Rozmowa w "Katedrze" - ebook
Rozmowa w "Katedrze" - ebook
Najważniejsze dzieło Vargasa Llosy
Rozmowa w „Katedrze” to niezwykła historia ludzi żyjących w Peru w latach pięćdziesiątych w czasie dyktatury wojskowej, której przywódcą był generał Manuel Apolinario Odría. Powieść rozgrywa się na wielu płaszczyznach, ujawniając kulisy i mechanizmy władzy, a także jej wpływ na życie zwykłych ludzi. Vargas Llosa, posługując się bolesną historią własnej ojczyzny, w precyzyjny i niezwykle kunsztowny sposób kreśli złożony obraz dyktatury.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2134-5 |
Rozmiar pliku: | 982 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lata 1948–1956 to w Peru czas dyktatury wojskowej, której przywódcą był generał Manuel Apolinario Odría. W ciągu tamtych ośmiu lat żyjące w nieustannym napięciu i strachu społeczeństwo pozbawiano praw obywatelskich: ocenzurowano prasę, za poglądy polityczne zamykano w więzieniach, setki osób musiało uchodzić z kraju. My, peruwiańska młodzież, byliśmy wówczas dziećmi. Potem rozstaliśmy się i dojrzewaliśmy. To było jeszcze gorsze od upokorzeń, których doznawaliśmy ze strony bezkarnego reżimu. Głęboka korupcja od środka toczyła wszystkie szczeble i instytucje władzy, upodlając całe nasze życie.
Kanwą do napisania tej powieści, odtwarzającej historię polityczną i społeczną tamtych ponurych czasów ze swobodą będącą przywilejem fikcji, była właśnie owa atmosfera cynizmu, apatii, uległości i zepsucia moralnego Peru sprzed lat.
Zacząłem ją pisać w Paryżu, czytając Tołstoja, Balzaka, Flauberta i zarabiając na życie jako dziennikarz, kontynuowałem swą pracę w Limie, w zaśnieżonym mieście Pullman w stanie Waszyngton, przy maleńkiej uliczce w kształcie półksiężyca, w Valle del Canguro, Queen Mary`s College i King`s College, a skończyłem ją w Puerto Rico w 1969 roku po wielokrotnych przeróbkach. Żadna inna powieść nie przysporzyła mi tak wiele trudu. Dlatego gdybym musiał kiedyś uratować coś z pożaru, wyniósłbym właśnie tę książkę.
Mario Vargas Llosa
Londyn, czerwiec 1998I
Stojąc w drzwiach „Kroniki”, Santiago patrzy z niechęcią w aleję Tacna: samochody, bezbarwne budynki, z których każdy jest inny, szkielety świetlnych reklam unoszące się we mgle, szare południe. W jakim to momencie Peru tak się skurwiło? Gazeciarze, wykrzykując najświeższe wiadomości, kręcą się pomiędzy pojazdami zatrzymanymi na skrzyżowaniu ulicy Wilsona i Santiago rusza powoli w stronę Colmena. On był jak to Peru, Zavalita, w jakimś momencie się skurwił. Myśli: kiedy? Przed hotelem Crillón pies chce mu polizać nogi: won, możesz być wściekły. Skurwione Peru, myśli, skurwiony Carlitos, wszyscy skurwieni. Myśli: nie ma wyjścia. Widzi długi ogonek na przystanku autobusowym w kierunku na Miraflores, przecina plac, a tam Norwin, cześć, bracie, przy stoliku w barze „Zela”, siadaj, Zavalita, porusza szklanką z chilcano i każe sobie oczyścić buty, zaprasza na jednego. Wygląda, że jeszcze nie jest pijany, i Santiago siada, dając znak czyścibutowi, żeby i jemu wyglansował obuwie. Służę, szefie, w tej chwileczce, szefie, będą jak lustra, szefie.
– Wieki cię nie widziałem, szanowny publicysto – mówi Norwin. – Lepiej się czujesz na pierwszej stronie niż w dziale miejskim?
– Mniej pracy – Santiago unosi ramiona, to jeszcze było tego dnia, kiedy go wezwał Naczelny, prosi o piwo z lodu „Cristal”, czy chciałby pan, Zavalita, wejść na miejsce Orgambide? pan chodził na uniwersytet, mógłby pan pisać wstępniaki, no nie, Zavalita? Myśli: to wtedy się skurwiłem.
– Przychodzę rano, mówią mi, o czym mam pisać, zatykam nos, w dwie, trzy godziny jestem gotów i mogę sobie iść.
– Ja tam bym za żadne skarby nie robił wstępniaków – mówi Norwin. – Jesteś z dala od aktualności, a dziennikarka to wiadomości dnia, masz pojęcie, Zavalita. Dla mnie tylko rubryka kryminalna, do samej śmierci. A propos, jak tam Carlitos? umarł?
– Jeszcze ciągle w szpitalu, w tych dniach go wypiszą – mówi Santiago. – Przysięga, że teraz już nie będzie pił.
– To prawda, że którejś nocy, jak się kładł spać, zobaczył karaluchy i pająki? – mówi Norwin.
– Podniósł prześcieradło i wylazły tysiące pająków i myszy – mówi Santiago. – Goły wybiegł na ulicę i zaczął wrzeszczeć.
Norwin się śmieje, a Santiago zamyka oczy: domy dzielnicy Chorrillos to okratowane śmietniki, jaskinie popękane od podziemnych wstrząsów, w ich wnętrzach mrowią się potworki i przysypane kurzem, gnijące staruszki, w kapciach, z żylakami na nogach. Pomiędzy bryłami domów biegnie maleńka postać, jej krzyki mącą oleisty nocny spokój i wzmagają wściekłość ścigających ją mrówek, pająków i skorpionów. Ukojenie w alkoholu, myśli, białe myszki w walce z powolną śmiercią. Miałeś rację, Carlitos, człowiek broni się jak może przeciw peruwiańskiej rzeczywistości.
– Ze mną też tak kiedyś będzie, może i mnie zaczną się pokazywać białe myszki – Norwin z ciekawością zagląda w swoje chilcano, uśmiecha się półgębkiem. – Ale wśród dziennikarzy nie ma abstynentów, Zavalita. Alkohol daje natchnienie, masz pojęcie.
Czyścibut skończył z Norwinem i teraz, pogwizdując, pastuje buciki Santiago. Co słychać w „Ostatnich Wiadomościach”, co mówią faceci z tej bandy? Skarżyli się na twoją niewdzięczność, Zavalita, żebyś chociaż wpadł czasami, tak jak dawniej. Chyba masz teraz kupę czasu, Zavalita, a może jeszcze gdzieś dorabiasz?
– Czytam, śpię po obiedzie – mówi Santiago. – Może znowu zapiszę się na prawo.
– Odsuwasz się od aktualności i już ci się zachciało tytułów naukowych – Norwin patrzy na niego ze smutkiem. – Wstępniaki to koniec, Zavalita. Zostaniesz adwokatem, rzucisz dziennikarkę. Już widzę, jak się z ciebie robi mieszczuch.
– Skończyłem trzydzieści lat – mówi Santiago. – Już za późno, żeby się stać mieszczuchem.
– Dopiero trzydzieści? – Norwin zamyśla się. – Ja mam trzydzieści sześć i można by mnie wziąć za twojego ojca. Rubryka policyjna to istny młyn, masz pojęcie.
Męskie twarze, zmętniałe, zagubione oczy nad stolikami baru „Zela”, ręce wyciągnięte ku popielniczkom i szklankom z piwem. Jacy odrażający są ci ludzie, Carlitos miał rację. Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Czyścibut macha ręką, odpędzając dwa psy, które kręcą się pomiędzy stolikami.
– Jak długo jeszcze będzie trwała ta akcja przeciwko wściekliźnie? – mówi Norwin. – To już nudne, dziś była znowu cała strona.
– To ja robiłem wszystkie wstępniaki o wściekliźnie – mówi Santiago. – Co tam, wolę to niż pisać o Kubie albo Wietnamie. No, już nie ma ogonka, spróbuję złapać mikrobus.
– Chodź ze mną na obiad, ja stawiam – mówi Norwin. – Zapomnij o żonie, Zavalita. Chodź, jak za dawnych dobrych czasów.
Świnki morskie na gorąco i piwo z lodu, „Rinconcito Cajamarquino” w Bajo el Puente, leniwe wody Rímacu pomiędzy skałami koloru smarków, ziemista kawa „Haiti”, gra w karty u Miltona, chilcanos i tusz u Norwina, ukoronowanie wieczoru o północy z Becerritą, któremu zawsze udawało się coś załatwić po obniżonej cenie, kwaśny smak snu, a rankiem mdłości i długi. Dawne dobre czasy, być może, że to było wtedy.
– Anna zrobiła chupe z krewetkami, nie przepuszczam takiej okazji – mówi Santiago. – Kiedy indziej, bracie.
– Boisz się swojej żony – mówi Norwin. – Ech, Zavalita, zszedłeś na psy.
Tak, ale nie dlatego, bracie. Norwin upiera się, że on zapłaci za piwo i za czyszczenie butów, i podają sobie ręce. Santiago wraca na przystanek, mikrobus, w który wsiada, to chevrolet, w środku gra radio, inca-cola najlepiej orzeźwia, potem walc, śmiechy, trzaski, dawny znajomy głos Jesusa Vasqueza, to było moje Peru. W śródmieściu jeszcze kroki, ale ulice República i Arequipa są wolne i wóz może jechać szybko, znowu walc, mieszkańcy Limy są przywiązani do tradycji. Dlaczego każdy kreolski walc jest taki kretyński? Myśli: co mnie dzisiaj naszło? Siedzi z opuszczonym podbródkiem i przymkniętymi oczyma, jak gdyby podglądał własny brzuch: psiakrew, Zavalita, usiadłeś i zaraz ci rośnie bandzior pod marynarką. Kiedy to pierwszy raz poszedłem na piwo? Piętnaście, dwadzieścia lat temu? Już cztery tygodnie nie widziałem mamy i Teté. Kto by to powiedział, Zavalita, że Popeye zostanie architektem, a ty skończysz na wypisywaniu anonimowych artykułów przeciwko psom w Limie. Myśli: jeszcze trochę, a będę miał brzuszek. Pójdzie do tureckiej łaźni, pogra w tenisa w Terrazas i brzuch będzie płaski jak u piętnastolatka. Oczyścić się, zebrać się w kupę, otrząsnąć się. Myśli: sport, sport to właściwe wyjście. Już park Miraflores, Quebrada, Malecón, poproszę na rogu Benavides. Wysiada, idzie w stronę Porta z rękami w kieszeniach, z opuszczoną głową: co się dzisiaj ze mną dzieje? Niebo ciągle zachmurzone, jeszcze bardziej poszarzało i zaczyna siąpić: czuję na skórze muśnięcia skrzydełek komara, pajęcze pieszczoty. Nie, nie to: coś jeszcze bardziej nieuchwytnego i wstrętnego. Nawet deszcz jest parszywy w tym kraju. Myśli: przynajmniej zaczęło porządnie lać. Ciekawe, co grają w kinach, w „Colina”, w „Montecarlo”, w „Marsano”? Zje obiad, potem rozdział z Kontrapunktu, który będzie się ciągnął powolutku, aż ukołysze go do lepkiej sjesty, a może dadzą kryminał, jak Rififi, albo western, jak Río Grande. Ale Anna już sobie pewno wynalazła jakąś szmirę, już ją ma zaznaczoną w gazecie; co się dziś ze mną dzieje. Myśli: gdyby cenzura nie puszczała tych meksykańskich melodramatów, mniej by było sprzeczek z Anną. A po wermucie? Spacerek przez Malecón, papieros pod murem Parque Necochea i szum morza dobiegający z ciemności: potem, trzymając się za ręce, wrócą do Quinty, do mieszkania krasnoludków; miłosna walka, miłosna kłótnia i znowu ziewamy nad Huxleyem. Oba pokoje napełnią się dymem i zapachem oliwy, bardzo głodny, skarbie? Budzik dzwoni przed świtem, zimny tusz, mikrobus, truchcik do Colmena razem z tłumem urzędników, głos Naczelnego. Co wolisz, Zavalita, strajk w bankowości, kryzys rybny czy sprawy Izraela? Może warto by się pogłowić i wymyślić jakiś tytuł. Myśli: cofnąć się. Widzi chropowate pomarańczowe ściany, czerwone dachówki, okienka z czarnymi kratami. Quinta, domki krasnoludków. Drzwi od mieszkania są otwarte, ale na powitanie nie wybiega Batuque, hałaśliwy krasnoludek, nie skacze, nie okazuje swojej radości. Kochanie, dlaczego zostawiasz otwarte drzwi, kiedy idziesz do sklepu? Ale nie, Anna jest tutaj, co ci się stało, oczy ma zapuchnięte i zapłakane, nie uczesana: złapali Batuque, kochanie.
– Wyrwali mi go z rąk – szlocha Anna. – Obrzydliwi Murzyni, kochanie. Wpakowali go na ciężarówkę. Ukradli go, ukradli.
Całuje ją w czoło, uspokój się, kochanie, głaszcze ją po twarzy, jak to się stało, bierze ją pod ramię i prowadzi do domu, nie płacz, głuptasku.
– Dzwoniłam do „Kroniki” i nie było cię – Anna w kuchni przygotowuje mięso. – Bandyci, Murzyni z twarzami dzikusów. Prowadziłam go na smyczy, wszystko jak trzeba i w ogóle. To mi go wyrwali, wrzucili na ciężarówkę i zabrali.
– Zjem obiad i idę do rakarni, wyciągnę go stamtąd – Santiago znów ją całuje. – Nic mu się nie stanie, nie bądź niemądra.
– Tak się rzucał, tak kręcił ogonkiem – Anna wyciera oczy fartuchem, wzdycha. – Jakby rozumiał, kochanie. Biedulek, mój biedulek.
– Wyrwali ci go z rąk? – mówi Santiago. – Łobuzy, już ja im pokażę.
Bierze rzuconą na krzesło marynarkę i rusza do drzwi, ale Anna powstrzymuje go: najpierw zjedz obiad, kochanie. Głos ma łagodny, dołki w policzkach, smutne oczy, jest blada.
– Chupe wystygnie – uśmiecha się, usta jej drżą. – Z tego wszystkiego zapomniałam o obiedzie, skarbie. Mój biedny Batuquito.
Jedzą w milczeniu przy stoliku pod oknem wychodzącym na patio od strony Quinty: ziemia koloru cegły, jak korty tenisowe w Terrazas, kręta aleja wysypana żwirem i obsadzona geranium. Chupe wystygło, tłusta obwódka barwi brzegi talerza, krewetki mają smak blachy. Szła do chińskiego sklepu na San Martín, po ocet, rozumiesz, skarbie, i nagle zahamowała tuż koło niej ciężarówka i wyskoczyło dwóch czarnych, bandyci, dzikusy albo coś jeszcze gorszego, jeden ją popchnął, a drugi wyszarpnął jej smycz i zanim się obejrzała, już go zawieźli do rakarni, już odjechali. Biedaczek, biedne zwierzątko. Santiago wstaje: to jest nadużycie, oni go jeszcze popamiętają. No widzisz, no widzisz? – Anna znów szlocha; on też się bał, że go zabiją, kochanie.
– Nic mu nie zrobią, skarbie – całuje Annę w policzek, przez moment czuje smak jej skóry i sól. – Zaraz go przyprowadzę, zobaczysz.
Biegnie do apteki na San Martín, pyta, czy może zadzwonić w pilnej sprawie, i nakręca numer „Kroniki”. Odbiera Solórzano, ten od rubryki sądowej: cholera wie, gdzie może być rakarnia, Zavalita.
– Hycle złapali panu psa? – Aptekarz z troską nachyla się ku niemu. – Rakarnia jest koło Mostu Wojskowego. Niech pan tam szybko idzie, mojemu szwagrowi zabili jego chihuahua, to strasznie drogi pies.
Biegnie w stronę Larco, łapie mikrobus, ile może kosztować taksówka z Paseo Colón do Mostu Wojskowego? W portfelu ma sto osiemdziesiąt solów. W niedzielę nie będą mieli ani grosza, szkoda, że Anna już nie pracuje w klinice, lepiej zrezygnować z kina wieczorem, biedny Batuque, ani słowa więcej o wściekliźnie, nigdy więcej. Wysiada przy Paseo Colón, na placu Bolognesi łapie taksówkę, kierowca nie wie, gdzie jest rakarnia, señor. Lodziarz na placu Drugiego Maja objaśnia: jeszcze dalej, nad rzeką, jest wywieszka, Miejska Przechowalnia Psów, to tam. Wielki plac ogrodzony zmurszałym płotem z belek sraczkowego koloru – kolor Limy, myśli, kolor Peru – a po bokach budy, których dalej jest coraz więcej, coraz gęściej ustawione, istny labirynt, maty, trzcina, dachówki, blacha. Dalekie, przytłumione warczenie. Przy wejściu chwiejąca się budowla, na tabliczce napis Administracja. Mężczyzna w koszuli, w okularach, łysy, drzemie na zawalonym papierami biurku i Santiago wali ręką w stół: ukradli mi psa, żona go prowadziła, a oni wyrwali go jej z rąk, mężczyzna podnosi się z przestrachem, do cholery, on, Santiago, nie puści tego płazem!
– Co mi pan tu włazi do biura i choleruje – łysy przeciera ogłupiałe oczy i krzywi się. – Trochę uprzejmiej, proszę.
– Jeśli mojemu psu coś się stało, to ja tego nie puszczę płazem – wyjmuje dziennikarską legitymację i znowu wali pięścią w stół. – A te typy, co napadły na moją żonę, jeszcze pożałują, może pan być pewny.
– Spokojnie, spokojnie – przegląda legitymację, ziewa, z jego twarzy, pełnej niesmaku, przebija teraz znudzenie. – Pieska złapali przed kilkoma godzinami, tak? No to będzie razem z tymi, co je właśnie przywieźli ciężarówką.
I niech pan nie będzie taki w gorącej wodzie kąpany, kochany redaktorze, nikt tu nie zawinił. Jego głos jest odrażający, senny tak jak jego oczy, pełen goryczy, podobnie jak fałdy koło ust: też skurwiony. Hyclom płaci się od sztuki, często nadużywają swoich praw, co robić, walka o codzienny chleb. Na placu słychać głuche uderzenia, wycie dochodzące jak gdyby spoza korkowej ściany. Łysy uśmiecha się półgębkiem i bez wdzięku, niechętnie wstaje z miejsca, mrucząc pod nosem, wychodzi z biura. Idą przez plac, wchodzą do baraku, gdzie śmierdzi moczem. Dwa rzędy klatek, zapełnionych zwierzętami, które ocierają się o siebie, skaczą, obwąchują druciane klatki, warczą. Santiago pochyla się przed każdą klatką, sprawdza, czy nie ma jego psa, wpatruje się w rozfalowaną masę pysków, grzbietów, ogonów opuszczonych i merdających, nie, tu też nie. Łysy wlecze się obok niego z błędnym spojrzeniem, szura nogami.
– Niech pan spojrzy, już nie ma gdzie ich trzymać – odzywa się nagle. – A potem pańska gazeta dobierze się nam do skóry, to niesprawiedliwość. Zarząd miejski prawie nic nam nie daje, musimy dokonywać cudów.
– Cholera – mówi Santiago. – Tu też nie ma.
– Cierpliwości – wzdycha łysy. – Jeszcze cztery baraki. Znowu wychodzą na otwartą przestrzeń. Zryta ziemia, ekskrementy, cuchnące zarazą stawy. W drugim baraku w jednej z klatek jeszcze większy ruch niż w innych, druciana siatka cała się trzęsie, a wewnątrz biały kłębek wełny rzuca się, wyskakuje ponad skotłowaną masę zwierząt i zapada się w nią z powrotem: to dobrze, to nieźle. Mały pyszczek, kawałek przyciętego ogona, dwoje zaczerwienionych oczu: Batuquito. Ma nawet smycz, oni nie mieli prawa, co za świństwo, ale łysy uspokaja, zaraz załatwi, żeby go wypuścili. Oddala się opieszałym krokiem i po chwili wraca z niskim Murzynem w granatowym dresie: spróbuj no wyciągnąć tego białasa, Pancras. Murzyn otwiera klatkę, odsuwa inne zwierzaki, chwyta za kark Batuque i podaje dziennikarzowi. Biedny pies cały drży, ale Santiago wypuszcza go i cofa się o krok, otrząsając się.
– Zawsze się obrzygają – śmieje się Murzyn. – On w ten sposób mówi jak to dobrze, że wyszedłem z więzienia.
Santiago przyklęka przed Batuquitem, drapie go w głowę, pozwala mu się lizać po rękach. Pies drży, posikuje, zatacza się jak pijany i dopiero na dworze zaczyna skakać, drapie pazurami ziemię, biega.
– Niech pan pójdzie ze mną, zobaczy pan, w jakich warunkach pracujemy – łysy bierze Santiago pod ramię, uśmiecha się kwaśno. – Może pan coś napisze w swojej gazecie, niechby nam zwiększyli dotacje.
Śmierdzące, rozwalające się baraki, stalowoszare niebo, fale wilgotnego powietrza. O pięć metrów od nich ciemna sylwetka z workiem w ręce; usiłuje poradzić sobie z jamnikiem, który protestuje głosem zbyt mocnym jak na jego maleńkie rozmiary i skręca się histerycznie: Pancras, pomóż mu. Niski Murzyn biegnie, rozchyla worek, tamten wrzuca jamnika do środka. Zaciągają otwór worka rzemieniem, kładą go na ziemi i Batuque warczy, co ci jest, patrzy z przerażeniem, szczeka ochryple. Mężczyźni już wzięli kije, już, raz-dwa, zaczynają walić i wrzeszczą, worek tańczy, rzuca się, wyje oszalały, raz-dwa wrzeszczą mężczyźni i walą. Santiago ogłuszony zamyka oczy.
– My w Peru żyjemy w epoce kamiennej, przyjacielu – słodko- -kwaśny uśmieszek ożywia twarz łysego. – Proszę spojrzeć, w jakich warunkach tu się pracuje, no niech pan powie, czy w ogóle jest jakie prawo.
Worek leży spokojnie, mężczyźni tłuką jeszcze trochę, po czym rzucają kije, osuszają sobie twarze, rozcierają ręce.
– Przedtem zabijaliśmy je, jak Bóg przykazał, teraz nie ma pieniędzy – skarży się łysy. – Niech pan napisze artykulik, kochany redaktorze.
– A wie pan, ile tu się zarabia? – wpada mu w słowo Pancras; odwraca się do tego drugiego – ty panu powiedz, ten pan jest z prasy, niech coś napisze w swojej gazecie.
Ten drugi jest wyższy, młodszy od Pancrasa. Robi kilka kroków w ich stronę i Santiago wreszcie może zobaczyć jego twarz: czego chce? Wypuszcza z ręki smycz, Batuque rzuca się naprzód ze szczekaniem, a on otwiera i zamyka usta: czego?
– Jednego sola za zwierzaka, don – mówi Murzyn. – Oprócz tego musimy jeszcze je zanosić na śmietnisko, tam je palą. Tylko jednego sola.
To nie on, wszyscy Murzyni są do siebie podobni, to nie może być on. Myśli: dlaczego nie? Murzyn pochyla się, bierze worek, tak, to on, niesie go w kąt, rzuca obok innych okrwawionych worków, wraca, kołysząc się na swych długich nogach i trąc sobie czoło. To on, on. Chodź, koleś, Pancras trąca go łokciem, trzeba wreszcie coś zjeść.
– Tutaj się skarżą, ale kiedy wyjeżdżają na miasto ciężarówką, to zaraz im się wydaje, że im wszystko wolno – zrzędzi łysy. – Dziś rano złapali pańskiego pieska, chociaż był na smyczy i prowadzony przez właścicielkę. Cwaniaki.
Murzyn podnosi ramiona, to on: oni dziś nie wyjeżdżali ciężarówką, don, cały czas robili tutaj kijami. Myśli: on. Jego głos, jego sylwetka, ale wygląda, jakby miał o trzydzieści lat więcej. Ten sam wąski ryjek, ten sam płaski nos i kędzierzawe włosy. Ale teraz ma fioletowe sińce na powiekach, zmarszczki na szyi, a końskie zęby pokryte są żółtozielonym kamieniem. Myśli: były bialuteńkie. Jak się zmienił, wyniszczył. Jest chudszy, bardziej niechlujny, o wiele starszy, ale to on, jego powolny, niedbały chód, jego pajęcze nogi. Jego wielkie łapska pokrywa teraz chropowata skóra, a naokoło ust zebrał się jakby kaganiec ze śliny. Przemierzyli cały plac z powrotem, są w biurze, Batuque ociera się o nogi Santiago. Myśli: nie wie, kim jestem. Nie powiem mu, nie odezwę się do niego. Czyby cię poznał, Zavalita, miałeś wtedy szesnaście lat, a może osiemnaście? A teraz jesteś stary, masz trzydzieści. Łysy wkłada kalkę między dwie kartki papieru, bazgrze coś koślawymi literkami. Murzyn, przechylony na bok, oblizuje wargi.
– Proszę podpisać, kochany. A tak poważnie, to niech pan nam pomoże, niech pan zażąda w „Kronice”, żeby nam zwiększyli dotacje. – Łysy rzuca okiem na Murzyna. – Nie idziecie na obiad?
– Można by zaliczkę? – robi krok naprzód i wyjaśnia z całą prostotą: – Potrzebuję forsy, don.
– Pięć solów – ziewa łysy. – Więcej nie mam.
Nie patrząc, chowa banknot i wychodzi razem z Santiago. Rzeka ciężarówek, autobusów i samochodów płynie Mostem Wojskowym, jaką minę by zrobił? We mgle ziemista masa domków na Fray Martín de Porres – czy rzuciłby się do ucieczki? – wygląda jak we śnie. Patrzy Murzynowi w oczy i on też patrzy na niego:
– Gdyby mi zatłukli psa, chybabym was sam pozabijał – i usiłuje się uśmiechnąć.
Nie, Zavalita, nie poznaje cię. Słucha uważnie i jego spojrzenie jest mętne, dalekie i pełne szacunku. Nie tylko się postarzał, stał się także bardziej gruboskórny. Myśli: jego też zgnoili.
– To dziś rano zwinęli panu tego kudłacza? – nieoczekiwany błysk na moment rozpala jego oczy. – Pewnie to był ten czarny Céspedes, on się z nikim nie liczy. Pakuje się do ogrodów, szarpie za smycz, na wszystko pójdzie, żeby tylko zarobić sola.
Stoją u stóp schodów prowadzących do ulicy Alfonso Ugarte; Batuque tarza się po ziemi i szczeka prosto w szare niebo.
– Ambrosio? – uśmiech, wahanie, uśmiech. – Jesteś Ambrosio, prawda?
Nie rzuca się do ucieczki, nie mówi nic. Patrzy na niego z twarzą pozbawioną wyrazu i ogłupiałą i nagle w jego oczach coś się pojawia, wygląda, jakby miał zawrót głowy.
– Nie pamiętasz mnie? – wahanie, uśmiech, wahanie. – Jestem Santiago, syn don Fermína.
Wielkie łapy podnoszą się – panicz Santiago, don? – nieruchomieją, jakby jeszcze nie zostało zdecydowane, czy mają go udusić, czy uściskać: syn don Fermína? Głos mu się łamie ze zdumienia i emocji, mruga oczami, oślepiło go. Oczywiście, chłopie, nie poznałeś? Bo Santiago poznał go od razu, jak tylko go zobaczył w rakarni: kto by to powiedział, człowieku. Wielkie łapy ożywiają się, a niech to diabli, znowu unoszą się w górę, jak pan wyrósł, mój Boże, dotykają ramion i pleców Santiago, a oczy śmieją się, nareszcie: co za radość, paniczu.
– To nie do wiary, że z pana już dorosły mężczyzna – dotyka go, patrzy na niego, uśmiecha się do niego. – Patrzę i nie wierzę, paniczu. Jasne, że pana poznaję, teraz poznaję. Pan jest podobny do swojego ojca; no i odrobinkę do señory Zoili.
A panienka Teté? I łapy wędrują w górę i w dół, ze wzruszeniem? z obawą? A panicz Chispas? Dotykają ramion Santiago, barków i pleców, a oczy wydają się pełne miłości i pamiętające, głos stara się brzmieć naturalnie.
Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? Gdzie to musieli zawędrować, żeby się spotkać, paniczu! I po tylu latach, do diabła.
– Mam dość tej bieganiny, napiłbym się czegoś – mówi Santiago. – Chodź, wstąpimy gdzieś. Jest tu niedaleko jakiś lokal?
– Znam jedno miejsce, jadam tam – mówi Ambrosio.
– „Katedra”, taka knajpa dla biedaków, nie wiem, czy się panu spodoba.
– Jeśli mają piwo z lodu, to mi się spodoba – mówi Santiago. – Chodźmy, Ambrosio.
Kto by to pomyślał, panicz Santiago już pije piwo, i Ambrosio śmieje się, aż widać jego mocne, żółtozielonkawe zęby: psiakrew, jak ten czas leci. Wchodzą po schodkach, wśród ogrodzonych placów na Alfonso Ugarte białe garaże Forda, a na lewo, zaraz za rogiem, zajezdnie kolejowe zasnute nieubłaganą szarością. Wejście do „Katedry” zasłoniła ciężarówka załadowana skrzynkami. W środku, pod blaszanym dachem, na ławach i przy pustych stołach, zgiełkliwy, żarłoczny tłum. Zza lady dwaj Chińczycy w samych koszulach obrzucają czujnym wzrokiem te miedziane twarze o ostrych rysach, twarze, które żują i piją, a mały Indianin w podartym fartuchu błądzi pośród nich z parującą zupą, z butelkami, z talerzami ryżu. Wielobarwna radiola grzmi muzyką, obiecując szał pocałunków, szał pieszczot, szał miłości, a w głębi, za tą zasłoną z dymu i gwaru, z natrętnego zapachu mięsa i alkoholu, z roztańczonych rojów much – podziurawiona ścianka: skały, szałasy, niteczka rzeki, ołowiane niebo; i widać tęgą, oblaną potem kobietę, która w chmurze iskier z paleniska manewruje garnkami i patelniami. Stół obok radioli jest wolny, na porysowanym, poznaczonym bliznami blacie widnieje serce przebite strzałą i w środku kobiece imię: Saturnina.
– Ja już jestem po obiedzie, ale ty sobie weź coś do jedzenia – mówi Santiago.
– Dwa piwa, zimne – woła Ambrosio, przykładając do ust zwinięte dłonie. – Zupa rybna, chleb i gulasz z ryżem.
Nie trzeba było przychodzić, nie trzeba było zaczynać rozmowy, Zavalita, nie, nie jesteś zgnojony, tylko wariat z ciebie. Myśli: koszmar powróci. I to z twojej winy, Zavalita, biedny ojciec, biedny stary.
– Kierowcy i robotnicy z tych fabryczek, co tu są niedaleko – Ambrosio wskazuje otaczający ich tłum, jakby się z czegoś tłumaczył. – Przychodzą z alei Argentina, bo żarcie tu jakie takie, no i tanio, to najważniejsze.
Indiański chłopak przynosi dwa piwa, Santiago napełnia szklanki i piją, pana zdrowie; paniczu, i twoje, Ambrosio, i wszystko tonie w gęstym, nieokreślonym zapachu, który odbiera siły, przyprawia o mdłości i zalewa głowę wspomnieniami.
– Po coś wziął taką zafajdaną robotę, Ambrosio? Dawno jesteś w tej psiarni?
– Już miesiąc, paniczu, i to tylko dlatego, że była wścieklizna, bo przedtem mieli komplet. Pewnie, że to parszywa robota, wszystkie soki z człowieka wyciska. No i najgorzej, kiedy się wyjeżdża łapać psy na ulicach.
Czuć pot, czosnek i cebulę, śmierdzi moczem i niesprzątanymi odpadkami, a muzyka z radioli, przemieszana z głosami ludzkiej ciżby, z rykiem motorów, z trąbieniem aut, dociera do uszu zniekształcona i ciężka. Twarze koloru spalenizny, wystające kości policzkowe, spojrzenia uśpione z nawyku lub z bezradności błądzą wśród stołów, zawisają nad barem, okupują drzwi. Ambrosio bierze papierosa, którego podsuwa mu Santiago, pali, rzuca peta na ziemię i przydeptuje. Hałaśliwie siorbie zupę, gryzie kawałki ryby, wybiera ości i wysysa, aż są zupełnie czyste, i słuchając albo odpowiadając, albo pytając, połyka chleb, popija długimi łykami piwo i dłonią ociera pot: jak ten czas leci, ani się człowiek obejrzał, paniczu. Myśli: dlaczego nie wychodzę? Myśli: muszę już iść, i zamawia następne piwo. Nalewa, bierze swoją szklankę i mówiąc o czymś, snuje wspomnienia, marzy, myśli, patrzy na kółko piany upstrzonej bąblami, to usta, które otwierają się w milczeniu i wymiotują jasnymi kropelkami, i zaraz znikają w żółtym płynie, ogrzanym przez jego dłonie. Pije, nie zamykając oczu, czka, wyciąga papierosy i zapala, pochyla się, żeby pogłaskać Batuque: już minęło, co tam, psiakrew. Mówi i Ambrosio też mówi, powieki ma jak niebieskawe worki, nozdrza mu latają, jakby biegł, jakby mu brakowało tchu, i po każdym łyku spluwa, tęsknie popatruje na muchy, słucha, uśmiecha się albo chmurnieje, albo wydaje się czymś zmieszany; jego oczy czasem są pełne złości, a czasem smutne, i jakby gdzieś uciekały; od czasu do czasu chwyta go kaszel. W kędzierzawej czuprynie ma siwe włosy, do spodni od dresu nosi marynarkę, która kiedyś też pewnie była granatowa i miała guziki, a wysoki kołnierz koszuli wpija mu się w szyję jak powróz. Santiago patrzy na jego ogromne buciska: zabłocone, powykrzywiane, zgnoił je czas. Głos Ambrosia dobiega do niego bełkotliwy, przestraszony, zanika, ostrożny i błagalny, i znów powraca, dźwięczy szacunkiem albo niepokojem, albo żalem, zawsze jak głos pobitego: nie trzydzieści, ale czterdzieści, ale sto lat więcej. Jest wyniszczony, postarzały, podobny do zwierzęcia, ale nie tylko to: możliwe, że złapał też gruźlicę. Tysiąc razy bardziej zgnojony niż Carlitos albo ty, Zavalita. Już wychodzi, musi już iść, i zamawia jeszcze jedno piwo. Upiłeś się, Zavalita, zaraz się rozpłaczesz. W tym kraju, paniczu, życie nie jest łaskawe dla ludzi, odkąd opuścił don Fermína, przeszedł najróżniejsze rzeczy, nie do wiary, jak w kinie. On, Santiago, też nie miał lekkiego życia, Ambrosio, i znowu zamawia piwo. Zwymiotuje? Cuchnie smażeniną, czuć smród czyichś nóg i smród spod pach, smród unosi się, ostry i duszący, nad głowami o włosach gładkich lub kędzierzawych, nad pozlepianymi czubami i pochylonymi karkami, na których pełno łupieżu i brylantyny, muzyka z radioli milknie i znów wraca, milknie i wraca i oto – mocniejsze i bardziej nieodwołalne niż te nasycone twarze i nabrzmiałe wargi, i brunatne, pozbawione zarostu policzki – pojawiają się obmierzłe obrazy przechowywane w pamięci: jeszcze jedno piwo. Ten kraj to jeden burdel, paniczu, no niech pan powie, czy Peru to nie jest jedna wielka zagadka? To nie do wiary, że ci od Odríi i ci z Apry*, co tak się nienawidzili, teraz idą ręka w rękę. Co by na to powiedział pański ojciec, paniczu? Rozmawiają i od czasu do czasu słyszy, jak Ambrosio, nieśmiało, z szacunkiem, usiłuje protestować: muszę już iść, paniczu. Siedzi tam daleko, maleńki i bezbronny, po drugiej stronie stolika, już teraz zastawionego butelkami; oczy ma pijane i zgnębione. Batuque szczeka raz, szczeka sto razy. Santiago czuje, jak coś w nim bulgocze, coś wre w samym środku serca, duszno mu. Rozmawiają? Radiola milknie i zaraz znowu zanosi się rykiem. Gęsta rzeka zapachów wydaje się rozgałęziać i dzielić: odór tytoniu, piwa, ludzkich ciał i resztek jedzenia, wszystkie zapachy krążą leniwie w ciężkim powietrzu „Katedry” i nagle zostają wchłonięte przez nadrzędną woń: ani ty, ani ja nie mieliśmy racji, tato, to jest zapach klęski, tato. Ludzie wchodzą, jedzą, śmieją się, wrzeszczą, a za barem wiecznie ten sam blady profil Chińczyka. Gadają, milczą, piją, palą i kiedy mały Indianin pochyla się nad ich stolikiem najeżonym butelkami, inne stoły już są puste, nie słychać radioli ani trzaskania ognia w palenisku, tylko Batuque szczeka, Saturnina. Mały Indianin liczy na umazanych sadzą palcach i oto Santiago widzi zaniepokojoną twarz Ambrosia, przybliża się ku niemu: źle się pan czuje, paniczu? Trochę boli głowa, ale już przeszło. Ośmieszasz się, myśli, za dużo wypiłem, Huxley, masz tu swojego Batuque, zdrowy, nic mu nie jest, zabałaganiłem się, bo spotkałem znajomego. Myśli: miłość. Myśli: stop, Zavalita, już dosyć. Ambrosio wsuwa dłoń do kieszeni i Santiago rozkłada ramiona: coś ty, człowieku, on płaci. Chwieje się na nogach, Ambrosio i mały Indianin podtrzymują go: puśćcie, mogę sam, dobrze się czuję. Do diabła, paniczu, to nie żarty, jak się tyle łyknęło. Krok za krokiem posuwa się między pustymi stolikami i kulawymi krzesłami „Katedry”, z uwagą wpatruje się w liszajowatą podłogę: już dobrze, minęło. Mózg ożywa, ustępuje drętwość stóp, oczy widzą jaśniej. Ale tamte obrazy ciągle są obecne. Batuque plącze mu się między nogami i szczeka niecierpliwie.
– Dobrze, że panu starczyło pieniędzy, paniczu. Naprawdę lepiej się pan czuje?
– Trochę mnie zemdliło, ale nie jestem pijany, takie parę łyków to dla mnie drobiazg. Za dużo myślałem o różnych rzeczach i kręci mi się w głowie.
– Cztery godziny, paniczu, nie wiem, co ja teraz wymyślę. Mogę stracić pracę, pan nawet nie ma pojęcia. No ale i tak bardzo dziękuję. Te piwka i obiad, i rozmowa. Żebym tylko mógł się kiedy zrewanżować, paniczu.
Są już na chodniku, Indianin zamknął za nimi drewnianą bramę, ciężarówka, która przedtem zasłaniała wejście, dawno odjechała, mgła zaciera fasady domów, a Mostem Wojskowym w stalowej wieczornej poświacie płynie przygnębiający, ciągle taki sam potok aut, ciężarówek i autobusów. W pobliżu nie ma nikogo, dalecy przechodnie to tylko pozbawione twarzy sylwetki prześlizgujące się za zasłoną mgły. Pożegnamy się i koniec, myśli, więcej go nie zobaczysz. Myśli: nigdy go nie widziałem, nigdy z nim nie rozmawiałem, teraz tylko porządny prysznic, drzemka i będzie dobrze.
– Naprawdę lepiej się pan czuje, paniczu? Nie odprowadzać pana?
– To ty się źle czujesz – mówi, nie poruszając wargami. – Przez cały wieczór, przez całe cztery godziny było ci źle.
– Nie, skąd, mam mocną głowę – mówi Ambrosio i śmieje się przez chwilę. Stoi tak z rozchylonymi ustami, z dłonią zastygłą na podbródku. Znieruchomiał o metr od Santiago, z podniesionym kołnierzem, a Batuque nastawia uszy, szczerzy kły, patrzy na Santiago, patrzy na Ambrosia i drapie ziemię, zdziwiony albo niespokojny, albo przestraszony. W „Katedrze” szurają krzesłami, pewno będą myć podłogę.
– Doskonale wiesz, co mam na myśli – mówi Santiago. – Bardzo cię proszę, tylko mi się nie stawiaj.
On nie chce albo nie może zrozumieć, Zavalita: nawet nie drgnął i w jego oczach jest ciągle ta sama zawzięta ślepota, ta okrutna, uparta ciemność.
– Jeśli pan chce, to bym pana odprowadził, paniczu – zająknął się, spuszcza wzrok, mówi ciszej. – To znaczy, może panu złapać taksówkę?
– W „Kronice” potrzebują dozorcy. – On też zniża głos. – To nie taka gówniana robota jak u hycla. Załatwię, żeby cię przyjęli bez dokumentów. Będziesz miał o wiele lepiej. Tylko bardzo cię proszę, chociaż przez chwilę nie rób z siebie głupiego.
– No dobrze, no dobrze – po jego oczach widać, że coraz gorzej się czuje, głos mu się rwie, jakby zaraz miał się rozpaść na jakieś piszczące dźwięki. – Co się panu stało, paniczu, dlaczego pan tak mówi.
– Dam ci całą moją pensję z tego miesiąca – mówi tępym głosem, ale nie szlocha; stoi sztywno, z szeroko otwartymi oczyma. – Trzy tysiące pięćset solów. Przecież za taką forsę możesz, no nie?
Urywa, spuszcza głowę i jednocześnie, jakby milczenie puściło w ruch jakiś niespożyty mechanizm, Ambrosio cofa się o krok, kurczy się, a ręce wyciągają się przed siebie, osłaniają żołądek – chce się bronić czy atakować? Batuque warczy.
– Zaszkodziło panu piwo? – chrypi nieswoim głosem. – Co panu jest, czego pan chce.
– Żebyś przestał robić głupiego – zamyka oczy i nabiera oddechu. – Żebyśmy szczerze pogadali o Muzie, o moim ojcu. To on ci kazał? Mnie to już nie obchodzi, po prostu chcę wiedzieć. To mój ojciec?
Głos mu się załamał, a Ambrosio cofa się jeszcze o krok, przygarbiony i napięty, z oczyma rozszerzonymi strachem czy może gniewem, Santiago patrzy na niego: nie uciekaj, chodź. Nie, wcale się nie zrobił bardziej gruboskórny, nie stawiasz się, myśli, chodź, chodź. Ambrosio przechyla się na bok, potrząsa pięścią, jakby groził albo się żegnał.
– Idę sobie, żeby pan nie pożałował tego, co się powiedziało – chrypi zbolałym głosem. – Nie szukam pracy i niech pan wie, że nie przyjmę nic od pana, a o forsie nawet mowy nie ma. Niech pan wie, że pan nie zasługiwał na takiego ojca jak don Fermín, niech pan to sobie zapamięta. Niech się pan wreszcie odpieprzy, paniczu.
– No już dobrze, dobrze, nieważne – mówi Santiago. – Chodź, nie uciekaj, chodź.
Krótki ryk u jego stóp, Batuque też patrzy w tamtą stronę: ciemna postać oddala się pod parkanami, widać ją na tle świecących okien warsztatów Forda, znika na schodkach przy moście.
– No już dobrze – szlocha Santiago, pochyla się i głaszcze sztywny ogonek psa i niespokojny pyszczek. – Idziemy, Batuquito.
Prostuje się, znów szlocha, wyjmuje chustkę i ociera oczy. Przez kilka sekund trwa nieruchomo, oparty plecami o drzwi „Katedry”, wystawiając na mżawkę twarz, znowu zalaną łzami. Batuque ociera mu się o nogi, liże buty, warczy cichutko, popatrując na niego. Z rękoma w kieszeniach rusza powoli w stronę placu Drugiego Maja, a Batuque truchcikiem biegnie obok niego. Pod pomnikiem leżą mężczyźni, a naokoło stos śmieci, niedopałków, łupin i papierów; na rogach ludzie wskakują do autobusów, które zaraz znikają w chmurze spalin, rozjeżdżając się do różnych dzielnic; policjant kłóci się z wędrownym sprzedawcą i twarze obydwu są pełne nienawiści, brak im tchu, a głosy mają zdławione od daremnego zacietrzewienia. Santiago skręca i wchodząc na Colmena, zatrzymuje taksówkę: piesek nie zabrudzi siedzenia? Nie, panie szanowny, nie zabrudzi: Miraflores, ulica Porta. Wsiada, bierze Batuque na kolana, znów ten bandzioch pod marynarką. Grać w tenisa, pływać, podnosić ciężary, ogłuszać się, upijać tak jak Carlitos. Zamyka oczy, przechyla głowę na oparcie, jego ręka gładzi grzbiet, uszy, zimny pyszczek i drżący brzuch. Uratowałem cię z rąk hycla, Batuquito, ale ciebie, Zavalita, nikt nigdy nie wyciągnie z rakarni; jutro pójdę do szpitala odwiedzić Carlitosa, zaniosę mu jakąś książkę, nie Huxleya. Taksówka jedzie przez zatłoczone, hałaśliwe ulice, w ciemnościach słychać warkot motorów, gwizdki, urywane głosy. Szkoda, Zavalita, że nie przyjąłeś zaproszenia Norwina. Myśli: on je zabija kijem, a ty wstępniakami. On był lepszy od ciebie, Zavalita. Zapłacił więcej: bardziej się zgnoił. Myśli: biedny tatuś. Taksówka zwalnia, a on otwiera oczy: tam jest ulica Diagonal, w przedniej szybie auta, skośna, wysrebrzona, kipiąca pojazdami; drgają świetlne reklamy. Mgła wybiela drzewa w parku, wieże kościoła rozpływają się w szarzyźnie, chwieją się korony fikusów: tutaj proszę stanąć. Płaci kierowcy, a Batuque zaczyna szczekać. Wypuszcza go i patrzy, jak wpada niczym pocisk przez furtkę. Ze środka słychać szczekanie, poprawia marynarkę, krawat, słyszy krzyk Anny, wyobraża sobie jej twarz. Wchodzi na patio, domki krasnoludków mają oświetlone okna, Anna bierze w ramiona Batuque i podchodzi do niego, czemu tak późno, kochanie, tak się denerwowałam, tak się bałam, kochanie.
– Chodźmy do domu, ten zwierzak przyprawi o szaleństwo całą Quintę – całuje ją lekko. – Cicho, Batuque.
Idzie do łazienki i podczas kiedy się wysikuje i myje sobie twarz, słyszy głos Anny, co się stało, skarbie, dlaczego tak późno przyszedłeś, Anna bawiąca się z Batuque, całe szczęście, że go znalazłeś, skarbie, i radosne poszczekiwanie. Wychodzi, Anna siedzi w pokoju z psem w ramionach. Siada koło niej, całuje w czoło.
– Piłeś – przytrzymuje go za marynarkę, patrzy na niego na pół ubawiona, na pół z gniewem. – Czuć cię piwem, kochanie. Już mi nie powiesz, że nie piłeś, prawda?
– Spotkałem jednego faceta, nie widziałem go sto lat. Wstąpiliśmy na piwo. Nie mogłem się wykręcić, kochanie.
– Ja tu szaleję z niepokoju – słyszy jej głos, pełen skargi, przesadnie czuły. – A ty sobie idziesz na piwo z koleżkami. No wiesz, kochanie, trzeba było przynajmniej zadzwonić do sklepiku, żeby mnie poprosili.
– Tam nie było telefonu, zapchaliśmy się do jakiejś zakazanej dziury – ziewa, przeciąga się z uśmiechem. – A poza tym nie lubię o nic prosić tej wariatki ze sklepu. Okropnie się czuję. Łeb mi pęka z bólu.
No, w porządku, przetrzymał ją w nerwach przez cały wieczór, ale teraz już dobrze, kładzie mu rękę na czole, patrzy w oczy, uśmiecha się i coś mu szepcze, i leciutko szczypie w ucho: no już dobrze, tak bardzo boli główka, kochanie, a on ją całuje. Chcesz się przespać, skarbie? To zasłonię okno. Tak, Santiago wstaje, trochę się zdrzemnę, wali się na łóżko, a cienie Anny i Batuque drepczą koło niego, jeden przy drugim.
– Najgorsze, że wydałem całą forsę, kochanie. Nie wiem, jak dobrniemy do poniedziałku.
– Co tam, nic takiego. Całe szczęście, że Chińczyk z San Martín zawsze mi daje na kredyt, całe szczęście, to najzacniejszy Chińczyk pod słońcem.
– Tylko że nie będziemy mogli iść do kina. Grają coś dobrego?
– Jakiś film z Marlonem Brando, w „Colina” – głos Anny dobiega do niego z daleka, jakby poprzez wodną zasłonę. – To kryminał, taki jak lubisz, kochanie. Jak chcesz, to pożyczę pieniędzy od Niemki ze sklepu.
Już jest zadowolona, Zavalita, wybaczyła ci wszystko, bo przyprowadziłeś Batuque. Myśli: w tej chwili jest szczęśliwa.
– Pożyczę i pójdziemy do kina, ale obiecaj, że jak ci się kiedyś zechce skoczyć na piwko z koleżkami, to zawsze dasz mi znać – śmieje się Anna i jej głos dochodzi z coraz większej odległości.
Myśli: obiecuję. Zasłona ma odgięty jeden róg i Santiago może dostrzec wycinek niemal czarnego nieba i domyślać się nieszczęsnej wiecznej mżawki, która tam za oknem spada na Quintę, na domki krasnoludków, na Limę, na Miraflores.
* Apra (Alianza popular revolucionaria americana) – stowarzyszenie ludowo-rewolucyjne założone w Peru w 1930 roku przez Haya de la Torre.