- W empik go
Ruchome schody. Rozwój przez regres - ebook
Ruchome schody. Rozwój przez regres - ebook
„Ruchome schody” to metafora sytuacji, w której człowiekowi może się wydawać, że idzie do przodu, a tak naprawdę cofa się – to tak, jakby znajdował się na ruchomych schodach, które bezlitośnie ściągają go w dół!
Myślisz, że jesteś w porządku? Żyjesz przyzwoicie, robisz dobre uczynki… A jednak Twoje życie może zabrnąć w ślepą uliczkę. Gdy znajdziesz się w miejscu życiowej „cofki” i odkryjesz, że jesteś znów na wcześniejszym etapie w rozwoju… Nie martw się! Wtedy właśnie przychodzi ten moment, kiedy Bóg mówi “Dosyć. Teraz o Ciebie zawalczę!”. I to jest najlepszy czas, by postawić sobie pytanie, czego właściwie chcesz i… czy w ogóle chcesz. A potem wszystko jeszcze raz na nowo przemyśleć.
„„Rozwój przez regres?” – ktoś zapyta. – „To możliwe?”. Owszem, możliwe. Niekoniecznie po ludzku, ale z perspektywy Boga, który walczy o każdego człowieka, jak najbardziej”.
Wojciech Jędrzejewski OP
Książka między innymi odpowiada na pytania: czy regres to to samo co grzech albo kryzys? Jak te rzeczywistości mają się do siebie? Jak rozróżnić czy jest się w kryzysie czy w regresie?
Wszystkie przekazane w niej treści są okraszone dobrym humorem i bardzo obrazowo wyjaśnione. :)
„Regres to nie jest sytuacja, że ci się zrobi dziura w spodniach. Jak jesteś w regresie, to w ogóle spodni nie masz! Kiedyś miałeś spodnie – teraz nie masz, łazisz na golasa – to jest właśnie istota regresu”.
Wojciech Jędrzejewski OP
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67290-12-8 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy miałem piętnaście lat, trafiłem, dość przypadkowo, na modlitewne spotkanie protestantów. W pewnym momencie pastor postawił pytanie, które wówczas mnie totalnie zaskoczyło: „Czy jest na sali ktoś, kto jeszcze nie przyjął Jezusa jako Pana?”. Pospiesznie zacząłem szukać w pamięci takiego wydarzenia, ale choć potrafiłem już wówczas wymienić kilka moich religijnych zaangażowań, począwszy od regularniej obecności na Eucharystii, a skończywszy na udziale w pielgrzymce do Częstochowy, to uczciwie musiałem przyznać, że takiego momentu nie było. Co więcej, ja, nastoletni chrześcijanin, nie bardzo wiedziałem, co to właściwie oznacza „przyjąć Jezusa” i jakie będą konsekwencje tego odkrycia, dlatego wahałem się, czy powinienem w ogóle podnieść rękę. W końcu to zrobiłem i z ulgą zaobserwowałem, że nie tylko ja jeden się zgłosiłem.
Co się wydarzyło? Nic spektakularnego. Powtarzaliśmy po prostu za pastorem słowa krótkiej modlitwy. Nie miałem poczucia, że coś gwałtownie zmienia się w moim życiu. A jednak to właśnie ten moment przypomniał mi się, gdy niedługo potem zacząłem bardzo intensywnie czytać Biblię. Niesłychanie mocno przemówił wówczas do mnie fragment, w którym Jezus powołuje swoich apostołów i mówi: „Chodźcie za Mną”. Wtedy zrozumiałem, że ja tego właśnie doświadczyłem owego dnia! Przez usta pastora usłyszałem takie właśnie zaproszenie. Tamten człowiek w imieniu Jezusa uświadomił mi, że bycie chrześcijaninem nie jest tkwieniem w jednym miejscu, nie polega też na wykonywaniu praktyk religijnych, tylko jest pełnym zaciekawienia wyruszeniem za Jezusem – a Ten na ówczesnym etapie mojego życia był dla mnie równie pociągający i fascynujący, co nieznany.
Tak więc usłyszałem ewangeliczne: „Pójdź za mną” jako zaproszenie do wyruszenia w drogę. I już wiedziałem, co to znaczy być chrześcijaninem…
METANOJA? A CÓŻ TO TAKIEGO?!
Gdy z perspektywy czasu przyglądam się początkom mojej drogi z Jezusem, to widzę, że pojawiało się we mnie wówczas bardzo wiele pragnień. Przede wszystkim chciałem coś zmienić w sobie. Chodziłem wówczas do gastronoma, byłem chłopakiem, jakich wielu, papierosy, inne rzeczy… W dodatku byłem narcystycznie skupiony na sobie, co z pewnością musiało być mocno uciążliwe dla mojego otoczenia. Zdawałem sobie sprawę, że wezwanie, które słyszałem: „Chodź za Mną”, będzie się wiązało z konkretną zmianą albo nawet z szeregiem zmian. I wiesz co? Ja tego chciałem! Nie było wówczas podręczników do rozwoju osobistego ani książek motywacyjnych, nie słyszało się o coachingu – nie miałem więc żadnego komunikatu z zewnątrz, że zmiana jest super albo że chrześcijaństwo jest zaproszeniem do metanoi. Matanoja? W ogóle nie znałem takiego słowa! A jednak ewidentnie chciałem zmiany. I to właśnie pragnienie odkrywałem w słowach Jezusa: „Chodź za Mną”.
Zmiany rzeczywiście zaczęły następować. Po pierwsze, podjąłem kilka prób rzucenia palenia. Różnie to wyglądało, czasem dość naiwnie, lecz w każdym razie pokazywało, że żyłem wówczas w optyce wezwania do zmiany, której chcę.
Chciałem też zmienić swój stosunek do Boga i w miarę jak zagłębiałem się w Pismo Święte, coraz mocniej to do mnie docierało. Nie wciągały mnie opisy przykazań ani ich rozpracowywanie, tylko obraz Boga – całkowicie inny od tego, jaki dotąd znałem. Nie umiałem wtedy tego wszystkiego sobie ponazywać, ale pomału docierało do mnie jedno: Bóg jest tak całkowicie inny, niż wcześniej sądziłem. A w takim razie droga za Bogiem – tak różnorodnym, bogatym i tak odmiennym od moich wyobrażeń – będzie czymś niesamowitym. Czułem się zaproszony do zmiany relacji z Bogiem i przyznam, że to zaproszenie było niesłychanie dla mnie pociągające.
Gdzieś na dalszym etapie zmiana zaczęła też dotyczyć moich relacji z innymi ludźmi. Ale nieprzypadkowo wymieniam tę relację dopiero na trzecim miejscu (po sobie i Bogu). Generalnie byłem wówczas po prostu nastolatkiem, a jedną z cech nastolatka jest to, że uważa, iż on zawsze ma rację, a wszyscy inni racji nie mają. Zatem choć dokonywały się już we mnie jakieś początki nawrócenia, oczekiwałem raczej, że to inni będą się zmieniali, a nie ja – co więcej, chciałem im mówić, jak mają się zmieniać, sam niewiele robiąc. Tak to już jest, że najdłużej dojrzewamy do gotowości, by samemu się zmienić. Jest to obszar najtrudniejszy – niekończąca się opowieść.
ROZWINIĘTY, A JEDNAK NIEDOROZWINIĘTY
Wszyscy, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy i jak daleko zaszliśmy z Bogiem, oscylujemy pomiędzy dwoma pojęciami: rozwojem i niedorozwojem. Z jednej strony wielu z nas stara się o własny rozwój, także duchowy, a z drugiej co jakiś czas przywraca nas do pionu czyjaś opinia lub własne odkrycie, że wciąż jeszcze ten proces nie jest zakończony, a my w jakiejś sferze naszej duchowości jesteśmy mocno niedorozwinięci.
Na tej naszej drodze ani na chwilę nie wolno nam stracić czujności. Bo można bardzo mądrze kształtować relację z Bogiem, coraz lepiej Go poznawać, być na Niego otwartym, lecz wystarczy chwila nieuwagi, pofolgowanie słabości, zamknięcie się w swoim własnym widzeniu rzeczywistości, a można wpuścić do swojego życia – albo do jakiegoś jego obszaru – dziadostwo, istnego babola, jakieś nieprzereflektowane myślenie i… człowiek zaczyna się cofać, choć czasem może mu się wydawać, że idzie do przodu. Niestety, wszystko zaczyna się psuć: myślenie o Bogu, relacja z Nim, relacje z ludźmi…
To trochę tak, jakbyś chciał iść w górę, ale był na ruchomych schodach, które jadą w dół. Musisz przez cały czas stawiać kroki, bo gdy tylko na moment się zatrzymasz, od razu zjedziesz. Codziennie potrzebujesz wytrwale iść do przodu. Nie po to nawet, by doświadczać jakichś spektakularnych efektów, ale po to, by się nie staczać. Tu nie chodzi o życie w ciągłym strachu, o lękliwe wypatrywanie tego, co jeszcze może tąpnąć, ale o to, by robić to, co do mnie należy, i podejmować te właściwe dla mojego życia działania, mając przed sobą cel i przewodnika – Boga.
Momenty utraty czujności skutkujące zmianą na gorsze to nic innego jak doświadczenie regresu. To tąpnięcia w naszej ludzkiej tożsamości, które sprowadzają człowieka na boleśnie wcześniejszy etap rozwoju. Te momenty są trudne, ale i mają w sobie potencjał rozwoju. „Rozwój przez regres?” – ktoś zapyta. – „To możliwe?”. Owszem, możliwe. Niekoniecznie po ludzku, ale z perspektywy Boga, który walczy o każdego człowieka, jak najbardziej.
DZIURA W SPODNIACH
Każdy z nas miewa w życiu momenty, gdy czuje, że robi coś nie tak i źle mu ze sobą, bo rozumie, że jego zachowanie stoi jakby w poprzek Ewangelii. Można to nazywać ludzką słabością, poślizgiem, grzechem. Po takim „errorze” człowiek, szczególnie taki, który chce żyć w bliskości z Bogiem, zwykle odczuwa skruchę i szuka możliwości powrotu – pędzi do kratek konfesjonału i pada na kolana. Niestety, z regresem nie jest tak łatwo. Regres to coś dużo trudniejszego w obsłudze niż zwyczajny grzech. Ale jeśli regres to nie to samo, co chwilowa obsuwa, wpadka albo słabość, to czym on tak naprawdę jest?
Podpytałem kiedyś o to moich przyjaciół – psychologów i pedagogów, a zarazem rodziców. Kiedy usłyszeli, o czym chcę z nimi rozmawiać, z miejsca odpaliła im się definicja regresu jako cofnięcia się do poprzedniego etapu. Regres to nie jest sytuacja, że ci się zrobi dziura w spodniach. Jak jesteś w regresie, to w ogóle spodni nie masz! Kiedyś miałeś spodnie – teraz nie masz, łazisz na golasa – to jest właśnie istota regresu.
Najłatwiej jest wyjaśnić to w kontekście etapów rozwojowych dziecka. Oto masz pięć lat, jesteś już dużym chłopcem albo dużą dziewczynką, wiesz, jak się zachować, rodzice cię chwalą: „Jaki on grzeczny”, „Jaka mądra”. Etap ryczenia i szarpania się o batona w sklepie masz już za sobą, aż tu nagle pojawia się siostrzyczka albo braciszek i widzisz, że uwaga rodziców, którą do tej pory miałeś na wyłączność, jest skierowana przede wszystkim na to małe, pomarszczone stworzenie. Nie rozumiesz tego. Co w nim pięknego? Dlaczego wszyscy się nim zachwycają? Coś tu jest ewidentnie nie tak! Ono zaczyna dostawać to, co wcześniej tylko tobie się należało! I nagle zapominasz o tym, że jesteś już dojrzałym chłopcem czy dziewczynką, a zaczynasz się zachowywać tak, jak to młodsze stworzenie. Po co? Po to, żeby dostać to samo, co ono. Znowu sięgasz po płacz, po krzyk, po sikanie, bo wtedy rodzice będą musieli się tobą zająć, tak jak zajmują się stworzeniem, które okradło cię z ich atencji.
GDZIE JEST WYJŚCIE?
Co dzieje się z człowiekiem, który rozumie, że w jego życiu coś tąpnęło i z jakiegoś powodu cofnął się na wcześniejszy etap rozwoju? Pierwsza i najbardziej oczywista opcja to załamanie się i rozczarowanie sobą – przekreślenie siebie i powiedzenie o sobie: „Jestem nic nie wart”. Ale niestety, to jeszcze nie wszystko. Taki człowiek może też doświadczać bardzo niebezpiecznej pokusy, by odrzucić czynnik, który wcześniej gwarantował mu rozwój. Pojawiają się dręczące dylematy typu: „A może cały ten pomysł na myślenie o swoim życiu, o relacji z Bogiem, o pracy nad sobą, o rozwijaniu się – to jest tylko jakiś obłęd? A może po prostu należy żyć zwyczajnie, przyjmować to, co niesie świat, starać się nie robić świństw i odpuścić sobie wariackie projekty, że trzeba coś w sobie przekraczać, gdzieś dążyć, na coś się otwierać, czegoś szukać?”. Tak. To, że jest się w regresie, czasem można rozpoznać właśnie po tym: oto przekreślasz projekt pod tytułem rozwój, uważając go za bezsensowny.
Gdy popatrzymy na skutki takiej życiowej „cofki”, to widać jasno, że regres nie jest tym samym, co kryzys. Kryzysy mają to do siebie, że czasem mogą się same rozwiązać – wystarczy tylko dać sobie trochę czasu. Z regresem tak łatwo nie jest. Pamiętaj, że jesteś jakby na ruchomych schodach – jeśli tkwisz w regresie, to nie łudź się, że „to samo przejdzie”. Nie ma szans, bo albo wcześniej czy później sam zakwestionujesz się we własnych oczach, albo staniesz przed pokusą, że może lepiej niczego nie planować i brać życie takie, jakie jest, płynąć z prądem. Tylko że wybierając tę opcję, nigdzie nie dopłyniesz.
Kryzys nie jest tożsamy z regresem, ale może stać się jego początkiem w zależności od tego, co z nim zrobimy i jak zareagujemy. I tak oto dochodzimy do tego, co w regresie jest najbardziej niebezpieczne, a jednocześnie potrafi być najbardziej życiodajne – mianowicie regres realnie skłania człowieka do podjęcia ważnych życiowych decyzji.
Gdy już zrozumiesz, że się cofnąłeś na swojej życiowej drodze, będziesz musiał na nowo postawić sobie pytanie, czego właściwie chcesz i… czy w ogóle chcesz. Jeśli jesteś „tylko” w kryzysie (np. w jakiejś relacji), to mówisz sobie: „No jasne, że chcemy dalej być ze sobą, tylko przechodzimy różne trudności”. Jeśli jesteś w regresie, to trochę nie masz wyjścia – musisz w końcu zapytać sam siebie: „Czy ja w ogóle chcę to kontynuować?”. Tak jest nie tylko z ludzkimi relacjami, ale też z relacją z Bogiem. I jeśli już sobie odpowiesz na to pytanie pozytywnie, to będziesz musiał sobie wszystko gruntownie przemyśleć, a potem podjąć bardzo świadome działania – wymyślić jakiś plan i poszukać drogi wyjścia z regresu.
To wyjście oczywiście istnieje, a droga do niego prowadzi przez nawrócenie. Tylko że tu nie wystarczy lekka korekta lotu. Dla człowieka, w którego życiu i tożsamości nastąpiło tąpnięcie, wyjściem jest tylko prawdziwe nawrócenie – głębokie i radykalne.
Historie, które chcę przywołać w tej książce, będą dowodem na to, że można w sposób twórczy przeżyć regres. Pozwolą nam odkryć, w jaki sposób nie utknąć na mieliźnie, a wypłynąć na szerokie wody życia. Wszystko po to, by życie odzyskało smak, sens i głębię.WCZORAJSZA ZUPA
Pierwszej fazy regresu zwykle nie widać. To taki czas, w którym coś niedobrego już się dzieje, ale ty jeszcze tego nie analizujesz, nie rozmyślasz nad tym, nie dostrzegasz niczego niepokojącego.
Gdy rozmawiam czasem z małżeństwami na temat trudności w ich małżeństwie, to wszyscy zgodnie przyznają, że to się nie stało nagle, że to był pewien proces zmian na gorsze w ich relacji, postępujące osłabienie więzi. Owszem, miewali różne sygnały, od rodziny, od znajomych, że coś jest nie tak, tylko że wówczas je ignorowali.
Tak to właśnie wygląda: regres stopniowo cię pożera, pochłania od środka, a ty początkowo nie zauważasz tego albo nie chcesz tego zauważać – lekceważysz, pomniejszasz znaczenie tego, co się dzieje, stajesz się coraz bardziej hardy: „Odwalcie się wszyscy ode mnie!”. Facet przez cały wieczór, przy gościach, niby żartem rzuca jakieś mało stosowne uwagi w stronę swojej żony i nie dostrzega, że ona ma już łzy w oczach, nie rozumie, dlaczego wyszła, przecież wszyscy świetnie się bawią. Hej! Przed kilkoma laty rozmawiali o tym i obiecał, że się powstrzyma od kąśliwych uwag. Udawało się, ale ostatnio stare nawyki wróciły. Człowieku! Wake up! To nie chodzi o to, że coś ci się jednorazowo wymsknęło. Ty to robisz przez cały czas! Zmieniłeś się! Znalazłeś się dokładnie tam, gdzie byłeś kilka lat temu – w całej swojej burakowatości, chamstwie i nieczułości wobec osoby, którą rzekomo kochasz. I już nie widzisz w sobie problemu, nie dostrzegasz sygnałów, które ci wysyła. Chłopie, co się z tobą dzieje!?
W ukrytej fazie regresu najgorsza jest właśnie hardość. Zwykle dostaje się wówczas wiele sygnałów, czasem są to potężne ciosy od ludzi z zewnątrz – od najbliższych, współpracowników, znajomych – a i tak człowiek potrafi być absolutnie hardy.
Ikonograficznym opisem takiego mechanizmu jest historia Izraela, a szczególnie okoliczności, w jakich naród izraelski znalazł się w tzw. niewoli babilońskiej.
Zanim doszło do niewoli babilońskiej, Izraelici, którzy już wówczas mieszkali w Ziemi Obiecanej, dostawali mnóstwo sygnałów od proroków: „Drogie panie i drodzy panowie, nie dzieje się dobrze. Jesteście gorsi niż poganie”. Kim byli wówczas Izraelici? To już był wolny naród. Dostali od Boga nową tożsamość – zostali wyzwoleni z niewoli egipskiej, a następnie wprowadzeni do Ziemi Obiecanej. Wcześniej byli niewolnikami, włóczęgami – teraz doświadczyli wolności. Otrzymali swoją własną ziemię, swój własny kawałek kosmosu, który mogli zagospodarowywać, zabudowywać, rozbudowywać, rozmnażać się na nim, przetwarzać go na własne potrzeby. Nie dość, że stali się wolni, to jeszcze dostali przestrzeń do zagospodarowania. W końcu otrzymali też dar pogłębiania relacji z Bogiem: miejscem wychowania ich serc do relacji z Bogiem była świątynia jerozolimska. Trzy dary: wolność, przestrzeń do życia i przedsiębiorczość oraz świątynia: nieustanne kształtowanie relacji z Bogiem poprzez kult świątynny i prawo. Bóg naprawdę okazał Izraelowi ogromne zaufanie. Można powiedzieć, że stworzył ten naród na nowo.
Przypomina mi się historia, którą opowiadał mi kiedyś bardzo bogaty i wpływowy człowiek. Miał wszystko: świetnie prosperujący biznes, majątek, powszechny szacunek. I miał też jeden problem: jego syn wplątał się w narkotyki. Dla ojca był to cios w serce. A dobrze pamiętał, jakie syn miał marzenie: nigdy nie ukrywał, że nie chce pracować w firmie ojca, marzył natomiast o tym, by zarządzać jakimś wypasionym hotelem, by móc być w nim szefem. I ten chłopak, z takim pięknym marzeniem, nagle staje się niewolnikiem substancji psychoaktywnej.
Ojciec był zdruzgotany. Zrobił wszystko, co mógł, żeby pomóc chłopakowi na tamtym etapie: wyrażenie swojej niezgody, twarda miłość, konsultacje ze specjalistami… Udało się, chłopak pojechał na długą terapię odwykową. Co wówczas postanowił ojciec? Zrobił rzecz niebywałą! Kupił stare schronisko i tak je wyremontował, że stało się jednym z najbardziej wypasionych ośrodków wypoczynkowych w regionie. Potem – kiedy już syn zakończył terapię – przyniósł chłopakowi akt własności razem z kluczami i powiedział: „Jesteś szefem tego ośrodka”. Niewyobrażalna skala zaufania! Ojciec dostrzegł, że ten dzieciak zrobił na tamtym etapie to, co powinien był zrobić: uznał, że – owszem – ma problem, ale podjął terapię. A zatem należy mu dać szansę.
Dla mnie moment, w którym Bóg wprowadza swój naród – wydobyty z niewoli egipskiej, ze straszliwego upokorzenia – do Ziemi Obiecanej, to moment okazania Izraelowi takiego właśnie zaufania. O nieprawdopodobnej skali. Można powiedzieć, że tym samym nadaje swojemu narodowi nową tożsamość: być członkiem narodu wybranego znaczy być członkiem wspólnoty, którą Bóg obdarzył nieprawdopodobnym zaufaniem.
Tak na marginesie, w tej historii Izraela każdy z nas winien odnaleźć swoją własną historię. Jako chrześcijanie jesteśmy przecież kontynuatorami tej drogi. Bóg także i nas obdarza hojnymi darami – bez miary. To wszystko jest też naszym udziałem.
* * *
Co się stało z narodem wybranym, który żyje na tym po prostu megaduchowym wypasie w swojej ziemi? Izrael zaczyna się staczać. Zaczyna być gorszy niż okoliczne pogańskie narody. Tak mówią o nim prorocy – ludzie wysłani przez Boga i ukształtowani przez Boga. Mówią oni słowa bardzo ostre. Oni widzą, że lud jest już na równi pochyłej, że się cofa, że nadchodzi katastrofa. Niestety, Izraelczycy wykazują się wobec proroków niefrasobliwością: jednego zabiją, drugiego uciszą w inny sposób, wrzucą np. do cysterny z błotem, po czym beztrosko będą żyli sobie dalej po swojemu.
Przychodzi w końcu w historii narodu wybranego taki moment, kiedy Bóg mówi: „Dosyć”. To moment największego zepsucia na progu niewoli babilońskiej, która to właśnie odsłoni w końcu skalę ich regresu.
Jak podaje Biblia, kiedy królem judzkim był Manasses, czynił on więcej zła, niż wcześniej Amoryci zdołali go popełnić. I swoimi bożkami doprowadził także Judę do grzechu. Dlatego tak mówi Pan Bóg:
Oto Ja sprowadzam zagładę na Jeruzalem i na Judę, tak iż wszystkim, którzy o tym usłyszą, zadzwoni w obu uszach. Rozciągnę nad Jeruzalem sznur Samarii i pion domu Achaba. I wytrę Jeruzalem, tak jak wyciera się miskę, a po wytarciu obraca się dnem do góry.
2 Krl 21, 12b-13
Bywa czasem tak, że masz przed sobą wczorajszą zupę: wąchasz, próbujesz, czy jeszcze da się ją zjeść, czy nie. Ale bywa też tak, że widzisz przed sobą miskę starej zupy i już nawet wąchać jej nie musisz, bo wiesz, że ona nadaje się już tylko do wylania. Po prostu tak bardzo cię od niej odrzuca, że nie masz już wątpliwości, że nic się z nią nie da zrobić. Pozostaje ją wywalić, a potem szorować miskę, żeby pozbyć się z niej wszystkich tych wstrętnych, zaschłych, zaskorupiałych pozostałości.
Do takiego stanu doprowadzili się Izraelici, mimo że nieustannie Bóg posyłał do nich proroków. I to nie byli to jacyś przypadkowi kolesie, którzy coś sobie tam gadali. To byli prorocy żarliwi, gorącego serca. Oni doskonale widzieli, co się święci. Problem był w tym, że lud ich nie widział – nie słyszał ich słów.
LUDZIE, KTÓRZY WIDZĄ
Prorocy to ludzie widzący (po hebrajsku prorok to nabi, co znaczy właśnie „widzący”), którzy sytuują się pomiędzy dwoma światami: Boskim i ludzkim. Bóg daje im zobaczyć skalę swojego cierpienia, a równocześnie objawia im, do czego doprowadzą grzechy popełniane przez naród.
Prorok to ktoś taki, kto z jednej strony widzi serce Boga tak głęboko, jak nikt inny, a z drugiej widzi też to, co dzieje się z powierzonym mu ludem. Prorok ma w sobie patos Boga. Współodczuwa z Bogiem: zna Jego emocje, pragnienia, cierpienia – w sercu proroka to wszystko rezonuje. A przy tym Bóg nie ściera jego własnej wrażliwości. Tak Bóg działa zawsze: nikogo z ludzi nie czyni swoją kukiełką, nie chce, żebyśmy wszyscy reagowali dokładnie tak samo. (Tak na marginesie, po tym odróżnisz wspólnotę dojrzałą od niedojrzałej, że w tej niedojrzałej wszyscy mówią dokładnie tak samo, nawet z tą samą intonacją i gestykulacją. A w dojrzałej wspólnocie jeden trzyma podczas modlitwy rękę w kieszeni, drugi odmawia różaniec, trzeci podnosi ręce, a piąty czy szósty to w ogóle idzie sobie zrobić kawę).
Pierwszą praktyczną radą, jeśli chodzi o regres, jest podjęcie codziennej modlitwy: „Panie, pozwól mi rozpoznać proroków, których do mnie posyłasz”.
Dobrze to pokazuje historia mojego znajomego tak niewiarygodna, że gdybym ją słyszał z drugiej ręki, tobym nie uwierzył. Tamten człowiek opowiadał mi ją jednak osobiście. W którymś momencie życia dostał on taką łaskę (a wtedy był jeszcze niewierzący), że zdał sobie sprawę ze swojego alkoholizmu. Podjął decyzję o terapii w grupie AA. Ocknął się, a tak to już jest, że tuż po podobnym życiowym przebudzeniu, nawróceniu, kiedy człowiek widzi, że wydobył się z niezłego szamba, pojawia się etap euforii. Nie inaczej było z moim znajomym. Na fali euforycznych stanów emocjonalnych, mając na swoim koncie kilka miesięcy trzeźwości, powiedział swojej żonie, że wyjeżdża na rok, żeby pojeździć autostopem po Stanach (a dodam, że mieli 9-letnią córkę). Oświadczył, że tak bardzo się zmienił i tak bardzo dojrzał duchowo, że już nie jest w stanie z nią żyć. „Musisz coś ze sobą zrobić, podobnie jak ja, iść na jakąś terapię, zadbać o swój rozwój. Ja wyjeżdżam, żeby kontynuować moją wewnętrzną przemianę”. Jak zapowiedział, tak zrobił, przekonany, że podjął mądrą, roztropną decyzję, że oto daje swojej żonie szansę, by też zrobiła coś ze swoim życiem.
Stanął na krawężniku z plecakiem, mija godzina, potem dwie i nic. A był to weteran autostopu, więc doskonale wiedział, bo trzeba robić i gdzie stanąć. (Jak mi to wszystko potem, z perspektywy czasu opowiadał, to mówił, że już wtedy powinien był się zorientować, że coś jest nie tak i odczytać to jako sygnał z Niebios, ale wówczas nie był jeszcze w stanie). Stał tak przez kilka godzin i w końcu mówi: „Kurde, przecież to się nie zdarza!”. Zrezygnowany usiadł na plecaku i w tym momencie zatrzymuje się tir.
Wsiadł, jadą. Przez dwie bite godziny facet, dojrzały pięćdziesięciolatek, nawijał przez komórkę ze swoją żoną. Prawił jej tysiące komplementów: „A pamiętasz, kochanie, jak byliśmy w Ohio, pamiętasz tamtą knajpkę?” itd., itd. Mój znajomy – jak to później relacjonował – miał już gulę w gardle, bo od razu przypomniała mu się jego własna żona, która nic nie chciała ze sobą zrobić… W końcu z ulgą wysiadł, z zamiarem złapania innego stopa. I historia się powtórzyła. Znowu stał kilka godzin, nic się nie zatrzymywało, aż w końcu, kiedy zrezygnowany usiadł, zatrzymał się tir.
Tym razem kierowca zaczął mu ni stąd, ni zowąd opowiadać tak: „Wiesz, ludzie mają w życiu różne wartości. Ja kiedyś myślałem głównie o kasie, ale teraz wszystko mi się przewartościowało. Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Wiesz, jak fajnie się rozwija moja 10-letnia córka? Jakie pytania mi stawia, jak szuka… Ona jest dla mnie największym szczęściem. Mógłbym w podartych gaciach chodzić i jeść codziennie płatki owsiane, byleby tylko pomóc jej dojrzewać. A w ogóle to super jest to, jak my się dogadujemy z żoną. Wiesz, nie ma nic fajniejszego. Wiadomo, że czasem się sprzeczamy, jak to wychowanie ustawić, ale sam ten proces jest super”. Mój znajomy autostopowicz słucha i słucha, a w gardle rośnie druga gula.
Za trzecim razem – nauczony już doświadczeniem – wcale nie łapał stopa, tylko od razu siadł i czeka. Zatrzymuje się tir. Kto tym razem? Ewangelizator, który zaczyna mu nawijać o Bogu! I to już był dobry moment, mój znajomy wiedział już, że coś w tym wszystkim musi być. Bo po prostu za dużo się wydarzyło dziwnych zbiegów okoliczności – po ludzku to wszystko było niewytłumaczalne.
W efekcie po kilku kolejnych tygodniach mój znajomy podjął decyzję, że wraca do domu. Dotarło do niego, że jest skończonym głupcem. W dodatku uświadomił sobie, że za dwa dni jego córka ma urodziny… Zaczął odkręcać plany, w międzyczasie doświadczył jeszcze kilku opatrznościowych zdarzeń. W końcu na ostatniej prostej, gdy zastanawiał się, co kupić córce w prezencie (pamiętał jedynie, że ona kocha Larę Croft), okazało się, że tuż obok, dosłownie za rogiem, jest sklep z komiksami, ale poświęcony wyłącznie… Larze Croft.
Prorokiem dla ciebie może być ktoś przypadkowy, kto ci opowie swoją historię. I nagle poczujesz, że coś w tobie drga, coś wibruje… I będziesz miał ochotę go uciszyć, żeby dłużej nie mówił, żeby przestał. Bo w gardle będziesz czuł nieprzyjemną gulę. Takim prorokiem może być twój kumpel z pracy, który ci powie, że zachowujesz się jak ostatni kretyn. „Ty jesteś chrześcijaninem? Przed chwilą zaproponowałeś, jak zniszczyć konkurencję, a tydzień temu zapraszałeś mnie na mszę… Widziałem twoje złożone ręce! Halo, stary! Coś z tobą jest nie tak!”
KIEDY JUŻ TYLKO SIĄŚĆ I PŁAKAĆ…
No i w końcu stało się. Izrael znalazł się w Babilonie. Ta niewola trwała około pięćdziesięciu lat, ale w tym czasie działy się z tym narodem rzeczy niezwykłe. Pobyt w niewoli babilońskiej – straszliwe tąpnięcie – stał się dla Izraela szansą na głębokie nawrócenie. Izraelici stanęli przed szansą na gruntowną, poważną refleksję nad sobą. Na odkrycie tego, o co w ogóle chodzi w ich relacji z Bogiem i w ich wierze.
Izraelici znaleźli się w Babilonie w potwornie trudnej sytuacji. Oto stracili wszystko, co mieli najcenniejszego. Chciałoby się powiedzieć: „Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się jeno sznur”. Dobrze to opisuje Psalm 137:
Nad rzekami Babilonu –
tam myśmy siedzieli i płakali,
kiedyśmy wspominali Syjon.
Na topolach tamtej krainy
zawiesiliśmy nasze harfy.
Bo tam żądali od nas
pieśni ci, którzy nas uprowadzili,
pieśni radości ci, którzy nas uciskali:
„Zaśpiewajcie nam
jakąś z pieśni syjońskich!”.
Jakże możemy śpiewać
pieśń Pańską
w obcej krainie?
Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie,
niech uschnie moja prawica!
Niech język mi przyschnie do podniebienia,
jeśli nie będę pamiętał o tobie,
jeśli nie postawię Jeruzalem
ponad największą moją radość.
Ps 137, 1-6
To jest taki moment, w którym z całą wyrazistością uświadamiasz sobie swoją stratę i to cię do głębi porusza. Nic, tylko siąść i płakać. Jedyne, co człowiek wówczas ma, to pamięć o tym, jak było kiedyś. Izrael ma tylko pamięć. Nie ma ziemi, nie ma wolności, nie ma świątyni. Jest tylko płacz i pamięć.
Pamiętam, kiedyś rozmawiałem ze Stanisławem Soyką, który opowiadał mi o swoim romansie (nie zdradzam tu żadnych tajemnic, bo sprawa rozeszła się do mediów, powszechnie było o tym wiadomo). Kiedy „odtajał” już z zakochaniowego obłędu, poszedł do żony, by prosić o możliwość powrotu do niej. Usłyszał: „Absolutnie nie wyobrażam sobie takiej opcji, żebyśmy znów zamieszkali razem”. Wierzcie lub nie, ale – choć minęło już od tamtych wydarzeń kilka lat – facet opowiadał mi to ze łzami w oczach. „To największy błąd, jaki zrobiłem w życiu” – mówił przez ściśnięte gardło…
Kiedy przechodzisz regres, kiedy widzisz skalę swojej straty, to właśnie takie zaproszenie w sobie słyszysz: „Siądź, płacz i wspominaj”. Tyle ci zostało.
Właśnie wtedy, gdy Izraelici są kompletnie zdruzgotani tym, co ich spotkało, kiedy siedzą i płaczą nad rzekami Babilonu, Bóg przez usta proroków zaczyna im uświadamiać, kim są i jaka jest ich tożsamość. I nagle coś zaczyna się w nich budzić. Zaczynają na nowo redagować księgi biblijne, pojawia się silny ruch intelektualny – ludzie szukają swojej religijnej tożsamości, zadają sobie na nowo pytania o grzech, o Boże miłosierdzie, o istotę relacji z Bogiem.
* * *
W Babilonie działają trzej najmocniejsi tak pod względem przekazu, jak i ilości treści prorocy, to jest Ezechiel, Jeremiasz i ktoś, kto „podpina się” pod Izajasza, autora Księgi i kogo nazywamy Deutero-Izajaszem. Jest on autorem rozdziałów od 40. do 55. w Księdze Izajasza – czyli tych wszystkich przejmujących rozdziałów zawierających słowa pocieszenia.
Weźmy proroka Ezechiela. On wie, że ma przed sobą ludzi totalnie załamanych. Co można zrobić? Jak tym ludziom pomóc? Zachęcanie ich do jakiejkolwiek aktywności, do śpiewania piosenek, nic nie da. Można tylko czekać, aż Bóg da adekwatny znak, który będzie w stanie zrównoważyć sytuację beznadziei i sprosta konfrontacji z regresem i jego skutkami. Ezechiel dostaje taki znak. Dostaje wizję nad rzeką Kebar, wizję, która po prostu aż cała błyszczy i porusza się.
Kiedy czyta się pierwszy rozdział Księgi Ezechiela, takie właśnie ma się wrażenie: tam wszystko się rusza, wszystko żyje. Ezechiel ma wizję różnorodnych istot żywych, serafinów, postaci anielskich o twarzach to ludzkich, to znów zwierzęcych – tam aż wszystko kipi od życia. A do tego wszystko się świeci. I to nie jakimś kiczowatym, dyskotekowym blaskiem, ale pojawiają się takie pojęcia, jak połysk złota i srebra, jasny blask ognia, pochodnie, błyskawice. Ezechiel wie, że właśnie ogląda chwałę Boga. Co jest szokujące? Do tej pory chwała Boga pojawiała się w świątyni. Ale tu? Jakim cudem?
Izraelici w niewoli babilońskiej postrzegają siebie niczym poronione płody, które nadają się już tylko na wyrzucenie. „Świątyni nie ma, nie ma gdzie się modlić. Jesteśmy skompromitowani, staliśmy się bandą obdartusów, wyrzuconymi poza margines, jesteśmy znów niewolnikami”. I do takich ludzi, w takim momencie przychodzi Bóg najmocniej i najpiękniej, jak tylko można to sobie wyobrazić. Nie po to, by ich karcić, ale po to, by zamanifestować swoją chwałę, swój blask i swoją witalność. Choć fizycznie są nadal na obczyźnie, w totalnej dziurze i pustce, to nagle za sprawą Boga znajdują się wewnątrz świątyni, w otoczeniu Bożej chwały. Tak, jakby świątynia sama do nich przyszła.
To, co się stało, wymaga od nich w ogóle redefinicji wiary – totalnie innego popatrzenia na relację z Bogiem. Zatem jeśli jesteś w regresie, nie mów: straciłem wszystko, jestem grzesznikiem, nie ma dla mnie miejsca w Kościele, tylko zobacz, że Boża chwała przychodzi do ciebie właśnie tam, gdzie aktualnie się znajdujesz – w całej twojej bezradności, bezsilności, w poczuciu totalnej życiowej porażki. To właśnie tam przychodzi Bóg, jaśniejąc chwałą swojego współczucia i swojej świętości. I tą swoją chwałą cię otacza.
WYRYTY NA OBU DŁONIACH
Jest taki cudowny fragment w Księdze Izajasza, w 49. rozdziale, gdy Bóg mówi:
Mówił Syjon: „Pan mnie opuścił,
Pan o mnie zapomniał”.
Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu,
ta, która kocha syna swego łona?
A nawet, gdyby ona zapomniała,
Ja nie zapomnę o tobie.
Oto wyryłem cię na obu dłoniach,
twe mury są ustawicznie przede Mną.
Spieszą twoi budowniczowie,
a którzy burzyli cię i pustoszyli,
odchodzą precz od ciebie.
Iz 49, 14-17
Takie słowa kieruje Bóg do Izraelitów, którzy tkwią w niewoli babilońskiej. To są słowa skierowane właśnie do tych ludzi, którzy już nie widzą przed sobą żadnych perspektyw: „To już koniec. Tylko siąść i płakać. I wspominać”. Bóg, który słyszy tę ich skargę, reaguje! „Jak mógłbym zapomnieć o was? Jak mógłbym zapomnieć?” I, chcąc ich przekonać o swojej miłości, szuka obrazu, który najlepiej by do nich dotarł. Okazuje się, że najmocniejszym obrazem takiej miłości jest obraz młodej matki. To jeden z nielicznych momentów w Biblii, gdy Bóg porównuje się do kobiety, w dodatku do młodej dziewczyny, młodej matki. Ale dodaje Bóg, że nawet gdyby z jakichś powodów ta matka zapomniała o swoim niemowlęciu (bo przecież są różne ciemniejsze wymiary macierzyństwa i nie zawsze fakt urodzenia dziecka jest tożsamy z byciem matką, która tylko i wyłącznie zachwyca się własnym dzieckiem), to On nie zapomni. „Wyryłem cię na obu dłoniach” – zapewnia.
Mnie osobiście, kiedy czytam takie słowa, przypominają się czasy sprzed ery smartfonów. Kiedy ktoś, na kontakcie z kim ci zależało, dawał ci swój numer telefonu, to trzeba go było szybko zapisać sobie długopisem na ręce, żeby nie zapomnieć. A później szukało się telefonu, żeby zadzwonić. Takie mam nieco infantylne skojarzenie. Ale wiadomo przecież, że w tym obrazie chodzi o coś dużo głębszego. Chodzi naturalnie o pamięć. Ale pamięć czego? Nie tylko faktu istnienia danej osoby – że ktoś jest. Bóg mówi: „Wyryłem cię na obu moich dłoniach i twoje mury zawsze są przede mną”. Jak to rozumieć?
Kiedy w twoim życiu dochodzi do tąpnięcia, przypominasz rozwalone miasto. Nie masz murów, nie masz tożsamości, patrzysz na siebie jak na kompletną ruinę. Ale Bóg patrzy na ciebie inaczej: „Ja cię stworzyłem. Ten projekt nosi tytuł: Mój ukochany lud, Mój Kościół. Jesteś cały czas wyryty na moich dłoniach. Jesteś niewymazywalny z mojej pamięci. Ja wiem, jak cię stworzyłem, i wiem, po co cię stworzyłem. Wiem, że stworzyłem cię do nieustającego, dynamicznego rozwoju. To, co teraz się z tobą dzieje, co ty uważasz za totalną porażkę i przekreślenie – stanie się punktem wyjścia do odbudowy ciebie”. A słowami z Księgi Ezechiela dopowie jeszcze: „I dam wam serce nowe i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza, odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała” (Ez 36, 26).
Bóg nie tylko zapowiada, że odbuduje swojemu ludowi tożsamość zewnętrzną, ale ma moc, by przywrócić mu ten utracony, zatarty kształt, to wszystko, co składa się na ludzką tożsamość. On wie, że serce człowieka w regresie jest całkowicie pochłonięte przez rozpacz, że jest sercem kamiennym, i zapowiada, że uczyni z niego serce żywe i bijące.
Jak już wspomniałem, jest taki moment w mechanizmie regresu, że nie tyle przekreślasz siebie, co przekreślasz projekt, który obiecywał ci zmianę – to, w co wierzyłeś, co było dla ciebie ważne. I wtedy twoje serce twardnieje. Mówisz sobie: „Jakiś Bóg? Jakaś religia? To wszystko to jest paranoja, jakaś psychoza, nic więcej! Jedno wielkie oszustwo”.
Przypomina mi się historia człowieka, którego życiową pasją było harcerstwo. Na którymś wyjeździe, kiedy z zaangażowaniem, z niesamowitą gorliwością nosił deski potrzebne do przygotowania obozu, zauważył, że jego kumple, a dokładnie starsi druhowie stoją sobie w najlepsze, schowani za jakąś wiatą, i jarają szlugi. W tym momencie coś w nim pękło. Poczuł się oszukany: „To ja sobie żyły wypruwam, żeby się rozwijać jako harcerz, żeby zdobywać kolejne odznaki, sprawności, a wy co… Jesteście bandą oszustów! To wszystko jest jedną wielką ściemą”. Z dnia na dzień wyjechał stamtąd, totalnie załamany. W efekcie już na zawsze porzucił harcerstwo.
W niewoli babilońskiej są ludzie, którzy mają twarde serca i którzy nie chcą w ogóle słuchać o żadnym Bogu, o żadnej religii, o żadnym powrocie. Chcą już tylko jakoś się ustawić… I faktem jest, że wielu Izraelitów z niewoli nigdy nie wróciło, bo uznali, że cały ten projekt pod tytułem judaizm jest chybiony.
Ilu takich ludzi jest dzisiaj? Ilu jest takich, którzy kiedyś, przed laty, odkryli swoją tożsamość jako chrześcijanie, usłyszeli zaproszenie do pójścia za Jezusem, do głębokiej przemiany, do wielkiej przygody życia, odkrywali wolność, przestrzeń do rozwoju, do budowania relacji z Bogiem, a potem coś w ich życiu tąpnęło? I zmienili się tak bardzo, że stwierdzili, że nie chcą już więcej się starać, uznali, że niepotrzebnie się zaangażowali, poczuli się oszukani? „Jakieś tam utopijne projekty, jakieś tam gadanie o świętości, wolności, nowym życiu… Nie ma żadnego nowego życia! Przez pięć lat chodziłem regularnie do kościoła, odprawiałem drogi krzyżowe, dziewięć pierwszych piątków, bo strasznie chciałem się wyzwolić z nałogu, chciałem być innym człowiekiem. I faktycznie był czas, że tak się czułem. Ale wszystko szlag trafił, dajcie mi spokój z tą waszą religią. To po prostu nie działa”.
Działa! Tylko trzeba usłyszeć to, co mówi Bóg: „Dam Ci nowe serce z ciała” (Ez 36, 26). Tak właśnie trzeba patrzeć na te życiowe „cofki”: jak na szansę do rozwoju – nie jak na porażkę. Możesz zacząć patrzeć, czuć i myśleć o Bogu nowym sercem, pełnym wrażliwości i mądrości.
ARMIA ROZRZUCONYCH KOŚCI
Regres jest wielką szansą na to, żeby pogłębić swoje rozumienie tego, do czego Bóg mnie zaprasza. To jest chyba najpiękniejszy skarb tam ukryty.
Ale uwaga! Jeśli zechcesz zdecydować się na bycie podniesionym, to nie obejdzie się bez gruntownych rekolekcji, w czasie których będziesz szukał odpowiedzi na pytanie, co regres mówi mi o mnie samym, o mojej motywacji i o tym, co powinienem dalej robić.
Kiedy pytam znajome małżeństwa, które wyszły z trudności, co robią, gdy czują, że się cofają w swojej małżeńskiej relacji, to zawsze słyszę jedną odpowiedź: „Wtedy rozmawiamy ze sobą”. Ta rozmowa to jest – jak mi powiedziała jedna znajoma – nadzieja wbrew nadziei. No bo jeśli mąż po raz kolejny zachowuje się tak, jakby nic nie zrozumiał, jeśli żona po raz setny zachowuje się tak, jakby nic do niej nie docierało, to faktycznie człowiekowi ręce opadają.
Regres ma taką właściwość, że potrafi powracać. I ci, którzy znają już ten mechanizm, mogą wówczas zrobić tylko jedno. Powiedzieć: „OK, porozmawiajmy o tym. Zastanówmy się, co się wydarzyło, żeśmy się znowu znaleźli w takim miejscu. Jakie są dla nas szanse na przyszłość – na przejście na kolejny etap naszej relacji”. Czy siadają do takiej rozmowy z euforią? Skądże! Ale wiedzą, że wszystko może się wydarzyć wtedy, kiedy zapadnie ta decyzja: „Spotkajmy się i porozmawiajmy”.
W Księdze Ezechiela, w rozdziale 37., jest przejmujący opis doliny pełnej rozrzuconych kości:
Potem spoczęła na mnie ręka Pana, i wyprowadził mnie On w duchu na zewnątrz, i postawił mnie pośród doliny. Była ona pełna kości. I polecił mi, abym przeszedł dokoła nich, i oto było ich na obszarze doliny bardzo wiele. Były one zupełnie wyschłe. I rzekł do mnie: „Synu człowieczy, czy kości te powrócą znowu do życia?”. Odpowiedziałem: „Panie Boże, Ty to wiesz”. Wtedy rzekł On do mnie: „Prorokuj nad tymi kośćmi i mów do nich: «Wyschłe kości, słuchajcie słowa Pana!». Tak mówi Pan Bóg: Oto Ja wam daję ducha po to, abyście się stały żywe. Chcę was otoczyć ścięgnami i sprawić, byście obrosły ciałem, i przybrać was w skórę, i dać wam ducha po to, abyście ożyły i poznały, że Ja jestem Pan”.
I prorokowałem, jak mi było polecone, a gdym prorokował, oto powstał szum i trzask, i kości jedna po drugiej zbliżały się do siebie. I patrzyłem, a oto powróciły ścięgna i wyrosło ciało, a skóra pokryła je z wierzchu, ale jeszcze nie było w nich ducha. I powiedział On do mnie: „Prorokuj do ducha, prorokuj, o synu człowieczy, i mów do ducha: Tak powiada Pan Bóg: Z czterech wiatrów przybądź, duchu, i powiej po tych pobitych, aby ożyli”. Wtedy prorokowałem tak, jak mi nakazał, i duch wstąpił w nich, a ożyli i stanęli na nogach – wojsko bardzo, bardzo wielkie.
Ez 37, 1-10
Prorok widzi martwą armię. Mało tego, że widzi śmierć, to na domiar złego ma poczucie, że każda kość, każda piszczel jest osobno – to jest obraz totalnej dezintegracji. Ezechiel jest zdruzgotany tym przerażającym obrazem. Czy istnieje w ogóle jakakolwiek szansa, by w tej dolinie pojawiło się znowu życie? Wtedy słyszy polecenie: „Prorokuj do Ducha”. Prorokuj do Ducha. Duch jest tym, który, po pierwsze, przywraca życie tam, gdzie panuje martwota, śmierć i poczucie, że już nic się nie da zrobić, a – po drugie – jest sprawcą jedności i integracji. I rzeczywiście, kiedy prorok zaczyna wołać do Ducha, rozpoczyna się proces odwrotny do procesu rozkładu: kości zaczynają się łączyć ze sobą, z szumem i trzaskiem zbliżają się do siebie.
Tak to właśnie działa. Tak działa każda rozmowa, czy to pomiędzy małżonkami, czy małżonkami z mediatorem albo z terapeutą, czy parafian z proboszczem, czy członków jakiejś wspólnoty. Czy oni się zbierają na taką rozmowę z euforią? W życiu! Przypominają martwe gnaty rozciągnięte po całej dolinie, najpierw muszą się w ogóle zejść do kupy, w jakiś sposób zbliżyć do siebie. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, jeden kaszle, drugi chrząka… Czy tam jest jakaś wielka wiara w możliwość przemiany? Czy jest wiara w reintegrację? W odbudowę? W odnowę? W życiu!
A jednak po tym pierwszym etapie, gdy kości zaczynają się do siebie zbliżać, dochodzi stopniowo do kolejnych etapów: pojawiają się między kośćmi ścięgna, potem mięśnie – wyrasta ciało, z wierzchu pokryte skórą. Jednego tylko jeszcze brakuje: Ducha. Prorok słyszy po raz drugi wołanie: „Prorokuj do Ducha”. I kiedy posłusznie to robi, cała armia wstaje żywa. Znów jest jednością, która może podejmować działanie. Żyje i działa.
* * *
Kiedy odkryjesz, że się cofnąłeś w swoim życiu i swoim rozwoju, kiedy to już w sobie odsłonisz, to – po pierwsze – spotkaj się z kimś, kogo Bóg ci stawia w tej sytuacji, a kto jest częścią twojego problemu. Podejmij rozmowę po to, żeby poszukać szansy na reintegrację. Chociaż masz bardzo niewiele nadziei i jeszcze mniej jest w tobie entuzjazmu, że to coś da, to wbrew nadziei podejmij taką właśnie próbę.
Pierwsze, co trzeba zrobić, to wyjść ze swojej samotnej nory. Jeden z amerykańskich polityków powiedział kiedyś: „Jeśli odkrywasz, że jesteś w dołku, pierwsze, co zrób, to przestań kopać”. To samotne wałkowanie, międlenie, „jak mogłem do tego doprowadzić”, to nic innego, jak tylko zagrzebywanie się jeszcze bardziej w regresie.
Dostrzeżenie, że jest się w dołku, nie jest jeszcze najtrudniejsze. Najtrudniejsze jest to, żeby nie kopać dalej – a przynajmniej nie samotnie. Niektóre regresy są związane z jakąś słabością, z czymś, na co przyzwalasz, aby tobą rządziło i co się w tobie utrwala. Człowiek jest wtedy niewolnikiem jakiejś niedobrej postawy. Samotnie człowiek sobie z tym nie poradzi. Podejmuje wyzwanie, żeby się odciąć od czegoś, co go zniewala, i początkowo owszem czuje ogromną radość i ulgę, ale potem przychodzi wpadka i za tydzień ten człowiek jest już dokładnie w tym samym miejscu, co wcześniej, a czasem jeszcze głębiej. I patrzeć na siebie nie może. To jest ten moment, że człowiek może nawet reagować autoagresją.
Przestań kopać i zobacz, kto jest najbliżej ciebie po prawej i lewej stronie. Kogo z twoich bliskich najbardziej dotyczy twój stan? A potem razem z tą osobą zacznijcie na nowo szukać drogi wyjścia. Ten proces wspólnych poszukiwań niesie w sobie niebywałą obietnicę. Nie chodzi o jakąś powierzchowną zmianę, ale o gruntowne przemyślenie tematu – totalnie nową jakość.
W Kościele taką właśnie obietnicę niosło w sobie swego czasu zwołanie Soboru Watykańskiego II. Ojcowie soborowi mieli odwagę popatrzeć na ogromny kryzys tożsamości chrześcijaństwa w świecie, zobaczyli, jak bardzo rozjeżdżają się drogi nas – członków Kościoła, jak bardzo nie potrafimy mówić i pokazać tego, kim jesteśmy, jak często stajemy się wręcz antyświadectwem. I widząc właśnie, że my, którzy mieliśmy być solą ziemi i światłem świata, jesteśmy po prostu jakimś muzealnym obiektem, który coraz bardziej wali stęchlizną, postanowili, że trzeba siąść razem i przyzywać Ducha Świętego. Niech każdy przyjeżdża ze swojego kąta, niech weźmie ze sobą kilku ekspertów i rozmawiajmy. Nazywajmy to, co się dzieje, szukajmy źródła, odkrywajmy przyczyny. Po co to wszystko? Po to, żeby ten organizm, który zachowywał się jak kościotrup, mógł stać się na nowo żywym ciałem. By na nowo pokazał swój powab, piękno Oblubienicy Boga, która znowu będzie miała zdolność przyciągania do siebie tych wszystkich, którzy szukają życia, którzy szukają prawdy, którzy szukają świętości, którzy szukają swojego miejsca w świecie.