deseniem w zielone paski przypominał bardziej manekina odzianego w pidżamę niż właściciela flotylli łódek. Jego suknia napięta na zbyt wydatnym brzuchu wskazywała na przedmiot ukryty za pasem, którym niewątpliwie był pistolet.
– Basz mohandys – zwrócił się do mnie tytułując naczelnym inżynierem. Tytułomania jest wśród Arabów powszechna. Przez dodanie słowa basz jest się awansowanym bez zbędnych egzaminów o jeden szczebel zawodowy wyżej. Arabowie lubią głaskać swoją i innych próżność, lecz nigdy nie przypisują sobie tytułów nie posiadanych, tak jak to ma miejsce w niektórych krajach europejskich zwłaszcza we Włoszech, gdzie dottorre dodawane jest niemal przy każdym nazwisku z częstotliwością przypraw do zupy.
– Basz mohandys – powtórzył głośniej wyrywając mnie z chwilowego zamyślenia.
Powoli podniosłem głowę, stał przede mną jak zahipnotyzowany, wpatrzony w jeden punkt. Podążyłem za jego wzrokiem. Utkwiony był w Elżbiecie.
– Od kilku miesięcy przeprawiam Ciebie przez Nil tam i z powrotem – powiedział Hassan. Zawsze jesteś ze swoją kobietą. – Tu wskazał palcem na Elżbietę, bym nie miał żadnych wątpliwości kogo ma na myśli.
Elżbieta, egiptolog – niespełnione marzenie Hassana
Nie przypuszczałem, że nas obserwuje. Spojrzałem ukradkiem na moją sąsiadkę. W jej wzroku dostrzegłem kryjący się niepokój. To kobieca intuicja podpowiadała jej do czego zmierza Hassan.
– Jeżeli już nie pragniesz jej tak bardzo jak ja, sprzedaj mi ją proszę – powiedział Hassan.
Widziałem, że w tym momencie zrzucił z siebie ciężar, z którym nie mógł w żaden sposób się uporać od chwili pierwszego spotkania z Elżbietą. Poczułem wyraźny uścisk jej dłoni na moim kolanie. Wolne ramię Elżbiety objęło mnie mocno.
Jej spontaniczna reakcja miała przekonać Hassana, że jego propozycja jest co najmniej niestosowna i nie pokrywa się z rzeczywistością.
– Elżbieta – szepnąłem jej do ucha. Ssprawdzę, ile naprawdę jesteś warta, obiecuję, że podzielę się z twoim mężem.
– Jurek nie wygłupiaj się. – Jęknęła cicho.
– Sprzedać nie sprzedać, potargować można – powiedziałem stanowczo.
Oboje wiedzieliśmy dobrze, że do ugody kupieckiej wystarczy uderzenie dłoni o dłoń. Tu, gdzie do niedawna karawany przemierzały morza pustyni obładowane towarem na sprzedaż, a Nilem płynęły pod żaglem jednomasztowe feluki z Nubi do Assuanu i Luksoru wyładowane ludźmi owocami i bydłem, honor człowieka jest przede wszystkim honorem kupca. Hassan, w oczekiwaniu na moją odpowiedź przybliżył się tak blisko nas, że swoim torsem zasłonił wszystkie światła Luksoru.
I oto nagle, całkiem nieoczekiwanie handlowałem żywym towarem na samym środku rzeki.
– Basz mohandys, daję ci wielbłąda za tę kobietę – powiedział z powagą Hassan.
Ukradkiem spojrzałem na Elżbietę. W ciemności, na jej czole dostrzegłem kropelki potu.
– Jesteś warta więcej niż myślałem – szepnąłem. Dla Araba wielbłąd to tak jak dla Anglika Rolls Royce.
W milczeniu patrzyłem na Hassana czekając jak szachista na jego następny ruch. Łódź płynęła spokojnie przed siebie, z dziobu dobiegała gardłowa piosenka o miłości z powtarzającym się refrenem ja habibi, ja habibi, ja habibi.
Dookoła wyczuwało się dziwną atmosferę podniecenia. Udzieliła się ona wszystkim obecnym. Niepohamowane pożądanie Hassana złamało bariery rasowe, jego najwyższą ceną stała się biała kobieta.
Widząc całkowity brak reakcji na swoją ofertę, Hassan zdecydował się jeszcze raz ją przebić.
– Basz mohandys, do wielbłąda dołożę dwieście funtów – powiedział, z trudem odrywając wzrok z Elżbiety na mnie.
Nie wiedział, że suma, którą mi zaproponował stanowiła moje pięciomiesięczne wynagrodzenie. Znów okazałem się twardym graczem. Na mojej twarzy nie pojawił się żaden najmniejszy nawet grymas. Nie wiedział, że w ręku dama kier nie była moją damą.
Elżbieta, pomyślałem, twoja cena stale wzrasta.
W oczekiwaniu na dalsze propozycje Hassana objąłem moją towarzyszkę podróży mocno ramieniem, jakby żegnając się z nią przed bliskim rozstaniem.
Dziób łodzi uparcie pruł czarne wody Nilu, lampa naftowa na maszcie bujała się w takt fali, ożywiając cienie siedzących przede mną ludzi. Podróż nieuchronnie zbliżała się do końca. Z daleka rozpoznać można było stromy brzeg i szare wyłaniające się z mroku postacie. Zapach smażonej z czosnkiem papryki niesiony wiatrem od brzegu pobudzał apetyt, jeżeli nie przed czekająca kolacją to przynajmniej szklaneczką whisky z lodem.
Zniecierpliwiony Hassan pragnął dobić targu jak najszybciej. Wciągając głęboko w płuca powietrze, jakby przed decydującym skokiem w przyszłość, nachylił się nade mną i powiedział:
– Basz mohandys, za tę kobietę, do wielbłąda i dwustu funtów dodaję jeszcze pałac w Kairze.
Nie wierzyłem własnym uszom, czyżbym nie dosłyszał? Na dodatek pałac w Kairze? W tym momencie Hassan wyprostował się gwałtownie. Wyglądał tak jakby pozbył się nagle ogromnego ciężaru, z którym nie wiedział jak sobie poradzić. Po chwili ciszy, w czasie której powoli wracał do równowagi, wyciągnął otwartą dłoń w moim kierunku dla dobicia targu. Elżbieta dziwnie skuliła się na ławce.
Nagle, dno łodzi zaszorowało o piasek, wyhamowując gwałtownie. Hassan zachwiał się tracąc równowagę i poleciał w tył łodzi. Powstał nieopisany tumult. Krzyk kobiet mieszał się z gdakaniem kur w bambusowych klatkach i przekleństwami mężczyzn. Chwyciłem Elżbietę za rękę i po plecach pasażerów szukających swoich paczek pod ławkami zdołaliśmy się przedrzeć w kierunku dostawionego pomostu. Stojąc na brzegu, cała drżąca, lecz wolna, skryła się w moich ramionach.
W chwilę później siedząc w barze hotelowym przy szklaneczce whisky z lodem ze zdziwieniem stwierdziłem, że Hanka i Krzysztof tak byli zajęci sobą w czasie podróży, że ten drobny epizod całkowicie umknął ich uwadze.
Po wielu latach, które upłynęły od tego zdarzenia, mój młodszy piętnastoletni syn Łukasz słuchając opowiadania o nieudanym targu, spojrzał na mnie z politowaniem i bez najmniejszego wahania powiedział:
– Tato, nie byłeś najmądrzejszy w młodości. Na moje szczęście użył tylko czasu przeszłego.