Rozpad - ebook
Rozpad - ebook
Bolton rządzi światem psychologicznego suspensu. „HuffPost”.
Mrozi krew jak jej lodowa sceneria. „Kirkus”.
Trzymający w napięciu thriller z nieprzewidywalnym zwrotem akcji.
Ona już nie ma gdzie się ukryć.
Rok temu, w desperacji, młoda badaczka Felicity Lloyd zdecydowała się na długą wyprawę glacjologów na antarktyczną wyspę. Chciała uciec.
Niebawem przybije tu ostatni statek tego lata… Czy na nim będzie on?
On nie spocznie, póki jej nie odnajdzie.
Freddie Lloyd odsiadywał wyrok za morderstwo. Teraz wyszedł i jest na jej tropie.
Ale podąża za nią jeszcze ktoś, kto wie o niej więcej niż ona sama…
Bo nieważne, jak daleko uciekniesz, są tajemnice, które zawsze cię dopadną...
Misterna konstrukcja, nieodgadnione postaci, niepowtarzalna atmosfera zagrożenia i nieprzewidywalne zakończenie. „Publishers Weekly”.
SHARON BOLTON to brytyjska autorka kryminałów i thrillerów psychologicznych (m.in.: Blizna, Pakt, Mistrz ceremonii, Truciciel) sprzedanych w ponad milionie egzemplarzy, tłumaczonych na 20 języków i wyróżnianych najważniejszymi międzynarodowymi nagrodami. Największą sławę przyniosła jej seria z Lacey Flint: Ulubione rzeczy, Karuzela samobójczyń, Zagubieni, Mroczne przypływy Tamizy, Mrok.
Jestem wielkim fanem Sharon Bolton, a to jej najlepsza powieść. LEE CHILD
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-5876-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GEORGIA POŁUDNIOWA
OBECNIE
_To ziemia skazana przez naturę na wieczne zimno: nigdy nie poczuje ciepła promieni słońca; jest tak straszna i dzika, że brak mi słów na jej opisanie._
Kapitan James Cook, 1775
1
To nie statek. To góra lodowa. Och, dzięki ci Boże. Opuszcza lornetkę i czuje dudnienie w klatce piersiowej, pewnie jej serce, które znów zaczęło bić. Na wyspie nie wolno palić, ale mimo to wyciąga papierosy, bo jeśli zdoła zapanować nad drżeniem rąk na tyle długo, by jednego podpalić, wtedy będzie mogła poczuć, że znów ma nad sobą kontrolę. Wiatr jednak zdmuchuje płomień.
Ponownie skanuje horyzont. Ta cętka w oddali to nadal lód, płynący na wschód ku bezbrzeżnej zimnej pustce otaczającej Antarktykę.
Morze jest dzisiaj wzburzone, stalowoszare jak niebo i popękane jak rozbite szkło. Burze tutaj pojawiają się tak szybko, ciemno robi się w ułamku sekundy. Zła pogoda będzie działała na jej korzyść, spowolni statek, ale nie na wieczność.
Ostatni statek sezonu. Jeszcze ten jeden i będzie bezpieczna.
O strachu w sobie myśli jak o raku trawiącym mięśnie, narządy, kości, stale się powiększającym, aż nie zostanie z niej nic, tylko zgniła śmierdząca masa w otoczce skóry rozciągniętej niczym za bardzo nadmuchany balon. Jak to przerażenie wybuchnie? – zastanawia się, kiedy już w nieunikniony sposób do tego dojdzie. Krzykiem? Zduszonym skomleniem?
W jej telefonie odzywa się sygnał alarmu powiadamiający, że życie nie zatrzymuje się, nawet jeśli jest na krawędzi zakończenia. Odwraca się, żeby wrócić, wiedząc, że kończą się jej miejsca, w których może się ukryć.
Na kraniec Ziemi. Tak daleko uciekła tym razem.
Ale to i tak niewystarczająco daleko.2
FELICITY
Rankiem, pod koniec marca, w ostatnich dniach lata na południowej półkuli, na wyspie Georgia Południowa, wysoko na lodowcu Konig stoi kobieta. Jest wysoka jak Amazonka, ma długie srebrzyste włosy nordyckiej księżniczki i delikatną typowo angielską urodę, ale teraz niczego z tego nie widać. W termicznym skafandrze nurkowym jest bezpłciowa, nijaka, nie można jej odróżnić od mężczyzny kucającego w pobliżu na lodzie. Kiedy on zajmuje się swoimi sprawami – sprawdza butle, zawory, obciążniki – Felicity wpatruje się w głębię błękitnego jeziora lodowcowego.
Ubity śnieg pod jej stopami jęczy, gdy idzie ku brzegowi. Lód wokół niej jest tak biały, tak jaskrawy, że wypala oczy, ale samo jezioro ma barwę opalizującego błękitu roztopionych szafirów. Głębokość jeziora jest niezmierzona, pociągająca i przerażająca zarazem. To jak patrzenie w wieczność.
Jej wzrok opada w dół, na list, który trzyma.
_Moja najdroższa Felicity,_
_W końcu cię odnalazłem. Georgia Południowa? Ojej! Wiedz, moja kochana, że gdziekolwiek byś się nie udała, ja tam za tobą podążę…_
Na jej ramieniu ląduje czyjaś dłoń. Felicity, wystraszona, szybko się odwraca.
– Przepraszam, przepraszam. – Jack daje zaskoczony krok w tył. – To tylko ja. – Zniża głos. – Wszystko w porządku?
W jej gardle tkwi gruda, której nie daje rady przełknąć.
– Tak, w porządku – zapewnia ochryple. – Po prostu się denerwuję.
Oczy Jacka są zwężone, kiedy się schyla.
– Coś upuściłaś. Wiesz, że to zmoknie, prawda?
Ma jej list.
– Tak, wiem, nic mi nie jest. Proszę? – Felicity wyrywa list i schyla się, żeby wetknąć go do torby z przyrządami.
– Flick, co się dzieje?
Musi wziąć się w garść. Jest przygotowana, nawet jeśli dojdzie do najgorszego. Musi tylko przetrwać ten dzień.
Kiedy się prostuje, głos Jacka jest nadal zniżony, tak, by tylko ona mogła go usłyszeć.
– Flick, serio. Mogę to zrobić sam. Ty możesz przeprowadzić mnie przez to stąd. Nie musisz…
Zwykle uśmiechanie się do Jacka nie nastręcza jej trudności. Jego twarz jest taka otwarta, taka życzliwa, tak całkowicie niezawodna. Dzisiaj jednak Felicity nie jest w stanie nawet przymusić się do uśmiechu.
– Nic mi nie jest – powtarza. – Zróbmy to.
Bierze swój sprzęt do komunikacji i kilka sekund później odgłos wiatru na śniegu zamienia się w szum radiowy. Jack podaje jej maskę, ona odczekuje chwilę, zanim ją zapnie, zupełnie jakby to miał być ostatni raz, kiedy widzi tę podkowę śniegu – ośnieżone góry, bladoturkusowe niebo i cień skrzydeł albatrosa na srebrzystym lodzie.
– Słyszysz mnie, Flick?
Głos w jej słuchawce należy do ich kolegi z zespołu, Alana, stojącego dwadzieścia metrów od brzegu jeziora. Będzie kierował zanurzeniem z powierzchni.
– Głośno i wyraźnie. – Felicity pozwala Jackowi założyć sobie na ramiona butlę z tlenem.
– Ekipa Konig Glacier do King Edward Point – słyszy. – Dwudziesty drugi marca, godzina dziewiąta piętnaście. Flick i Jack schodzą teraz na dół. Półgodzinne zanurzenie w celu zamontowania czujnika głębokości i podwodnej kamery. Warunki są dobre.
– Tylko spokojnie – nadchodzi odpowiedź z bazy. – Bez zbędnego ryzyka.
– Gotowa, Flick?
Na jej znak Jack daje krok i błękitne fale pochłaniają go. Felicity idzie w jego ślady, wpada do krainy bólu. Szok zimnej wody. Usiłuje regularnie oddychać, czeka, aż wstrząs ustąpi. Kiedy jest na tyle spokojna, że może otworzyć oczy, widzi, że Jack chwyta podwodną kamerę. Felicity spogląda w górę, dostrzega spuszczany sensor głębokości, przechwytuje go.
– Czas ruszać. – Głos Jacka, chrapliwy w systemie komunikacyjnym, jest nierozpoznawalny.
Zanurzają się, połyka ich kraina błękitu i bieli, w której jedynym odgłosem jest odgłos ciężkiego, utrudnionego oddychania. Felicity i Jack przy ścianie lodu schodzą w dół, latarki na ich głowach wyławiają z ciemności dziwaczne kształty. Patrzą na nich twarze, w szczelinach lodu czają się szykujące się do skoku zwierzęta z legend.
Błękitne jezioro, formujące się każdej wiosny z rozpuszczonego lodu, powiększało się systematycznie od pięciu miesięcy. W następnych kilku tygodniach, może nawet dzisiaj, lód na dnie pęknie. Jezioro się osuszy, setki tysięcy metrów sześciennych wody spłynie zawiłym, ukrytym systemem odpływowym aż do podłoża skalnego i stamtąd popłynie do południowej części Atlantyku. Uwolnienie takiej ilości wody może doprowadzić do rozpęknięcia się lodowca i do morza zwali się kolejna olbrzymia góra lodu. Przypuszcza się, że to właśnie niebieskie jeziora odgrywają kluczową rolę w przemieszczaniu się lodowców i tworzeniu się gór lodowych.
W głębokościomierzu Felicity odzywa się alarm. Ona i Jack dotarli do płaskiej półki lodowej, na której zamocują kamerę i sygnalizator głębokości, żeby przez następne kilka tygodni rejestrowały ruchy jeziora. Unosząc się w wodzie, Felicity bez pośpiechu montuje przyrządy.
– Włączam je, Alan – informuje.
– Zaczekaj. Tak, mamy to. Obraz jest dobry, Flick. A jak to wygląda tam na dole?
Jack jest trochę poniżej niej, jego kombinezon na tle niebieskich głębin wydaje się upiornie blady.
– Nie jestem pewna, czy potrafię ująć to w słowa – odpowiada Alanowi Felicity.
Jack wraca. Płynie szybko, w wodzie czuje się równie pewnie co miliony fok żyjących wokół Georgii Południowej.
– I jak? – pyta, kiedy się z nią zrównuje. – Piszesz się na to?
_To_ jest jej pomysłem. _To_ jednak wydaje się całkowicie inną propozycją teraz, gdy tkwi w samym sercu jeziora. _To_ może być bardzo niebezpieczne.
Z drugiej strony istnieją o wiele gorsze miejsca, w których można zginąć.
– Co się dzieje, ludzie? – trzeszczy do nich głos Alana z powierzchni.
– Zastanawiamy się nad szybkim poszukaniem odpływu. – Jack patrzy Felicity w oczy, czeka na jej odpowiedź.
Odpływ to teoria, całkowicie nieudowodniona, założenie, że w najgłębszej części jeziora, bezpośrednio nad centralnym spływem leży warstwa słabszego lodu.
Felicity słyszy w uchu syk szumu radiowego, po czym Alan mówi:
– No nie wiem, Jack. Tu na górze zbierają się chmury.
Pogoda na Georgii Południowej zmienia się tak szybko, nawet latem.
– Twoja decyzja, Flick – rzuca Jack.
Jeśli umrze dzisiaj, będzie po wszystkim. Koniec z uciekaniem. Koniec z ukrywaniem się.
Felicity przykłada palec do ust. Czuje raczej, niż widzi, uśmiech Jacka, a potem robi salto.
– Hej, co się dzieje? – Głos Alana słychać niewyraźnie.
Bezpośrednio pod sobą Felicity widzi lód uformowany w stożek.
– Myślisz, że to to? – pyta Jack.
– Słuchajcie, mamy poruszenie na powierzchni. Pęcherzyki powietrza niepochodzące od was.
Felicity i Jack nieruchomieją, patrzą na siebie. Inne pęcherzyki mogą być wynikiem ruchów dna jeziora. Jeśli rozpękłoby się teraz i wessało wodę, wciągnęłoby ich w lodowiec. Zginęliby w lodowym grobie lub zostaliby porwani przez nurt i wyrzuceni do Atlantyku.
Znów słyszą głos Alana.
– Sue mówi, że mam was wyciągać. Dziesięć sekund i zaczynamy.
Felicity sięga za siebie i odpina linę bezpieczeństwa. Czuje, że dłoń Jacka ociera się o jej kostkę, kiedy kolega próbuje ją złapać, ale mu się nie udaje. Płynie w dół, zaczyna jej pulsować w głowie i, choć to może tylko jej wyobraźnia, wydaje jej się, że oddychanie staje się trudniejsze. Jest skoncentrowana tylko na ciemnym niebieskim stożku w wewnętrznym jądrze jeziora, słyszy trzaski z radia i myśli, że to Jack, który prosi o jeszcze kilka minut więcej.
Kiedy jest zaledwie kilka metrów od niebieskiego stożka, z sakiewki przy pasku wyciąga małą plastikową butelkę. Poluzowuje zakrętkę i szkarłatny płyn wystrzeliwuje z butelki niczym uwolniony dżin. Przez kilka sekund płyn unosi się w wodzie, potem rozkwita jak nieznany kwiat, rozchodzi się wolno na wszystkie strony w prawie nieistniejącym prądzie.
A potem zaczyna wirować, zupełnie jak woda spływająca do otworu ściekowego. Znika powoli, kropelka po kropelce, ale zdecydowanie porusza się wirowo.
– Flick, musimy się stąd zabierać. – Jack podpłynął do niej. – Zamarzają mi rurki oddechowe.
Felicity nie oddycha teraz tak łatwo jak wcześniej, ale to wydaje się mniej istotne od tego, czego się dowiedziała. Zdecydowanie znaleźli odpływ, woda zaczęła już wyciekać. Na powierzchni nie jest to oczywiste, bo topniejący lodowiec uzupełnia poziom, ale kiedy powłoka lodu na dnie pęknie, jezioro szybko się opróżni.
Jack z powrotem przypina jej linkę.
– Skończyliśmy, Al – mówi. – Wypływamy.
Kiedy są gotowi do zejścia z lodowca, Felicity jeszcze raz wraca na brzeg jeziora, z Jackiem, który trzyma kamerę wideo. Na jej jednym ramieniu wisi torba wypełniona niemal setką małych pomarańczowych plastikowych kulek.
– W którymś momencie w następnych kilku tygodniach – mówi Felicity do kamery – woda z tego jeziora spłynie przez szczelinę. Sprzęt, który właśnie zainstalowaliśmy, powiadomi nas o tym. Jest szansa, że zdążymy przyjść tu i to sfilmować. Te piłeczki mogą nam pomóc wyśledzić miejsce, w którym woda wpadnie do oceanu.
Wytrząsa piłki do jeziora, a one rozsypują się na powierzchni, wyglądając jak drażetki na torcie urodzinowym jakiegoś dziecka.
– To wszystko? Skończyliśmy? – pyta Jack, kiedy Felicity schyla się, by zebrać sprzęt. – Na statku ma dla mnie przypłynąć kilka rzeczy.
Felicity nieruchomieje.
– Jakim znów statku?
– Ostatnim w sezonie. „Snow Queen”, jak sądzę. A co, o co chodzi?
– To nie dzisiaj.
– Dzisiaj, jeśli dziś jest dwudziesty drugi. Słuchaj, na pewno dobrze się czujesz?
Felicity powraca do pakowania sprzętu, ale teraz robi to o wiele szybciej i o wiele mniej ostrożnie.
– Taak, po prostu zmarzłam – udaje się jej wykrztusić.
Pomyliło się jej. Statek jednak przypływa. Przypływa dzisiaj.3
FREDDIE
Dzień dobry, sir. Proszę usiąść.
Lekarz pokładowy to młody, szczupły jasnowłosy mężczyzna, który prawdopodobnie nie jest w stanie jeszcze zapuścić porządnej brody. W przeciwieństwie do innych oficerów statku, nie ma na sobie munduru, zamiast niego ubrał spodnie z drelichu i sweter. Podaje dłoń Freddiemu, by ten nią potrząsnął.
– Dziś rano mijaliśmy naszą pierwszą górę lodową. Widział pan? O świcie na pokładzie zebrała się nas cała grupa. Nie widziałem tam pana, ale, jak mówię, było nas sporo.
Freddie siada.
– Potężna rzecz. – Doktor nadal stoi. – Musiała mieć co najmniej pięćdziesiąt metrów. Odbywam tę podróż już po raz drugi, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek przyzwyczaił się do ich widoku.
– Byłem w swojej kabinie – odpowiada Freddie.
– To te kolory mnie tak szokują. Ludzie mówią, że góry lodowe są białe, ale daję panu słowo, że przy wodzie były niebieskie, czysty siarczan miedzi. I te odgłosy, które wydają – jak bryła lodu może aż tak hałasować?
– Głównie słychać miliony uwięzionych w nich pęcherzyków powietrza, które się uwalniają, kiedy lód topnieje – wyjaśnia Freddie. – Coś w rodzaju syczenia i trzeszczenia, tak było?
– Dokładnie tak. I jeszcze jęki. To było trochę nieziemskie.
– Lód wewnątrz góry pęka i przesuwa się.
Lekarz robi zdziwioną minę.
– Widzę, że jest pan dobrze poinformowany.
– Bo jestem geologiem. Chociaż akurat lodowce to nie mój konik. – Freddie zerka na zegarek.
– Czym mogę panu służyć w ten piękny poranek? – pyta lekarz.
Freddie rozpina koszulę.
– Mam niewielki nawracający ropień, który znów się zaognił. Na dole pleców, po prawej stronie.
Nie czekając na zaproszenie, wstaje i ściąga koszulę. W centrum medycznym jest chłodno, ale zimniej zrobiło się na całym statku, odkąd przed trzema dniami opuścili Falklandy, by popłynąć na południe. Ogrzewanie daje z siebie wszystko, jednak przy każdym otwarciu drzwi do środka wdziera się powiew lodowatego powietrza.
Freddie czuje zimne palce wciskające się w jego skórę kilka centymetrów na prawo od kręgosłupa.
– Czy to boli? – pyta lekarz.
– Tak.
Freddie czuje na skórze oddech drugiego mężczyzny.
– A poza tym, jak się pan czuje? Dolega panu coś? Ma pan zawroty głowy?
– Czuję się tak, jakbym miał dostać grypę. Jest mi na zmianę zimno i gorąco, w nocy mocno się pocę.
Lekarz nie odpowiada.
– Trzy dni siedziałem w kabinie – dodaje Freddie. – Na wszelki wypadek. Ale mam infekcję, a ja ich łatwo nie łapię.
Zimne palce znów go dotykają.
– Paskudna ta rana.
Freddie milczy.
– Jak stara jest ta blizna?
– Trzyletnia, niemal co do dnia. Mój ostatni lekarz uważał, że w środku zostało jakieś obce ciało. Nie metal, bo to by wyszło w prześwietleniu. Bardziej coś drewnianego, może kawałek materiału. Co jakiś czas się zaognia, ale nie chciałem operacji ze względu na bliskość nerki.
Lekarz już powinien to rozgryźć. Źle zasklepiona rana, brak dostępu do porządnego chirurga. Freddie uznałby, że lekarz jest idiotą, gdyby się nie zorientował.
Ale młody mężczyzna nim nie jest. Dotyka delikatnie prawego ramienia Freddiego.
– Mogę? – pyta, podnosząc rękę i prostując ją.
Freddie czeka, a lekarz ogląda tatuaż. Pajęczynę oplatającą łokieć i rozchodzącą się na kilka centymetrów w górę i w dół ręki. Zawiły wzór, bo czas nie był problemem, tylko w czerni, bo inne kolory nie były dostępne.
– Symbolizuje nudę – wyjaśnia Freddie. – Siedzenie całymi dniami bez żadnego zajęcia. Pająki przędą sieć na kończynach, które się nie poruszają.
– Wiem – odpowiada lekarz. – Widziałem już takie wcześniej. Ktoś pana ugodził nożem, zgadza się?
– W więziennej bibliotece. Większość krwi opryskała tylko półkę z kryminałami, ale i tak wyrzucili z jakieś trzydzieści książek. Szkoda tak naprawdę. Nie mieliśmy zbyt wiele do czytania.
Lekarz podsuwa mu pod usta termometr, jakby w ten sposób chciał go uciszyć.
– Może pan pomóc? – pyta Freddie po zmierzeniu temperatury. Jest lekko podwyższona, nic, czym należałoby się ekscytować. – Z ropniem, o to pytam. Tatuaż jest permanentny, z tego zdaję sobie sprawę.
– Proszę się położyć na kozetce – zarządza lekarz. – Na brzuchu.
Freddie posłusznie wykonuje polecenie. To nawyk, którego prawdopodobnie nigdy się nie pozbędzie.
– Mogę go odsączyć, oczyścić i założyć opatrunek. I przepiszę panu antybiotyk – mówi młody doktor przy wtórze grzechotu instrumentów. – Kiedy wróci pan do domu, mógłby pan rozważyć zabieg rozpoznawczy, sprawdziłby pan, czy da się ten problem załatwić raz i na zawsze. Pewnie będzie łatwiej teraz, kiedy…
– Kiedy wyszedłem na wolność – kończy za niego Freddie.
Lekarz pracuje w milczeniu. Freddie zamyka oczy, po znieczuleniu nic nie czuje.
– Mogę jutro zejść na ląd? Nic złego mi się nie stanie? – pyta, kiedy słyszy, że może się ubrać.
– Jeśli tylko będzie się pan czuł dobrze. – Siadając za biurkiem, lekarz zaczyna pisać na klawiaturze. – Co pana sprowadza na Georgię Południową?
– W bibliotece była taka jedna książka – odpowiada Freddie. – Napisana przez parę, która w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku przypłynęła tu żaglowcem.
– Ciekawe, dobry powód. – Lekarz przybiera minę, mówiącą, że jest pod wrażeniem.
– Właśnie. Pomyślałem, że musieli być szaleńcami. Ale bardzo odważnymi. Więc kiedy nadarzyła się okazja na wybranie się w jakąś podróż, wymyśliłem sobie, że przypłynę tutaj. Żeby uhonorować ich wyprawę, jeśli pan woli.
– To na pewno jest piękne i unikalne miejsce. Przybył pan przez Amerykę Południową?
Lekarz już to wie. Wszyscy pasażerowie na statku są na trzytygodniowej wycieczce, która ostatecznie ma ich dowieźć na Antarktykę. Ale był pomocny, a Freddie nie potrzebuje stać się teraz obiektem oficjalnego zainteresowania.
– Lot z Londynu do Santiego, potem do Stanley – odpowiada. – Dotarcie tu samemu nie było w zasięgu moich możliwości finansowych.
Lekarz podaje mu skrawek papieru.
– Proszę iść z tym do apteki. Otwiera się za pół godziny.
Freddie bierze receptę.
– Jak długo pan siedział? – pyta młody doktor.
– Długo – odpowiada Freddie. Kiedy się odwraca, żeby uśmiechnąć się do lekarza, mężczyzna lekko się wzdryga. – Zasłużyłem sobie na to – dodaje.4
FELICITY
Nad pasmem gór unosi się mgła, kiedy łódź typu RIB, motorówka pontonowa ze sztywnym dnem, opływa cypel Larsena. W zatoce Cumberland East kołyszą się zakotwiczone blisko brzegu trzy prywatne jachty, trochę dalej stoi duży statek wycieczkowy. Felicity podnosi drżącymi rękami lornetkę i na lewej burcie widzi nazwę „Southern Star”. Ulga zdaje się wysysać z niej całe powietrze. Ten statek stoi w porcie od trzech dni i ma dzisiaj odpływać. Jego następca, ostatni w sezonie, nie przypłynął. Felicity wie, że ma czas.
Motorówka, która przywiozła zespół z lodowca, uderza w przystań, Felicity podrywa się na nogi.
– No, no, spokojnie, panienko – burczy Ralph, sternik.
– Dam sobie radę, naprawdę. Nie ma strachu. – Felicity już wyskoczyła z łodzi i owija linę wokół knagi. Zbiega z przystani, przebiega pas lądu między budynkami administracyjnymi a morzem, wbiega do biura kapitana portu. Wiatr wyrywa jej drzwi z rąk i gwałtownie otwiera na całą szerokość. Dokumenty szeleszczą, żaluzje grzechoczą, w powietrze wzbijają się obłoczki popiołu papierosowego.
Nigel, jeden z trzech urzędników państwowych, który mieszka i pracuje na wyspie na zasadach rotacji, nie jest sam. W pomieszczeniu stoi jeszcze osiem innych osób, z których Felicity żadnej nie rozpoznaje.
Nie potrzeba jej tego teraz.
– Nie wiem, jak mogę to państwu wyjaśnić – mówi Nigel. – Najbliższy posterunek policji znajduje się na Wyspach Falklandzkich, dziewięćset mil stąd, i jedyny sposób, w jaki może tu dotrzeć policja, to trzydniowa podróż łodzią. Czterodniowa, jeśli pogoda jest zła. To sprawa dla kapitana państwa statku.
Felicity, dając znać, że widzi, że Nigel kiwa do niej głową na powitanie, wślizguje się do środka i rozgląda po stołach. Na biurku Nigela leży stosik papierów, ale Felicity jest zbyt daleko, by mogła je dobrze widzieć.
– Powtarzam panu, że ta kobieta, która groziła nożem mojemu mężowi, nie jest ze statku. – Ktoś z przodu grupy daje krok przed siebie. – Ona była stąd.
– Niemożliwe – odpowiada Nigel i w tym samym momencie zaczyna dzwonić telefon na biurku. Korzystając z tego, że Nigel jest zajęty, Felicity podchodzi bliżej, ale żeby dotrzeć do biurka, musiałaby zepchnąć Nigela z drogi. Zerka na najbliższy monitor, lecz na radarze nic nie widzi.
– Dlaczego niemożliwe? – Mówiąca kobieta, czterdziestokilkuletnia, jest wysoka, dobrze zbudowana, twarz ma pociągłą, włosy krótkie.
Horyzont jest czysty. Od chwili, gdy statek będzie widoczny gołym okiem do momentu przybicia, minie godzina. Godzina to za mało.
– Niemożliwe, dlatego że jedynymi osobami, żyjącymi na wyspie, poza Sandrą i Tedem z muzeum oraz mną samym, są jeszcze tylko pracownicy brytyjskiej stacji badawczej. – Dzwonek nieodbieranego telefonu na biurku Nigela zdaje się być coraz głośniejszy. – To wysoko wykfalifikowani pracownicy naukowi i personel techniczny…
– I nie mamy zwyczaju sztyletować turystów – wcina się w rozmowę nowy głos. Nigel odbiera telefon, a Felicity widzi w drzwiach Jacka.
– Co się dzieje? – pyta ten.
– Wieczorem doszło do małej awantury – wyjaśnia około sześćdziesięcioletni mężczyzna. – Kapitan wydał kilku osobom zgodę na urządzenie przyjęcia na nabrzeżu. Ale sytuacja wymknęła się nieco spod kontroli.
Felicity dociera do biurka Nigela. Panuje na nim bałagan jak zawsze. Dostrzega coś, ale to coś jest do połowy zakryte tabelami pływów i raczej nie wypada jej po to sięgnąć.
– Chcę rozmawiać z kimś, kto tu rządzi – rzuca wzburzonym głosem kobieta z krótkimi włosami.
Nigel odkłada słuchawkę z ciężkim westchnieniem.
– Rozmawia pani. Ja jestem tym kimś.
– Mam na myśli kogoś z naukowców.
Horyzont nadal jest czysty. Nadal nic na radarze, ale Felicity nigdy nie nauczyła się prawidłowo go odczytywać.
Odzywa się inna kobieta, stojąca z tyłu grupy.
– Musimy przeprowadzić konfrontację. Niech wszystkie kobiety staną w rzędzie i twój Andrew ją wyłowi.
– Czy ktoś został ranny? – pyta Jack. – W bazie mamy lekarza, jeśli wasz lekarz pokładowy potrzebuje pomocy.
Ci ludzie będą tu tkwili całą wieczność. A Jack wcale nie pomaga.
– To tylko mała ranka – mamrocze ktoś. – I nawet nie mamy pewności, czy był tam jakiś nóż.
– Słyszałem, że się przewrócił – dodaje ktoś inny.
– Szanowni państwo – Nigel podnosi głos. – Nie chcę siać paniki, ale państwa statek za godzinę odpływa, pierwszy oficer chce was widzieć z powrotem na pokładzie. To on przed chwilą dzwonił. Nie mamy zapasów, żeby wykarmić dodatkowe osoby i każdy, kto postanowi zostać, będzie skazany na dietę z mięsa renifera i kryla.
Teraz sobie pójdą, dzięki Bogu. Nie będą ryzykowali, że zostaną zostawieni.
– Jak wyglądała ta kobieta? – pyta Jack, a Felicity czuje, że ma ochotę go kopnąć. – Była młoda? W średnim wieku? Blondynka? Szatynka? – drąży. – W zespole mamy pięć kobiet i o ile wiem, żadna z nich nie nosi przy sobie noża.
W bazie wszyscy chodzą z nożami i Jack o tym wie. Kiedy pracuje się w takim środowisku, noże są niezbędne.
– Czy ktoś rzeczywiście widział tę kobietę? – naciska Jack.
W całym pomieszczeniu oczy wszystkich opuszczają się na podłogę.
– To jak? Widział ją ktoś? – powtarza pytanie Jack.
– Było ciemno – pada cicha odpowiedź. – Widzialność była jedynie na odległość kilku centymetrów.
– Nazywała się Bambi – dodaje ktoś inny. – Przynajmniej tak usłyszałem.
Przez ciało Felicity przebiega dreszcz. Czy oni już nigdy stąd nie wyjdą?
Jack odwraca się do mężczyzny, który odezwał się ostatni.
– Bambi? Jest pan pewien?
– Chyba raczej Bamber – koryguje inny turysta.
– Znasz kogoś, kto się nazywa Bamber, Nigel? – pyta Jack.
Nigel kręci głową.
– Ostatnie wezwanie z portu – powiadamia.
Pokwękująca, sfrustrowana faktem, że znalazła się w miejscu, w którym utarty system wsparcia po prostu nie istnieje, grupa w końcu opuszcza biuro. Wyglądający na zmartwionego, Jack wychodzi za turystami.
– Kiedy przypływa statek? – pyta Felicity Nigela, gdy tylko zostają sami.
– Też życzę ci miłego poranka, Felicity. – Nigel wysuwa krzesło i opada na nie. – Słyszałem, że dobrze wam poszło nad jeziorem.
– Wybacz. Widzę, że masz kiepski dzień. Ale to ważne. Znasz szacowany czas przypłynięcia?
Nigel wzdycha.
– Jutro rano, dość wcześnie. Trochę później, jeśli zacznie wiać jeszcze bardziej. Mają do pokonania trudny obszar.
– Nie dzisiaj? Jack mówił, że mają być dzisiaj.
– Mieli, ale natknęli się na złą pogodę i musieli trochę zwolnić.
Nie dzisiaj. Zabiję Jacka, myśli Felicity. Opada na najbliższe krzesło, czuje, że po plecach ścieka jej pot.
– Pewnie chcesz to zobaczyć. – Nigel podaje jej dokument, który już wcześniej dostrzegła na biurku. Lista pasażerów statku. Statek nazywa się „Snow Queen”.
– Dzięki. – Obraca krzesło, by Nigel nie widział, że trzęsą się jej ręce, i przesuwa palcem w dół pierwszej strony. Głównie europejsko brzmiące nazwiska, kilka z Ameryki Południowej. Nic. Druga strona, nic, nic. Zostały jeszcze dwie. Jej palce prą naprzód zbyt szybko, na trzeciej stronie musi zacząć od początku. Jest czysto. Nadzieja narasta, kiedy sięga po czwartą i ostatnią stronę. Jest w jej połowie. Nie ma go na statku. A więc jednak będzie dobrze. Ale nagle…
– Brakuje strony – mówi.
Nigel pisze coś na klawiaturze, dwoma palcami.
– Słyszałem, że jutro rano wybierasz się na Bird Island? – mamrocze.
– Obiecałam, że pomogę Jan i Frankowi przy pisklętach. Nigel, dlaczego nie ma jednej strony?
Pokazuje mu ostatnią kartkę.
– Strona czwarta z pięciu. – Wskazuje na cyfry w prawym dolnym rogu. – Powinna być jeszcze strona piąta.
Irytująco wolno Nigel bierze kartki i każdą sprawdza.
– Chyba powinna. Ale tylko tyle przeszło. Mogę jeszcze raz poprosić o listę, ale to trochę zajmie.
To zbyt okrutne.
– Mógłbyś? Proszę?
Nigel marszczy brwi.
– O co chodzi, kochanie?
Nie może tu zostać. Felicity wstaje i odwraca się do drzwi.
– Dzięki, Nigel – rzuca. – O rany, to już tak późno? Muszę się spakować.
_Koniec wersji demonstracyjnej._