- W empik go
Ruiny Sodomy - ebook
Ruiny Sodomy - ebook
"Stopił się z nicością ruin i w mieście, którego nie było – udawał człowieka, którego nie ma. Umiał to doskonale". Liton kuli się w norze, którą wykopał w pustynnym piasku. Oczami wyobraźni widzi bogate zabudowania, które jeszcze niedawno się tu znajdowały. W spiekocie słońca i smrodzie własnego ciała chowa się przed mutanami - zdeformowanymi postaciami, które żywią się mięsem zwierzęcym i ludzkim. Czy bohaterowi uda się ujść z życiem? Sceneria opowiadania przywodzi na myśl świat "Diuny" Franka Herberta.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1884-0 |
Rozmiar pliku: | 352 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pośpiesznie, całymi garściami, Liton nagarniał na siebie drobny piasek, kuląc się w norze na podobieństwo embriona. Prędko, prędko… „Jak szczur!” – pomyślał. Od dawna nie umiał się pozbyć tych skojarzeń, zwłaszcza że wokół rzeczywiście roiło się od szczurzych nor. Ta jego była co prawda większa od nich, ale śmierdziała tak samo. Moczem, stęchlizną. Fetorem dzikiego zwierzęcia.
Na szarym jak popiół wzniesieniu stał dawno temu dom nierządnicy. Musiał mieć nieliche rozmiary, skoro wielka pochyłość piaskowca była pozostałością dachowego tarasu. Gdy pustynny wiatr wzbijał z niej słupy kurzu, Liton wyobrażał sobie, że są jak filary dawnego podworca. Przeciągi musiały wywiewać spomiędzy nich ciężkie zasłony i woń piżma. W podcieniach snuły się półnagie kobiety o malowanych sutkach albo mężczyźni z fryzowanymi brodami. Kiedyś. Przed wiekami. Została po nich tylko gra wyobraźni Litona.
Przeciwległa ściana domu stanowiła dawniej architektoniczną całość z miejskimi murami. Ich resztki wiły się po ziemi podobne do drzemiącego pod powierzchnią węża-giganta. Niechybnie przebijały tę ścianę okna o specjalnym przeznaczeniu. Po zmierzchu uciekał przez nie na pustynię każdy, kto nie zamierzał wpaść w łapy nocnych strażników z lnianymi zawojami na głowach. Sprowadzał ich tu z innych okolic pijany śmiech, krzyki rozkoszy, dźwięki fletni i bębenków z koziej skóry.
W swoim czasie to miejsce przyciągało niezliczonych gości. Przy blasku oliwnych lampek noc w noc wrzało życiem i używaniem.
Dziś nie przyciągało nikogo, nie rzucało się w oczy, toteż Liton wygrzebał na spopielałym wzgórku swoją szczurzą norę. Żeby przeżyć w przeklętym mieście potrzeba było zwinnych nóg i dobrej kryjówki.
Zalegał w niej teraz szary jak ziemia, ze skórą pokrytą liszajami. Opuchnięte oczy wlepiał tam, gdzie od zamierzchłych czasów wietrzał gruz domostw, studni, obórek, obróconych w perzynę przez biblijny kataklizm. Przeskakując rozpadliny ulic, zanosząc się prostackim rechotem, nadchodzili stamtąd mutani. Bał się, żeby go nie wypatrzyli. Stopił się z nicością ruin i w mieście, którego nie było – udawał człowieka, którego nie ma. Umiał to doskonale.
W sytuacji zagrożenia nie warto afiszować się życiem. To błąd.
Zbliżali się w siedmiu. Z początku bardziej ich słyszał niż widział, prześwietlonych słońcem odbitym od kryształów soli, uformowanych w sterczące pochyło pilastry. Przypominały kaleki las. Ale wkrótce wyszli spomiędzy nich i stali się widoczni jak na dłoni. Zmierzali w jego stronę. Liton zdawał sobie sprawę, że jeśli się przybliżą, zwrócą ich uwagę muchy. Brzęcząca chmara krążyła nad jego norą, usiłując żerować na ranach. Nie mógł na to nic poradzić.
Sześciu trzymało się w kupie, jeden szedł za nimi. Taszczył na plecach okrwawione zwłoki. Może całe, a może częściowo pożarte – tego Liton nie dostrzegał z tej odległości. Mutani żywili się tym, co upolowali w bezkresie ruin, nie znajdując różnicy pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. To dlatego Liton brzydził się wygrzebywaniem jadalnych resztek z popiołów porzuconych przez nich ognisk. Nieważne, że kiszki grały mu marsza na okrągło. Przywykł. Jeszcze nie umierał z głodu ani z pragnienia…
Mutan idący na przedzie był wielkości słonia i miał trzy ręce. Jego szurające po ziemi bose stopy wzbijały kłęby pyłu, w którym sylwetki podążających za nim towarzyszy mętniały jak we mgle. Tylko ostatni, ten z trupem na ramieniu, trzymający się z boku, był wyraźnie rozpoznawalny. Już się kiedyś spotkali z Litonem. Nie mógł się mylić. Znał jego pozbawioną uszu czaszkę, porośniętą rzadkimi pasmami żółtych włosów, i opuszczoną szczękę, sprawiającą wrażenie, że głowa wyrasta spomiędzy obojczyków.
Zgonił łażące po twarzy muchy, zmrużył oczy przed słońcem, usiłując sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach się zetknęli.
A potem cofnął się z pośpiechem w głąb cuchnącej nory, żeby czym prędzej zapaść w jej cień.
Już pamiętał.
Rok, a może i dwa lata temu dopadli go we czterech, w miejscu nazywanym przez wszystkich – nie wiadomo dlaczego – Zaułkiem Proroków. Trafił tam, szukając na wysypisku śmieci czegoś, czym oszuka głód. Mutani wyszli na niego z katakumb, do których nikt oprócz nich się nie zapuszczał. Były piwnicami dawno przepadłych winiarni i zamtuzów, między którymi przebili labirynt tuneli.
Obezwładnili Litona, zanim zdążył mrugnąć.
Ten ze szczęką na piersiach kazał rozciągnąć belkę pomiędzy ułomkami filarów i powiesili na niej swoją ofiarę głową w dół. Krew uderzyła Litonowi do skroni, ręce opadły bezwładnie nad ziemię. Odwrócony do góry nogami świat stał się ledwo rozpoznawalny. Ale działy się na nim rzeczy powszednie w swoim koszmarze, toteż trudno było ich nie pojmować.
– Wypatroszę cię, pokurczu! – wybełkotał mutan. Gdy ruszał na boki zdeformowaną szczęką, cuchnął ropniami. Stanął nad Litonem z pozbawionym rękojeści żelazem w garści. – Z dnia na dzień zamieniasz się w padlinę i to cały twój zawszony los! Najwyższy czas na ciebie!
Liton jęknął. Miał chęć zacisnąć powieki, żeby już za życia pożegnać ten sparszywiały świat, ale nie zdążył. Stało się coś zaskakującego.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.