- W empik go
Rupiecie - ebook
Rupiecie - ebook
„Rupiecie” to zbiór nowel Marii Rodziewiczówny, których akcja toczy się na Kresach Wschodnich na przełomie XIX i XX wieku.
Dzięki epickiemu talentowi autorki odkrywamy świat już nieistniejący, będący częścią naszej bogatej i złożonej historii. Bohaterowie opowieści są jak zawsze u Rodziewiczówny osobami z krwi i kości. Bywają dobrzy albo źli, kochają albo nienawidzą, często nie potrafiąc znaleźć swego miejsca w świecie.
Zbiór zawiera utwory: „Rupiecie”, „Triumfator”, „Kamienie”, „Tutejszy”, „Tak zwani «Głupi»”, „Ciotka”, „Lamus”, „Jan Borucki”, „Bajka o głupim Marcinie”, „Hryc”, „Bagno”, „Wołowy czerep” i „Dobra służba”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-086-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Doktor Jóźwicki dziś umarł, pogrzeb w środę, proszę o rozporządzenie. Włodarski”.
Taką depeszę znalazł pan Adam Jóźwicki, przemysłowiec i kapitalista, na swym biurku, przeglądając ranną pocztę.
Zrobiła nań wrażenie, pomimo, że z bratem od wielu lat nie utrzymywał stosunków. Nie widywali się, nawet nie pisywali do siebie.
Dzieliły ich całe światy: upodobań, pojęć, kariery, środowiska, funduszu, fachu, nawet przestrzeni.
Kołyski ich stały obok, ale gdy z kołyski wyszli, już się we wszystkim rozeszli i nigdy się nie spotkali. Rodzice ich się rozwiedli i podzielili dziećmi. Starszy Adam został z ojcem w Warszawie; młodszego Kazimierza zabrała z sobą matka i wywiozła do swej rodziny, gdzieś w głąb kraju. Adam obrał karierę handlowo – przemysłową – jak ojciec. Zrazu mu pomagał, potem fabrykę odziedziczył, ożenił się bogato w finansowej sferze, fabrykę rozszerzył i rozwinął; teraz, u progu starości stojąc, miał milion, firmę solidną, stosowny kredyt i godność, okazałą i jeszcze piękną żonę i jedynaka syna, którym się słusznie chlubił, z którego był dumny, gdyż podobnie, jak ojciec, oddany był interesom – robieniu pieniędzy i był godnym dziedzicem firmy.
Lubił też wprawdzie kobiety, zbytek i wesołe życie, ale że był młody i miał co tracić, nie widział w tym ojciec nic złego, ani niebezpiecznego – owszem, rad był, że się bawi i używa – przed ożenkiem.
Adam Jóźwicki był szczęśliwy i dumny z siebie. Zdrowie mu tylko już nie dopisywało. Przepracowany był, zdenerwowany – od dawna już leczył się, odwiedzał zagraniczne „kurorty” – zachowywał ostrą dietę. Ciążyło mu już życie; nużyły obowiązki towarzyskie; świetne przyjęcia w salonach, gdzie królowała jego żona, odrabiał, jak pańszczyznę; w interesach już się chętnie synem wyręczał. Ożywiał się tylko w giełdowych i przemysłowych sprawach; poza tym nic go nie zajmowało, ani nie bawiło.
„Doktor Jóźwicki umarł” – odczytał po raz drugi depeszę, spojrzał na adres: Kodymno. Co to być mogło? Nacisnął guzik dzwonka i kazał biurowemu oficjaliście zasięgnąć informacji telegraficznie, gdzie się znajdowała ta miejscowość. Potem pomyślał, że przecież musi dać odpowiedź. Może wypadałoby posłać tam syna... Ale się skrzywił. Po co wtajemniczać w to młodego, który o stosunkach rodzinnych ojca nie wiedział nic – i pewnie tym stryjem z Kodymna nie będzie zachwycony.
Przyniesiono kartkę z telegrafu. Kodymno było małym miasteczkiem w guberni Witebskiej – gdzieś na końcu świata – zakazany kąt!
Można było sobie wyobrazić, jaki tam mógł żyć i pracować lekarz!
Jóźwicki wydobył mapę i po długim szukaniu, wynalazł wreszcie to Kodymno – leżało gdzieś na uboczu od linii kolejowej.
Stanowczo Roberta tam posyłać nie można, ale nie można też pominąć milczeniem depeszy i nie spełnić jak by nie było rodzinnego obowiązku.
Może tam być rodzina i interesy – może długi – znają adres – telegrafuje jakiś Włodarski – zmarły zostawił o sobie jakieś informacje – może wydał polecenia. A może żyje jeszcze matka?
Jóźwicki się zadumał... Matka! – nie znał jej, nie pamiętał, nigdy o niej nie myślał. Teraz jakby zdumiał, że tak być mogło! Ba! była to zbyt drażliwa niegdyś sprawa, aby ojca o nią spytać... Potem i na myśl nie przyszło w wirze interesów i innych spraw. Nawet umierając ojciec o niej nie wspomniał, nawet po spadek nikt się nie zgłosił, nawet zawiadomienia o śmierci nie wysłał, nie wiedząc, gdzie tych dwoje żyje i czy żyje...
Teraz wieść przyszła – zapewne był potrzebny. Została może wdowa i sieroty. Pojechać tam musi.
Teraz już Jóźwicki był zdecydowany. Wziął firmowy blankiet i napisał depeszę: „Jadę – czekać z pogrzebem”. I oto w kilka godzin potem już był w wagonie i jechał niespodziewanie w obce strony – z grubo wypchanym portfelem – przygotowany na rolę opiekuna i dobrodzieja. W domu nie powiedział, dokąd jedzie i w jakiej sprawie; zresztą nikt go o to nie pytał, i nikogo to tak bardzo nie zajmowało.
Podróż miał długą i nudną. Był sam w przedziale pierwszej klasy; dopiero pod koniec wsiadł jakiś współtowarzysz, od którego Jóźwicki się dowiedział, że Kodymno leżało o dziesięć wiorst od stacji kolejowej, było marną mieściną i żywot swój zawdzięczało hucie szkła, położonej o wiorstę w ogromnych borach.
Jakim wygnaniem musiała być posada lekarza w takiej okolicy! Jakie losy wrogie, lub własna niezaradność i nieudolność zagnała tam jego brata!
Był wieczór, gdy pociąg dojechał do właściwej stacji. Na dworze była późna jesień – wicher mroźny chybotał kilku latarniami; na peronie stał tłum Żydów i chłopów. Pierwsi – ruchliwi i gadający, drudzy – apatyczni i mrukliwi. Zjawił się zaraz woźnica w chałacie i ofiarował Jóźwickiemu swą bryczkę krytą, staromodną, jakąś landarę sprzed lat stu, do której przyczepione były sznurkiem cztery różnej maści i miary, ale jednakowo chude chabety. Jóźwicki, widząc, że nie ma wyboru, siadł, i czwórka ruszyła ostro z miejsca, brzęcząc, jak transport żelastwa. Pęd ten trwał krótko, przeszedł w kłus, potem w truchcik, wreszcie w stępa.
Woźnica siedział gdzieś daleko za skórzaną plandeką landary, krzyczał, bił konie i udawał, że powozi. W istocie konie czyniły i szły, co i gdzie chciały, bo wokół panowała nieprzebita ciemność.
Wicher wył, ledwie się posuwali. Po długiej chwili Jóźwicki rozsunął skórzane firanki i zawołał do Żyda:
– Słuchajcie no! Czy wy znacie pana Włodarskiego?
– Ojoj! to jest inżynier z nasze fabrykie! Czy pan dobrodziej do jego jedzie? Jego teraz w domu nie ma.
– Wyjechał?
– Nie, ale u nas teraz wielkie nieszczęście było. U nas wszystkie bez głowy chodzą! Och! Nasz pan doktor pomarł! Och! To pan Włodarski tam przy nim siedzi. Jutro jego chować mają... Ot! co za żałoba i u Żydki, i u katolyki, i u prosty naród!...
– Czy doktor miał rodzinę?
– A może jaśnie pan to ten krewny, co to na niego z pogrzebem czekają? Oj... ja zgadł. Ach! jaki mnie honor, co ja jaśnie pana widzę... Takie godne osobę. Ale jaśnie pan też honor ma, co takiego świętego w familii miał!... Och! takich ludzi, to więcej nie ma na świecie. Och! co ja panu powiem, pan sam najlepiej wie!... Och! jakie żałobę na nas wszystkie!...
Jóźwicki nie śmiał o nic więcej pytać: wstyd mu było nieświadomości, a przy tym dotknięty się czuł w swojej dumie tymi pochwałami. Nie wiedziano tu snadź wcale, że doktor był bratem milionera; w ogóle o nim nie wiedziano nic zgoła.
Jakże daleko zajechał i w jaką dzicz!
– Poganiaj no, a to się nie dowleczemy do rana – rzekł.
– Tu są wielkie wyboje od te wozy, co szkło dostawiają. Ja nie mogę trząść takie godne osobę. Ale za lasem to my pojedziem jak maszyna żelazna!
Była to tylko czcza przechwałka. Po wybojach nastąpiły korzenie, potem bezdenny piasek, wreszcie błoto, ale razem z błotem rozszedł się zapach dymu, i gdy się Jóźwicki wychylił, ujrzał po obu stronach błotnistej ulicy niskie domki i parkany, i zrozumiał, że stanął u celu podróży. Rozsunął firanki i starał się coś zobaczyć, ale majaczyły tylko kontury. Wjechali na wielki plac, ujrzał grupę nagich drzew i wieżę – był to kościół zapewne; potem skręcili w bok, znowu ulica nie brukowana, obrzeżona domami i parkanami. Nagle wehikuł stanął przed jakąś furtką i woźnica rzekł:
– To jest dom pana doktora.
Jóźwicki wysiadł, zapłacił, wziął swoją ręczną walizkę i wszedł za ogrodzenie. Zobaczył opodal światła w dwóch niskich oknach, zarysy małego domku, i ruszył w tym kierunku, odczuwając dziwne uczucie obawy, kogo tam spotka.
Uspokajało go to, że zapewne jest oczekiwany.
Drzwi od ganeczku – na dwóch słupach – nie były zaryglowane, zapewne usłyszano turkot, bo gdy wszedł do środka, z przeciwległych drzwi wyszedł młody mężczyzna z lampą i zbliżywszy się, rzekł, spojrzawszy na gościa:
– Zapewne pan Adam Jóźwicki. Jestem Włodarski. Oczekiwałem pana. Pani Jóźwicka jest na przybycie pana przygotowana.
Jóźwicki nic nie odparł, rozebrał się z paltota, przelotnie rozejrzał się po ścianach i kątach nagich i ciasnych, po podłodze usłanej świerkowymi igłami i poszedł za Włodar – skim ku drzwiom pokoju. Włodarski usunął mu się z drogi przed progiem i Jóźwicki znalazł się sam w pokoju, oświetlonym jedną lampą, przy której siedziała stara, siwowłosa, szczupła kobieta i szyła coś czarnego. On stanął w progu, ona podniosła oczy, opuściła ręce z robotą na kolana, i rzekła:
– Adam jesteś. Witam cię!...
Patrzyli na siebie – chwilę – może wieczność. Jej oczy wyblakłe, otoczone zmarszczkami, poczęły nabiegać łzami, a usta zwiędłe drżeć; on odczuł takie bicie serca, że dech tracił i łapał z trudem powietrze. Wreszcie rzucił się ku niej i upadł u jej kolan.
– Matko!...
Ręce przezroczyste, suche, białe spoczęły na jego głowie, i poczuł na włosach pocałunek.
Wyrwało mu się z piersi łkanie...
Na głowę jego, wtuloną w fałdy żałobnej szaty, padały ciche, gorące łzy matki.
Ona pierwsza przemówiła:
– Dziękuję ci, żeś przyjechał. To on przed śmiercią polecił Włodarskiemu ciebie wezwać. Troskał się o mnie.
On wreszcie oprzytomniał, podniósł się i rzekł przerywanym głosem:
– Ja nic nie wiedziałem, nic nie przeczuwałem. Tak byłem bez was całe życie.
– Całe życie!... – powtórzyła cicho, przyglądając mu się – i już go nie poznasz!
Ścisnęła czoło dłońmi, jakby zgnieść, opanować chciała myśli i uczucia, i dodała z żałością i słodką dobrocią:
– Ja cię zawsze w myśli miałam, i pamięci, i w modlitwach. Cieszyłam się, słysząc, że ci się powodzi i szczęści. Tak młodo i dobrze wyglądasz.
– Matko, czy ja go już nie zobaczę? – rzekł z cicha.
– Wynieśli go już wieczorem do kościoła – odparła szeptem.
– Dlaczego umarł? Młodszy był ode mnie. Może... może... – tu głos mu zadrżał – może nie mieliście środków do ratowania go, a ja nic nie wiedziałem.
– Nie, nie. Nic nie brakło z ludzkich środków, ale nie było ratunku. Przeziębił się... zapalenie płuc... w cztery dni... było trzech kolegów... wola Boża.
Zaplotła ręce na kolanach i utkwiła oczy w przeciwległej ścianie. Jóźwicki spojrzał też i zobaczył małą fotografię, marną robotę małomiasteczkowego zakładu, w ubogich drewnianych ramkach. Bez pytania wiedział, że to „on” był, i chciwie się weń wpatrzył.
Blada, sztywna podobizna, twarz o myślących i wesołych zarazem oczach i uśmiechniętych ustach; jakaś jasność, i siła, i dobroć w całej głowie, nie odznaczającej się zresztą pięknymi rysami, ani kształtami.
– Dawna fotografia? – spytał.
– Sprzed trzech lat.
– Wygląda na trzydziestoletniego.
– Taki był zawsze... do ostatniej chwili. Jóźwicki, który był zdjął ze ściany fotografię, zawiesił ją z powrotem i dopiero teraz rozejrzał się po pokoju, i spostrzegł, jak był mały, niski i ubogi.
– Matko – wybuchnął – i wy tu w takiej biedzie i niedostatku jesteście, a ja nic nie wiedziałem.
Staruszka spojrzała wokół ścian. Oklejone były tanim obiciem, przeciętym gdzieniegdzie drzeworytem lub kolorową litografią. Sprzęty były twarde, stare, ledwie kilka sztuk, każdy inny. Komódka, stolik, fotel, kilka krzeseł, w głębi jej łóżko. Z prostych desek podłoga, upstrzona gdzieniegdzie kawałkiem kilimka, w oknach niskich wazoniki z kwiatami.
Patrzyła długo, wreszcie rzekła:
– Może tu nieładnie, nieświetnie, ale nie miałam tu ani jednego dnia bez radości i szczęścia, aż do tego ostatniego tygodnia. Piętnaście lat tu spędziliśmy, zrazu jako lokatorzy, od trzech lat dopiero jako właściciele. Zbierały się powoli sprzęty, po sztuce, każdy z taką uciechą! A szczęście zawsze było takie wielkie!
– A przedtem gdzie żyliście?
– Przedtem... dziesięć lat w Tiumeniu!
– Ach, tak! A przedtem?...
– Mieszkałam w Wilnie. On się uczył. Gdy skończył, już się nie rozstaliśmy... aż teraz... na krótko!...
– I dlaczegóż osiedliście tu, w takim zakątku? Jakież to życie, jaka kariera, co za praktyka i praca? Piętnaście lat, żeby zdobyć tę ruderę i te rupiecie!
– Nie urągaj. Nam było dobrze z tym, ze wszystkim, co nas otaczało, i z każdą pracą. Czego chcieliśmy i pragnęliśmy, to on spełnił: co zamyślił, dokonał. Pewnie, że to rupiecie... pewnie... ale on to kochał.
Przesunęła ręką po oczach i umilkła.
Adam coraz bardziej wracał do przytomności i zwykłej rozwagi. Odczuwał oburzenie, że matka była w takim położeniu. Ten domek zagrodnika, to ubóstwo urządzenia, ta jej wytarta, czarna suknia, ta lampa kosztująca rubla, te jej spracowane ręce, szyjące żałobę, te kraty koślawe, te okienka z drobnych szybek – wszystko napełniało go wstrętem, upokorzeniem, zgrozą. W głębi duszy miał już obraz tego brata ideologa i niedołęgi, który nie potrafił nawet stworzyć dobrobytu i wygody tej jednej starej kobiecie, którą niby to zapewne kochał i przez którą był widocznie ślepo kochany.
Cały jego praktycyzm, rzutkość i bystrość przemysłowca burzyły się na taką apatię i gnuśność. Ale nie śmiał odezwać się z krytyką zmarłego, więc tylko myślał, jak matkę stąd zabierze, jaki jej da przepych i wygodę, jaką opiekę i jakim sercem otoczy. A tymczasem poczuł się w obowiązku zająć się od razu interesami i spytał:
– Przybyłem tak późno, że już nie mogę służyć inaczej, tylko finansowo. Wszystkie koszty moje, pozwoli mama. Zapewne pan Włodarski mamę wyręczał. Proszę, mamo, wziąć wszystko, proszę!
Położył przy niej portfel, na który popatrzyła smutno.
– Nie trzeba pieniędzy, Adamie, nic nie trzeba.
– Mama mi nie odmówi przecież – rzekł gorzko.
– Nie, ja ciebie nie chcę urazić w dobrej chęci, ale naprawdę nie trzeba. Spytasz Włodarskiego... Aleś ty zdrożony, zmęczony, głodny. Jak ja pamięć i myśli potraciłam!
Wstała i przeszła do sąsiedniego pokoju; słychać było, że rozmawiała ze służącą, i po chwili zawołała go.
Zobaczył pokój równie ubogi i skąpo umeblowany. Była to jadalnia, i posiłek już był podany przez starą służącą, która ciekawie obejrzała gościa.
– Poproś pana Włodarskiego! – rzekła jej Jóźwicka. Sługa wyszła, a staruszka dodała:
– Zasnął zapewne. Tyle nocy czuwał nad nim, a potem ze mną...
– Czy to może krewny nasz?
– Nie to wychowaniec Kazia.
Podała mu półmisek z potrawą, zajęła się herbatą.
Zastawa była skromna: gruby fajans i szkło zapewne miejscowej produkcji, stół ceratą pokryty, długi. Pod ścianami na półkach książki, a wyżej, szeregi poglądowych i geograficznych atlasów.
Wyglądało to, jak szkoła, i zrobił głośno tę uwagę.
Staruszka spojrzała wokoło i rzekła:
– Dużo tu przeszło chłopaków... i wyszło ludzi. Gwarno bywało... teraz cicho!...
Chciał Jóźwicki dalej pytać, ale wszedł Włodarski. Przywitali się jeszcze raz, i młody mężczyzna zajął miejsce u stołu.
– Byłem przed chwilą na plebanii – rzekł do staruszki – i ułożyliśmy z księdzem przebieg ceremonii.
– Proszę pana – rzekł żywo Jóźwicki – matka mi pozwoliła ponieść koszt pogrzebu, więc jestem do dyspozycji i chciałbym, żeby to było zrobione jak najokazalej, o ile to przy miejscowych środkach jest możliwe.
– Proszę pana – odparł młodzieniec – to ani moja, ani pana, ani nawet pani wola i rzecz. Pogrzeb pana doktora nie my urządzamy i robimy. Jego grzebie Kodymno; my z księdzem i policją radziliśmy nad przebiegiem ceremonii.
– Jak to... niby? – spytał, nie rozumiejąc Jóźwicki.
– „Ojca chowają dzieci!” – tak mi rzekli seniorzy robotników, miasteczka i wsi okolicznych po śmierci pana Kazimierza. Pani przyznała im prawo.
Jóźwicki poczuł wzruszenie.
– Wynagrodzę im to po królewsku! – rzekł.
Włodarski brwi zmarszczył, ale nic nie rzekł.
– Nie masz wieści od Ławrynowicza? – spytała staruszka.
– Nie... jedzie na pewno. Rano będzie.
– Czeka mama jeszcze kogoś?
– Wychowaniec Kazia, doktor. Już drugi rok praktykuje w Łodzi.
– Słyszałem o nim. Bardzo zdolny i wzięty.
– Ojciec jego jest do tej pory mechanikiem, u nas w fabryce – rzekł Włodarski. – Mamy kilkunastu ludzi z Królestwa, reszta już wszyscy tutejsi.
– Pan mówi: „już”. Więc przedtem byli wszyscy z Królestwa.
– Nie... przedtem byli sami Czesi i Niemcy.
– Dużo państwo zatrudniają ludzi?
– Trzysta rodzin!
– A pan już dawno pracuje?
– Już piąty rok.
– Pan studiował w kraju?
– Skończyłem politechnikę w Dreźnie, praktykowałem jeszcze w Czechach, byłem rok w Anglii.
– I to pierwsza pana posada?
– Pierwsza i ostatnia. Jestem ze szkoły doktora. Tu wzrosłem, tu zostanę!
Rozejrzał się po ścianach z jakimś serdecznym smutkiem, potem spojrzał na staruszkę i rzekł:
– A pani nic nie je! A pani obiecała!...
– Piłam herbatę, doprawdy, piłam! Wyście też obydwaj pomęczeni, i tak już późno. Zaprowadzę cię na spoczynek, Adamie... Taką miałeś daleką i nużącą drogę!...
Zapaliła świecę i poprowadziła go przez sień do narożnej izby, która widocznie była gabinetem doktorskim. Posłanie znalazł gotowe na otomanie. Matka pocałowała go w czoło i wyszła.
Patrzył za nią. Jaki zachowała pomimo lat chód żywy i jaką prostą postać!
Pozostał sam i obejrzał pokój. I tu nie było śladu jakiegokolwiek komfortu i dobrobytu: wszędzie ta sama prawie bieda. Jedna szafka z narzędziami, druga z podręczną apteczką, umywalnia, szafa z książkami, fotel, kilka krzeseł i biurko, zarzucone papierami i gazetami.
Na biurku fotografia matki i kilka cenniejszych drobiazgów, zapewne podarków. Między innymi zauważył nóż do papieru, ślicznie rzeźbiony, z napisem: „Tiumeń, Przesylna, Doktorowi naszemu”, i żelazny kałamarz, arcydzieło kunsztu, z napisem: „Ślusarze po tyfusie 1890 swemu świętemu”.
Poczuł się wreszcie wyczerpany i zmożony wrażeniami, położył się i zgasił światło. Długo jednak zasnąć nie mógł – ów brat, znany tylko z nędznej fotografii, stał mu w oczach, a on mu powtarzał wciąż jedno: „Jak mogłeś moją matkę utrzymywać tak nędznie?... Dlaczego się do mnie nie odwołałeś?”
Rano zbudził go hałas przed domem, zakrawający na ostrą kłótnię i bójkę. Gdy się zerwał i spiesznie ubierał; posłyszał opanowujący wrzawę głos Włodarskiego. Wyjrzał przez okno i zobaczył gromadę furmanów Żydów z batami w ręku, dowodzących czegoś hałaśliwie. Włodarski uspokajał. Żydzi skakali sobie do oczu, tkali gwałtem Włodarskiemu do rąk jakieś blaszki.
Wreszcie on wszystkie te znaki wziął, zmieszał i poszedł z nimi do domu. Wrócił po chwili i rzekł głośno:
– Pani wyjęła siódmy numer. Uspokójcie się! Żydzi pomrukując, poszli do furtki; kłótnia uciszyła się, jak zaczarowana.
– Co to było? – spytał Jóźwicki, spotykając Włodarskiego w sieni.
– Wszyscy chcieli wieźć panią Jóźwicką na cmentarz. Trzeba było losować. Teraz się niepokoję, czym przyjedzie Ławrynowicz, bo na kolej nikt z nich nie pojechał.
– Czy cmentarz nie w mieście?
– O, bardzo daleko, aż za fabryką.
– Karawan zamówiony?
– Jest, i dyrektor fabryki przeznaczył do niego swe konie, ale będzie chyba tylko dla formy.
Weszli do jadalni. Staruszka robiła herbatę, ubrana w czerń, którą wczoraj sobie poszyła, spokojna; chciała się nawet do syna uśmiechnąć, ale nie zdołała, kurczowo zadrgała twarz tylko.
– Już dziewiąta, a Ławrynowicza nie ma! Spóźni się! – rzekła.
– Ot i jest! – zerwał się Włodarski, wyjrzawszy przez okno.
Od furty szedł barczysty, elegancko ubrany mężczyzna, za nim dwóch ludzi niosło spore kufry.
Po chwili nowo przybyły wszedł do jadalni i przypadł do kolan staruszki. Nie płakał, przez chwilę nie mówił nic, tylko jej ręce całował. A potem odezwał się drżącym głosem:
– Depesza o chorobie nie zastała mnie w domu, a po tej drugiej zabawiłem dwa dni, żeby sprawy uporządkować i już nie potrzebować wracać.
– Już nie odjedziesz?
– Jakeśmy postanowili. Bodaj bym tylko potrafił tym się stać czym on był!
Głęboko odetchnął i wstał. Wtedy dopiero spostrzegł obcego i zesztywniał.
– Mój syn Adam – rzekła staruszka.
– Ławrynowicz. Uścisnęli w milczeniu dłonie.
– Pojedziemy już! – odezwał się Włodarski. Staruszka odziała się w niemodne palto i zrudziały stary kapelusz, i wyszli przed dom.
Dzień się wypogodził, jeden z tych rzadkich słonecznych dni późnej jesieni. Jóźwicki zobaczył teraz całą posesję. Domek był drewniany, typowy dworek z małego miasteczka. Jednym bokiem już się pochylił, gontowy dach zielony był od mchu, ze ścian tynk w wielu miejscach poopadał – rudera!
Przed nim był spory dziedziniec, plac widocznie dziecinnych zabaw sportowych i gimnastyki, na boku rabatki ze szkieletami i zwłokami letnich kwiatów, w głębi sad owocowy. Całość stanowiła może dwie morgi – ot, marna zagroda mieszczańska.
U furty na ulicy stały dwie landary i woźnica pierwszy począł wołać:
– Ja, numer siódmy! Ja wiozę panią!
Jóźwicka spojrzała serdecznie na pejsatego furmana i wsiadła z Adamem.
W kościele biły już dzwony.
Gdy wynurzyli się z uliczki, zobaczyli plac przed kościołem, zatłoczony ludźmi, którzy utworzyli dla nich jakby szpaler, i na widok staruszki, co do jednego odkryli wszyscy głowy. Zresztą była cisza, tylko te dzwony gadały.
U bramy kościelnej było sporo ekwipaży i bryczek, a gdy stanęli, kilku starych, po miejsku ubranych mężczyzn otworzyło drzwiczki i na ręku wyniosło prawie Jóźwicka z landary. Adam jej podał ramię i szli wśród pochylających się, odkrytych głów i uroczystej ciszy. Jóźwicki czuł dziwne ściskanie i bicie serca.
Kościół cały był jedną masą świeżej świerczyny. Wysoko, pośrodku, w mnóstwie świateł szarzała dębowa trumna, jak w gaju. Nie było w niej wieńców ani wstęg. Pierwsza ławka czekała na Jóźwicka, w następnych było nieco sąsiedniego obywatelstwa, nieco kapeluszy damskich, trochę miejskiej inteligencji, ale tłum zbity, gęsty, stanowiły kapoty, siermięgi, kurty robotnicze, i jak Jóźwicki z podziwem zauważył, chałaty żydowskie. Stali, jak jedna zgodna armia, robotnicy, chłopi Rusini, mieszczanie i Żydzi. Stali poważni i skupieni, patrzyli wszyscy na trumnę.
Zaczęły się egzekwie, potem Msza, wreszcie ruch się uczynił w tłumie, jakieś porządkowanie, wokoło katafalku skupili się mężczyźni, zbliżyli się panowie z ławek, Włodarski i Ławrynowicz.
Jóźwicka modliła się cały czas bez łkań i jęków. Z oczu jej, utkwionych w trumnie, sączyły się ciche łzy, usta poruszały się czasem.
Gdy ludzie poczęli spuszczać trumnę, gdy ją wzięli na ramiona, zajęczała raz tyko i wstała, by iść za nią aż do ostatecznego kresu.
Uderzono we wszystkie dzwony, otworzono na oścież podwoje kościoła: krzyż, chorągwie, ksiądz, trumna wysoko nad tłumem, wszystko wysunęło się na rynek, i wyszło też słońce zza chmur jesiennych. Tłum runął na zewnątrz, ale Jóźwicką i Adama, który ją prowadził, otoczył kordon robotników, by ochronić od nacisku ludzi.
Ksiądz chwilę się zatrzymał, bo karawan czekał przed furtą, ale szmer się podniósł, rósł, ogarnął cały tłum.
– Nie damy wieźć... zaniesiemy! On z nami był do końca, my z nim! Nie damy wieźć!
Karawan się usunął. Tłum zwartą masą otoczył trumnę, zajaśniały w słońcu krzyże i chorągwie, zamigotały tysiące świateł, wszystkie dzwony, jakie były w mieście, biły, uformowano pochód, ksiądz zaintonował śpiew, który podjęły młode głosy chłopaków, poprzedzających trumnę, zgodnym chórem.
Pochód się wysunął, minął rynek, skręcił w uliczkę, i nie miał, zda się, końca.
Ławrynowicz na pół przemocą wprowadził staruszkę do powozu i z nią pozostał. Za trumną szedł Adam z Włodarskim; ludzie niosący byli zmieniani gwałtem przez coraz nowych, i widział Adam, że cisnęli się jednako i panowie, i chłopi, i robotnicy... Wszyscy do tej trumny, jakby do zaszczytu.
– Co ludu się zebrało! – szepnął Adam.
– Bo nikt nie został w domu, a i fabryka dziś stoi. Wszyscy są! – odparł Włodarski.
– Bardzo poczciwi ludzie!
– Poczciwi! Ludzie będą zawsze poczciwi dla tych, którzy ich kochają. Bywają wyjątki, ale to wyrodki. Ten tłum nie dowodzi mocy swego uczucia, lecz wielkości duszy tego, którego w grób niesiemy. Miał wszystkich w sercu i myśli, i wszyscy są z nim, do ostatka! O, teraz go nasza fabryka żegna.
Pochód wił się już po drodze podmiejskiej, opodal czerwieniały mury fabryki i białe domki osady robotniczej, i oto te mury się ozwały; nad dachami wy kwitły smugi pary, rozległy się gwizdy wszystkich sygnałów, zadźwięczały wszystkie robocze dzwony i dzwonki. Z osady wysypały się dzieci i kobiety, usypały drogę świerczyną i przyłączyły się także do pochodu.
Jóźwicki szedł, szedł, po wybojach, po błocie, nie czując zmęczenia ani niewygody. Taki miał w głowie natłok wrażeń, taki szum, takie dziwne dławienie w gardle.
A już ukazał się cmentarz w borze, mnóstwo krzyży i kapliczka, domek grabarza. Dzwon stamtąd począł witać i wołać tego, który ku spoczynkowi dążył.
Zbliżała się ostatnia chwila rozstania.
Gdy się staruszka znalazła nad otwartą katakumbą, obok trumny, przypadła do tego drzewa, objęła je ramionami, zajęczała. I nagle jakby huragan przeszedł po tłumie, zajęczały, załkały wszystkie piersi, zgłuszyły modlitwy i śpiewy.
Adam Jóźwicki cały się wstrząsnął. Widział tłumy na pogrzebach, eskortę uznania lub sympatii, formę oddania czci zmarłemu, ale takiego jęku tysięcy nie znał, nie przypuszczał, że jest możliwy.
Ławrynowicz szepnął coś staruszce i pomógł jej powstać. Potem skinął na ludzi, pokazując ją oczyma, i uciszyli się, ciche tylko chlipanie rozległo się tam, gdzie były kobiety. Spuszczono trumnę w grób, i wtedy ksiądz przemówił. Młody był, o energicznej twarzy, i dobrych oczach. Mówił głosem, który się łamał i wiązł chwilami w gardle.
– „Bracia, otośmy w grób złożyli tego, który nas miłował. Co bym wam rzekł o nim, to tylko słowa będą blade. Nie ma wśród nas żadnego, który go ojcem nie zwał, i ze mną po nim nie płakał, i nie błogosławił go. I oto opuścił nas ten, który nas miłował, ale myli się, kto sądzi, że go już nie ma wśród nas. Był on tu i pozostanie, bo nie ujrzy każdy z nas domu jego, matki jego, uczniów jego, czynów jego, nie wspomni żaden z nas dobra i cnoty, żeby jego pamięci i życia nie czcić, jego myśli i duszy nie miłować. Jak sieroty i rozbitkowie się czujemy, ale zarazem za synów się jego uważając, bierzemy po nim dziedzictwo święte, chlubne i nieoszacowane, i obowiązek miłowania tego, co on miłował, pracy i cnoty, jakiej on nas uczył, służenia temu, czemu on służył. I będzie on zawsze wśród nas, jeśli będziemy jego godni. Niech mu ta ziemia będzie lekka, bo ją miłował!”
Ksiądz umilkł, schylił się, rzucił na trumnę garść ziemi.
Jóźwicki wziął też trochę piasku w rękę, ale zamiast rzucić w grób, trzymał w dłoni i zapatrzył się w robotnika, który stanął obok księdza, i bardzo blady, z drgającymi rysami twarzy, cisnąc do piersi swą czapkę, mówić począł.
Zdało się Jóźwickiemu, że go zna, że go często widział, że głos jego słyszał, tak podobny był do tej rzeszy fabrycznej, z którą spotykał się prawie co dzień u siebie. Ach, jak on ich znał! – zdawało mu się. Ich postacie barczyste, ich ręce twarde i zdeformowane narzędziem, często okaleczone wypadkiem i cerę ciemną i jakby zadymioną, ich rysy zgrubiałe i tępe, ich oczy martwe lub złowieszcze, ich milczenie posępne lub ryk uwolnionej z pęt bestii. Widział i znał ich w różnych fazach: pokory, pochlebstwa, strachu przed władzą, wykrętów fałszywych, czasem pijanego zuchwalstwa, i z doświadczenia nie lubił i był ostrożny, gdy mówili.
Gdy tłum ten się zbierał bezczynny i wybierał spośród siebie mówcę, Jóźwicki zwykle pierwszym instynktownym ruchem skupiał się do jakiejś walki i szukał w kieszeni rewolweru. I teraz w pierwszej chwili doznał tego uczucia, ale tylko w pierwszej chwili.
– Bracia i towarzysze, i wszyscy ludzie tutejsi, od najbogatszych do najuboższych, którzyśmy się tu zeszli, jakby jedna familia! Czy pomnicie wy, jak tu u nas się działo przed laty piętnastu, kiedy ot my tu się zabłąkali aż z końca świata, szukając chleba, stagnacją fabryczną zniszczeni! W fabryce byli Niemcy, na wsi Rusiny, w mieście Żydzi, a każdy jeden drugiego nienawidził, jeden drugim pogardzał, jeden na drugiego wilkiem patrzył. Nas pięciu przybyło jeszcze innych i już całkiem obcych. Do fabryki nas nie przyjęto, we dworach nas się lękano, na wsi traktowano jak włóczęgów: musieliśmy żebrać, żeby mieć o czym dalej się wlec. Po jałmużnę przypadkiem zaszliśmy do niego... i ot, jaka była jego jałmużna. Na jego słowo po kilku dniach przyjął nas dyrektor na najmarniejszą robotę, i zostaliśmy. Nie starczyło zarobku na chleb, on nas żywił; nie starczyło na odzież, on nas odział; nie było dachu, jego dach nas ogarnął. Tylko jednego wymagał: „Nie czyńcie mnie wstydu... nie czyńcie sobie wstydu”. To tak się zaczęło. Było nas, jego domowników, pięciu, a jest nas teraz w fabryce trzysta rodzin, i wszystkich ludzi, którzy z nami żyją i mieszkają w tej okolicy, bierzemy za świadków, żeśmy wstydu nie zrobili ni jemu, ni sobie! I wszystkim ludziom tutejszym dziękujemy, że nas przyjęto za swoich, jako on zalecał. I dziękujemy starszym naszym i zwierzchności, że uczynili nam pracę dobrą i korzystną, życie zdrowe i wygodne... na jego prośby i starania. Staraliśmy się tak być, jak on chciał, i błogosławimy go za to, i pamięć jego świętą zachowamy wśród siebie, pewni, że będą jemu podobni ci, których on wybrał i nauczył, żeby po nim wzięli kierunek naszych uczynków i potrzeb. Aby znak był po wsze czasy myśli jego, czynimi z groszy naszych szpital jego imienia, bo wiemy, jak on tego zawsze pragnął!
– Uczynimy! – przeszło uroczyście falą głosów po tłumie.
Posypały się na trumnę grudki ziemi, rozległo się ostatnie: „Anioł Pański”.
Jóźwicki się rozejrzał. Ławrynowicz i Włodarski prowadzili staruszkę do powozu; tłum ich przeprowadzał.
Duża gromada skupiła się na uboczu wokoło mówcy i słychać było dysputę.
– Dlaczego my nie możemy dać! – wołał jakiś w kapocie zagrodnik.
– A namże win ne bafko buw? – oburzał się jakiś chłop, przez głowy ludzkie podając rubla.
– Jak wszyscy, to wszyscy! – coraz więcej wołano.
– Bierzcie, Ławrynowicz!
– No, to wołajcie pana Włodarskiego, nie dam sam rady.
Skoczył ktoś i wrócił z Włodarskim.
Tłum kładł srebro i papierki, dawali zobowiązania do jutra. Jóźwicki, jak zahipnotyzowany patrzył. Wszyscy byli – datki wszystkich. I grubsze asygnaty obywateli, i dyrektorów, i inteligencji, do wytartych czterdziestówek kobiet w chustkach, do zmiętych papierków kramarzy, Żydów i chłopów.
Zrazu Włodarski chciał zapisywać ofiarodawców, ale za wielu się cisnęło, za wielu powtarzało:
– Na co pisać? Wszyscy dajem... ile kto może. Będzie mało, to potem znowu dołożym.
Tu Jóźwickiego coś pchnęło, wydostał się z tłumu do Włodarskiego i rzekł:
– Ile zabraknie, to ja dołożę. Jestem jego bratem. Tłum się rozsunął, poczęli mu się przyglądać, coś szeptać, wreszcie jakaś kobieta rzekła:
– Szczęśliwy pan, że Bóg jeszcze taką matkę uchował po jego stracie!
– Dziękujemy panu za ofiarę! – rzekł Włodarski. Jóźwicki skierował się ku wyjściu razem z tłumem. Dzień jesienny miał się już ku końcowi, niebo znowu zasnuło się chmurami.
Jóźwicki zaniepokoił się o matkę, wsiadł do jakiejś landary i kazał jechać prędko.
W szarym mroku domek doktora wydal mu się jeszcze nędzniejszy, jeszcze bardziej ruderą. Matkę zastał w jadalni z księdzem.
Zapoznała ich z sobą i po chwili obojętnej rozmowy, Jóźwicki bardzo gładko zagaił sprawę zapłaty za pogrzeb. Ksiądz spojrzał na niego, jakby z wyrzutem, i odparł:
– Pan Kazimierz sam to już załatwił.
I zapanował dziwny chłód. Ksiądz się zaczął żegnać i rzekł, wychodząc, do staruszki:
– Więc od jutra wieczorem będę już co dzień przychodził na lekcję. Dzieci są uprzedzone. Czy doktor Ławrynowicz wyszedł?
– Poszedł już do chorych. Tyle czasu byli bez opieki! Gdy zostali we dwoje tylko, Jóźwicki począł nerwowo chodzić po jadalni. Miał natłok myśli, a nie umiał ich wyrazić.
Wreszcie usiadł obok matki, wziął jej rękę w swoje i począł ją całować.
– Mamo, wiecie, że jestem bogaty, bardzo bogaty. Mam żonę i jednego syna! Żebym się teraz z interesów wycofał, stracę milion; jeśli dalej pracować będę, fundusz będzie co rok wzrastał. Nie przeżywam dochodów, a przecie na nic nie skąpię. Co teraz będzie? Ach, jak pragnę, by mama ze mną była, bo, mamo, ja pomimo wszystko bardzo sam jestem!... Poczułem to teraz, dotychczas nie myślałem!... Sam, i spracowany, i już zdarty życiem. Jak bym ja się poczuł szczęśliwy, gdybym mamę miał przy sobie! Ja przecie nie winien, że tak dotychczas było! Gdybym wiedział, gdybym przypuszczał...
Urwał, czując, że winien; nie śmiał dalej mówić.
– Teraz mama do mnie należy... teraz musimy być razem, teraz...
Popatrzył na nią, trochę niepewny, czy nie urazi tym co powie.
– Teraz, mamo, my to miasteczko i tych ludzi osypiemy złotem za ich uznanie dla Kazimierza. Co im trzeba: szpitala, szkoły, ochrony, zapomogi, wszystko im mama da, wszystkie potrzeby zaspokoi. Ja mam na to wszystko dość funduszu, ale przecie matki im nie mogę zostawić... nieprawda? Nie może mama żyć nadal w tej ruderze, wśród tych rupieci, cierpieć niedostatku...
– Nie mów tak! o nie mów! – przerwała mu. – O, Adamie, czyż ty naprawdę mogłeś myśleć, że ja to opuszczę!? Dla ciebie to rudera i rupiecie, dla mnie to ukochane gniazdo, i skarby, i ideały nasze. Ja się tu czułam zawsze szczęśliwa i bogata, a teraz... mój Boże, teraz... ja tylko dlatego przeżyłam go, dlatego mi z bólu i rozpaczy serce razem z nim nie pękło, że jego matką si czułam! Tu jego duch, jego myśl, jego praca... Dlategi żyję. Nie mów tak, nie mów! Mnie tak ciężko słuchać, żeśj ty taki obcy! Mnie ciebie bardzo żal!
– Prawda, żem inny, prawda! Ja nie rozumiem, mnie t oburza widzieć mamę w takim otoczeniu. Ja nie zniosę, żeby mama tak została, jeśli stąd wyjechać do mnie nie chce. Dobrze, ale ja tu mamie stworzę odpowiednie gniazdo, dam odpowiednie wygody i ja tu do mamy przyjeżdżać będę. Dobrze, mamo?
Ukląkł przed nią i błagał, do głębi wzruszony. Staruszka potrząsnęła głową:
– Nie, Adamie, nie. Ja tu zostanę, jak byłam i czym byłam. Rudera jeszcze mnie przestoi, rupiecie te kocham! I pieniędzy twoich tu nie wezmę... Nie, to wszystko tutaj, jak jest i co jest, to Kazia dziedzictwo. Nic nie zmienię. Tobie się to wydaje nędzą i niedostatkiem, bo ty znasz przepych i zbytek. Gdybyś znał mieszkania i sprzęty robotników, którzy na twój przepych pracują, gdybyś pokochał i przecierpiał nędzę i niedostatek prawdziwy – ich, to byś nie grzeszył, nazywając nasz byt nędzą. Jam syta, odziana, mnie ciepło, mój byt bezpieczny, mogę próżnować, gdym chora, mam czas na czytanie, nie grozi mi głód z racji stagnacji, oszczędności fabryki, starości, niechęci starszego... jak można! Słuchaj, chcesz wydawać tysiące tutaj dla mnie, wydaj je dla mnie tam, u siebie. Wydaj je, myśląc o mnie, a będziemy wtedy wszyscy troje razem. A do mnie tu przyjeżdżaj, pókim żywa, przyjeżdżaj często, a gdy umrę, połóż mnie przy Kaziu i uszanuj te rupiecie nasze, i podaruj je temu, kto o nie cię poprosi. Bo widzisz, te rupiecie to... to... moje klejnoty!...
Łzy przerwały jej mowę, łkanie ciche wstrząsało nią.
Wtem rozwarły się drzwi: weszli Ławrynowicz i Włodarski, a za nimi dwóch majstrów fabrycznych. Położyli na stole dwie czerwone chustki pełne pieniędzy, a potem przystąpili do staruszki, pocałowali jej rękę, i jeden przemówił:
– Przynieśliśmy zebrane pieniądze. Niech pani je schowa i z panami tymi sprawą pokieruje. My, co w naszej mocy, zrobimy. Mendel Sysel obiecał dać drzewo na szpital, pan Rudnicki daje sto tysięcy cegły, chłopi ją darmo zwiozą, a mieszczanin Taras Bur daje plac swój za młynem. „Stanowy” obiecał papiery, jakie trzeba, wyrobić, majstrzy za pół darmo zrobią. Byle nam pani zdrowa była, daj Boże!
Staruszka opanowała się siłą woli, a drugi majster dodał:
– Boć pani z nami zostanie?
– Zostanę, dziatki, zostanę! Gdzieżbym była do końca!
– To i dzieci można wieczorem przysyłać?
– Od jutra, a jakże! – Ksiądz tymczasem syna zastąpi.
– Potem ja! – odezwał się Ławrynowicz. – Tylko się trochę z chorymi urządzę.
– Bo byśmy też pani od siebie i nie puścili! – rzekł majster, rzucając spojrzenie ukośne na Jóźwickiego.
– Dziękuję wam za wszystko i za ten pochówek serdeczny... – zaczęła, ale łzami się zalała, i tylko objęła ich za głowy, a oni też dławieni żałością, nic nie rzekłszy, prędko wyszli.
– To ci, którzy urządzili pogrzeb! – szepnął Włodarski do Jóźwickiego. – Czy można im wspomnieć o zapłacie?
Ten potrząsnął w milczeniu głową.
– Przynajmniej mój dar na szpital może się zda? – rzekł po chwili nerwowym tonem.
– Zaczniemy tutejszymi środkami. Jeśli zbraknie, u – dam się do pana.
– Nie zbraknie! – mruknął Jóźwicki z jakąś zawiścią.
Czuł się niczym, i obcym, i samotnym, i bezradnym, i serce napełniała mu niechęć i upokorzenie, żal przy tym do matki, zazdrość o tego brata. Zdało mu się, że wtedy, gdy się nimi dzielono w dzieciństwie, popełniono względem niego krzywdę: jakim prawem dano mu miliony, a temu matkę!? Bo nie miał matki i już mieć nie będzie; tamten ją zachował sobie, za grobem nawet... tamten – od rupieci!
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.