- W empik go
Różycki - ebook
Różycki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielką uciechę sprawił w ostatnich dniach września 1867-go roku pan Ludwik Ruhsitzke, kalkulator sądu powiatowego w Pleszowcach, miasteczku W. Ks. Poznańskiego, wszystkim pauprom ulicy, na której mieszkał, wydawał bowiem jedyną córkę swoją, dwudziestokilkoletnią pannę Maryę, za pana Wilhelma Langego, rektora miejscowej szkoły protestanckiej.
Jutro miał się odbyć ślub, więc dziś przypadała uroczystość zwana u Niemców Polterabend.
Zaledwo zapadł wieczór, zebrała się przed domem pana kalkulatora gromadka szewczyków, którzy zawarli na uroczystość tę sojusz z uczniami innych rzemiosł. Każdy z tych przyszłych majstrów chował pod fartuchem jakiś przedmiot, ukrywając go starannie przed oczami przechodniów.
Już dał jeden z nich znak do zabawy, kiedy z bocznej uliczki wybiegł dwunastoletni chłopczyk z tornistrem na plecach. Ujrzawszy gromadkę terminatorów, przystąpił do nich i zapytał:
– Czego tu stoicie przed naszym domem?
– Bo nam się tak podoba – odpowiedział Jędrek, herszt szewczyków.
– Ale mnie się nie podoba; wynoście się, łobuzy! – zawołał syn pana Ruhsitzke.
– Patrzcie go, jaki pyszny, że jego tata ma dom. Do książki, sztubaku!
– A ty do kopyta, szewcze!
– Tylko nie posponuj, bo jak lunę.
– To luń, no, luń! – mówił mały Ruhsitzke, podchodząc do Jędrka.
– Bo grzmotnę.
– Grzmotnij, dlaczego nie grzmocisz?
– Kiedy chcesz, to masz! –zawołał szewczyk i uderzył studencika pięścią w głowę.
Chłopiec zatoczył się, lecz mimo to przyskoczył do szewczyka i pchnął go tak silnie w brzuch, że ten padł na bruk. Odpiąwszy następnie tornister, okładał nim leżącego ku ogólnemu weselu pauprów.
– A to ci zuch! Jak kropi, niechże go! – wołali otoczywszy walczących kołem.
– Jędrek, nie daj się! – odezwał się któryś ze stolarczyków.
Jędrek stawał już na równe nogi, oprzytomniawszy po pierwszej porażce, lecz mały Ruhsitzke nie czekał na dalszy przebieg rozprawy. Pokazawszy rzemieślniczkom język, zwrócił się w stronę domu i znikł w jego wnętrzu.
– To ci smarkacz mocny! – mówił do siebie Jędrek, dziwując się temu, co się stało. – Taka żaba, a taki zadzierny. Ale dam ja mu, niech go tylko gdzie na osobności przydybię.
– Jazda do roboty! – zakomenderował. Podjąwszy z ziemi wielki kamień, rzucił go z całej siły na bramę dworku kalkulatora. Głośne «hurra» całej gromady towarzyszyło łoskotowi, który rozległ się wśród ciszy wieczornej.
Łobuzy rozbijali o drzwi różne przedmioty. Pryskały stare garnki, brzęczały nadtłuczone talerze, dzwoniło poszczerbione szkło. Co kto gdzie znalazł, druzgotał na wiwat młodej parze. Gdy zabrakło garnków i szklanek, zbierano skorupy i rzucano je o mur.
Uciesze tej przypatrywał się «pan wachmistrz», stróż spokoju i bezpieczeństwa publicznego. Stary policyant spoglądał na chłopców okiem wilka, któremu kazano pilnować stada owiec. Kose spojrzenia strzelały z pod jego ściągniętych brwi w stronę swawolników. Gdyby Polterabend nie był zwyczajem dozwolonym, dałby on im! Uszyby oberwał, żebraby policzył, ale tak… musi patrzeć i milczeć. Słyszał to świat robić takie hałasy po nocy? Cała porządna natura policyanta pruskiego zżymała się przeciw temu «bezprawiu», a udawał, że mu ono obojętne.
Wreszcie nie mógł wytrzymać. Zbliżył się do szewczyków i wyrzekł:
– Idźta już do domu spać; jużeście wszystko potłukli.
– Gdzie-ta wszystko, panie wachmistrz – zawołał Jędrek i, zgarnąwszy kilka drobnych kamyków, cisnął je na dom kalkulatora.
Zamiast jednak we drzwi, trafił tym razem w okno. Zabrzęczały szyby, sypiąc się na chodnik.
Twarz policyanta rozjaśniła się natychmiast.
– Do szyb nie wolno! – krzyknął. – Łajdaki, rozbójniki, dam ja wam!
Chłopcy, zrozumiawszy, że przekroczyli granice obyczaju, pierzchnęli na cztery wiatry. Za nimi pędził wachmistrz, wołając:
– Do magistratu, do ciupy!
– Hale, do ciupy – odpowiedział Jędrek, uciekający najszybciej. – Dobranoc panu wachmistrzowi, spokojnej nocy!
Po chwili nie było już nikogo przed domem kalkulatora. Małomiasteczkowa cisza zaległa ulicę ku wielkiemu zadowoleniu policyanta, który oddalił się wolnym krokiem.
– Ktoby tam takich łotrów dogonił – mruczał, człapiąc po nierównym bruku. – Już mi ten Jędrek kiedy wlezie w pazury, a wtedy odpłacę mu za dzisiejszy wieczór.
Dom kalkulatora zachowywał się podczas tej szczególnej owacyi zupełnie biernie. Zamknięty szczelnie, ze spuszczonemi w oknach storami, milczał, jak gdyby nie był zamieszkanym. Nikt nie wyszedł na schody, aby rozpędzić gromkim głosem swawolników, nikt nie wyjrzał nawet z poza zasłon.
Tylko jakieś ciche dźwięki przekradały się na ulicę. To wybrzdąkiwał narzeczony panny Maryi Ruhsitzke na gitarze po raz tysiączny piosenkę o Liebchen, która «miała oczy jako brylanty».
Pan Lange, wysoki, szczupły blondyn z głową podługowatą, porosłą jasnym, w kędziory zwijającym się włosem, stał w salonie państwa kalkulatorstwa, oparty o fortepian, i dotykał chudymi palcami strun gitary. Czułe z nich wydobywał tony i czule też spoglądał niebieskiemi, wodnistej barwy oczami, na jedyną córkę kalkulatora, która siedziała opodal od niego na foteliku, zajęta robótką kobiecą. Ile razy skończył zwrotkę, otwierał usta, chwytając niemi powietrze i szeptał: ach!
Ale panna Marya nie odpowiadała mu ani sentymentalnemi spojrzeniami, ani tkliwemi westchnieniami. Pochylona nad kanwą wyszywała jakieś wzory, słuchając bez oznak zadowolenia lub niezadowolenia znanej melodyi.
– A co, ładne? – odezwała się, podnosząc robótkę w górę.
– Reizend, herrlich! – odpowiedział pan Lange, odkładając gitarę.
– To dla ciebie pantofel – wyrzekła dziewczyna.
– Ach, reizend!
– Pantofel! – powtórzyła panna i, podrzuciwszy żywym ruchem okrągłą, bujnym, czarnym włosem strojną główkę, ogarnęła narzeczonego wzrokiem tak spokojnym, jak gdyby go już od dawna wodziła na pasku swej woli. W jej ciemnych dużych oczach, błyszczących na tle matowej cery, nie było ani odrobiny uległości, której się każdy mężczyzna ma prawo domagać od swej przyszłej żony w przeddzień ślubu.
– Ja lubię bardzo pantofle i szlafrok – mówił pan Lange po niemiecku.
– I fajkę – podsunęła panna, a w kącikach jej drobnych ust mignęło coś jakby odcień szyderstwa.
– Ach, ja, pantofle, szlafrok, fajka, kufel piwa, ciepły pokoik i piękna żoneczka z gazetą, to raj, to niebo na ziemi.
– Żoneczka oczywiście z pończoszką w ręku…
– Tak, tak, z pończoszką. Emsig und fleissig, treu und lieb! – zawołał pan Lange i zaczął deklamować ustęp z «Dzwonu» Schillera. A kiedy skończył, pochylił się nad narzeczoną i wyszeptał:
– Ach, jak my będziemy szczęśliwi!
– Zapewne, tylko naucz się po polsku, Wilhelmie – odezwała się panna – bo Niemca nie mogłabym kochać.
– Ja będę umieć polski; ja będę umieć chiński, japoński, turecki, wszystkie języki, żeby się mój Schatz nie gniewał.
– Pamiętaj, bo!…
I pogroziła mu dziewczyna paluszkiem, a on pochwycił jej białą rękę i całował namiętnie.
– Kocham ciebie, kocham – mówił z cicha, zbliżając się do jej twarzy.
Ona zerwała się z fotelu, pobiegła do fortepianu i zaczęła grać raźnego mazura. Długi Niemiec.stanął za nią i, wybijając nogą takt, mówił: herrlich! Pochylony lekko wyglądał jak złamany kij.
Jak narzeczeni, robił i pokój, w którym się znajdowali, niejednolite wrażenie. Panowała tu wielka czystość. Na meblach nie było ani śladu kurzu, firanki świeciły nieskażoną białością, woskowana podłoga lśniła jak zwierciadło, a książki, albumy, ryciny i fotografie leżały na stole w systematycznym porządku. W salonie pana kalkulatora było wszystko na swojem miejscu. Tylko na ścianach zadziwiała szczególna mieszanina. Nad kanapą wisiał portret Fryderyka Wielkiego, z pomiędzy okien spoglądał Sobieski, naprzeciw drzwi bił Blücher Francuzów, a tuż obok płakali wojacy, oparci na pomniku Józefa Poniatowskiego.
Dwie narodowoścci podały sobie ręce w salonie pana kalkulatora, żyjąc obok siebie w zgodzie, jak gdyby zostawały od dawien dawna w stosunkach przyjaznych.
To samo działo się i w drugim pokoju, z którego wpływała przez otwarte drzwi struga jasnego światła. I tu widać było wszędzie rękę troskliwej o lad gospodyni i sojusz niemiecko-polski. Na biurku, stojącem między oknami, leżały ołówki, pióra i różne sprzęciki w równem od siebie oddaleniu; w szafie poukładano książki podług wielkości i barwy okładek, a na posadzce nie walał się najdrobniejszy skrawek papieru. Posążek Mickiewicza opierał się na bibliotece o ramię Goethego, a Słowacki patrzył na Schillera.
Był to gabinet kalkulatora, w którym przesiadywał wieczorami pan Ruhsitzke z małżonką swoją, zajęty odczytywaniem gazet w dwóch językach. Pani wolała «Dziennik Poznański», pan nie ułożył się do snu bez przerzucenia Posener Zeitung.
Właśnie bawiła pani kalkulatorowa małżonka polityką «Dziennika», a pan Ruhsitzke słuchał, stojąc przy piecu. Nie miał na sobie ani szlafroka, ani pantofli, nie pykał fajeczki, lecz był w zwykłych sukniach i palił cygaro. Dobrego wzrostu, szeroki w barkach, z okrągłą czaszką słowiańską, pokrytą jeszcze mocnym włosem, nie wyglądał pan Ruhsitzke wcale na Niemca. I twarz jego, ozdobiona wąsem, nie miała nic wspólnego z typowem obliczem germańskiem. Byłby zupełnie podobnym do wiejskiego szlachcica polskiego, gdyby nie okulary, pokrywające przygasłe oczy, i jakieś zmęczenie, widoczne w całej postaci. Choć trzymał się prosto, zdradzając dawnego wojskowego, nie posiadał już elastycznych ruchów, którymi się niegdyś bez wątpienia odznaczał. Spozierał przed siebie tępo, prawie bezmyślnie, jak koń dorożkarski, odpoczywający po odbytym biegu. Pan kalkulator liczył od lat wielu codziennie po kilka godzin, sprawdzając rachunki kasyerów, stał się maszyną do cyfr, a mechaniczne to zajęcie urzędnicze nie przeszło po nim bez śladu.
Za to pani kalkulatorowa uległa bardzo mało wpływom czasu. Pierwowzór córki, przystojna jeszcze dziś brunetka, ubrana czysto, z pewną skromną wytwornością, odczytywała «Dziennik», siedząc w fotelu przed biurkiem, głosem dźwięcznym, a kiedy odwróciła się do męża, nie widać było po niej wcale, że minęła już piąty krzyżyk. Tak świeżą i zdrową miała cerę.
Pani, skończywszy «przegląd polityczny», chciała przejść do «artykułu wstępnego», gdy się drzwi od sieni otworzyły i do pokoju wpadł mały bohater z bójki ulicznej. Podbiegłszy do matki, objął ją za szyję, potem skoczył do ojca i pocałował go w rękę.
– Gdzieżeś się to znów wałęsał? – odezwał się pan Ruhsitzke czystą polszczyzną.
– Byłem na korepetycyach, tatusiu – odpowiedział chłopczyk i pocałował ojca w drugą rękę.
– No, no – mruknął kalkulator, gładząc syna po jasnej główce.
Jego martwa twarz ożywiła się w tej chwili, a oczy błysnęły pod szkłami.
– Dostałem dziś dobry stopień z łaciny – chwalił się studencik.
– A w skórę nie dostałeś, hę? – pytał ojciec, przypatrując się z rozkoszą synowi, który odziedziczył jego rysy.
– W skórę nie, ale guza oberwałem i to porządnego. O, niechno tatuś spojrzy, jak mnie ten łobuz Jędrek kropnął.
– Jaki Jędrek, co za Jędrek? Jakto, znów cię pobili – zawołała pani Ruhsitzke, zrywając się z krzesła. – Stasiu, Stasiu, ty mnie jeszcze wpędzisz do grobu tą swoją lekkomyślnością. Kto widział bić się z ulicznikami! To nie ładnie, mój synku. Wstydź się robić mamie tyle kłopotu.
I uklęknąwszy przed chłopcem, oglądała matka jego czółko, napiętnowane siną wypukłością.
– Proszę cię, popatrzno, Ludwiku – zwróciła się do męża – jak go znów oszpecili. Jeszcze mu kiedy oczy wybiją. Skaranie boskie z tym chłopcem.
– Mama zaraz myśli, że mi się co złego stanie – mówił Staś, – I cóż z tego, że mi Jędrek, ten od Księżaka, zrobił sińca? On mi dał raz, a ja mu za to nakładłem ze dwadzieścia. Kropnąłem go o ziemię i po łbie tornistrem, że aż huczało, jak po pustej beczce.
Pan kalkulator słuchał opowiadania syna z widocznem zadowoleniem. Uśmiechał się, przygryzał wąsa. Mimo to uznał za właściwe zgromić małego zawadyakę.
– Powiedziałem ci już raz – odezwał się, udając zagniewanego – żebyś mi się nie bił z byle kim, bo się kiedy sam do ciebie zabiorę.
– A poco mnie zaczepiają?
– To ustąp, jak przystoi na chłopca dobrze wychowanego.
– Kiedy nie mogę.
– A czemu nie możesz?
– Bo nie mogę.
Chłopiec zmarszczył się, a ojciec jego uśmiechnął się po raz wtóry.
– No, no, już dobrze – wyrzekł. – Idź teraz do kuchni, do Kasi, i poproś ją, żeby ci przyłożyła na czoło zimnej wody, a pamiętaj nie napadać na ludzi, bo dostaniesz w skórę.
Staś wyrwał się z objęć matki i chciał pobiedz, dokąd mu kazano, lecz w tej chwili odezwała się w salonie gitara.
Stanąwszy na progu drugiego pokoju, wziął się pod boki i zaczął się śmiać.
– Cóż cię tak mocno zabawiło? – zapytała matka.
– A poco on tak śmiesznie brzdąka, jak te dziewczęta, co chodzą po podwórzach.
– Kto?
– A on, ten długi Szwab.
– Stasiu, Stasiu!
– Co, mamo!
– Idź zaraz do Kasi, bo jesteś niegrzeczny!
– A poco on po szwabsku szwargoce, kiedy się żeni z moją siostrą?
– Stasiu! – odezwał się teraz ojciec.
W głosie pana kalkulatora grzmiała groźba. Chłopiec odczuł ją, więc opuścił głowę i odezwał się z cicha:
– Co tatuś każe?
– Chodźno tu.
Staś zbliżył się ostrożnym krokiem do ojca i stanął przed nim, zapatrzony w posadzkę.
– Kto ciebie nauczył takich brzydkich słów? – zapytał kalkulator.
Staś milczał.
– Kto ciebie nauczył nazywać pana Langego Szwabem? Czy słyszysz? Odpowiedz zaraz, smarkaczu! – zawołał ojciec podniesionym głosem.
Z poza szkieł jego okularów błysnęło ponure spojrzenie, gęste brwi zeszły się tak blizko, że tworzyły prawie jedną linię.
Chłopiec nie odpowiadał ciągle, utkwiwszy wzrok w blasze, przybitej pod piecem.
– Czy ty nie wiesz, że twój ojciec jest Niemcem?
Staś podniósł żywo czoło i wlepił w swego rodzica zdziwione oczy.
– Tatuś mówił, że nasi przodkowie nie byli Niemcami – wyszeptał.
– Głupi jesteś, ruszaj do kuchni, a jeżeli użyjesz jeszcze raz tego brzydkiego słowa, to zapoznasz się z kijem. Ich werde dir die Politik ausstreichen, du Bengel! – wrzasnął kalkulator po niemiecku.
Kiedy Staś znikł za drzwiami, wiodącemi do sieni, zaczął się pan Ruhsitzke przechadzać po pokoju. Zarzuciwszy ręce poza siebie, posuwał się po kobiercu, stąpając ciężko; nagle zwrócił się w stronę biurka, przy którem siedziała jego żona, schylona nad gazetą.
– Oto są skutki twego wychowania – odezwał się kalkulator.
– O czem mówisz, Ludwiku? – zapytała pani, nie zmieniając postawy.
–- Udajesz, że mnie nie rozumiesz. Prosiłem cię tyle razy, abyś nie wszczepiała w dzieci nasze fanatyzmu narodowego, którego czasy minęły już bezpowrotnie.
– Nie ode mnie nauczył się Staś nazywać swego przyszłego szwagra Szwabem. Zresztą nie ja, lecz ty sam mówiłeś nieraz o swem pochodzeniu polskiem. Przypomnij sobie tylko, Ludwiku.
– Jest tak rzeczywiście, lecz przemiana Różyckich na Ruhsitzków odbyła się tak dawno, że zaginęła nawet tradycya naszego rodowodu słowiańskiego. Co do mnie, urodziłem się Niemcem, jak mój ojciec i dziad, byłem oficerem, a obecnie jestem urzędnikiem pruskim.
– Wcale na Niemca nie wyglądasz, mój Ludwiku.
– Czy wyglądam, lub też nie wyglądam, nie należy do rzeczy, dość, że powinienem nim był a jeśli nie bawię się w patryotę pruskiego, to tylko dlatego, że mi wszelki fanatyzm narodowy jest wstrętny. Urodziłem się w Księstwie, wychowałem się tu, żyję w tym kraju, który wy nazywacie polskim, byłbym więc śmiesznym, gdybym miał prześladować współziomków moich; lecz, z drugiej strony, nie widzę powodu do lekceważenia Niemców, choćby dlatego, że u nich służę. Wiesz dobrze o tem, że trzymałem się zawsze zdala od wszelkich spraw politycznych i nie życzę sobie, aby z mojego syna wyrósł jaki fanatyk. Niech pracuje uczciwie i spokojnie na chleb, jak jego ojciec, a o resztę niech się troszczą inni. Pragnęłaś, abym mówił po polsku – nie opierałem się; życzyłaś sobie, aby pod naszym dachem panował obyczaj polski – zgodziłem się. Ulegałem ci we wszystkiem w granicach ogniska domowego; gdybyś jednak chciała zakłócić spokój naszego gniazda popieraniem śmiesznych wyobrażeń, poznałabyś, że umiem rozkazywać. Przeto proszę cię, abyś wytłómaczyła Stasiowi, że syn urzędnika pruskiego nie może nazywać Niemca Szwabem, że powinien być obojętnym na wszelkie spory i różnice narodowe, choćby w żyłach jego płynęła krew polska. Polityka naraża na wiele przykrości, których chciałbym synowi naszemu oszczędzić.
Wygłosiwszy takie wyznanie wiary, spojrzał pan Ruhsitzke na zegarek.
– Dopiero ósma – mruknął – mogę jeszczewypić kufel piwa. Panie Lange – zawołał do salonu – może pójdziemy do Wernera na zajdel.
– Sehr gern, Herr Calculator. Piwo jest zawsze dobry – odpowiedział pan Lange.
Zaledwo pan Ruhsitzke wyszedł z swym przyszłym zięciem, uchyliły się ostrożnie drzwi i do gabinetu wsunęła się jasna główka Stasia, zaopatrzona już białą szmatą, którą kucharka przewiązała jego zranione czoło.
– Mamusiu, czy można wejść? – zapytał chłopczyk.
– Czego chcesz? –- fuknęła pani kalkulatorowa, podrażniona perorą męża.
– Mamusiu, czy to prawda, że tatuś jest Niemcem? – mówił chłopczyk, zbliżywszy się do matki.
– Jesteś jeszcze za mały, abyś rozmawiał o takich rzeczach – odpowiedziała pani Ruhsitzke. – Gdy dorośniesz, dowiesz się o wszystkiem, a tymczasem słuchaj tatki,- bo on pragnie tylko twego szczęścia. Idź spać, moje dziecko, już czas na ciebie.
– Bo jeśli tatko jest Niemcem, to ja też – wnioskował Staś – a ja nie chcę być Szwabem, nie chcę – wołał z płaczem.
Pani kalkulatorowa przygarnęła syna do piersi i, całując go w czoło, mówiła:
– Idź do łóżeczka, Stasieczku, a nie zapomnij pomodlić się za babcię i dziadzię. Dobranoc, mój synu, dobranoc.
Głos jej drżał przy tych słowach, a oczy zaszły jakąś mgłą.
– Boże, Boże – szepnęła po wyjściu Stasia, ująwszy głowę w dłonie, pochyliła się znów nad gazetą, lecz nie czytała.
Słowa męża zrobiły na niej przykre wrażenie.
Lat dwadzieścia sześć minęło już od chwili, kiedy panna Zofia Mirkowska ślubowała panu Ludwikowi Ruhsitzke na stopniach ołtarza miłość, a przysięgi tej nie złamała dotąd ani razu. Pominąwszy drobne spory, zachodzące w każdem małżeństwie, żyli państwo Ruhsitzke z sobą zgodnie i przykładnie. On, urzędnik pracowity, człowiek prawy i mąż uprzejmy, nie dawał postępowaniem swojem powodu do zatargów domowych, ona zaś umiała ocenić zalety swego naturalnego opiekuna. Choć kalkulator uważał się za Niemca, nie należał nigdy do zagorzalców narodowych. Urodzony i wychowany w W. Ks. Poznańskiem, mówił dobrze po polsku i obcował chętnie z ziomkami swej żony, których w Pleszowcach było znacznie więcej, aniżeli potomków Armina.
Nad samą granicą Królestwa położone miasteczko, otoczone zewsząd ruchliwą falą ludności miejscowej, zachowało swój prastary charakter. Garstka urzędników niemieckich utonęła w żywiole polskim, zastosowując się powoli do niego. Prawie wszyscy członkowie sądu powiatowego, a nawet i nauczyciele szkoły protestanckiej znali język krajowy i posługiwali się nim, gdy było potrzeba. Konieczność zmieniła się z czasem w przyzwyczajenie, które zacierało stopniowo różnice narodowe, aż wytworzyło bierną życzliwość między przybyszami a tubylcami. Bywało, że się tam ktoś zapalczywszy pokłócił w knajpie przy kuflu piwa, lub że sobie chłopcy nawymyślali od «Szwabów» i Pollacken, ale przygodne te zawieruchy mijały szybko, jak szybko znika bąbel na cichej szybie spokojnego jeziora.
W takich warunkach nie było mowy o walce politycznej. Niemcy pleszowieccy nie wiedzieli jeszcze, że
Poznań jest »odwieczną prowincyą germańską. Tego «pewnika naukowego» nauczyli się dopiero później, po wojnie francuskiej.
Najmniej zaś zajmował się pan Ruhsitzke sprawami, nienależącemi do jego urzędu. Czy dlatego, że ożenił się z Polką, czy też, że cyfry zrobiły go nieczułym na szersze sprawy ludzkie, dość, że nie mieszał się nigdy do rozpraw politycznych, a w domu był w tym względzie zupełnie obojętnym. Słuchał z takiem samem zadowoleniem żony, gdy czytała głośno «Dziennik Poznański», z jakiem przerzucał swoją Posenerkę, zachwycał się Mickiewiczem a wielbił Goethego. Przeto spadła jego dzisiejsza rozmowa na panią Zofię, jak nagły deszcz wśród pogodnego dnia. Nie umiała jej… sobie wytłómaczyć.
Z twarzą, ukrytą w dłoniach, z oczami zamkniętemi, siedziała pani kalkulatorowa przed biurkiem męża, zastanawiając się nad znaczeniem jego słów.
Wtem odezwał się nad nią świeży, dźwięczny głos:
– Czy mateczkę głowa boli? – pytała panna Marya, obejmując rodzicielkę swą za szyję.
– To ty, Maniusiu? Czy pana Langiego już niema?
– Wyszedł z tatką na miasto. Mamusię pewno główka boli?
– Nic mi nie jest moje dziecko, ale ty, czy nie obawiasz się dnia jutrzejszego?
Dziewczyna spłonęła aż pod skronie, a schyliwszy głowę, wyszeptała:
– Zaczynam już dwudziesty piąty rok, mateczko…
– Wiem, wiem, że nie możesz przebierać, czekać zwłaszcza w takich Pleszowcach, gdzie trudno o młodzież z lepszego towarzystwa, lecz my ci z ojcem nie żałujemy ani dachu, ani chleba.
– Wszystkie rówieśnice moje wyszły już dawno za mąż, mateczko.
– Przeznaczeniem kobiety jest być żoną i matką, zapewne, lecz…
Pani Ruhsitzke umilkła, nie wiedząc, jak wytłómaczyć córce swoją troskę.
– Pan Henryk nie wrócił, mamo – mówiła dziewczyna cichym głosem.
– Szkoda, byłby dla ciebie odpowiedniejszym…
– Ale i pan Lange jest bardzo dobrym człowiekiem – podchwyciła panna żywo.
– Tak, dobre to człowieczysko, skromne i pracowite, nie przeczę… jednak… bo widzisz… ach, Boże, nie wiem, co mówię. Pamiętaj, że nie wypędzamy cię z domu.
– A że mój przyszły mąż jest Niemcem, wcale mnie to nie niepokoi – wyrzekła panna.
Pani Ruhsitzke spojrzała na córkę uważnie.
– On jest Niemcem i protestantem, moje dziecko. Czy zastanowiłaś się nad tem dobrze? – zapytała.
– Zobaczy mateczka, jakiego z niego zrobię wiarusa. Już mi dziś obiecał, że zgoli te brzydkie faworyty i zapuści wąsy. Za kilka miesięcy nauczy się po polsku i odzwyczai się życia w knajpie, a za rok nie pozna go nawet jego rodzona matka. On taki potulny.
Dziewczyna uśmiechnęła się do swych zamiarów.
– Rób, jak chcesz, moje dziecko, ale rozmyśl się dobrze, dopóki jeszcze czas.
– O, niech się mama nie obawia. Ujeżdżę tak mojego Wilusia, że będzie jak najłagodniejszy kucyk. Cóżby ludzie powiedzieli, gdybym się cofnęła przed samym ołtarzem?II.
Wcześniej, niż zwykle, opuściła pani Ruhsitzke nazajutrz pokój sypialny i, zamiast do kuchni, udała się do ogrodu, składającego się zaledwie z morgi ziemi. Ale na tej małej przestrzeni znajdowały się drzewa owocowe i leśne, krzewy i kwiaty, warzywa, a nawet kartofle.
Jak w mieszkaniu kalkulatora, panował i tu wzorowy porządek. Przed samym domem urządzono klomby, których brzegów strzegły przed opadnięciem różnobarwne dachówki; ulice, wysypane piaskiem, ujęte w ramki agrestu i porzeczek, tworzyły doskonałą szachownicę; w miejscach cienistych ustawiono ławki, a na samym końcu głównej alei zapraszała do odpoczynku obszerna altana, opleciona winogradem. Nizki, wybielony mur otaczał ze wszystkich stron to Sans souci kalkulatora, który w chwilach wolnych od zajęć urzędowych, kopał, sadził, siał i gracował.
Pani Ruhsitzke stanęła przy głównym klombie, zastawionym mnóstwem doniczek i schyliła się nad jedną z większych. Ucięła kilka gałązek mirtu na wianuszek dla córki.
Już miała wracać do domu, kiedy się z poza muru odezwał krzykliwy głos:
– Dzień dobry sąsiadce dobrodziejce!
Z drugiej strony ogrodzenia wychyliła się nasamprzód głowa, ubrana w kapelusz słomiany z szerokiemi okapami, potem dwoje ramion, które oparły się na płocie.
– Pani kalkulatorowa przygotowuje, jak widzę, ozdobę dla córuni. Ho, ho, gdzie tam jeszcze mojej Madzi do ołtarza, ale pewno i na to czas przyjdzie, jak na wszystko. Mój Boże! jak też te lata idą a idą, jak gdyby umiały lecieć, niby ptaszyna. Przecież to jeszcze nie tak dawno, jak przynosiłem pannie Maryannie z pola rzepę, co ją tak lubiła, że mnie aż całowała z wielkiej radości, a dziś będzie już panią rektorową.
Kiedy sąsiad robił powyższe uwagi, zbliżyła się pani Ruhsitzke do niego i podała mu rękę przez mur.
– Dzień dobry panu – wyrzekła. – Co ro bić, sąsiedzie, czas nie stoi i my postarzeliśmy choć byliśmy kiedyś młodymi.
– Co tam pani sąsiadce mówić o starości; kwitnie sobie paniusia zawsze, niby moje kartofle, z których mam tego roku prawdziwą pociechę. Nie uwierzy pani, jakie będą zbiory. Krzaczyska okrutne, a pod każdym po kilkanaście perek, jak łby. Będzie co jeść na zimę. Ale coś mi dziś pani nieswoja, jakby czemś zmartwiona. Może się źle spało, hę? – zawołał nagle sąsiad, spojrzawszy troskliwie szaremi oczami na kalkulatorową.
– Mój dobry panie, wydaję córkę za mąż – odpowiedziała pani Ruhsitzke.
– To co? Czy to panna Maryanna pojedzie do Ameryki? Zostanie przy rodzicach i będzie ciągle na oczach mamusi. Niechno się sąsiadka dobrodziejka nie smuci, bo to nic nie warte. Pan Lange porządny człowiek; on będzie umiał uszanować ładną i dobrą żoneczkę. Co prawda, to on niby trochę… jakby to powiedzieć bez obrazy pani kalkulatorowej… no, bodaj cię, nie chce ze mnie jakoś wyjść…
– Chce pan powiedzieć, że zanadto niemiecki wygląd – pomogła pani Ruhsitzke, obejrzawszy się najprzód ostrożnie na dom.
– No, tak, co prawda, to prawda; gębę to ma, niby małpa. Gwałtu, co ja też wygaduję. Niech się na mnie pani sąsiadka nie gniewa, ale to tak po dawnej znajomości, człowiek baje byle co. Ale to nic. Pan Lange porządny, o, bardzo porządny człowiek. Mieszka w Pleszowcach już cały rok, a nie winien nikomu ani grosiczka. Płaci za wszystko gotówką i nie daje z siebie żadnego zgorszenia. Jeszcze go nikt nie widział w mieście z zalaną pałką. Porządny z niego człowiek, a że nie umie po polsku, to nic. Już go tam panna Maryanna wymusztruje, co to ha! Oho, ona to potrafi.
– Sądzi pan, że narzeczony mojej córki przerobi się na Polaka? – zapytała pani Ruhsitzke z cicha.
– Coby nie miał? Musi. Już my go tu weźmiemy w takie obroty, że przylepi się do nas, jak lepki plaster, albo fora ze dwora. No i znów mi się głupstwo wymknęło. Na co ma się wynosić? Będzie mu między nami dobrze, to i zapomni o Szwabach, jak niejeden z nich, co przyszedł do nas strasznie hardy, a zmiękł po kilku latach, jeno go do rany przyłóż. Od czego zresztą panna Maryanna? To zuch dziewczyna, ja ją znam. Jak sobie co powie, to zrobi, a nie ustąpi. I pan kalkulator zagląda dziś coś rychło do ogródeczka – zawołał gadatliwy sąsiad, zwracając się w stronę domu, z którego wychodził w tej chwili pan Ruhsitzke. – Dzień dobry panu radcy, dzień dobry! – krzyknął, machając kapeluszem.
– Dzień dobry – odpowiedział pan Ruhsitzke, podchodząc do żony i sąsiada. – Pan Nizina jeszcze nie w polu przy robocie?