Rozważnie i romantycznie - ebook
Rozważnie i romantycznie - ebook
Chciałabyś wyjechać w podróż marzeń, ale nie wiesz od czego zacząć?
Ta książka pomoże ci oswoić strachy i straszki. Dowiesz się jak:
- podróżować solo,
- dobrze się spakować (i czy 20 dkg robi wielką różnicę),
- poradzić sobie w miejscach, w których kwitnie seksturystyka,
- nie zostać w drodze bez dachu nad głową i szukać taniego noclegu w drogich miejscach,
- zapewnić sobie bezpieczeństwo (i dlaczego kobieta nie popada w tarapaty tak szybko jak mężczyzna).
Marzena Filipczak, doświadczona podróżniczka, zdradza także, dlaczego nie wyjeżdża z domu bez piłeczki pingpongowej i wachlarza, czy zawsze warto ufać intuicji oraz jak wrócić z podróży bez męża. Rozważnie i romantycznie to inspirujący, a jednocześnie praktyczny poradnik, który obok portfela i paszportu powinien znaleźć się w bagażu każdej podróżującej kobiety. Czytaj, odważ się i... jedź!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-090-8 |
Rozmiar pliku: | 31 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panika ogarnęła mnie dzień przed wyjazdem. Podróżowałam wtedy w pojedynkę od wielu lat: miałam za sobą kilkumiesięczne wypady bez planu, przeszłam w poprzek Islandię, biwakowałam w zimowym lapońskim lesie w śniegu po pachy, poradziłam sobie z nachalnymi panami w Indiach i – po wysłuchaniu rad, którędy najrzadziej chadzają słonie – rozbiłam namiot w afrykańskim buszu. Miałam opanowane wszystkie największe obawy, które towarzyszyły mi przed pierwszymi wyjazdami: że zachoruję, okradną mnie, zostanę sama bez dokumentów i pieniędzy gdzieś daleko od domu zdana na obcych ludzi. Że nie znajdę hotelu i utknę na ciemnej ulicy, a nocny autobus, z którego wyjdę na postoju, żeby kupić coś do picia, odjedzie w siną dal wraz z moim bagażem. Że spotkam niedźwiedzia, zaatakuje mnie stado bezdomnych psów, będę musiała dać łapówkę albo wymienić dolary na czarnym rynku. Te wszystkie strachy już oswoiłam.
Ale teraz jechałam do Iranu. Działo się to w czasach, kiedy na turystycznej mapie świata dopiero raczkował, i nikt nie śmiał przypuszczać, że za chwilę pojadą tam wszyscy. Hasan Rouhani, który poluzował politykę wjazdową i zaczął otwierać Iran na świat, dopiero wygrał wybory prezydenckie (zresztą z ich powodu nie udało mi się pojechać tam kilka miesięcy wcześniej, bo na wszelki wypadek, by nie wślizgnęli się dziennikarze, wiz nie wydawano w ogóle). Szło ku lepszemu, a ponieważ wiedziałam o tym kraju wiele, nie bałam się reżimu, mułłów, terroru ani innych stereotypów, z jakimi Iran był wówczas kojarzony. Po przeszukaniu szaf swoich i znajomych, wyłożyłam stroje, które mogłyby mi służyć za hidżab. Zgodnie z prawem w Iranie wszystkie kobiety i dziewczynki od dziewiątego roku życia, przebywając w miejscach publicznych, muszą się nosić tak, by ubranie zakryło całe ciało z wyjątkiem twarzy i dłoni, i ukrywało przy tym jego kształty. Odłożyłam długą spódnicę, która sprawdzała się w innych krajach patriarchalnych, bo wiedziałam już, że na wietrze mogę pokazać kawałek nogi nad kostką. Zamiast niej w plecaku wylądowały luźne spodnie, czarna tunika, którą sprawdziłam, podnosząc rękę, czy aby rękaw nie odsłania za dużo, oraz długa, zapinana pod szyję koszula. Przez chwilę zastanawiałam się nad sandałami, bo czy jako turystka będę jednak mogła odsłonić stopy? Na wszelki wypadek zapakowałam więc skarpetki. Potem przyszła kolej na chustę: moja ulubiona, wściekle fioletowa, przy wszechobecnych czerniach i granatach, wydawała się obrazoburcza. Trzymając ją w ręku, zastanawiałam się, czy nie powinnam wziąć jednak innej, kiedy uświadomiłam sobie, że ważniejsze od koloru jest to, jak ja będę ją nosić. Co zrobić, żeby mi nie spadła na wietrze, w biegu, w nocnym autobusie, i jak o tym ciągle nie myśleć? W poszukiwaniu rad przeczesałam zasoby internetu: dziewczyny pisały o wsuwkach, gumkach, wiązaniach pod szyją i zarzucaniu chust na wysoko upięty kok. Ponieważ ten ostatni sposób wydał mi się najlepszym rozwiązaniem, ruszyłam na poszukiwanie odpowiedniej spinki. Kiedy pani w sklepie usłyszała, do czego jej potrzebuję, zamilkła, spoważniała i znikła na zapleczu, by wrócić z topornym czarnym przedmiotem, który na tle błyskotek z wystawy wyglądał jak dla żałobnicy.
Dwa tygodnie później.
Po przeprawie przez Kurdystan w granicach Turcji i Iraku siedzę z młodymi Irankami na perskim dywanie w parku, przesączając herbatę przez trzymaną w zębach kostkę cukru. W piątkowe świąteczne popołudnie są tu wszyscy. Dziewczyny są młode, wykształcone i spragnione kontaktów ze światem zewnętrznym, ciągle więc ląduję na piknikach i goszczę w ich domach. Śmieją się z opowieści o moich przedwyjazdowych obawach, a ja – widząc jak to wygląda „na żywo” – śmieję się wraz z nimi. Bo w tradycyjnych rodzinach i rejonach co prawda królują skromna czerń i czadory, ale Iranki miejskie noszą „zakazane” sandały, na które nikt nie zwraca uwagi, obcisłe spodnie, przewiązane w pasie płaszczyki manto, wyglądające z daleka jak sukienki, i kolorowe chusty, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają. Ujarzmiają je wpinaną w tył głowy spinką grzebykiem, konstrukcją w kształcie dorodnego kalafiora. Klik – i kalafior tkwi stabilnie na najkrótszych włosach, klik – i po przyjściu do domu zdejmuję go jednym ruchem jak czapkę. Zarzucona niby w nieładzie chusta na owym „kalafiorze” trzyma się idealnie. Ten przedmiot pożądania można kupić bez problemu nawet na najmniejszym bazarze – w końcu to produkt pierwszej potrzeby wszystkich dam w wieku od lat dziewięciu wzwyż. Co prawda przeszkadza w czasie jazdy wspólnymi taksówkami, bo nie można oprzeć głowy o siedzenie, ale szybko – sposobem Iranek – uczę się go zdejmować pod chustą, by przed wyjściem na zewnątrz równie sprawnie założyć. Klik, klik – załatwione. Jak poradzić sobie z chustą na dłuższych dystansach, powiedziały mi kobiety, które przyjechały do świętego miasta Kaszan znad Morza Kaspijskiego: do nocnego autobusu najlepiej zawiązać ją pod szyją.
Szkoda, że nie wiedziałam tego wszystkiego wcześniej.
Tylko skąd? Autorzy przewodników o tym nie piszą, bo takie drobiazgi ich nie dotyczą. Co prawda w każdym szanującym się wydawnictwie jest rozdzialik dedykowany podróżującym (zwykle samotnie) kobietom, lecz najczęściej sprowadza się do uwag na temat kontaktów z mężczyznami i unikania ich zaczepek albo do ogólnego zdania na temat „odpowiedniego ubioru”. Tylko co to tak naprawdę znaczy? Czy spódnica do połowy łydki spełnia ten warunek, czy rękaw do łokcia jest OK, a na plaży można wystąpić w bikini? Czy rybaczki to strój wystarczająco skromny, czy kobieta w spodniach może wejść do cerkwi, czy też wystarczy omotać na biodrach „spódnicę” ze swetra? Kiedy wyjeżdżałam po raz pierwszy, najwięcej wątpliwości budziły oczywiście bezpieczeństwo i zdrowie, ale z czasem pojawiły się bardziej przyziemne pytania, np. o pranie, kosmetyki, podpaski. Odpowiedzi na nie znalazłam dopiero w praktyce. Jak inni muszelki albo zdjęcia, kolekcjonowałam spostrzeżenia: niewinne przytulenie na pożegnanie miejscowy pan może odebrać jako znak miłości do końca życia. Lepiej nie zdejmować na ulicy bluzy przez głowę, bo można odsłonić niechcący kawałek ciała. Acha, w krajach patriarchalnych nie powinnam podawać sprzedawcy monet do ręki, bo odskoczy jak oparzony. A jeśli obsługa hotelu będzie traktować mnie jak powietrze – bo w imieniu kobiety tradycyjnie mówi towarzyszący jej mężczyzna, trzeba spokojnie poczekać, aż przetrawi moją obecność. Rada, żeby w autobusie siadać z dala od głośników – a filmy puszczane nocą naprawdę potrafią dać w kość – jest doskonała, pod warunkiem że samotne kobiety zwyczajowo nie powinny jednak siedzieć z przodu. Wybieranie w takim przypadku miejsca z tyłu jest szukaniem kłopotów.
– Nigdy nie podróżuj sama autostopem – powtarzano mi. – A jeśli jednak się zdecydujesz, to uważaj.
Ale co to znaczy? Jak mam uważać, jak nie dać się okraść i czy hotel, w którym nocują sami mężczyźni, będzie dla mnie bezpieczny? Wstydliwe: jak się wysikać, kiedy dookoła nie ma ani jednego krzaczka, jest za to dziesiątka turystów z wycieczki zorganizowanej (pytanie to dedykuję paniom na trzydniowych wyjazdach dżipem po południowo-zachodnim pustkowiu Boliwii) ?
Właściwie ze wszystkiego, czego tknęłam, wyrastały takie kwiatki. Na przykład ręcznik szybkoschnący: chłonny, lekki, błyskawicznie schnie, ideał. Ale spróbujcie wytrzeć nim długie włosy! Można je przed wyjazdem przyciąć – co dla wygody robię zawsze, ale obcięte na całkiem krótko w kulturach patriarchalnych wskazują na kobietę wyzwoloną. A kobieta wyzwolona, wiadomo, na pewno łaknie męskich zalotów. W kwestii włosów nic nie przebije jednak pytania: jak umyć długie w czasie wielodniowej wędrówki, gdy wokół tylko zimna woda i hulający wiatr? O mało przez to nie zrezygnowałam z długich wędrówek po Skandynawii. Gdy szłam przez Islandię, niosłam ze sobą zapas jedzenia i paliwo na trzy tygodnie, bo we wnętrzu wyspy są tylko lawa, lodowce i rzeki, które przechodzi się wpław. Mój skrupulatnie zaplanowany, wypełniony kaszami, płatkami, suszonymi warzywami i chałwą plecak, na starcie ważył 22 kg. Ślizgałam się w błocie, a ciężar przygniatał mnie do ziemi, ale nie mogłam go zdjąć, bo wiedziałam, że jeśli to zrobię, ze śliskiej nawierzchni z powrotem go nie zarzucę. A w księżycowym krajobrazie nie było służących za podporę murków, kamieni czy drzew.
– Phi – stwierdził kolega, któremu opowiadałam tę historyjkę po powrocie. – 22 kg? Tyle co nic.
Dla potężnego chłopa może i tak, dla mnie prawie połowa mojej wagi.
Agnieszka Siejka w „cywilu” jest biologiem na Uniwersytecie Toruńskim. Po godzinach podróżuje po Kurdystanie, Dagestanie czy Czeczenii, a w towarzystwie dwóch koleżanek weszły jako pierwsza polska kobieca ekipa na najwyższy szczyt Spitsbergenu. Opowiadała mi, że wzięły na tę wyprawę zdecydowanie za dużo prowiantu. Racje zaproponowane przez kolegów ekspertów zostały wyliczone właśnie dla mężczyzn i nikomu do głowy nie przyszło, że kobiety potrzebują ich mniej.
Panowie niestety czasem radzą nam źle; nie dlatego, że mają złą wolę, ale dlatego, że pewne sprawy ich nie dotyczą. Przykładem mogą być polecane na wyjazdy kraje. Kiedy pada pytanie o kierunek na pierwszą podróż, jedną z odpowiedzi będzie prawie na pewno Maroko. Rzeczywiście jest tego warte: egzotyczne, kolorowe, tanie, łatwo dostępne – ale niekoniecznie dla rozpoczynającej przygodę z podróżami kobiety, bo może nie poradzić sobie z zachowaniem miejscowych mężczyzn. Panowie rozpływają się w zachwytach nad Gambią: Afryka prawdziwie „czarna” i gorąca, stosunkowo bliska i bezpieczna, plaże cudne, a ludzie przyjaźni. To wszystko prawda, pod warunkiem że masz u boku męskie towarzystwo, bo jeśli ci go brak, na pewno zostaniesz potraktowana jako seksturystka, która przyjechała szukać gorącego młodzieńca. I nie ma znaczenia, że go wcale nie chcesz, bo dokądkolwiek pójdziesz, nie opędzisz się od tzw. beachboysów i ich propozycji.
Z Milą Łakomską spotkałam się tuż po jej powrocie z dwuipółletniej podróży dookoła świata. Zanim w nią wyruszyła, zamknęła poprzednie życie i kawiarnię w Podkowie Leśnej, którą prowadziła przez dziesięć lat. Jak zwykle w takich rozmowach zeszło na facetów w podróży i to, jak innym trudno zrozumieć, na co się skarżymy. Mila przez chwilę podróżowała po Filipinach w towarzystwie dwóch kolegów z Polski. Kiedy pewnego dnia gdzieś w parku została na chwilę za nimi, podbiegł jakiś mężczyzna, chwycił wulgarnie za pupę i zwiał.
– Wmurowało mnie w ziemię – mówiła. – Pobiegłam i opowiedziałam o tym kolegom, a oni rozejrzeli się i stwierdzili, że nikogo tam nie ma i nikt mnie nie napadł. Nie wiem, co mnie zabolało bardziej: to chamskie zachowanie, czy to, że oni mi nie uwierzyli.
Nie szukaj guza, muzungu
Na szczęście trudności i nieprzyjemności to tylko niewielki wycinek podróży. Dużo większym są dobre historie. Jest ich na pęczki, bo takim dziwadłem jak kobieta/kobiety same w dalekim świecie trzeba się zaopiekować i mu pomóc, nawet jeśli nie potrzebuje żadnej pomocy. Dla nas, ludzi wychowanych na zimnym Zachodzie, czasem ta troskliwość i serdeczność są całkiem niepojęte.
Swoją przygodę z podróżami w pojedynkę zaczynałam nieśmiało – od Azji Południowo-Wschodniej, jak robią to niemal wszyscy. Działo się to dekadę temu, kiedy samodzielne wyjazdy dopiero wchodziły na salony i do internetu, więc dopóki nie wsiadłam do samolotu, nie wierzyłam, że to zrobię. Przez kolejne miesiące spałam pod gwiazdami na pustyni Thar, wchodziłam ponad mgłę na herbaciane wzgórza wokół Dardżylingu, jeździłam rowerem między świątyniami Angkoru, a na Borneo (rany Julek, jak to brzmi, czy miesiąc temu uwierzyłabym komuś, gdyby mi powiedział, że będę na Borneo???) zamieszkałam z miejscowymi w longhousie, czyli długim domu ze wspólną przestrzenią dla wszystkich. Rzecz była nieco naciągana, bo zawiózł mnie do niego za niewielką opłatą spotkany w ostatnimi mieście, do którego dopływała łódź, biznesmen, zięć jednej z mieszkanek. Ale i tak była ciekawsza od zorganizowanych wycieczek. Spałam z tymi ludźmi, piłam wino domowej roboty, a kiedy o godzinie 18 włączano generator, zasiadałam przed wspólnym telewizorem, by obejrzeć serial. Nieważne, że nic z niego nie rozumiałam. Kiedy kilka dni później zięć biznesmen pokonał błotnistą drogę motorkiem, by mnie odebrać, ze zdziwieniem stwierdził: – Chodziłaś do dżungli, nikt (z gości) wcześniej tego nie robił.
Ano chodziłam na spacery, bo ile można pić ryżowe wino i czekać na serial? Było jak w lesie, tylko wilgotniej.
W czasie kolejnych wyjazdów nabierałam śmiałości. Przestałam bać się ludzi i zaczęłam przyjmować nie tylko ich pomoc, lecz także zaproszenia. Uzbecy zabrali mnie na trzydniowe wesele, Kirgizi na uroczysty wieczorny posiłek w pierwszy dzień ramadanu (to mniej więcej tak, jakby u nas ktoś zaprosił przygodnie spotkanego Kubańczyka na rodzinną wigilię), a turkmeńscy przemytnicy gościli mnie cztery dni pod Aszchabadem. Wykorzystałam na ten pobyt prawie cały czas z mojej tranzytowej wizy – do tego zamkniętego kraju trudno jest wjechać inaczej, ale nie żałuję ani chwili. Spałam w jurtach, jaskiniach i klasztorach, jeździłam gruzawikami i na bagażnikach rowerowych taksówek, wędrowałam przez trzy tygodnie bez przewodnika czy tragarza wokół Annapurny, pokonując przełęcz Thorong La (5416 m n.p.m.). Zorze polarne upolowałam w lapońskim lesie, śpiąc w namiocie przy minus 20 st. C. Co prawda na tym dzikim kempingu nie było nikogo więcej, za to była łopata do okopania namiotu i drewutnia z zapasem bierwion na ognisko, a kiedy wracając, zakopałam się w śniegu, zabrał mnie na stopa Seppo śmigający swoim skuterem śnieżnym. Lecieliśmy w dół, a po twarzach smagały nas gałązki.
Zaczęłam jeździć z namiotem do Afryki, która ostatnio stała się moim ulubionym kierunkiem. Gotowałam kaszę na kamiennych paleniskach na kempingach w buszu, rano przyglądałam się spacerującym przed namiotem zebrom, wieczorem – żyrafom, a nad Jeziorem Edwarda słuchałam – nieco ze strachem, bo biwakowałam sama – żerujących dookoła hipopotamów. Podeszły tak blisko, że widziałam ich cienie. Kiedy kilka dni później wylądowałam na kempingu miejskim, podszedł do mnie starszy pan ciekawy sposobu, w jaki podróżuję. Następnego ranka, żegnając się, opowiedział mi, że napisał o mnie w mailu swojej żonie, a ta natychmiast odpisała, że ona chce tak samo!
W ten sposób historia zatoczyła koło. Kilkanaście lat wcześniej w towarzystwie koleżanki zamierzałam przejechać z namiotem Kenię, ale przygoda skończyła się na samym początku fatalnym napadem w Nairobi. Na ulicy podeszło do nas kilku mężczyzn z nożami, żądając oddania im wszystkiego, co mamy. Incydent afrykański – jak go nazwałam – odstraszył mnie skutecznie i na wiele lat od podróży poza Europę, a na dużo dłużej – od powrotu do Afryki. Czy więc tak się zmieniła, że teraz czułam się w niej bezpiecznie? Nie, to zmieniłam się ja. Wtedy nie posłuchałam miejscowych, każących mi zostać na dworcu, póki się nie rozjaśni. Teraz chłonęłam ich rady i dopytywałam, czy to, co chcę zrobić, jest na pewno bezpieczne. „Nie szukaj guza, muzungu” – powtarzałam sobie. Muzungu w wielu afrykańskich językach oznacza białego człowieka.
Do drogiego parku narodowego wjechałam stopem, wyjechałam – motorową taksówką. Znajomego kierowcę wezwała kucharka. Kiedy płynęłam łodzią po Nilu wpadającym do Jeziora Alberta, przewodnik pozwolił mi podróżować na dachu, skąd miałam jak na dłoni widok na słonie, hipopotamy i wylegujące się bez ruchu krokodyle. Choć mówiono mi, że tak się nie da i że na safari mogę pojechać jedynie w sposób zorganizowany, poszło mi łatwiej, niż się spodziewałam.
I o tym właśnie jest ta książka: jak podróżować bezpiecznie, na co zwracać uwagę, będąc kobietą, i jak czerpać z tych wyjazdów radość. Nie powtarzam informacji z internetu i przewodników, tylko piszę o tym, czego nauczyło mnie doświadczenie. Nie podaję adresów hoteli ani rozkładów autobusów, bo co zrobisz, jeśli polecany hotel zamkną? Nie rozbieram na części wiedzy o couchsurfingu, airbnb czy bookingu, bo jest ona ogólnie znana; zresztą najbardziej na świecie nie lubię rezerwować i planować, bo plany zamykają spontaniczność.
Ja zapraszam na supry nad strumieniem, podwózki z miejscowymi rodzinami, manicure w lokalnych salonach (nic nie poprawia humoru lepiej niż pomalowane paznokcie), a na nocleg – do jurt, jaskini i świątyń.
Jedziesz? ■Wykuj i powtarzaj na „dzień dobry”: kluczem do bezpieczeństwa jest przygotowanie przed podróżą i zdrowy rozsądek na miejscu. Pozwolą uniknąć 99,5 proc. prawdziwych czy wydumanych niebezpieczeństw.
A poza tym
Z kilkoma dziewczynami stworzyłyśmy dla czasopisma „National Geographic Traveler” (NG Traveler, nr 04 {80}, kwiecień 2015) dekalog podróżującej kobiety. Szczególnie sprawdza się on tam, gdzie kulturowo pozycja kobiety jest inna niż na Zachodzie (mówiąc krótko – nie ma za dużo do powiedzenia i niemal zawsze u jej boku występuje mężczyzna). Oto on:
•ubrać się skromnie, raczej luźno niż obciśle, mieć zakryte kolana, ramiona i dekolt;
•nie malować się, długie włosy nosić związane;
•w stosunku do mężczyzn zachowywać się chłodno;
•trzymać się blisko kobiet i rodzin, ostatecznie – starszych mężczyzn;
•obserwować miejscowe kobiety i zachowywać się tak jak one, np. jeśli nie rozbierają się na plaży, też tego nie robić;
•korzystać z przestrzeni przeznaczonej dla kobiet albo rodzin (wagony, poczekalnie, jadłodajnie, hotele);
•w krajach muzułmańskich i Indiach n i g d y nie dopuścić do sytuacji, by zostać sam na sam z młodym mężczyzną/mężczyznami;
•w razie potrzeby prosić o pomoc, a nie korzystać z pomocy zaoferowanej;
•kosmetyki i środki higieniczne są wszędzie, jednak czasem trzeba uważać na miejscowe kremy (mają silne składniki wybielające;
•słuchać miejscowych, bo nikt inny nie zna lepiej otaczającej rzeczywistości. Jeśli mówią, żeby czegoś nie robić – nie robić tego.Rozdział 2
Witek na wiadukcie, czyli czy ja to na pewno polubię
Droga stopem z lotniska we Frankfurcie, na które przyleciałam z Afryki, przebiegała jak zwykle – przygodowo, ciekawie i fajnie. Stanęli na niej sami serdeczni ludzie. Z leśnego parkingu przy autostradzie, na który trochę podjechałam kolejką, a trochę przyszłam, zajadając w drodze wielkie i niezbierane tu przez nikogo jeżyny, zabrała mnie Niemka rozwiedziona z Polakiem. Ona mówiła do mnie po niemiecku, ja do niej po polsku, bo nawzajem rozumiałyśmy te języki, ale zapomniałyśmy już, jak w nich mówić – i tak opowiedziała mi pół życia. Odstawiła mnie na wielki parking przy autostradzie w kierunku Poznania. Chodziłam między rzędami tirów, wypatrując polskich tablic, a kierowcy szybko pokazali ten, który jechał aż do Poznania. Co prawda dopiero nad ranem, bo miał właśnie obowiązkowy postój, ale z komfortowym noclegiem w pakiecie – w jednej z kabin tirów, które przewoził na naczepie. Na razie jednak trwało słoneczne popołudnie. Usiadłam przy drewnianym stole na poboczu, by zrobić porządek w plecaku. Z portfela i kieszeni wysypałam garść monet: malawijskich, zambijskich, eurocentów, złotówek, zawieruszonego dolara i kilka koron norweskich, które musiały podróżować ze mną ze dwa lata. Segregowałam je na kupki, kiedy poczułam, że ktoś mnie puka w plecy – z tyłu uśmiechały się dwie dziewczyny, a jedna z nich podawała mi kanapkę. Pomyślały, że jestem głodna i liczę pieniądze, żeby sprawdzić, czy na coś mnie stać! Były to dwie Kolumbijki na wakacjach w Europie, które właśnie jechały wypożyczonym autem z Paryża do Włoch. Potem przysiadła się jeszcze rodzina turecka, która poczęstowała nas wszystkie jedzeniem – a zatrzymująca się na obiad rodzina turecka ma go naprawdę dużo, oraz rodzina serbska. Ja mówiłam do nich po polsku, oni do mnie po serbsku, i tak sobie wyjaśniliśmy, że mieszkają w Amsterdamie, jadą odwiedzić rodzinny kraj, zaś zatroskana pani domu („i tak sama jedesz?”) na pożegnanie wcisnęła mi furę prowiantu.
Noc była krótka, droga monotonna, ale tuż przed Poznaniem kierowca ożywił się, krzycząc: „Witek na wiadukcie!”. Zobaczył tira kolegi, natychmiast go wywołał przez radio, a kiedy usłyszał, że tamten jedzie do Warszawy, umówili się na najbliższym parkingu, żeby mnie do niego przesadzić. Ale były korki i Witek utknął za Łodzią na obowiązkowy postój. Ze stacji, na której się zatrzymał, zabrał mnie pierwszy zagadnięty kierowca busika, który jechał zresztą spod Frankfurtu.
Tak właśnie zapamiętałam tę historię.
Oprócz pamięci był jednak jeszcze notesik; zawsze zabieram go w podróż, żeby zapisać wydarzenia z poszczególnych dni. Kiedy kilka miesięcy potem szukałam notatek do jakiegoś artykułu, przypadkiem otworzyłam go na opisie tamtego powrotu i z pewnym zdumieniem przeczytałam: „…Pierwszy busik zabrał mnie na Marymont (część Warszawy, przez którą przebiegają przedłużenie obwodnicy i metro). Jestem zmęczona tak, że nie mam siły dojść do metra, chce mi się wymiotować. Koniec”.
Przytłoczona dobrymi wspomnieniami, zapomniałam, że w realu tak to wyglądało.
Dlaczego o tym piszę, i to w jednej z pierwszych części książki, która ma przecież zachęcać do podróżowania i udowodnić, jakie to jest proste, „och, ach, zobaczysz sama, jakie to cudowne i nie ma niczego lepszego na świecie!”? Kiedy wszyscy wokół powtarzają, żeby znaleźć własną ścieżkę, opuścić bezpieczną przystań i złapać wiatr w żagle (to akurat z Marka Twaina), chcieć to znaczy móc, a jeśli o czymś marzysz naprawdę, to cały wszechświat pomoże ci to spełnić (przekaz mniej więcej z Paula Coelho) ? Że jeśli mnie się udało, uda się i tobie, a skoro ja odłożyłam na podróż, ty też to potrafisz?
Otóż zapewniam, że nie. Jeśli ktoś zaczął podróżować i zmienił swoje życie, to – choć bardzo się starał i ryzykował – znaczy to tylko tyle, że udało się jemu. Gdy ktoś mówi, że podróże to najlepsza rzecz w życiu, oznacza to tyle, że on tak uważa. Są ludzie, którzy podróży na własną rękę, często bez planowania, za to z ograniczonym budżetem, zwyczajnie nie polubią, bo wolą spędzać czas wolny inaczej. Moje bliskie otoczenie dobrym tego przykładem. Lata po pamiętnej wycieczce do Marrakeszu, kiedy z wypiekami opowiadałam o medynie i o tym, jak bardzo chciałabym tam wrócić, jedna z jej uczestniczek nieśmiało wyznała: – A ja nie. Bo ci wszyscy mężczyźni tak się na nas gapili i pożerali wzrokiem.
Okazało się, że podobnie myślą pozostałe, ale nie mówiły mi, żeby nie zrobić przykrości (organizowałam tamten wyjazd). Dlatego kiedy wreszcie zdecydowałam się pojechać w pierwszą długą podróż, wiedziałam, że pojadę sama. Nie miałam z kim, a namawianie kogoś na siłę nie ma sensu, bo oboje wrócimy rozczarowani.
Żeby się dowiedzieć, czy polubisz podróże, trzeba ich zwyczajnie spróbować. Są oczywiście jakieś wskazujące na to przesłanki, ale zbyt różne, by ustalić algorytm. Ja na przykład, ku zdziwieniu ciekawskich, którzy mają w zestawie dyżurne pytanie, czy jako dziecko marzyłam o podróżach, chciałam zostać odkrywcą i czytałam książki podróżnicze, bez wahania odpowiadam: „Nie”. Bo tak było. W wieku licealnym jeździłam co prawda po Polsce, ale bardziej po to, żeby urwać się z domu. Kiedy zaczęłam mieć własne pieniądze, wolałam wydać je jednak na kino czy imprezy, a gdy miałam ich więcej – ruszałam ze znajomymi na wygodne samochodowe wojaże po Skandynawii. Byliśmy tam latem co roku.
Choć bardzo staram się sobie przypomnieć, sama nie potrafię powiedzieć, kiedy zaczęłam myśleć, że chciałabym wyjechać w „prawdziwą” – długą i egzotyczną – podróż. Pamiętam za to, co było zaczątkiem – trzeciorzędne dziś forum z wątkiem „samotne kobiety w podróży”. Panie, które miały takie wyjazdy za sobą, oraz ciocie dobra rada piszące, że to głupie, dzieliły się swoimi uwagami i wspomnieniami. Czytałam je z wypiekami na twarzy, myśląc: „Ja też tak chcę”.
Pojechałam i wsiąkłam.
Ale czy wsiąkniesz także ty?
Nie wiem. Oczywiście są pewne cechy, które ułatwiają podróżowanie: cierpliwość, odporność na niewygody, umiejętność zasypiania w każdej sytuacji, upór, wytrzymałość, kondycja, otwartość na ludzi – ale przecież ja o wiele z nich na początku się nawet nie podejrzewałam, a z czasem zmieniłam się i je nabyłam. Praktyki zaś można się nauczyć. ■Rozdział 3
Jak wybrać kierunek na pierwszy wyjazd
To proste, Tajlandia – zakrzykną ci, którzy liznęli już podróży i podobne dylematy mają za sobą. W następnej kolejności padną pewnie Malezja i Maroko, a może też Gruzja.
Sama powtarzam, że podróż do Tajlandii jest dziś łatwiejsza niż wyjazd do Madrytu albo na Sycylię. To takie podróżnicze przedszkole: wizy zniesiono, loty są tanie, angielski powszechny, a infrastruktura podróżnicza – świetna. Pełno tu tanich hoteli i guesthouse’ów, agencji turystycznych, które załatwią wszystko, oraz rikszarzy, którzy zawiozą wszędzie. Kraj jest tani, bezpieczny i kolorowo egzotyczny, kuchnia wyśmienita, a Tajowie przyjaźni. Zero zaczepek, dwuznacznych propozycji (co ciekawe – zdarzają się one panom, bo w pewnych dzielnicach kwitnie prostytucja) czy rozbierania wzrokiem. Jedyne, o czym powinnyśmy pamiętać, to interakcja z mnichami buddyjskimi, których spotyka się tu na każdym kroku. Zgodnie z zasadami, kobieta nie powinna ich dotykać, a jeśli chce im coś podać, powinna to położyć np. na ławce. Tę wiedzę można uzyskać z każdego przewodnika, poza tym sami mnisi podchodzą do zwyczajów w sposób dość nowoczesny. Gdy jechałam na pace ciężarówki, jeden z nich zadał tradycyjny zestaw pytań o to, czemu jestem sama, jaką wyznajemy religię i co uprawiamy na polach; roześmiał się, gdy zawahałam się, podając mu przewodnik, żeby zobaczył moją trasę, a na pożegnanie podał mi rękę. Wydawało mi się nawet, że puścił do mnie oczko.
Owszem, w Tajlandii – podobnie jak w całej pełnej turystów z plecakami Azji Południowo-Wschodniej – zdarzają się kanty i oszustwa, i to dosyć często. Jest to ryzyko wpisane w każde popularne turystycznie miejsce; irytujące, ale do przeżycia.
Uwaga: kraina uśmiechu ma bardzo restrykcyjne prawo antynarkotykowe. Nigdy i pod żadnym pozorem nie przyjmuj od nieznajomych niczego do przewiezienia ani nie wdawaj się w podejrzane zakupy na ulicy (mogą to być podstawieni agenci). Podobnie postępujemy w sąsiedniej Malezji, która jest również niezłym wyborem na pierwszy wyjazd. Bardziej uporządkowana, nieco droższa, ale bez przesady, nowoczesna, z powszechnym angielskim, często jest uważana za najbardziej „europejski” kraj Azji Południowo-Wschodniej. Jest dość restrykcyjnie muzułmańska, ale na turystki to się nie przekłada, bo wszędzie żyją duże społeczności hinduskie i chińskie, odsłonięte głowy i łydki nie robią więc na nikim wrażenia. Luźna chusta, którą nosiłam bardziej dla ochrony przed słońcem, wzbudzała raczej żarty miejscowych: „Jesteś muzułmanką?”. Można zrobić niezłe zakupy odzieżowe w tutejszych gigantycznych galeriach handlowych, zwłaszcza podczas wyprzedaży. Ładne i proste T-shirty, z których każdy kosztował równowartość 15 zł, wytrzymały dekadę.
To wszystko, by przyznać rację polecającym oba te kierunki. Osobiście uważam, że są one bardzo dobre dla tych, którzy… chcą tam jechać. Bo nie każdy tęskni za egzotyką, czuje się na siłach, żeby od razu dotrzeć tak daleko – boi się zbyt dużych różnic i inności.
Egzotyki bliższej – zarówno odległościowo, jak i kulturowo – trzeba szukać na obrzeżach Europy. Wiele osób czuje się tu bezpieczniej, mając w tyle głowy, że może szybko wrócić. Jako propozycje na pierwszy raz zapewne padną Kaukaz i Bliski Wschód, a konkretnie – popularne Gruzja i Maroko. Ale dla kobiet to niekoniecznie dobry pomysł, zwłaszcza jeśli chcą ruszyć poza tzw. utarty szlak. Końskie zaloty miejscowych mężczyzn mogą – choć oczywiście nie muszą – okazać się zbyt uciążliwe i zrazić do kolejnych wyjazdów.
Gdybym miała polecić coś egzotycznego niedaleko, celowałabym w jeden z trzech kierunków, zdecydowanie zbyt mało docenianych:
Armenia. Zapomniana siostra Gruzji. W tej drugiej, by znaleźć Polaka kompana do czaczy, czyli mocnej jak piorun miejscowej wódki z winogronowych wytłoczyn, wystarczy głośno odezwać się po polsku na ulicy. W Armenii tak na oko turystów jest 20 razy mniej. Zwłaszcza turystów zagranicznych, bo miejscowi – a w krajach postsowieckich za takich uważa się często wszystkich obywateli byłego ZSRR – latem tłumnie okupują kurorty na brzegach jeziora Sewan, nazywanego armeńskim morzem. Kiedyś był to synonim odpoczynku, taki sam jak Batumi. Do Gruzji zaczęłam jeździć jeszcze zanim zaczęło się szaleństwo na nią, lubię jej wariackość, zapachy i życie intensywne tak, jakby jutro miał się skończyć świat. W Armenii jest pewna nostalgia, wielka życzliwość i pragnienie kontaktów, a na łąkach odbywają się pikniki, na których mężczyźni wygłaszają słynne długie toasty (za przyjaźń polsko-ormiańską wypiliśmy tyle, że nie wyobrażam sobie, by nasze kraje mogły się kiedykolwiek zwaśnić). Raczej nie ma sensu przyjeżdżać tu bez znajomości rosyjskiego: raz – żeby usłyszeć historie, bo to one tworzą klimat kraju, dwa – znaleźć nocleg i dojazd (infrastruktura turystyczna nie jest jeszcze dobrze rozwinięta);
Macedonia. Dla mnie najbardziej egzotyczny kraj Europy, gdzie po sąsiedzku z tysiącletnimi monastyrami, w których w dodatku można nocować, stoją meczety, a kiedy rankiem otwieram oczy obudzona śpiewem muezzina, widzę piękną ikonę. Na północno-zachodnim krańcu Macedonii widziałam obrazki jak z filmu: z górskich wsi do miasta zjeżdżała błyszcząca terenowa toyota, wysiadała z niej kobieta w tradycyjnym kolorowym stroju, a dwaj synowie osiłkowie nieśli za nią potulnie siatki z zakupami. Te robi się w centrach handlowych albo na ulicy – u panów w charakterystycznych białych czapeczkach.
Kraj jest dość kompaktowy i łatwy w poruszaniu się, a tam, gdzie brakuje hoteli, bez problemu można znaleźć kwaterę prywatną – w popularnej Ochrydzie, napakowanej kościołami jak keks bakaliami, wynajęłam apartament w cudownie starej i pachnącej domem kamienicy. Miał dwa pokoje (jeden gospodyni musiała szybko przygotować, bo suszyła w nim domowy makaron) i balkon z widokiem na jezioro, z którego zwisały korale z papryki. Kosztował mnie 8 euro (po sezonie);
Portugalia, czyli przygoda na drugim krańcu Europy. To z kolei kraj najbardziej egzotyczny w zachodniej, „cywilizowanej”, części kontynentu. Lizbona i Porto znajdują się gdzieś na górze mojego top10 ulubionych miast – są światowe, ale swojskie. O słynnych lizbońskich tramwajach z odkrytymi oknami, które wspinają się uliczkami tak wąskimi, że kiedy cię mijają, trzeba się przycisnąć do ściany, czy o starej dzielnicy Alhambra i płytkach azulejos słyszeli pewnie wszyscy, którzy interesują się trochę podróżami. Ale to tylko czapa i trzeba pod nią zajrzeć, żeby zobaczyć Portugalię w wydaniu melancholijnym. Spośród obrazków, które w niej uzbierałam, na pewno zapamiętam dwie starsze panie w czerni, które szły ulicą Lizbony i, nie zważając na innych, śpiewały jakąś nostalgiczną pieśń, oraz imprezę z miejscowymi z okazji dnia św. Antoniego – śpiewaliśmy i piliśmy lekkie wino na schodach kościoła, a w oczy gryzł dym z przenośnych grillów, na których dochodziły okolicznościowe sardynki.
Tanio jak w Norwegii
Jeśli kochasz naturę, wędrówki i namiot, wolisz las od miasta, a zdanie zamiast kropką kończysz słowem „przygoda”, proponuję ruszyć na północ.
Norwegia. „Czyś ty zwariowała, czy tylko coś ci się pomyliło?” – zakrzyknie zapewne wielu na to hasło. W powszechnej świadomości Norwegia ma opinię jednego z najdroższych krajów świata. Ale to nieprawda. Według mnie do podróżowania jest jednym z najtańszych, trzeba tylko zostawić w domu przyzwyczajenia co do sposobu podróży. Jeżeli będziemy jeździć autobusami i pociągami, spać w hotelach, jeść w restauracjach, a jeszcze – nie daj Odynie! – kupować wycieczki zorganizowane do tzw. atrakcji, rzeczywiście pójdziemy z torbami. O Norwegii trzeba pomyśleć zupełnie inaczej: wszystko, co najpiękniejsze – klify, fiordy, jeziora, wietrzne płaskowyże, przybrzeżne wyspy, plaże – jest tu za darmo. W dodatku niemal wszędzie za darmo można rozbić namiot, bo tzw. prawo wszystkich ludzi, które obowiązuje również w Szwecji i Finlandii, mówi, że każdy ma prawo korzystać z natury. Jest dużo świetnych kempingów – ceny znośne, warunki doskonałe (prysznice, z których można skorzystać za opłatą, nawet jeśli się tu nie mieszka, kuchnie z gazem, często suszarnie). Lasy są pełne grzybów i jagód, których nikt tu nie zbiera, a jadąc stopem przez Lofoty, wyspy jak z bajki, spotkałam Francuza, który oprócz namiotu miał w plecaku wędkę. Łowił nią ryby na kolację. Niemal w każdej większej wsi jest supermarket; ceny produktów co prawda są wyższe niż w Polsce, ale też bez przesady – wiele kosztuje tyle samo co w Niemczech, a łosoś czy krewetki są tak popularne, że tańsze niż u nas. W marketach na północy znajdują się nawet pomieszczenia, w których można zjeść na miejscu kupione wyroby, czasem z czajnikiem do zagotowania wody na herbatę i automatem do kawy (tanio), bez której mieszkańcy Północy nie potrafią żyć. Z transportem też można sobie poradzić: jest dużo tanich biletów lotniczych z Polski, świetne promocje miejscowych kolei (pokonanie 1300 km z Oslo do najbardziej wysuniętej na północ stacji w Bodo – 170 zł), rewelacyjnie działający autostop. Na pustkowiu na Lofotach złapałam nawet kapitana łodzi pływającej na Spitsbergen. Zapraszał na rejs do Tromso i dalej, ale że wypływał następnego dnia, z żalem tę przygodę odłożyłam na kiedy indziej.
Dla osób o nieco większej potrzebie wygody: do Norwegii najlepiej wybrać się w kilkoro autem, korzystając z przepraw promowych do Szwecji, a noce spędzać w tzw. hytte – skromnych domkach na kempingach;
Finlandia jest sporo tańsza od Norwegii. Na południu nieco monotonna, bo złożona z jezior i lasów oraz jezior i lasów, a czasem skoczni narciarskich górujących nad płaską jak patelnia ziemią. Sielska i spokojna – nawet na reprezentacyjnym helsińskim bulwarze Esplanadi obsiadły mnie wróble, by wyżreć okruszki bułki, którą jadłam, co skrzętnie udokumentował japoński turysta. Im dalej na północ, tym ciekawiej, bo miejsce płaszczyzn zajmują łagodne tunturi – półkoliste wzgórza. Najlepiej przyjechać tu wczesną jesienią, gdy świat płonie w kolorach żółtych, pomarańczowych i czerwonych liści. Przez lasy i pustkowia prowadzi wiele świetnie oznakowanych szlaków długodystansowych z chatkami dla turystów, w których można spać za darmo.
A teraz najlepsze: Północ jest bardzo bezpieczna i nawet śpiąc na odludziu w namiocie, nigdy się nie bałam. W chacie trochę strachu najadłam się raz, kiedy pod oknem narobił hałasu renifer, i drugi, gdy pewien Fin urwał się z domu, żeby się w niej napić (ale był zestresowany bardziej ode mnie). Właściwie nie ma tu niebezpiecznych dzikich zwierząt, a po angielsku w jakimś stopniu mówi prawie każdy.
Żeby przeżyć przygodę, wcale nie trzeba jechać na koniec świata ani gonić za czymś oryginalnym. To, czy jest ciekawie, nie zależy od tego, dokąd pojedziemy, ale w jaki sposób spędzimy czas w tym miejscu. Świętą dolinę w Peru, jedno z najbardziej turystycznych miejsc tego kraju, zapchane autobusami ze zorganizowanymi wycieczkami i tłumami podziwiającymi budowle Inków, przeszłam pieszo, posiłkując się na dłuższych dystansach lokalnymi busami. Oprócz mnie w ten sposób podróżowała para Amerykanów w najbardziej amerykańskim stylu: ona z długimi blond włosami i zębami białymi jak saliny Inków, on z brodą à la ZZ Top. Spotykaliśmy się w kolejnych miejscach jak dobrzy znajomi, a kiedy pewnego popołudnia usiedliśmy na pieńku przed wiejskim sklepem z colą w ręku, z piskiem opon zatrzymał się wóz z przyciemnionymi szybami. Wysiadła z niego młoda para szukająca plenerów do sesji zdjęciowej, prosząc parę Amerykanów o wspólną fotkę na pieńku. Młodzi mieli ślubne stroje i wściekle pomarańczowe trampki, które w tym miejscu były tak niezwykłe i odjechane, że zapamiętałam je lepiej niż Machu Picchu.
Wulkaniczne Lanzarote, mekkę turystów zorganizowanych, przeszłam pieszo z namiotem. Po Maderze wędrowałam wzdłuż lewad, czyli kanałów nawadniających, w paprociach po pachy. Kwietniowa Ibiza, na którą poleciałam przypadkiem, bo bilet był tak tani, że grzech było nie kupić, okazała się oazą spokoju, pachnącą pomarańczowymi sadami i wiosennym słońcem. We Lwowie byłam już naście razy – bo lubię jeździć na Wschód, często też tam się przesiadam. Myślałam więc, że już nic mnie nie zaskoczy i nie wyrwie z szablonu. Tymczasem czekając kilka godzin na pociąg, przysiadłam w siąpiącym późno marcowym deszczu na rynku. Po chwili obok siedział starszy lwowiak. Był emerytowanym pracownikiem kolei, żył ze sprzedaży własnoręcznie robionych modeli dworców, a na koniec konspiracyjnym szeptem zaproponował, żebym kupiła od niego lokomotywę. Całkiem serio i bynajmniej nie model – za 200 000 zł.
– Ale jak ja ją zabiorę do Polski? Przecież jest duża.
– Nieduża, mała. 20 ton – odrzekł bez zastanowienia.
Kiedy ta książka będzie się drukować, będę w Egipcie.
– Ha, ha, ha – śmieją się wszyscy, którym to opowiadam.
– Na pewno w Szarm el-Szejk.
W zbiorowej świadomości Egipt kojarzy się z zatłoczonymi i odizolowanymi kurortami, w których wypoczywają zorganizowane grupy. Tymczasem w jego zachodniej części rozciągają się jedne z piękniejszych pustyń świata i to jest właśnie mój cel.Jedwabna sukienka i inne przyjemności
W podróży:
•cieszymy się z lekkiego bagażu, bo można go uzupełniać miejscowymi kosmetykami, przyprawami, herbatami, ubraniami i rękodziełem;
•na bazarach kupujemy kolorowe tuniki i ciepłe szale, a na afrykańskich plażach batiki, które świetnie służą nie tylko zgodnie z przeznaczeniem jako chusta albo sarong, lecz także jako obrus czy zasłony. Zatrzymujemy się przy paniach sprzedających drobiazgi z gazety na chodniku, często specjalizujących się w jednym produkcie. Klapki z Wietnamu, doskonała imitacja wzoru pewnej znanej firmy, kupione dekadę temu za równowartość 10 zł, zaczynają się rozpadać dopiero dzisiaj;
•oryginalnych części garderoby i drobiazgów, przedmiotu pożądania znajomych, szukamy w małych manufakturach i u lokalnych rzemieślników. Z Mumbaju przywiozłam tunikę świetnej jakości o oryginalnym kroju, z Limy – wściekle kolorowy tkany pasek w kwiaty. Warto też zajrzeć do miejscowych butików (np. w Turcji – w centrum Stambułu najwięcej jest ich na reprezentacyjnej ulicy Istiklal Caddesi), gdzie rzeczy są inne niż asortyment z sieciówek, taki sam w Paryżu, Barcelonie i Warszawie;
•ponieważ w dalekim świecie rzemiosło jest popularniejsze niż w Europie, a usługi rzemieślnika kosztują jakieś dziesięć razy mniej niż w Polsce, wiele osób zleca szycie odzieży czy nawet butów. Świetnym miejscem jest np. miasteczko Hoi An w Wietnamie, pełne zakładów zawalonych po sufit belami materiałów;
•kosmetyki też najlepiej kupuje się na bliższym i dalszym Wschodzie. Świetne są naturalne, ułożone w piramidy na marokańskich sukach – przygotowane na bazie oliwy, oleju arganowego, słynne czarne mydło. Nigdy nie potrafię wrócić stamtąd bez zielonych pomadek, które po nałożeniu na usta utleniają się w kolor księżniczkoworóżowy. Dziewczynki z rodziny są zachwycone. Indie stoją kosmetykami ajurwedyjskimi i tradycyjnymi, niektóre z tych marek są już dostępne w Polsce, ale nie w takim wyborze. Bardzo dobre kosmetyki naturalne ma też Nepal, coraz większą popularnością cieszą się kremy z Korei i Dalekiego Wschodu (jednak uwaga: w każdym z tych przypadków trzeba uważać na preparaty wybielające). No i Wschód najbliższy – tanie kosmetyki naturalne z Białorusi, szampony wedle receptur syberyjskich i maseczki z glinki z Kaukazu. W Gruzji spałam nawet w guesthousie na odludziu zbudowanym pod błękitno-zielonym klifem z gliny, którą wydobywano tu na oczyszczające maseczki;
•zabiegi kosmetyczne. Numer jeden to łaźnie: bliskowschodnie hamamy i rosyjskie banie, najlepsze w wydaniu publicznym dla miejscowych – osobne dla kobiet i mężczyzn (najczęściej obowiązują różne godziny wejścia). Hamamy to prawdziwe instytucje, w których miejscowe kobiety spędzają czas, mając absolutnie za nic nagość i zwisające fałdki (można pozbyć się wszelkich kompleksów), szorując, pillingując i namydlając. Nie martw się, że nie będziesz wiedziała, dokąd pójść i jak postąpić – pomoże w tym łaziebna.
•Na Wschodzie warto skorzystać z masażu – dla własnego komfortu lepiej u masażystki niż masażysty, spa czy zafundować sobie maseczkę w gabinecie piękności. Na popularnych szlakach Azji Południowo-Wschodniej jest ich wiele.
Więcej o zakupach i urodzie w rozdziale 15 ■Rozdział 4
Jak zaplanować budżet
Kierunek już mamy, a może wydaje nam się, że mamy, bo trzeba jeszcze sprawdzić, czy na pewno na niego nas stać. Planując wyjazd, należy wziąć pod uwagę dojazd, noclegi, wizy, koszty tzw. atrakcji (bilety wstępu, wycieczki zorganizowane), transport, ubezpieczenie i szczepienia (zwłaszcza przed pierwszym dalszym wyjazdem), a ostatnie przypadki polskiej waluty pokazują, że także jej kurs – zwłaszcza w stosunku do dolara.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej