Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozważnie i romantycznie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Rozważnie i romantycznie - ebook

Chciałabyś wyjechać w podróż marzeń, ale nie wiesz od czego zacząć?

Ta książka pomoże ci oswoić strachy i straszki. Dowiesz się jak:

- podróżować solo,

- dobrze się spakować (i czy 20 dkg robi wielką różnicę),

- poradzić sobie w miejscach, w których kwitnie seksturystyka,

- nie zostać w drodze bez dachu nad głową i szukać taniego noclegu w drogich miejscach,

- zapewnić sobie bezpieczeństwo (i dlaczego kobieta nie popada w tarapaty tak szybko jak mężczyzna).

Marzena Filipczak, doświadczona podróżniczka, zdradza także, dlaczego nie wyjeżdża z domu bez piłeczki pingpongowej i wachlarza, czy zawsze warto ufać intuicji oraz jak wrócić z podróży bez męża. Rozważnie i romantycznie to inspirujący, a jednocześnie praktyczny poradnik, który obok portfela i paszportu powinien znaleźć się w bagażu każdej podróżującej kobiety. Czytaj, odważ się i... jedź!

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-090-8
Rozmiar pliku: 31 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Pani­ka ogar­nę­ła mnie dzień przed wy­jaz­dem. Po­dró­żo­wa­łam wte­dy w po­je­dyn­kę od wie­lu lat: mia­łam za sobą kil­ku­mie­sięcz­ne wy­pa­dy bez pla­nu, prze­szłam w po­przek Is­lan­dię, bi­wa­ko­wa­łam w zi­mo­wym la­poń­skim le­sie w śnie­gu po pa­chy, po­ra­dzi­łam so­bie z na­chal­ny­mi pa­na­mi w In­diach i – po wy­słu­cha­niu rad, któ­rę­dy naj­rza­dziej cha­dza­ją sło­nie – roz­bi­łam na­miot w afry­kań­skim bu­szu. Mia­łam opa­no­wa­ne wszyst­kie naj­więk­sze oba­wy, któ­re to­wa­rzy­szy­ły mi przed pierw­szy­mi wy­jaz­da­mi: że za­cho­ru­ję, okrad­ną mnie, zo­sta­nę sama bez do­ku­men­tów i pie­nię­dzy gdzieś da­le­ko od domu zda­na na ob­cych lu­dzi. Że nie znaj­dę ho­te­lu i utknę na ciem­nej uli­cy, a noc­ny au­to­bus, z któ­re­go wyj­dę na po­sto­ju, żeby ku­pić coś do pi­cia, od­je­dzie w siną dal wraz z moim ba­ga­żem. Że spo­tkam niedź­wie­dzia, za­ata­ku­je mnie sta­do bez­dom­nych psów, będę mu­sia­ła dać ła­pów­kę albo wy­mie­nić do­la­ry na czar­nym ryn­ku. Te wszyst­kie stra­chy już oswo­iłam.

Ale te­raz je­cha­łam do Ira­nu. Dzia­ło się to w cza­sach, kie­dy na tu­ry­stycz­nej ma­pie świa­ta do­pie­ro racz­ko­wał, i nikt nie śmiał przy­pusz­czać, że za chwi­lę po­ja­dą tam wszy­scy. Ha­san Ro­uha­ni, któ­ry po­lu­zo­wał po­li­ty­kę wjaz­do­wą i za­czął otwie­rać Iran na świat, do­pie­ro wy­grał wy­bo­ry pre­zy­denc­kie (zresz­tą z ich po­wo­du nie uda­ło mi się po­je­chać tam kil­ka mie­się­cy wcze­śniej, bo na wszel­ki wy­pa­dek, by nie wśli­zgnę­li się dzien­ni­ka­rze, wiz nie wy­da­wa­no w ogó­le). Szło ku lep­sze­mu, a po­nie­waż wie­dzia­łam o tym kra­ju wie­le, nie ba­łam się re­żi­mu, muł­łów, ter­ro­ru ani in­nych ste­reo­ty­pów, z ja­ki­mi Iran był wów­czas ko­ja­rzo­ny. Po prze­szu­ka­niu szaf swo­ich i zna­jo­mych, wy­ło­ży­łam stro­je, któ­re mo­gły­by mi słu­żyć za hi­dżab. Zgod­nie z pra­wem w Ira­nie wszyst­kie ko­bie­ty i dziew­czyn­ki od dzie­wią­te­go roku ży­cia, prze­by­wa­jąc w miej­scach pu­blicz­nych, mu­szą się no­sić tak, by ubra­nie za­kry­ło całe cia­ło z wy­jąt­kiem twa­rzy i dło­ni, i ukry­wa­ło przy tym jego kształ­ty. Odło­ży­łam dłu­gą spód­ni­cę, któ­ra spraw­dza­ła się w in­nych kra­jach pa­triar­chal­nych, bo wie­dzia­łam już, że na wie­trze mogę po­ka­zać ka­wa­łek nogi nad kost­ką. Za­miast niej w ple­ca­ku wy­lą­do­wa­ły luź­ne spodnie, czar­na tu­ni­ka, któ­rą spraw­dzi­łam, pod­no­sząc rękę, czy aby rę­kaw nie od­sła­nia za dużo, oraz dłu­ga, za­pi­na­na pod szy­ję ko­szu­la. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łam się nad san­da­ła­mi, bo czy jako tu­ryst­ka będę jed­nak mo­gła od­sło­nić sto­py? Na wszel­ki wy­pa­dek za­pa­ko­wa­łam więc skar­pet­ki. Po­tem przy­szła ko­lej na chu­s­tę: moja ulu­bio­na, wście­kle fio­le­to­wa, przy wszech­obec­nych czer­niach i gra­na­tach, wy­da­wa­ła się ob­ra­zo­bur­cza. Trzy­ma­jąc ją w ręku, za­sta­na­wia­łam się, czy nie po­win­nam wziąć jed­nak in­nej, kie­dy uświa­do­mi­łam so­bie, że waż­niej­sze od ko­lo­ru jest to, jak ja będę ją no­sić. Co zro­bić, żeby mi nie spa­dła na wie­trze, w bie­gu, w noc­nym au­to­bu­sie, i jak o tym cią­gle nie my­śleć? W po­szu­ki­wa­niu rad prze­cze­sa­łam za­so­by in­ter­ne­tu: dziew­czy­ny pi­sa­ły o wsuw­kach, gum­kach, wią­za­niach pod szy­ją i za­rzu­ca­niu chust na wy­so­ko upię­ty kok. Po­nie­waż ten ostat­ni spo­sób wy­dał mi się naj­lep­szym roz­wią­za­niem, ru­szy­łam na po­szu­ki­wa­nie od­po­wied­niej spin­ki. Kie­dy pani w skle­pie usły­sza­ła, do cze­go jej po­trze­bu­ję, za­mil­kła, spo­waż­nia­ła i zni­kła na za­ple­czu, by wró­cić z to­por­nym czar­nym przed­mio­tem, któ­ry na tle bły­sko­tek z wy­sta­wy wy­glą­dał jak dla ża­łob­ni­cy.

Dwa ty­go­dnie póź­niej.

Po prze­pra­wie przez Kur­dy­stan w gra­ni­cach Tur­cji i Ira­ku sie­dzę z mło­dy­mi Iran­ka­mi na per­skim dy­wa­nie w par­ku, prze­są­cza­jąc her­ba­tę przez trzy­ma­ną w zę­bach kost­kę cu­kru. W piąt­ko­we świą­tecz­ne po­po­łu­dnie są tu wszy­scy. Dziew­czy­ny są mło­de, wy­kształ­co­ne i spra­gnio­ne kon­tak­tów ze świa­tem ze­wnętrz­nym, cią­gle więc lą­du­ję na pik­ni­kach i gosz­czę w ich do­mach. Śmie­ją się z opo­wie­ści o mo­ich przed­wy­jaz­do­wych oba­wach, a ja – wi­dząc jak to wy­glą­da „na żywo” – śmie­ję się wraz z nimi. Bo w tra­dy­cyj­nych ro­dzi­nach i re­jo­nach co praw­da kró­lu­ją skrom­na czerń i cza­do­ry, ale Iran­ki miej­skie no­szą „za­ka­za­ne” san­da­ły, na któ­re nikt nie zwra­ca uwa­gi, ob­ci­słe spodnie, prze­wią­za­ne w pa­sie płasz­czy­ki man­to, wy­glą­da­ją­ce z da­le­ka jak su­kien­ki, i ko­lo­ro­we chu­s­ty, któ­re wię­cej od­sła­nia­ją, niż za­sła­nia­ją. Ujarz­mia­ją je wpi­na­ną w tył gło­wy spin­ką grze­by­kiem, kon­struk­cją w kształ­cie do­rod­ne­go ka­la­fio­ra. Klik – i ka­la­fior tkwi sta­bil­nie na naj­krót­szych wło­sach, klik – i po przyj­ściu do domu zdej­mu­ję go jed­nym ru­chem jak czap­kę. Za­rzu­co­na niby w nie­ła­dzie chu­s­ta na owym „ka­la­fio­rze” trzy­ma się ide­al­nie. Ten przed­miot po­żą­da­nia moż­na ku­pić bez pro­ble­mu na­wet na naj­mniej­szym ba­za­rze – w koń­cu to pro­dukt pierw­szej po­trze­by wszyst­kich dam w wie­ku od lat dzie­wię­ciu wzwyż. Co praw­da prze­szka­dza w cza­sie jaz­dy wspól­ny­mi tak­sów­ka­mi, bo nie moż­na oprzeć gło­wy o sie­dze­nie, ale szyb­ko – spo­so­bem Ira­nek – uczę się go zdej­mo­wać pod chu­s­tą, by przed wyj­ściem na ze­wnątrz rów­nie spraw­nie za­ło­żyć. Klik, klik – za­ła­twio­ne. Jak po­ra­dzić so­bie z chu­s­tą na dłuż­szych dy­stan­sach, po­wie­dzia­ły mi ko­bie­ty, któ­re przy­je­cha­ły do świę­te­go mia­sta Ka­szan znad Mo­rza Ka­spij­skie­go: do noc­ne­go au­to­bu­su naj­le­piej za­wią­zać ją pod szy­ją.

Szko­da, że nie wie­dzia­łam tego wszyst­kie­go wcze­śniej.

Tyl­ko skąd? Au­to­rzy prze­wod­ni­ków o tym nie pi­szą, bo ta­kie dro­bia­zgi ich nie do­ty­czą. Co praw­da w każ­dym sza­nu­ją­cym się wy­daw­nic­twie jest roz­dzia­lik de­dy­ko­wa­ny po­dró­żu­ją­cym (zwy­kle sa­mot­nie) ko­bie­tom, lecz naj­czę­ściej spro­wa­dza się do uwag na te­mat kon­tak­tów z męż­czy­zna­mi i uni­ka­nia ich za­cze­pek albo do ogól­ne­go zda­nia na te­mat „od­po­wied­nie­go ubio­ru”. Tyl­ko co to tak na­praw­dę zna­czy? Czy spód­ni­ca do po­ło­wy łyd­ki speł­nia ten wa­ru­nek, czy rę­kaw do łok­cia jest OK, a na pla­ży moż­na wy­stą­pić w bi­ki­ni? Czy ry­bacz­ki to strój wy­star­cza­ją­co skrom­ny, czy ko­bie­ta w spodniach może wejść do cer­kwi, czy też wy­star­czy omo­tać na bio­drach „spód­ni­cę” ze swe­tra? Kie­dy wy­jeż­dża­łam po raz pierw­szy, naj­wię­cej wąt­pli­wo­ści bu­dzi­ły oczy­wi­ście bez­pie­czeń­stwo i zdro­wie, ale z cza­sem po­ja­wi­ły się bar­dziej przy­ziem­ne py­ta­nia, np. o pra­nie, ko­sme­ty­ki, pod­pa­ski. Od­po­wie­dzi na nie zna­la­złam do­pie­ro w prak­ty­ce. Jak inni mu­szel­ki albo zdję­cia, ko­lek­cjo­no­wa­łam spo­strze­że­nia: nie­win­ne przy­tu­le­nie na po­że­gna­nie miej­sco­wy pan może ode­brać jako znak mi­ło­ści do koń­ca ży­cia. Le­piej nie zdej­mo­wać na uli­cy blu­zy przez gło­wę, bo moż­na od­sło­nić nie­chcą­cy ka­wa­łek cia­ła. Acha, w kra­jach pa­triar­chal­nych nie po­win­nam po­da­wać sprze­daw­cy mo­net do ręki, bo od­sko­czy jak opa­rzo­ny. A je­śli ob­słu­ga ho­te­lu bę­dzie trak­to­wać mnie jak po­wie­trze – bo w imie­niu ko­bie­ty tra­dy­cyj­nie mówi to­wa­rzy­szą­cy jej męż­czy­zna, trze­ba spo­koj­nie po­cze­kać, aż prze­tra­wi moją obec­ność. Rada, żeby w au­to­bu­sie sia­dać z dala od gło­śni­ków – a fil­my pusz­cza­ne nocą na­praw­dę po­tra­fią dać w kość – jest do­sko­na­ła, pod wa­run­kiem że sa­mot­ne ko­bie­ty zwy­cza­jo­wo nie po­win­ny jed­nak sie­dzieć z przo­du. Wy­bie­ra­nie w ta­kim przy­pad­ku miej­sca z tyłu jest szu­ka­niem kło­po­tów.

– Ni­g­dy nie po­dró­żuj sama au­to­sto­pem – po­wta­rza­no mi. – A je­śli jed­nak się zde­cy­du­jesz, to uwa­żaj.

Ale co to zna­czy? Jak mam uwa­żać, jak nie dać się okraść i czy ho­tel, w któ­rym no­cu­ją sami męż­czyź­ni, bę­dzie dla mnie bez­piecz­ny? Wsty­dli­we: jak się wy­si­kać, kie­dy do­oko­ła nie ma ani jed­ne­go krzacz­ka, jest za to dzie­siąt­ka tu­ry­stów z wy­ciecz­ki zor­ga­ni­zo­wa­nej (py­ta­nie to de­dy­ku­ję pa­niom na trzy­dnio­wych wy­jaz­dach dżi­pem po po­łu­dnio­wo-za­chod­nim pust­ko­wiu Bo­li­wii) ?

Wła­ści­wie ze wszyst­kie­go, cze­go tknę­łam, wy­ra­sta­ły ta­kie kwiat­ki. Na przy­kład ręcz­nik szyb­ko­sch­ną­cy: chłon­ny, lek­ki, bły­ska­wicz­nie schnie, ide­ał. Ale spró­buj­cie wy­trzeć nim dłu­gie wło­sy! Moż­na je przed wy­jaz­dem przy­ciąć – co dla wy­go­dy ro­bię za­wsze, ale ob­cię­te na cał­kiem krót­ko w kul­tu­rach pa­triar­chal­nych wska­zu­ją na ko­bie­tę wy­zwo­lo­ną. A ko­bie­ta wy­zwo­lo­na, wia­do­mo, na pew­no łak­nie mę­skich za­lo­tów. W kwe­stii wło­sów nic nie prze­bi­je jed­nak py­ta­nia: jak umyć dłu­gie w cza­sie wie­lo­dnio­wej wę­drów­ki, gdy wo­kół tyl­ko zim­na woda i hu­la­ją­cy wiatr? O mało przez to nie zre­zy­gno­wa­łam z dłu­gich wę­dró­wek po Skan­dy­na­wii. Gdy szłam przez Is­lan­dię, nio­słam ze sobą za­pas je­dze­nia i pa­li­wo na trzy ty­go­dnie, bo we wnę­trzu wy­spy są tyl­ko lawa, lo­dow­ce i rze­ki, któ­re prze­cho­dzi się wpław. Mój skru­pu­lat­nie za­pla­no­wa­ny, wy­peł­nio­ny ka­sza­mi, płat­ka­mi, su­szo­ny­mi wa­rzy­wa­mi i chał­wą ple­cak, na star­cie wa­żył 22 kg. Śli­zga­łam się w bło­cie, a cię­żar przy­gnia­tał mnie do zie­mi, ale nie mo­głam go zdjąć, bo wie­dzia­łam, że je­śli to zro­bię, ze śli­skiej na­wierzch­ni z po­wro­tem go nie za­rzu­cę. A w księ­ży­co­wym kra­jo­bra­zie nie było słu­żą­cych za pod­po­rę mur­ków, ka­mie­ni czy drzew.

– Phi – stwier­dził ko­le­ga, któ­re­mu opo­wia­da­łam tę hi­sto­ryj­kę po po­wro­cie. – 22 kg? Tyle co nic.

Dla po­tęż­ne­go chło­pa może i tak, dla mnie pra­wie po­ło­wa mo­jej wagi.

Agniesz­ka Siej­ka w „cy­wi­lu” jest bio­lo­giem na Uni­wer­sy­te­cie To­ruń­skim. Po go­dzi­nach po­dró­żu­je po Kur­dy­sta­nie, Da­ge­sta­nie czy Cze­cze­nii, a w to­wa­rzy­stwie dwóch ko­le­ża­nek we­szły jako pierw­sza pol­ska ko­bie­ca eki­pa na naj­wyż­szy szczyt Spits­ber­ge­nu. Opo­wia­da­ła mi, że wzię­ły na tę wy­pra­wę zde­cy­do­wa­nie za dużo pro­wian­tu. Ra­cje za­pro­po­no­wa­ne przez ko­le­gów eks­per­tów zo­sta­ły wy­li­czo­ne wła­śnie dla męż­czyzn i ni­ko­mu do gło­wy nie przy­szło, że ko­bie­ty po­trze­bu­ją ich mniej.

Pa­no­wie nie­ste­ty cza­sem ra­dzą nam źle; nie dla­te­go, że mają złą wolę, ale dla­te­go, że pew­ne spra­wy ich nie do­ty­czą. Przy­kła­dem mogą być po­le­ca­ne na wy­jaz­dy kra­je. Kie­dy pada py­ta­nie o kie­ru­nek na pierw­szą po­dróż, jed­ną z od­po­wie­dzi bę­dzie pra­wie na pew­no Ma­ro­ko. Rze­czy­wi­ście jest tego war­te: eg­zo­tycz­ne, ko­lo­ro­we, ta­nie, ła­two do­stęp­ne – ale nie­ko­niecz­nie dla roz­po­czy­na­ją­cej przy­go­dę z po­dró­ża­mi ko­bie­ty, bo może nie po­ra­dzić so­bie z za­cho­wa­niem miej­sco­wych męż­czyzn. Pa­no­wie roz­pły­wa­ją się w za­chwy­tach nad Gam­bią: Afry­ka praw­dzi­wie „czar­na” i go­rą­ca, sto­sun­ko­wo bli­ska i bez­piecz­na, pla­że cud­ne, a lu­dzie przy­jaź­ni. To wszyst­ko praw­da, pod wa­run­kiem że masz u boku mę­skie to­wa­rzy­stwo, bo je­śli ci go brak, na pew­no zo­sta­niesz po­trak­to­wa­na jako sek­stu­ryst­ka, któ­ra przy­je­cha­ła szu­kać go­rą­ce­go mło­dzień­ca. I nie ma zna­cze­nia, że go wca­le nie chcesz, bo do­kąd­kol­wiek pój­dziesz, nie opę­dzisz się od tzw. be­ach­boy­sów i ich pro­po­zy­cji.

Z Milą Ła­kom­ską spo­tka­łam się tuż po jej po­wro­cie z dwu­ipół­let­niej po­dró­ży do­oko­ła świa­ta. Za­nim w nią wy­ru­szy­ła, za­mknę­ła po­przed­nie ży­cie i ka­wiar­nię w Pod­ko­wie Le­śnej, któ­rą pro­wa­dzi­ła przez dzie­sięć lat. Jak zwy­kle w ta­kich roz­mo­wach ze­szło na fa­ce­tów w po­dró­ży i to, jak in­nym trud­no zro­zu­mieć, na co się skar­ży­my. Mila przez chwi­lę po­dró­żo­wa­ła po Fi­li­pi­nach w to­wa­rzy­stwie dwóch ko­le­gów z Pol­ski. Kie­dy pew­ne­go dnia gdzieś w par­ku zo­sta­ła na chwi­lę za nimi, pod­biegł ja­kiś męż­czy­zna, chwy­cił wul­gar­nie za pupę i zwiał.

– Wmu­ro­wa­ło mnie w zie­mię – mó­wi­ła. – Po­bie­głam i opo­wie­dzia­łam o tym ko­le­gom, a oni ro­zej­rze­li się i stwier­dzi­li, że ni­ko­go tam nie ma i nikt mnie nie na­padł. Nie wiem, co mnie za­bo­la­ło bar­dziej: to cham­skie za­cho­wa­nie, czy to, że oni mi nie uwie­rzy­li.

Nie szukaj guza, muzungu

Na szczę­ście trud­no­ści i nie­przy­jem­no­ści to tyl­ko nie­wiel­ki wy­ci­nek po­dró­ży. Dużo więk­szym są do­bre hi­sto­rie. Jest ich na pęcz­ki, bo ta­kim dzi­wa­dłem jak ko­bie­ta/ko­bie­ty same w da­le­kim świe­cie trze­ba się za­opie­ko­wać i mu po­móc, na­wet je­śli nie po­trze­bu­je żad­nej po­mo­cy. Dla nas, lu­dzi wy­cho­wa­nych na zim­nym Za­cho­dzie, cza­sem ta tro­skli­wość i ser­decz­ność są cał­kiem nie­po­ję­te.

Swo­ją przy­go­dę z po­dró­ża­mi w po­je­dyn­kę za­czy­na­łam nie­śmia­ło – od Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej, jak ro­bią to nie­mal wszy­scy. Dzia­ło się to de­ka­dę temu, kie­dy sa­mo­dziel­ne wy­jaz­dy do­pie­ro wcho­dzi­ły na sa­lo­ny i do in­ter­ne­tu, więc do­pó­ki nie wsia­dłam do sa­mo­lo­tu, nie wie­rzy­łam, że to zro­bię. Przez ko­lej­ne mie­sią­ce spa­łam pod gwiaz­da­mi na pu­sty­ni Thar, wcho­dzi­łam po­nad mgłę na her­ba­cia­ne wzgó­rza wo­kół Dar­dży­lin­gu, jeź­dzi­łam ro­we­rem mię­dzy świą­ty­nia­mi Ang­ko­ru, a na Bor­neo (rany Ju­lek, jak to brzmi, czy mie­siąc temu uwie­rzy­ła­bym ko­muś, gdy­by mi po­wie­dział, że będę na Bor­neo???) za­miesz­ka­łam z miej­sco­wy­mi w lon­gho­usie, czy­li dłu­gim domu ze wspól­ną prze­strze­nią dla wszyst­kich. Rzecz była nie­co na­cią­ga­na, bo za­wiózł mnie do nie­go za nie­wiel­ką opła­tą spo­tka­ny w ostat­ni­mi mie­ście, do któ­re­go do­pły­wa­ła łódź, biz­nes­men, zięć jed­nej z miesz­ka­nek. Ale i tak była cie­kaw­sza od zor­ga­ni­zo­wa­nych wy­cie­czek. Spa­łam z tymi ludź­mi, pi­łam wino do­mo­wej ro­bo­ty, a kie­dy o go­dzi­nie 18 włą­cza­no ge­ne­ra­tor, za­sia­da­łam przed wspól­nym te­le­wi­zo­rem, by obej­rzeć se­rial. Nie­waż­ne, że nic z nie­go nie ro­zu­mia­łam. Kie­dy kil­ka dni póź­niej zięć biz­nes­men po­ko­nał błot­ni­stą dro­gę mo­tor­kiem, by mnie ode­brać, ze zdzi­wie­niem stwier­dził: – Cho­dzi­łaś do dżun­gli, nikt (z go­ści) wcze­śniej tego nie ro­bił.

Ano cho­dzi­łam na spa­ce­ry, bo ile moż­na pić ry­żo­we wino i cze­kać na se­rial? Było jak w le­sie, tyl­ko wil­got­niej.

W cza­sie ko­lej­nych wy­jaz­dów na­bie­ra­łam śmia­ło­ści. Prze­sta­łam bać się lu­dzi i za­czę­łam przyj­mo­wać nie tyl­ko ich po­moc, lecz tak­że za­pro­sze­nia. Uz­be­cy za­bra­li mnie na trzy­dnio­we we­se­le, Kir­gi­zi na uro­czy­sty wie­czor­ny po­si­łek w pierw­szy dzień ra­ma­da­nu (to mniej wię­cej tak, jak­by u nas ktoś za­pro­sił przy­god­nie spo­tka­ne­go Ku­bań­czy­ka na ro­dzin­ną wi­gi­lię), a turk­meń­scy prze­myt­ni­cy go­ści­li mnie czte­ry dni pod Asz­cha­ba­dem. Wy­ko­rzy­sta­łam na ten po­byt pra­wie cały czas z mo­jej tran­zy­to­wej wizy – do tego za­mknię­te­go kra­ju trud­no jest wje­chać ina­czej, ale nie ża­łu­ję ani chwi­li. Spa­łam w jur­tach, ja­ski­niach i klasz­to­rach, jeź­dzi­łam gru­za­wi­ka­mi i na ba­gaż­ni­kach ro­we­ro­wych tak­só­wek, wę­dro­wa­łam przez trzy ty­go­dnie bez prze­wod­ni­ka czy tra­ga­rza wo­kół An­na­pur­ny, po­ko­nu­jąc prze­łęcz Tho­rong La (5416 m n.p.m.). Zo­rze po­lar­ne upo­lo­wa­łam w la­poń­skim le­sie, śpiąc w na­mio­cie przy mi­nus 20 st. C. Co praw­da na tym dzi­kim kem­pin­gu nie było ni­ko­go wię­cej, za to była ło­pa­ta do oko­pa­nia na­mio­tu i dre­wut­nia z za­pa­sem bier­wion na ogni­sko, a kie­dy wra­ca­jąc, za­ko­pa­łam się w śnie­gu, za­brał mnie na sto­pa Sep­po śmi­ga­ją­cy swo­im sku­te­rem śnież­nym. Le­cie­li­śmy w dół, a po twa­rzach sma­ga­ły nas ga­łąz­ki.

Za­czę­łam jeź­dzić z na­mio­tem do Afry­ki, któ­ra ostat­nio sta­ła się moim ulu­bio­nym kie­run­kiem. Go­to­wa­łam ka­szę na ka­mien­nych pa­le­ni­skach na kem­pin­gach w bu­szu, rano przy­glą­da­łam się spa­ce­ru­ją­cym przed na­mio­tem ze­brom, wie­czo­rem – ży­ra­fom, a nad Je­zio­rem Edwar­da słu­cha­łam – nie­co ze stra­chem, bo bi­wa­ko­wa­łam sama – że­ru­ją­cych do­oko­ła hi­po­po­ta­mów. Po­de­szły tak bli­sko, że wi­dzia­łam ich cie­nie. Kie­dy kil­ka dni póź­niej wy­lą­do­wa­łam na kem­pin­gu miej­skim, pod­szedł do mnie star­szy pan cie­ka­wy spo­so­bu, w jaki po­dró­żu­ję. Na­stęp­ne­go ran­ka, że­gna­jąc się, opo­wie­dział mi, że na­pi­sał o mnie w ma­ilu swo­jej żo­nie, a ta na­tych­miast od­pi­sa­ła, że ona chce tak samo!

W ten spo­sób hi­sto­ria za­to­czy­ła koło. Kil­ka­na­ście lat wcze­śniej w to­wa­rzy­stwie ko­le­żan­ki za­mie­rza­łam prze­je­chać z na­mio­tem Ke­nię, ale przy­go­da skoń­czy­ła się na sa­mym po­cząt­ku fa­tal­nym na­pa­dem w Na­iro­bi. Na uli­cy po­de­szło do nas kil­ku męż­czyzn z no­ża­mi, żą­da­jąc od­da­nia im wszyst­kie­go, co mamy. In­cy­dent afry­kań­ski – jak go na­zwa­łam – od­stra­szył mnie sku­tecz­nie i na wie­le lat od po­dró­ży poza Eu­ro­pę, a na dużo dłu­żej – od po­wro­tu do Afry­ki. Czy więc tak się zmie­ni­ła, że te­raz czu­łam się w niej bez­piecz­nie? Nie, to zmie­ni­łam się ja. Wte­dy nie po­słu­cha­łam miej­sco­wych, ka­żą­cych mi zo­stać na dwor­cu, póki się nie roz­ja­śni. Te­raz chło­nę­łam ich rady i do­py­ty­wa­łam, czy to, co chcę zro­bić, jest na pew­no bez­piecz­ne. „Nie szu­kaj guza, mu­zun­gu” – po­wta­rza­łam so­bie. Mu­zun­gu w wie­lu afry­kań­skich ję­zy­kach ozna­cza bia­łe­go czło­wie­ka.

Do dro­gie­go par­ku na­ro­do­we­go wje­cha­łam sto­pem, wy­je­cha­łam – mo­to­ro­wą tak­sów­ką. Zna­jo­me­go kie­row­cę we­zwa­ła ku­char­ka. Kie­dy pły­nę­łam ło­dzią po Nilu wpa­da­ją­cym do Je­zio­ra Al­ber­ta, prze­wod­nik po­zwo­lił mi po­dró­żo­wać na da­chu, skąd mia­łam jak na dło­ni wi­dok na sło­nie, hi­po­po­ta­my i wy­le­gu­ją­ce się bez ru­chu kro­ko­dy­le. Choć mó­wio­no mi, że tak się nie da i że na sa­fa­ri mogę po­je­chać je­dy­nie w spo­sób zor­ga­ni­zo­wa­ny, po­szło mi ła­twiej, niż się spo­dzie­wa­łam.

I o tym wła­śnie jest ta książ­ka: jak po­dró­żo­wać bez­piecz­nie, na co zwra­cać uwa­gę, bę­dąc ko­bie­tą, i jak czer­pać z tych wy­jaz­dów ra­dość. Nie po­wta­rzam in­for­ma­cji z in­ter­ne­tu i prze­wod­ni­ków, tyl­ko pi­szę o tym, cze­go na­uczy­ło mnie do­świad­cze­nie. Nie po­da­ję ad­re­sów ho­te­li ani roz­kła­dów au­to­bu­sów, bo co zro­bisz, je­śli po­le­ca­ny ho­tel za­mkną? Nie roz­bie­ram na czę­ści wie­dzy o co­uch­sur­fin­gu, airbnb czy bo­okin­gu, bo jest ona ogól­nie zna­na; zresz­tą naj­bar­dziej na świe­cie nie lu­bię re­zer­wo­wać i pla­no­wać, bo pla­ny za­my­ka­ją spon­ta­nicz­ność.

Ja za­pra­szam na su­pry nad stru­mie­niem, pod­wóz­ki z miej­sco­wy­mi ro­dzi­na­mi, ma­ni­cu­re w lo­kal­nych sa­lo­nach (nic nie po­pra­wia hu­mo­ru le­piej niż po­ma­lo­wa­ne pa­znok­cie), a na noc­leg – do jurt, ja­ski­ni i świą­tyń.

Je­dziesz? ■Wy­kuj i po­wta­rzaj na „dzień do­bry”: klu­czem do bez­pie­czeń­stwa jest przy­go­to­wa­nie przed po­dró­żą i zdro­wy roz­są­dek na miej­scu. Po­zwo­lą unik­nąć 99,5 proc. praw­dzi­wych czy wy­du­ma­nych nie­bez­pie­czeństw.

A poza tym

Z kil­ko­ma dziew­czy­na­mi stwo­rzy­ły­śmy dla cza­so­pi­sma „Na­tio­nal Geo­gra­phic Tra­ve­ler” (NG Tra­ve­ler, nr 04 {80}, kwie­cień 2015) de­ka­log po­dró­żu­ją­cej ko­bie­ty. Szcze­gól­nie spraw­dza się on tam, gdzie kul­tu­ro­wo po­zy­cja ko­bie­ty jest inna niż na Za­cho­dzie (mó­wiąc krót­ko – nie ma za dużo do po­wie­dze­nia i nie­mal za­wsze u jej boku wy­stę­pu­je męż­czy­zna). Oto on:

•ubrać się skrom­nie, ra­czej luź­no niż ob­ci­śle, mieć za­kry­te ko­la­na, ra­mio­na i de­kolt;

•nie ma­lo­wać się, dłu­gie wło­sy no­sić zwią­za­ne;

•w sto­sun­ku do męż­czyzn za­cho­wy­wać się chłod­no;

•trzy­mać się bli­sko ko­biet i ro­dzin, osta­tecz­nie – star­szych męż­czyzn;

•ob­ser­wo­wać miej­sco­we ko­bie­ty i za­cho­wy­wać się tak jak one, np. je­śli nie roz­bie­ra­ją się na pla­ży, też tego nie ro­bić;

•ko­rzy­stać z prze­strze­ni prze­zna­czo­nej dla ko­biet albo ro­dzin (wa­go­ny, po­cze­kal­nie, ja­dło­daj­nie, ho­te­le);

•w kra­jach mu­zuł­mań­skich i In­diach n i g d y nie do­pu­ścić do sy­tu­acji, by zo­stać sam na sam z mło­dym męż­czy­zną/męż­czy­zna­mi;

•w ra­zie po­trze­by pro­sić o po­moc, a nie ko­rzy­stać z po­mo­cy za­ofe­ro­wa­nej;

•ko­sme­ty­ki i środ­ki hi­gie­nicz­ne są wszę­dzie, jed­nak cza­sem trze­ba uwa­żać na miej­sco­we kre­my (mają sil­ne skład­ni­ki wy­bie­la­ją­ce;

•słu­chać miej­sco­wych, bo nikt inny nie zna le­piej ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści. Je­śli mó­wią, żeby cze­goś nie ro­bić – nie ro­bić tego.Rozdział 2

Wi­tek na wia­duk­cie, czy­li czy ja to na pew­no po­lu­bię

Droga sto­pem z lot­ni­ska we Frank­fur­cie, na któ­re przy­le­cia­łam z Afry­ki, prze­bie­ga­ła jak zwy­kle – przy­go­do­wo, cie­ka­wie i faj­nie. Sta­nę­li na niej sami ser­decz­ni lu­dzie. Z le­śne­go par­kin­gu przy au­to­stra­dzie, na któ­ry tro­chę pod­je­cha­łam ko­lej­ką, a tro­chę przy­szłam, za­ja­da­jąc w dro­dze wiel­kie i nie­zbie­ra­ne tu przez ni­ko­go je­ży­ny, za­bra­ła mnie Niem­ka roz­wie­dzio­na z Po­la­kiem. Ona mó­wi­ła do mnie po nie­miec­ku, ja do niej po pol­sku, bo na­wza­jem ro­zu­mia­ły­śmy te ję­zy­ki, ale za­po­mnia­ły­śmy już, jak w nich mó­wić – i tak opo­wie­dzia­ła mi pół ży­cia. Od­sta­wi­ła mnie na wiel­ki par­king przy au­to­stra­dzie w kie­run­ku Po­zna­nia. Cho­dzi­łam mię­dzy rzę­da­mi ti­rów, wy­pa­tru­jąc pol­skich ta­blic, a kie­row­cy szyb­ko po­ka­za­li ten, któ­ry je­chał aż do Po­zna­nia. Co praw­da do­pie­ro nad ra­nem, bo miał wła­śnie obo­wiąz­ko­wy po­stój, ale z kom­for­to­wym noc­le­giem w pa­kie­cie – w jed­nej z ka­bin ti­rów, któ­re prze­wo­ził na na­cze­pie. Na ra­zie jed­nak trwa­ło sło­necz­ne po­po­łu­dnie. Usia­dłam przy drew­nia­nym sto­le na po­bo­czu, by zro­bić po­rzą­dek w ple­ca­ku. Z port­fe­la i kie­sze­ni wy­sy­pa­łam garść mo­net: ma­la­wij­skich, za­mbij­skich, eu­ro­cen­tów, zło­tó­wek, za­wie­ru­szo­ne­go do­la­ra i kil­ka ko­ron nor­we­skich, któ­re mu­sia­ły po­dró­żo­wać ze mną ze dwa lata. Se­gre­go­wa­łam je na kup­ki, kie­dy po­czu­łam, że ktoś mnie puka w ple­cy – z tyłu uśmie­cha­ły się dwie dziew­czy­ny, a jed­na z nich po­da­wa­ła mi ka­nap­kę. Po­my­śla­ły, że je­stem głod­na i li­czę pie­nią­dze, żeby spraw­dzić, czy na coś mnie stać! Były to dwie Ko­lum­bij­ki na wa­ka­cjach w Eu­ro­pie, któ­re wła­śnie je­cha­ły wy­po­ży­czo­nym au­tem z Pa­ry­ża do Włoch. Po­tem przy­sia­dła się jesz­cze ro­dzi­na tu­rec­ka, któ­ra po­czę­sto­wa­ła nas wszyst­kie je­dze­niem – a za­trzy­mu­ją­ca się na obiad ro­dzi­na tu­rec­ka ma go na­praw­dę dużo, oraz ro­dzi­na serb­ska. Ja mó­wi­łam do nich po pol­sku, oni do mnie po serb­sku, i tak so­bie wy­ja­śni­li­śmy, że miesz­ka­ją w Am­ster­da­mie, jadą od­wie­dzić ro­dzin­ny kraj, zaś za­tro­ska­na pani domu („i tak sama je­desz?”) na po­że­gna­nie wci­snę­ła mi furę pro­wian­tu.

Noc była krót­ka, dro­ga mo­no­ton­na, ale tuż przed Po­zna­niem kie­row­ca oży­wił się, krzy­cząc: „Wi­tek na wia­duk­cie!”. Zo­ba­czył tira ko­le­gi, na­tych­miast go wy­wo­łał przez ra­dio, a kie­dy usły­szał, że tam­ten je­dzie do War­sza­wy, umó­wi­li się na naj­bliż­szym par­kin­gu, żeby mnie do nie­go prze­sa­dzić. Ale były kor­ki i Wi­tek utknął za Ło­dzią na obo­wiąz­ko­wy po­stój. Ze sta­cji, na któ­rej się za­trzy­mał, za­brał mnie pierw­szy za­gad­nię­ty kie­row­ca bu­si­ka, któ­ry je­chał zresz­tą spod Frank­fur­tu.

Tak wła­śnie za­pa­mię­ta­łam tę hi­sto­rię.

Oprócz pa­mię­ci był jed­nak jesz­cze no­te­sik; za­wsze za­bie­ram go w po­dróż, żeby za­pi­sać wy­da­rze­nia z po­szcze­gól­nych dni. Kie­dy kil­ka mie­się­cy po­tem szu­ka­łam no­ta­tek do ja­kie­goś ar­ty­ku­łu, przy­pad­kiem otwo­rzy­łam go na opi­sie tam­te­go po­wro­tu i z pew­nym zdu­mie­niem prze­czy­ta­łam: „…Pierw­szy bu­sik za­brał mnie na Ma­ry­mont (część War­sza­wy, przez któ­rą prze­bie­ga­ją prze­dłu­że­nie ob­wod­ni­cy i me­tro). Je­stem zmę­czo­na tak, że nie mam siły dojść do me­tra, chce mi się wy­mio­to­wać. Ko­niec”.

Przy­tło­czo­na do­bry­mi wspo­mnie­nia­mi, za­po­mnia­łam, że w re­alu tak to wy­glą­da­ło.

Dla­cze­go o tym pi­szę, i to w jed­nej z pierw­szych czę­ści książ­ki, któ­ra ma prze­cież za­chę­cać do po­dró­żo­wa­nia i udo­wod­nić, ja­kie to jest pro­ste, „och, ach, zo­ba­czysz sama, ja­kie to cu­dow­ne i nie ma ni­cze­go lep­sze­go na świe­cie!”? Kie­dy wszy­scy wo­kół po­wta­rza­ją, żeby zna­leźć wła­sną ścież­kę, opuś­cić bez­piecz­ną przy­stań i zła­pać wiatr w ża­gle (to aku­rat z Mar­ka Twa­ina), chcieć to zna­czy móc, a je­śli o czymś ma­rzysz na­praw­dę, to cały wszech­świat po­mo­że ci to speł­nić (prze­kaz mniej wię­cej z Pau­la Co­el­ho) ? Że je­śli mnie się uda­ło, uda się i to­bie, a sko­ro ja odło­ży­łam na po­dróż, ty też to po­tra­fisz?

Otóż za­pew­niam, że nie. Je­śli ktoś za­czął po­dró­żo­wać i zmie­nił swo­je ży­cie, to – choć bar­dzo się sta­rał i ry­zy­ko­wał – zna­czy to tyl­ko tyle, że uda­ło się jemu. Gdy ktoś mówi, że po­dró­że to naj­lep­sza rzecz w ży­ciu, ozna­cza to tyle, że on tak uwa­ża. Są lu­dzie, któ­rzy po­dró­ży na wła­sną rękę, czę­sto bez pla­no­wa­nia, za to z ogra­ni­czo­nym bu­dże­tem, zwy­czaj­nie nie po­lu­bią, bo wolą spę­dzać czas wol­ny ina­czej. Moje bli­skie oto­cze­nie do­brym tego przy­kła­dem. Lata po pa­mięt­nej wy­ciecz­ce do Mar­ra­ke­szu, kie­dy z wy­pie­ka­mi opo­wia­da­łam o me­dy­nie i o tym, jak bar­dzo chcia­ła­bym tam wró­cić, jed­na z jej uczest­ni­czek nie­śmia­ło wy­zna­ła: – A ja nie. Bo ci wszy­scy męż­czyź­ni tak się na nas ga­pi­li i po­że­ra­li wzro­kiem.

Oka­za­ło się, że po­dob­nie my­ślą po­zo­sta­łe, ale nie mó­wi­ły mi, żeby nie zro­bić przy­kro­ści (or­ga­ni­zo­wa­łam tam­ten wy­jazd). Dla­te­go kie­dy wresz­cie zde­cy­do­wa­łam się po­je­chać w pierw­szą dłu­gą po­dróż, wie­dzia­łam, że po­ja­dę sama. Nie mia­łam z kim, a na­ma­wia­nie ko­goś na siłę nie ma sen­su, bo obo­je wró­ci­my roz­cza­ro­wa­ni.

Żeby się do­wie­dzieć, czy po­lu­bisz po­dró­że, trze­ba ich zwy­czaj­nie spró­bo­wać. Są oczy­wi­ście ja­kieś wska­zu­ją­ce na to prze­słan­ki, ale zbyt róż­ne, by usta­lić al­go­rytm. Ja na przy­kład, ku zdzi­wie­niu cie­kaw­skich, któ­rzy mają w ze­sta­wie dy­żur­ne py­ta­nie, czy jako dziec­ko ma­rzy­łam o po­dró­żach, chcia­łam zo­stać od­kryw­cą i czy­ta­łam książ­ki po­dróż­ni­cze, bez wa­ha­nia od­po­wia­dam: „Nie”. Bo tak było. W wie­ku li­ce­al­nym jeź­dzi­łam co praw­da po Pol­sce, ale bar­dziej po to, żeby urwać się z domu. Kie­dy za­czę­łam mieć wła­sne pie­nią­dze, wo­la­łam wy­dać je jed­nak na kino czy im­pre­zy, a gdy mia­łam ich wię­cej – ru­sza­łam ze zna­jo­my­mi na wy­god­ne sa­mo­cho­do­we wo­ja­że po Skan­dy­na­wii. By­li­śmy tam la­tem co roku.

Choć bar­dzo sta­ram się so­bie przy­po­mnieć, sama nie po­tra­fię po­wie­dzieć, kie­dy za­czę­łam my­śleć, że chcia­ła­bym wy­je­chać w „praw­dzi­wą” – dłu­gą i eg­zo­tycz­ną – po­dróż. Pa­mię­tam za to, co było za­cząt­kiem – trze­cio­rzęd­ne dziś fo­rum z wąt­kiem „sa­mot­ne ko­bie­ty w po­dró­ży”. Pa­nie, któ­re mia­ły ta­kie wy­jaz­dy za sobą, oraz cio­cie do­bra rada pi­szą­ce, że to głu­pie, dzie­li­ły się swo­imi uwa­ga­mi i wspo­mnie­nia­mi. Czy­ta­łam je z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, my­śląc: „Ja też tak chcę”.

Po­je­cha­łam i wsią­kłam.

Ale czy wsiąk­niesz tak­że ty?

Nie wiem. Oczy­wi­ście są pew­ne ce­chy, któ­re uła­twia­ją po­dró­żo­wa­nie: cier­pli­wość, od­por­ność na nie­wy­go­dy, umie­jęt­ność za­sy­pia­nia w każ­dej sy­tu­acji, upór, wy­trzy­ma­łość, kon­dy­cja, otwar­tość na lu­dzi – ale prze­cież ja o wie­le z nich na po­cząt­ku się na­wet nie po­dej­rze­wa­łam, a z cza­sem zmie­ni­łam się i je na­by­łam. Prak­ty­ki zaś moż­na się na­uczyć. ■Rozdział 3

Jak wy­brać kie­ru­nek na pierw­szy wy­jazd

To pro­ste, Taj­lan­dia – za­krzyk­ną ci, któ­rzy li­znę­li już po­dró­ży i po­dob­ne dy­le­ma­ty mają za sobą. W na­stęp­nej ko­lej­no­ści pad­ną pew­nie Ma­le­zja i Ma­ro­ko, a może też Gru­zja.

Sama po­wta­rzam, że po­dróż do Taj­lan­dii jest dziś ła­twiej­sza niż wy­jazd do Ma­dry­tu albo na Sy­cy­lię. To ta­kie po­dróż­ni­cze przed­szko­le: wizy znie­sio­no, loty są ta­nie, an­giel­ski po­wszech­ny, a in­fra­struk­tu­ra po­dróż­ni­cza – świet­na. Peł­no tu ta­nich ho­te­li i gu­estho­use’ów, agen­cji tu­ry­stycz­nych, któ­re za­ła­twią wszyst­ko, oraz rik­sza­rzy, któ­rzy za­wio­zą wszę­dzie. Kraj jest tani, bez­piecz­ny i ko­lo­ro­wo eg­zo­tycz­ny, kuch­nia wy­śmie­ni­ta, a Ta­jo­wie przy­jaź­ni. Zero za­cze­pek, dwu­znacz­nych pro­po­zy­cji (co cie­ka­we – zda­rza­ją się one pa­nom, bo w pew­nych dziel­ni­cach kwit­nie pro­sty­tu­cja) czy roz­bie­ra­nia wzro­kiem. Je­dy­ne, o czym po­win­ny­śmy pa­mię­tać, to in­te­rak­cja z mni­cha­mi bud­dyj­ski­mi, któ­rych spo­ty­ka się tu na każ­dym kro­ku. Zgod­nie z za­sa­da­mi, ko­bie­ta nie po­win­na ich do­ty­kać, a je­śli chce im coś po­dać, po­win­na to po­ło­żyć np. na ław­ce. Tę wie­dzę moż­na uzy­skać z każ­de­go prze­wod­ni­ka, poza tym sami mni­si pod­cho­dzą do zwy­cza­jów w spo­sób dość no­wo­cze­sny. Gdy je­cha­łam na pace cię­ża­rów­ki, je­den z nich za­dał tra­dy­cyj­ny ze­staw py­tań o to, cze­mu je­stem sama, jaką wy­zna­je­my re­li­gię i co upra­wia­my na po­lach; ro­ze­śmiał się, gdy za­wa­ha­łam się, po­da­jąc mu prze­wod­nik, żeby zo­ba­czył moją tra­sę, a na po­że­gna­nie po­dał mi rękę. Wy­da­wa­ło mi się na­wet, że pu­ścił do mnie oczko.

Ow­szem, w Taj­lan­dii – po­dob­nie jak w ca­łej peł­nej tu­ry­stów z ple­ca­ka­mi Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej – zda­rza­ją się kan­ty i oszu­stwa, i to do­syć czę­sto. Jest to ry­zy­ko wpi­sa­ne w każ­de po­pu­lar­ne tu­ry­stycz­nie miej­sce; iry­tu­ją­ce, ale do prze­ży­cia.

Uwa­ga: kra­ina uśmie­chu ma bar­dzo re­stryk­cyj­ne pra­wo an­ty­nar­ko­ty­ko­we. Ni­g­dy i pod żad­nym po­zo­rem nie przyj­muj od nie­zna­jo­mych ni­cze­go do prze­wie­zie­nia ani nie wda­waj się w po­dej­rza­ne za­ku­py na uli­cy (mogą to być pod­sta­wie­ni agen­ci). Po­dob­nie po­stę­pu­je­my w są­sied­niej Ma­le­zji, któ­ra jest rów­nież nie­złym wy­bo­rem na pierw­szy wy­jazd. Bar­dziej upo­rząd­ko­wa­na, nie­co droż­sza, ale bez prze­sa­dy, no­wo­cze­sna, z po­wszech­nym an­giel­skim, czę­sto jest uwa­ża­na za naj­bar­dziej „eu­ro­pej­ski” kraj Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej. Jest dość re­stryk­cyj­nie mu­zuł­mań­ska, ale na tu­ryst­ki to się nie prze­kła­da, bo wszę­dzie żyją duże spo­łecz­no­ści hin­du­skie i chiń­skie, od­sło­nię­te gło­wy i łyd­ki nie ro­bią więc na ni­kim wra­że­nia. Luź­na chu­s­ta, któ­rą no­si­łam bar­dziej dla ochro­ny przed słoń­cem, wzbu­dza­ła ra­czej żar­ty miej­sco­wych: „Je­steś mu­zuł­man­ką?”. Moż­na zro­bić nie­złe za­ku­py odzie­żo­we w tu­tej­szych gi­gan­tycz­nych ga­le­riach han­dlo­wych, zwłasz­cza pod­czas wy­prze­da­ży. Ład­ne i pro­ste T-shir­ty, z któ­rych każ­dy kosz­to­wał rów­no­war­tość 15 zł, wy­trzy­ma­ły de­ka­dę.

To wszyst­ko, by przy­znać ra­cję po­le­ca­ją­cym oba te kie­run­ki. Oso­bi­ście uwa­żam, że są one bar­dzo do­bre dla tych, któ­rzy… chcą tam je­chać. Bo nie każ­dy tę­sk­ni za eg­zo­ty­ką, czu­je się na si­łach, żeby od razu do­trzeć tak da­le­ko – boi się zbyt du­żych róż­nic i in­no­ści.

Eg­zo­ty­ki bliż­szej – za­rów­no od­le­gło­ścio­wo, jak i kul­tu­ro­wo – trze­ba szu­kać na obrze­żach Eu­ro­py. Wie­le osób czu­je się tu bez­piecz­niej, ma­jąc w tyle gło­wy, że może szyb­ko wró­cić. Jako pro­po­zy­cje na pierw­szy raz za­pew­ne pad­ną Kau­kaz i Bli­ski Wschód, a kon­kret­nie – po­pu­lar­ne Gru­zja i Ma­ro­ko. Ale dla ko­biet to nie­ko­niecz­nie do­bry po­mysł, zwłasz­cza je­śli chcą ru­szyć poza tzw. utar­ty szlak. Koń­skie za­lo­ty miej­sco­wych męż­czyzn mogą – choć oczy­wi­ście nie mu­szą – oka­zać się zbyt uciąż­li­we i zra­zić do ko­lej­nych wy­jaz­dów.

Gdy­bym mia­ła po­le­cić coś eg­zo­tycz­ne­go nie­da­le­ko, ce­lo­wa­ła­bym w je­den z trzech kie­run­ków, zde­cy­do­wa­nie zbyt mało do­ce­nia­nych:

Ar­me­nia. Za­po­mnia­na sio­stra Gru­zji. W tej dru­giej, by zna­leźć Po­la­ka kom­pa­na do cza­czy, czy­li moc­nej jak pio­run miej­sco­wej wód­ki z wi­no­gro­no­wych wy­tło­czyn, wy­star­czy gło­śno ode­zwać się po pol­sku na uli­cy. W Ar­me­nii tak na oko tu­ry­stów jest 20 razy mniej. Zwłasz­cza tu­ry­stów za­gra­nicz­nych, bo miej­sco­wi – a w kra­jach post­so­wiec­kich za ta­kich uwa­ża się czę­sto wszyst­kich oby­wa­te­li by­łe­go ZSRR – la­tem tłum­nie oku­pu­ją ku­ror­ty na brze­gach je­zio­ra Se­wan, na­zy­wa­ne­go ar­meń­skim mo­rzem. Kie­dyś był to sy­no­nim od­po­czyn­ku, taki sam jak Ba­tu­mi. Do Gru­zji za­czę­łam jeź­dzić jesz­cze za­nim za­czę­ło się sza­leń­stwo na nią, lu­bię jej wa­riac­kość, za­pa­chy i ży­cie in­ten­syw­ne tak, jak­by ju­tro miał się skoń­czyć świat. W Ar­me­nii jest pew­na no­stal­gia, wiel­ka życz­li­wość i pra­gnie­nie kon­tak­tów, a na łą­kach od­by­wa­ją się pik­ni­ki, na któ­rych męż­czyź­ni wy­gła­sza­ją słyn­ne dłu­gie to­a­sty (za przy­jaźń pol­sko-or­miań­ską wy­pi­li­śmy tyle, że nie wy­obra­żam so­bie, by na­sze kra­je mo­gły się kie­dy­kol­wiek zwa­śnić). Ra­czej nie ma sen­su przy­jeż­dżać tu bez zna­jo­mo­ści ro­syj­skie­go: raz – żeby usły­szeć hi­sto­rie, bo to one two­rzą kli­mat kra­ju, dwa – zna­leźć noc­leg i do­jazd (in­fra­struk­tu­ra tu­ry­stycz­na nie jest jesz­cze do­brze roz­wi­nię­ta);

Ma­ce­do­nia. Dla mnie naj­bar­dziej eg­zo­tycz­ny kraj Eu­ro­py, gdzie po są­siedz­ku z ty­siąc­let­ni­mi mo­na­sty­ra­mi, w któ­rych w do­dat­ku moż­na no­co­wać, sto­ją me­cze­ty, a kie­dy ran­kiem otwie­ram oczy obu­dzo­na śpie­wem mu­ez­zi­na, wi­dzę pięk­ną iko­nę. Na pół­noc­no-za­chod­nim krań­cu Ma­ce­do­nii wi­dzia­łam ob­raz­ki jak z fil­mu: z gór­skich wsi do mia­sta zjeż­dża­ła błysz­czą­ca te­re­no­wa to­yo­ta, wy­sia­da­ła z niej ko­bie­ta w tra­dy­cyj­nym ko­lo­ro­wym stro­ju, a dwaj sy­no­wie osił­ko­wie nie­śli za nią po­tul­nie siat­ki z za­ku­pa­mi. Te robi się w cen­trach han­dlo­wych albo na uli­cy – u pa­nów w cha­rak­te­ry­stycz­nych bia­łych cza­pecz­kach.

Kraj jest dość kom­pak­to­wy i ła­twy w po­ru­sza­niu się, a tam, gdzie bra­ku­je ho­te­li, bez pro­ble­mu moż­na zna­leźć kwa­te­rę pry­wat­ną – w po­pu­lar­nej Ochry­dzie, na­pa­ko­wa­nej ko­ścio­ła­mi jak keks ba­ka­lia­mi, wy­na­ję­łam apar­ta­ment w cu­dow­nie sta­rej i pach­ną­cej do­mem ka­mie­ni­cy. Miał dwa po­ko­je (je­den go­spo­dy­ni mu­sia­ła szyb­ko przy­go­to­wać, bo su­szy­ła w nim do­mo­wy ma­ka­ron) i bal­kon z wi­do­kiem na je­zio­ro, z któ­re­go zwi­sa­ły ko­ra­le z pa­pry­ki. Kosz­to­wał mnie 8 euro (po se­zo­nie);

Por­tu­ga­lia, czy­li przy­go­da na dru­gim krań­cu Eu­ro­py. To z ko­lei kraj naj­bar­dziej eg­zo­tycz­ny w za­chod­niej, „cy­wi­li­zo­wa­nej”, czę­ści kon­ty­nen­tu. Li­zbo­na i Por­to znaj­du­ją się gdzieś na gó­rze mo­je­go to­p10 ulu­bio­nych miast – są świa­to­we, ale swoj­skie. O słyn­nych li­zboń­skich tram­wa­jach z od­kry­ty­mi okna­mi, któ­re wspi­na­ją się ulicz­ka­mi tak wą­ski­mi, że kie­dy cię mi­ja­ją, trze­ba się przy­ci­snąć do ścia­ny, czy o sta­rej dziel­ni­cy Al­ham­bra i płyt­kach azu­le­jos sły­sze­li pew­nie wszy­scy, któ­rzy in­te­re­su­ją się tro­chę po­dró­ża­mi. Ale to tyl­ko cza­pa i trze­ba pod nią zaj­rzeć, żeby zo­ba­czyć Por­tu­ga­lię w wy­da­niu me­lan­cho­lij­nym. Spo­śród ob­raz­ków, któ­re w niej uzbie­ra­łam, na pew­no za­pa­mię­tam dwie star­sze pa­nie w czer­ni, któ­re szły uli­cą Li­zbo­ny i, nie zwa­ża­jąc na in­nych, śpie­wa­ły ja­kąś no­stal­gicz­ną pieśń, oraz im­pre­zę z miej­sco­wy­mi z oka­zji dnia św. An­to­nie­go – śpie­wa­li­śmy i pi­li­śmy lek­kie wino na scho­dach ko­ścio­ła, a w oczy gryzł dym z prze­no­śnych gril­lów, na któ­rych do­cho­dzi­ły oko­licz­no­ścio­we sar­dyn­ki.

Tanio jak w Norwegii

Je­śli ko­chasz na­tu­rę, wę­drów­ki i na­miot, wo­lisz las od mia­sta, a zda­nie za­miast krop­ką koń­czysz sło­wem „przy­go­da”, pro­po­nu­ję ru­szyć na pół­noc.

Nor­we­gia. „Czyś ty zwa­rio­wa­ła, czy tyl­ko coś ci się po­my­li­ło?” – za­krzyk­nie za­pew­ne wie­lu na to ha­sło. W po­wszech­nej świa­do­mo­ści Nor­we­gia ma opi­nię jed­ne­go z naj­droż­szych kra­jów świa­ta. Ale to nie­praw­da. We­dług mnie do po­dró­żo­wa­nia jest jed­nym z naj­tań­szych, trze­ba tyl­ko zo­sta­wić w domu przy­zwy­cza­je­nia co do spo­so­bu po­dró­ży. Je­że­li bę­dzie­my jeź­dzić au­to­bu­sa­mi i po­cią­ga­mi, spać w ho­te­lach, jeść w re­stau­ra­cjach, a jesz­cze – nie daj Ody­nie! – ku­po­wać wy­ciecz­ki zor­ga­ni­zo­wa­ne do tzw. atrak­cji, rze­czy­wi­ście pój­dzie­my z tor­ba­mi. O Nor­we­gii trze­ba po­my­śleć zu­peł­nie ina­czej: wszyst­ko, co naj­pięk­niej­sze – kli­fy, fior­dy, je­zio­ra, wietrz­ne pła­sko­wy­że, przy­brzeż­ne wy­spy, pla­że – jest tu za dar­mo. W do­dat­ku nie­mal wszę­dzie za dar­mo moż­na roz­bić na­miot, bo tzw. pra­wo wszyst­kich lu­dzi, któ­re obo­wią­zu­je rów­nież w Szwe­cji i Fin­lan­dii, mówi, że każ­dy ma pra­wo ko­rzy­stać z na­tu­ry. Jest dużo świet­nych kem­pin­gów – ceny zno­śne, wa­run­ki do­sko­na­łe (prysz­ni­ce, z któ­rych moż­na sko­rzy­stać za opła­tą, na­wet je­śli się tu nie miesz­ka, kuch­nie z ga­zem, czę­sto su­szar­nie). Lasy są peł­ne grzy­bów i ja­gód, któ­rych nikt tu nie zbie­ra, a ja­dąc sto­pem przez Lo­fo­ty, wy­spy jak z baj­ki, spo­tka­łam Fran­cu­za, któ­ry oprócz na­mio­tu miał w ple­ca­ku węd­kę. Ło­wił nią ryby na ko­la­cję. Nie­mal w każ­dej więk­szej wsi jest su­per­mar­ket; ceny pro­duk­tów co praw­da są wyż­sze niż w Pol­sce, ale też bez prze­sa­dy – wie­le kosz­tu­je tyle samo co w Niem­czech, a ło­soś czy kre­wet­ki są tak po­pu­lar­ne, że tań­sze niż u nas. W mar­ke­tach na pół­no­cy znaj­du­ją się na­wet po­miesz­cze­nia, w któ­rych moż­na zjeść na miej­scu ku­pio­ne wy­ro­by, cza­sem z czaj­ni­kiem do za­go­to­wa­nia wody na her­ba­tę i au­to­ma­tem do kawy (ta­nio), bez któ­rej miesz­kań­cy Pół­no­cy nie po­tra­fią żyć. Z trans­por­tem też moż­na so­bie po­ra­dzić: jest dużo ta­nich bi­le­tów lot­ni­czych z Pol­ski, świet­ne pro­mo­cje miej­sco­wych ko­lei (po­ko­na­nie 1300 km z Oslo do naj­bar­dziej wy­su­nię­tej na pół­noc sta­cji w Bodo – 170 zł), re­we­la­cyj­nie dzia­ła­ją­cy au­to­stop. Na pust­ko­wiu na Lo­fo­tach zła­pa­łam na­wet ka­pi­ta­na ło­dzi pły­wa­ją­cej na Spits­ber­gen. Za­pra­szał na rejs do Trom­so i da­lej, ale że wy­pły­wał na­stęp­ne­go dnia, z ża­lem tę przy­go­dę odło­ży­łam na kie­dy in­dziej.

Dla osób o nie­co więk­szej po­trze­bie wy­go­dy: do Nor­we­gii naj­le­piej wy­brać się w kil­ko­ro au­tem, ko­rzy­sta­jąc z prze­praw pro­mo­wych do Szwe­cji, a noce spę­dzać w tzw. hyt­te – skrom­nych dom­kach na kem­pin­gach;

Fin­lan­dia jest spo­ro tań­sza od Nor­we­gii. Na po­łu­dniu nie­co mo­no­ton­na, bo zło­żo­na z je­zior i la­sów oraz je­zior i la­sów, a cza­sem skocz­ni nar­ciar­skich gó­ru­ją­cych nad pła­ską jak pa­tel­nia zie­mią. Siel­ska i spo­koj­na – na­wet na re­pre­zen­ta­cyj­nym hel­siń­skim bul­wa­rze Espla­na­di ob­sia­dły mnie wró­ble, by wy­żreć okrusz­ki buł­ki, któ­rą ja­dłam, co skrzęt­nie udo­ku­men­to­wał ja­poń­ski tu­ry­sta. Im da­lej na pół­noc, tym cie­ka­wiej, bo miej­sce płasz­czyzn zaj­mu­ją ła­god­ne tun­tu­ri – pół­ko­li­ste wzgó­rza. Naj­le­piej przy­je­chać tu wcze­sną je­sie­nią, gdy świat pło­nie w ko­lo­rach żół­tych, po­ma­rań­czo­wych i czer­wo­nych li­ści. Przez lasy i pust­ko­wia pro­wa­dzi wie­le świet­nie ozna­ko­wa­nych szla­ków dłu­go­dy­stan­so­wych z chat­ka­mi dla tu­ry­stów, w któ­rych moż­na spać za dar­mo.

A te­raz naj­lep­sze: Pół­noc jest bar­dzo bez­piecz­na i na­wet śpiąc na od­lu­dziu w na­mio­cie, ni­g­dy się nie ba­łam. W cha­cie tro­chę stra­chu naja­dłam się raz, kie­dy pod oknem na­ro­bił ha­ła­su re­ni­fer, i dru­gi, gdy pe­wien Fin urwał się z domu, żeby się w niej na­pić (ale był ze­stre­so­wa­ny bar­dziej ode mnie). Wła­ści­wie nie ma tu nie­bez­piecz­nych dzi­kich zwie­rząt, a po an­giel­sku w ja­kimś stop­niu mówi pra­wie każ­dy.

Żeby prze­żyć przy­go­dę, wca­le nie trze­ba je­chać na ko­niec świa­ta ani go­nić za czymś ory­gi­nal­nym. To, czy jest cie­ka­wie, nie za­le­ży od tego, do­kąd po­je­dzie­my, ale w jaki spo­sób spę­dzi­my czas w tym miej­scu. Świę­tą do­li­nę w Peru, jed­no z naj­bar­dziej tu­ry­stycz­nych miejsc tego kra­ju, za­pcha­ne au­to­bu­sa­mi ze zor­ga­ni­zo­wa­ny­mi wy­ciecz­ka­mi i tłu­ma­mi po­dzi­wia­ją­cy­mi bu­dow­le In­ków, prze­szłam pie­szo, po­sił­ku­jąc się na dłuż­szych dy­stan­sach lo­kal­ny­mi bu­sa­mi. Oprócz mnie w ten spo­sób po­dró­żo­wa­ła para Ame­ry­ka­nów w naj­bar­dziej ame­ry­kań­skim sty­lu: ona z dłu­gi­mi blond wło­sa­mi i zę­ba­mi bia­ły­mi jak sa­li­ny In­ków, on z bro­dą à la ZZ Top. Spo­ty­ka­li­śmy się w ko­lej­nych miej­scach jak do­brzy zna­jo­mi, a kie­dy pew­ne­go po­po­łu­dnia usie­dli­śmy na pień­ku przed wiej­skim skle­pem z colą w ręku, z pi­skiem opon za­trzy­mał się wóz z przy­ciem­nio­ny­mi szy­ba­mi. Wy­sia­dła z nie­go mło­da para szu­ka­ją­ca ple­ne­rów do se­sji zdję­cio­wej, pro­sząc parę Ame­ry­ka­nów o wspól­ną fot­kę na pień­ku. Mło­dzi mie­li ślub­ne stro­je i wście­kle po­ma­rań­czo­we tramp­ki, któ­re w tym miej­scu były tak nie­zwy­kłe i od­je­cha­ne, że za­pa­mię­ta­łam je le­piej niż Ma­chu Pic­chu.

Wul­ka­nicz­ne Lan­za­ro­te, mek­kę tu­ry­stów zor­ga­ni­zo­wa­nych, prze­szłam pie­szo z na­mio­tem. Po Ma­de­rze wę­dro­wa­łam wzdłuż le­wad, czy­li ka­na­łów na­wad­nia­ją­cych, w pa­pro­ciach po pa­chy. Kwiet­nio­wa Ibi­za, na któ­rą po­le­cia­łam przy­pad­kiem, bo bi­let był tak tani, że grzech było nie ku­pić, oka­za­ła się oazą spo­ko­ju, pach­ną­cą po­ma­rań­czo­wy­mi sa­da­mi i wio­sen­nym słoń­cem. We Lwo­wie by­łam już na­ście razy – bo lu­bię jeź­dzić na Wschód, czę­sto też tam się prze­sia­dam. My­śla­łam więc, że już nic mnie nie za­sko­czy i nie wy­rwie z sza­blo­nu. Tym­cza­sem cze­ka­jąc kil­ka go­dzin na po­ciąg, przy­sia­dłam w sią­pią­cym póź­no mar­co­wym desz­czu na ryn­ku. Po chwi­li obok sie­dział star­szy lwo­wiak. Był eme­ry­to­wa­nym pra­cow­ni­kiem ko­lei, żył ze sprze­da­ży wła­sno­ręcz­nie ro­bio­nych mo­de­li dwor­ców, a na ko­niec kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem za­pro­po­no­wał, że­bym ku­pi­ła od nie­go lo­ko­mo­ty­wę. Cał­kiem se­rio i by­naj­mniej nie mo­del – za 200 000 zł.

– Ale jak ja ją za­bio­rę do Pol­ski? Prze­cież jest duża.

– Nie­du­ża, mała. 20 ton – od­rzekł bez za­sta­no­wie­nia.

Kie­dy ta książ­ka bę­dzie się dru­ko­wać, będę w Egip­cie.

– Ha, ha, ha – śmie­ją się wszy­scy, któ­rym to opo­wia­dam.

– Na pew­no w Szarm el-Szejk.

W zbio­ro­wej świa­do­mo­ści Egipt ko­ja­rzy się z za­tło­czo­ny­mi i od­izo­lo­wa­ny­mi ku­ror­ta­mi, w któ­rych wy­po­czy­wa­ją zor­ga­ni­zo­wa­ne gru­py. Tym­cza­sem w jego za­chod­niej czę­ści roz­cią­ga­ją się jed­ne z pięk­niej­szych pu­styń świa­ta i to jest wła­śnie mój cel.Jedwabna sukienka i inne przyjemności

W po­dró­ży:

•cie­szy­my się z lek­kie­go ba­ga­żu, bo moż­na go uzu­peł­niać miej­sco­wy­mi ko­sme­ty­ka­mi, przy­pra­wa­mi, her­ba­ta­mi, ubra­nia­mi i rę­ko­dzie­łem;

•na ba­za­rach ku­pu­je­my ko­lo­ro­we tu­ni­ki i cie­płe sza­le, a na afry­kań­skich pla­żach ba­ti­ki, któ­re świet­nie słu­żą nie tyl­ko zgod­nie z prze­zna­cze­niem jako chu­s­ta albo sa­rong, lecz tak­że jako ob­rus czy za­sło­ny. Za­trzy­mu­je­my się przy pa­niach sprze­da­ją­cych dro­bia­zgi z ga­ze­ty na chod­ni­ku, czę­sto spe­cja­li­zu­ją­cych się w jed­nym pro­duk­cie. Klap­ki z Wiet­na­mu, do­sko­na­ła imi­ta­cja wzo­ru pew­nej zna­nej fir­my, ku­pio­ne de­ka­dę temu za rów­no­war­tość 10 zł, za­czy­na­ją się roz­pa­dać do­pie­ro dzi­siaj;

•ory­gi­nal­nych czę­ści gar­de­ro­by i dro­bia­zgów, przed­mio­tu po­żą­da­nia zna­jo­mych, szu­ka­my w ma­łych ma­nu­fak­tu­rach i u lo­kal­nych rze­mieśl­ni­ków. Z Mum­ba­ju przy­wio­złam tu­ni­kę świet­nej ja­ko­ści o ory­gi­nal­nym kro­ju, z Limy – wście­kle ko­lo­ro­wy tka­ny pa­sek w kwia­ty. War­to też zaj­rzeć do miej­sco­wych bu­ti­ków (np. w Tur­cji – w cen­trum Stam­bu­łu naj­wię­cej jest ich na re­pre­zen­ta­cyj­nej uli­cy Isti­klal Cad­de­si), gdzie rze­czy są inne niż asor­ty­ment z sie­ció­wek, taki sam w Pa­ry­żu, Bar­ce­lo­nie i War­sza­wie;

•po­nie­waż w da­le­kim świe­cie rze­mio­sło jest po­pu­lar­niej­sze niż w Eu­ro­pie, a usłu­gi rze­mieśl­ni­ka kosz­tu­ją ja­kieś dzie­sięć razy mniej niż w Pol­sce, wie­le osób zle­ca szy­cie odzie­ży czy na­wet bu­tów. Świet­nym miej­scem jest np. mia­stecz­ko Hoi An w Wiet­na­mie, peł­ne za­kła­dów za­wa­lo­nych po su­fit be­la­mi ma­te­ria­łów;

•ko­sme­ty­ki też naj­le­piej ku­pu­je się na bliż­szym i dal­szym Wscho­dzie. Świet­ne są na­tu­ral­ne, uło­żo­ne w pi­ra­mi­dy na ma­ro­kań­skich su­kach – przy­go­to­wa­ne na ba­zie oli­wy, ole­ju ar­ga­no­we­go, słyn­ne czar­ne my­dło. Ni­g­dy nie po­tra­fię wró­cić stam­tąd bez zie­lo­nych po­ma­dek, któ­re po na­ło­że­niu na usta utle­nia­ją się w ko­lor księż­nicz­ko­wo­ró­żo­wy. Dziew­czyn­ki z ro­dzi­ny są za­chwy­co­ne. In­die sto­ją ko­sme­ty­ka­mi ajur­we­dyj­ski­mi i tra­dy­cyj­ny­mi, nie­któ­re z tych ma­rek są już do­stęp­ne w Pol­sce, ale nie w ta­kim wy­bo­rze. Bar­dzo do­bre ko­sme­ty­ki na­tu­ral­ne ma też Ne­pal, co­raz więk­szą po­pu­lar­no­ścią cie­szą się kre­my z Ko­rei i Da­le­kie­go Wscho­du (jed­nak uwa­ga: w każ­dym z tych przy­pad­ków trze­ba uwa­żać na pre­pa­ra­ty wy­bie­la­ją­ce). No i Wschód naj­bliż­szy – ta­nie ko­sme­ty­ki na­tu­ral­ne z Bia­ło­ru­si, szam­po­ny we­dle re­cep­tur sy­be­ryj­skich i ma­secz­ki z glin­ki z Kau­ka­zu. W Gru­zji spa­łam na­wet w gu­estho­usie na od­lu­dziu zbu­do­wa­nym pod błę­kit­no-zie­lo­nym kli­fem z gli­ny, któ­rą wy­do­by­wa­no tu na oczysz­cza­ją­ce ma­secz­ki;

•za­bie­gi ko­sme­tycz­ne. Nu­mer je­den to łaź­nie: bli­skow­schod­nie ha­ma­my i ro­syj­skie ba­nie, naj­lep­sze w wy­da­niu pu­blicz­nym dla miej­sco­wych – osob­ne dla ko­biet i męż­czyzn (naj­czę­ściej obo­wią­zu­ją róż­ne go­dzi­ny wej­ścia). Ha­ma­my to praw­dzi­we in­sty­tu­cje, w któ­rych miej­sco­we ko­bie­ty spę­dza­ją czas, ma­jąc ab­so­lut­nie za nic na­gość i zwi­sa­ją­ce fałd­ki (moż­na po­zbyć się wszel­kich kom­plek­sów), szo­ru­jąc, pil­lin­gu­jąc i na­my­dla­jąc. Nie martw się, że nie bę­dziesz wie­dzia­ła, do­kąd pójść i jak po­stą­pić – po­mo­że w tym ła­zieb­na.

•Na Wscho­dzie war­to sko­rzy­stać z ma­sa­żu – dla wła­sne­go kom­for­tu le­piej u ma­sa­żyst­ki niż ma­sa­ży­sty, spa czy za­fun­do­wać so­bie ma­secz­kę w ga­bi­ne­cie pięk­no­ści. Na po­pu­lar­nych szla­kach Azji Po­łu­dnio­wo-Wschod­niej jest ich wie­le.

Wię­cej o za­ku­pach i uro­dzie w roz­dzia­le 15 ■Rozdział 4

Jak za­pla­no­wać bu­dżet

Kie­ru­nek już mamy, a może wy­da­je nam się, że mamy, bo trze­ba jesz­cze spraw­dzić, czy na pew­no na nie­go nas stać. Pla­nu­jąc wy­jazd, na­le­ży wziąć pod uwa­gę do­jazd, noc­le­gi, wizy, kosz­ty tzw. atrak­cji (bi­le­ty wstę­pu, wy­ciecz­ki zor­ga­ni­zo­wa­ne), trans­port, ubez­pie­cze­nie i szcze­pie­nia (zwłasz­cza przed pierw­szym dal­szym wy­jaz­dem), a ostat­nie przy­pad­ki pol­skiej wa­lu­ty po­ka­zu­ją, że tak­że jej kurs – zwłasz­cza w sto­sun­ku do do­la­ra.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: