- W empik go
Rozmowa ojca z dziećmi - ebook
Rozmowa ojca z dziećmi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 175 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój ojciec, człowiek bardzo roztropny, ale zarazem i bardzo pobożny, głośny był w okolicy dla swej nieskazitelnej uczciwości. Niejeden raz współobywatele wybierali go na rozjemcę; ludzie obcy, których zgoła nie znał, powierzali mu wykonanie swej ostatniej woli. Skoro umarł, ubodzy opłakiwali jego stratę. Podczas choroby wielcy i mali okazywali, jak bardzo im zależy na jego ocaleniu. Skoro stało się pewne, iż zbliża się do końca, całe miasto okryło się smutkiem. Obraz jego będzie zawsze obecny mej pamięci; zdaje mi się, że go widzę w fotelu z poręczami, w zwyczajnej spokojnej postawie i z pogodną twarzą. Zdaje mi się, że go słyszę jeszcze. Oto obraz jednego z naszych wieczorów i przykład, jak nam spływały inne.
Było to w zimie. Siedzieliśmy dokoła niego, przy ogniu, ksiądz, siostra i ja. Rozmowa toczyła się o utrapieniach sławy; w konkluzji ojciec rzekł:
– Mój synu, obaj narobiliśmy dużo hałasu w świecie; z tą różnicą, że hałas, który ty robiłeś swoim narzędziem, odejmował spokój tobie; hałas zaś, jaki ja robiłem moim, odejmował spokój innym.
Po tym niewybrednym koncepcie stary kowal zadumał się wodząc po nas okiem ze szczególną bacznością, aż proboszcz rzekł:
– O czym dumasz ojcze?
– Myślę sobie – odparł – iż reputacja zacnego człowieka, najbardziej pożądana ze wszystkich, ma swoje niebezpieczeństwa nawet dla tego, kto na nią zasługuje. Następnie, po krótkiej pauzie, dodał: – Drżę jeszcze, kiedy pomyślę o tym… Czy uwierzylibyście, dzieci? Raz w życiu omal nie wtrąciłem was w ruinę; tak jest, omal nie zrujnowałem was bez ratunku.
Ksiądz. – A to jak?
Ojciec. – Jak? Zaraz…
Nim zacznę (rzekł do córki) podnieś mi, siostrzyczko, poduszkę, która opadła za nisko; a ty (zwrócił się do mnie) załóż mi poły szlafroka, ogień parzy mi nogi. Znaliście wszyscy proboszcza z Thivet?
Siostra. – Zacnego starego księżynę, który w setnym roku życia robił jeszcze cztery mile w ciągu ranka?
Ksiądz. – Ten, co umarł mając sto jeden lat na wiadomość o śmierci brata, który mieszkał z nim razem i liczył ich sobie dziewięćdziesiąt dziewięć?
Ojciec. – Ten sam.
Ksiądz. – I cóż?
Ojciec. – Otóż spadkobiercy jego, ludzie ubodzy i żyjący po gościńcach, po wsiach, u bram kościołów, gdzie żebrali na życie, przesłali mi pełnomocnictwo, które upoważniało mnie, abym się udał na miejsce i objął tymczasowo w posiadanie cały inwentarz. Jak odmówić biedakom usługi, którą oddałem wielu zamożnym rodzinom? Pośpieszyłem do Thivet, zgłosiłem się do władz; kazałem przyłożyć pieczęcie i oczekiwałem spadkobierców. Zjawili się niebawem; było ich jakich dziesięciu lub dwunastu. Kobiety bez pończoch, bez trzewików, prawie bez odzieży, trzymały na łonie dzieci otulone w dziurawe fartuchy; starcy okryci łachmanami dowlekli się niosąc na ramionach, na kiju, garść łachów zawiniętych w inny łach; słowem – obraz najohydniejszej nędzy. Wyobraźcie sobie zatem radość tych spadkobierców na myśl o jakim dziesiątku tysięcy franków, który przypadał na każdego z nich; ile że, wedle sąsiedzkich gadek, spadek po proboszczu mógł wynosić dobre sto tysięcy. Zdjęto pieczecie. Param się cały dzień spisywaniem inwentarza. Zapada noc. Biedacy rozchodzą się; zostaję sam. Pilno mi było oddać każdemu jego część, odprawić ich i wrócić do swych zajęć. Była tam pod biurkiem stara walizka, bez pokrywy, wypełniona przeróżnymi papierami; ot, stare listy, bruliony, odwieczne kwity, rachunki i inne świstki; ale w podobnym wypadku należy czytać wszystko, nie zaniedbać niczego. Dobijałem do końca nudnego przeglądu, kiedy wpadło mi w ręce dość obszerne pismo; a to pismo, wiecie, co to było!? Testament podpisany ręką proboszcza! Testament, którego data była tak dawna, iż ci, których mianował wykonawcami, nie żyli już od dwudziestu lat! Testament, w którym odprawiał z niczym biedaków koczujących dokoła mnie, generalnymi zaś spadkobiercami czynił Freminów, bogatych księgarzy z Paryża, których musisz znać. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie i bolelść cóż bowiem począć z tym aktem? Spalić go? Czemu nie? Czyż wszystko nie czyniło go bezwartościowym? I miejsce, gdzie go znalazłem, i papiery, między które był zamieszany, czyż nie świadczyły dość silnie przeciw niemu, nawet bez jego krzyczącej niesprawiedliwości? Tak powiadałem sobie w duchu; wyobrażając sobie równocześnie rozpacz odartych ze swych nadziei biedaków, zbliżałem pomalutku testament do ognia; i znowuż oblegały mnie inne myśli… Ogarniał mnie jakiś lęk, iż mogę się omylić w rozstrzygnięciu tak ważnego wypadku; nieufność do własnego rozumu; obawa, iż słucham raczej głosu współczucia, krzyczącego w głębi serca, niż głosu sprawiedliwości… Tak spędziłem noc zastanawiając się nad tym niesprawiedliwym dokumentem, który trzymałem kilkakrotnie tuż nad ogniem, niepewny czy go spalę, czy nie. Przeważyło to ostatnie; minuta wcześniej lub później – stałoby się przeciwnie. W tej rozterce ducha uznałem, iż najroztropniej będzie zasięgnąć rady jakiej światłej osoby. Siadam o świcie na koń, pędzę cwałem ku miastu; mijam nie zatrzymując się drzwi swego domu. Zsiadam z konia przed seminarium oratorian, między którymi jeden wyróżniał się bystrością sądu i świętością obyczajów: to ojciec Bouin, który zostawił w diecezji sławę największego kazuisty.
Kiedy ojciec doszedł do tego punktu, wszedł doktór Bissei: był to lekarz i przyjaciel domu. Zapytał o zdrowie ojca, zmacał puls, coś dodał, coś ujął w diecie, wziął krzesło i zaczął gwarzyć z nami.
Ojciec spytał doktora o kilku chorych, między innymi o starego hultaja, intendenta u niejakiego pana de La Mésangère, ex-mera w naszym miasteczku. Intendent ten wprowadził największy nieład w interesy swego pana, Zaciągnął fałszywe pożyczki pod jego imieniem, usunął ważne dokumenty, przywłaszczył sobie kapitały, popełnił mnóstwo łajdactw, z których większość dowodnie stwierdzono, i znajdował się w przededniu skazania na hańbiącą karę, o ile nie na gardło. Sprawa ta zaprzątała wówczas całą okolicę. Doktor orzekł, iż więzień ma się bardzo licho, nie tracił jednak nadziei, iż uda się go ocalić.
Ojciec. – To by znaczyło oddać mu bardzo złą przysługę.