Rycerz i dama - ebook
Rycerz i dama - ebook
Rand wiernie służy Henrykowi V. W nagrodę za wykrycie groźnego spisku przeciwko królowi dostaje ziemię i obietnicę małżeństwa z panią tych włości, Lianną. Dumna Lianna, krewna księcia Burgundii, nie zamierza oddawać ręki i zamku Anglikowi. Jedynym wyjściem z sytuacji jest szybki ślub z innym mężczyzną, jednak to małżeństwo okazuje się pasmem rozczarowań. Nic dziwnego, że Lianna ulega urokowi przypadkowo poznanego rycerza. Nie chce plamić rodowego nazwiska, dlatego udaje służącą. Nie wie, że płomienny romans połączył ją z Randem, który również podaje się za kogoś innego. Wkrótce Lianna zostaje wdową i postanawia ułożyć sobie życie u boku ukochanego, ale wtedy wychodzi na jaw prawdziwa tożsamość Randa. Upokorzona, nie chce więcej widzieć na oczy kłamliwego Anglika, ale on zawsze staje śmiało do walki. Czy starczy mu sprytu i cierpliwości, by wygrać bitwę o serce ukochanej?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5481-6 |
Rozmiar pliku: | 868 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Westminster
styczeń 1414
Usiadł nago w drewnianej balii i z napięciem czekał na strumień zimnej wody, który miał lunąć z ręki stojącego za jego plecami króla Anglii, Henryka V. Wiatr gwizdał, współgrając z głosami rozbrzmiewającymi w mroku kamiennej komnaty.
– Zawsze sądziłem, że Enguerrand Fitzmarc zdobędzie ostrogi na polu bitwy – rzucił Thomas, książę Clarence.
– Gdyby nie Rand, Lollardzi znad Tamizy zarąbaliby i ciebie, i twojego królewskiego brata – powiedział Richard Courtenay, biskup Norwich.
Randa ogarnął wstyd. Cóż on takiego zrobił poza podsłuchaniem fanatyków religijnych? Wyszedł o świcie, by pograć na harfie, przypadkiem natknął się na spiskowców i ledwie uszedłszy cało, zawiadomił króla. Byle kmieć mógłby to zrobić.
– Czy jesteś gotów – spytał z uroczystą powagą król Henryk – oczyścić się z dotychczasowego życia?
Rand zawahał się. W przeciwieństwie do wielu aspirantów, którym marzył się stan rycerski, wcale nie miał ochoty porzucać swojego życia: spokojnych zachodów słońca nad donżonem zamku Arundel, ujadania psów podczas polowania, srebrzystych tonów harfy płynących nad wrzosowiskami hrabstwa Sussex, ciepłej dłoni Justine…
Mężowie w komnacie umilkli. Król czekał.
– Tak jest, Wasza Królewska Mość – powiedział Rand.
Woda, pobłogosławiona przez biskupa i oziębiona styczniowym powietrzem oblała jego ciało od głowy po palce stóp.
Do przodu postąpił Jack Cade, giermek Randa. W okaleczonej ręce trzymał narzędzia golibrody.
– Jeszcze kilka takich kąpieli – mruknął – a bez trudu dotrzymasz przysięgi czystości.
Oczyszczony z wcześniejszego życia, pozbawiony dawnej postaci, został ubrany w koszulę, rajtuzy i ciżmy. Wszystko czarne, żeby nigdy nie zapomniał o własnej śmiertelności. Na to włożył białą tunikę, która symbolizowała czystość oraz intensywnie czerwoną pelerynę, która miała świadczyć o jego szlachetności i chęci przelania krwi za Boga i swego władcę.
Jack owinął go białym pasem.
– Czy mam go poluzować, Enguerrandzie Bez Skazy? – spytał.
– Uważaj na swoje maniery – warknął Edward, zażywny książę Yorku.
– Daj spokój, kuzynie – powstrzymał go król. – Tom też użył przydomka Sans Tache. Bez Skazy. – Henryk obrzucił kandydata na rycerza uważnym spojrzeniem. – Wydaje mi się, że to nawet pasuje. Na mą duszę, Rand! Urodziłeś się z tym cnotliwym wyrazem twarzy czy to tylko poza?
Król Henryk odwrócił się i poprowadził go przez Westminster i w górę po krętych schodach, które z sanktuarium Edwarda Wyznawcy prowadziły do ołtarza w rodowej kaplicy, którą Henryk kazał zbudować ku czci Bolingbroke’a, swego ojca. Nowy oręż oraz zbroja Randa leżały na stopniach ołtarza. Miecz położono na samym ołtarzu.
Courtenay odprawił mszę, po czym zaintonował:
– Wysłuchaj, Panie, naszych modłów i pobłogosław prawicą swego majestatu ten miecz, którym twój sługa pragnie być pasowany.
Rand spojrzał na miecz, który był darem od króla Henryka. Błyszcząca głownia, wykuta ze stali z Poitiers była pokryta złotem, w rękojeści w kształcie krzyża połyskiwało zielone oko szmaragdu.
Po mszy celebransi gęsiego opuścili kaplicę. Rand pozostał przed ołtarzem.
Henryk przysiadł na klęczniku.
– Zostanę z tobą, żeby dodać ci otuchy lub dać kuksańca, gdyby pokusa snu okazała się zbyt wielka. – Król pochyli się do przodu i skrzyżował nogi. – Jesteś dobrze zbudowany, Randzie Fitzmarcu. Ile to mierzysz?
Pamiętając, że pretendent do stanu rycerskiego powinien spędzić noc na cichej medytacji, Rand spuścił wzrok i milczał.
– Daj spokój, możesz mówić – ponaglił go król. – Chciałbym coś wiedzieć o człowieku, który ocalił mi głowę. Więc ile mierzysz?
– Dłoń… nie, może ze dwie ponad sześć stóp.
– Gdzie nauczyłeś się bitewnych umiejętności?
– Od mojego ojca, Marca de Beaumanoira. Ludzie hrabiego Arundel wzięli go w St. Malo do niewoli i uwięzili w zamku. Nigdy nie zdołał zapłacić okupu.
– Został więc w Anglii, spłodził syna i wychował go na rycerza – dokończył Henryk.
Rand podniósł wzrok. Król powiedział to po francusku. Grzeczność nakazywała odpowiedzieć w tym samym języku.
– Tak zrobił, mon sire. Nie było go jednak stać, by mnie pasować.
– Osiągnąłeś to, donosząc nam o spisku Lollardów. Piekielni fanatycy... – Zamilkł nagle, a jego oczy zabłysły. – Na Boga, ty mówisz po francusku! – Odrzucił głowę do tyłu. Jego śmiech odbił się echem od ścian kaplicy. – Twój francuski jest równie nieskazitelny, jak twoja reputacja.
Henryk pochylił się w stronę Randa.
– Czy masz jakieś posiadłości?
– Nie, Wasza Miłość. Jestem bękartem, a Beaumanoir zostało przejęte przez koronę francuską.
Król podniósł się i zniknął w cieniu na tyłach kaplicy. Rand usłyszał, że każe zbudzić swoich doradców. Do jego uszu doleciały szepty, gdy się naradzano i nagle poczuł, jak złe przeczucie niczym zimne ostrze wbija się w jego serce.
O wschodzie słońca Rand, idąc przed królem, jego dworzanami oraz duchownymi, udał się na dziedziniec, gdzie miała się odbyć ceremonia pasowania. Umysł miał niemal tak samo odrętwiały jak ciało. Przyodziano go w kolczugę, kirys i rękawice. Przez głowę wciągnięto mu białą płócienną tunikę ze złotym leopardem Plantagenetów, na szyi zawieszono amulet, kolejny dar króla Henryka. Talizman również miał wizerunek stojącego leoparda oraz maksymę: A vaillans coeurs riens impossible. Dla walecznych serc nie ma rzeczy niemożliwych.
Hrabia Arundel pochylił się i przypiął Randowi złote ostrogi.
– Twój ojciec byłby dumny, chłopcze, gdyby cię teraz zobaczył – powiedział.
Brzęcząc ostrogami, Rand podszedł do króla i wyciągnął ramię. Henryk położył błyszczące ostrze miecza na jego dłoni.
– Od tego miecza – powiedział król – zależy nie tylko twoje życie, lecz także los królestwa. – Przypasał miecz do prawego boku Randa, który teraz uklęknął. – Zamierzam ofiarować ci ziemie i żonę oraz nadać ci tytuł barona.
Serce Randa biło jak młotem. Jezu, tytuł i ziemie. Oraz żonę. Zaparło mu dech.
– Dostaniesz baronię Bois-Long, Longwood, nad rzeką Sommą w Pikardii – mówił Henryk. – Młoda dama to panna Belliane, siostrzenica księcia Burgundii. Jest moją poddaną, więc mam prawo nakazać jej małżeństwo. Zawarliśmy z Burgundią porozumienie.
Belliane... Nie miała jeszcze twarzy ani duszy, lecz wystarczyło jej imię, by odebrać mu wszelką nadzieję.
Henryk pochylił się do przodu.
– Bois-Long strzeże drogi w miejscu, gdzie wojska mogą przekroczyć Sommę. Jeśli mam odzyskać ziemie we Francji, potrzebny mi na tym terenie zaufany dziedzic. Moją wolą jest, aby ten związek został zawarty.
Wola króla. Nie było nic świętszego. Nawet obietnica, jaką Rand dał Jussie. Miał wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod kolan. Wzdrygał się na myśl, że ma udać się do wrogiego kraju, że ma poślubić jakąś nieznajomą. Jako Rand Fitzmarc mógłby się przed tym uchylić. Jako baron Longwood nie miał wyboru.
Patrząc królowi w oczy, odparł poważnie:
– Niech będzie wola twoja.
Król się uśmiechnął, ucałował go na znak pokoju, po czym wyciągnął swój miecz. Przyłożył go płazem do ramienia Randa i powiedział:
– Powstań, Enguerrandzie Fitzmarcu, pierwszy baronie Longwood. Pasuję cię na rycerza.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Bois-Long nad Sommą, Pikardia
Marzec 1414
To była jej noc poślubna.
Bryza znad rzeki poruszała płomieniem kaganka i cienie drgały na ścianach. Lianna, którą do małżeńskiej komnaty przyprowadził dowódca załogi zamku, nasłuchiwała, kiedy umilkną sprośne przyśpiewki.
Owinęła ramiona peleryną i usiadła w okiennej wnęce. Z roztargnieniem stukała palcem w brodę, słuchając odgłosów Sommy, której wody z pluskiem odbijały się od murów obronnych. Tańce, ucztowanie, salwy armatnie, niekończące się toasty na cześć nowożeńców były męczące, ale sprawiały jej też radość.
Uważała to małżeństwo za swój największy sukces. Nie dlatego, że mąż był przystojny, chociaż był, ani dlatego, że był zamożny, bo nie był. Także nie dlatego, że znalazła w nim pokrewną duszę. Doskonale wiedziała, że romantyczna miłość istniała wyłącznie na figlarnych freskach na ścianach.
Mimo to czuła satysfakcję. Małżeństwo z Francuzem, Lazare’em Mondragonem, ustrzegło ją przed poślubieniem angielskiego szlachcica, który na rozkaz Henryka, króla Anglii i pretendenta do francuskiego tronu jechał właśnie, by wziąć ją za żonę.
Ani trochę nie żałowała, że przeciwstawiła się rozkazom angielskiego uzurpatora. Nie czuła też strachu na myśl o konsekwencjach swego nieposłuszeństwa. Stawką przecież była suwerenność Francji.
Poderwała się, gdy usłyszała jakieś skrobanie. Powoli podeszła i otworzyła drzwi, a wtedy do komnaty wtoczyła się pijana dziewczyna.
– Nom de Dieu – powiedziała Lianna, po części rozbawiona, po części z irytacją. – Spójrz tylko na siebie, Bonne.
Na ładnej rumianej twarzy służki pojawił się krzywy uśmiech.
– No właśnie. Proszę na mnie spojrzeć, milady. – Jej oddech pachniał winem. – Sainte Vierge! Najświętsza Panienko! Ten diabeł Roland podarł moją najlepszą tunikę! – Bonne pokazała rozdartą część garderoby. Jej duże piersi prawie się wylewały z obcisłego staniczka.
Kiedy Lianna stanęła w kręgu światła z kaganka, zaczerwienione oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdumienia.
– Na świętego Dionizego! Już jesteś gotowa do łóżka, milady! Pozwól mi przynajmniej się uczesać. – Z nadmierną ostrożnością charakterystyczną dla osoby pijanej sięgnęła po przybory z kości słoniowej. – Zawsze powtarzam, że musiały je uprząść anioły – mówiła, przeciągając grzebień przez srebrzystą kaskadę pięknych, długich włosów.
– Mało brakowało, a zostałyby mocno skrócone. – Lianna skrzywiła się, gdy grzebień trafił na splątane pasmo. – Chiang omal nie podpalił mi głowy, gdy sprawdzaliśmy nowe ładunki.
– Za często przebywasz w towarzystwie tego dziwnego Chińczyka, milady – parsknęła Bonne. – Ja tam mu nie ufam.
– Znowu słuchałaś bajań żołnierzy – rzuciła karcąco Lianna. – Są zazdrośni, bo wiedzą, że armaty Chianga obronią Bois-Long lepiej niż ich miecze.
– Nie znam się na obronie zamku. Wiem natomiast, jak zadowolić mężczyznę. Dziś zamiast bawić się w wojnę, masz być damą. Może kobiece przyjemności odwrócą twoją uwagę od męskich zajęć.
Lianna siedziała nieruchomo, podczas gdy Bonne otworzyła buteleczkę i olejkiem pachnącym liliami natarła swojej pani kark, skronie, skórę między piersiami i pod kolanami. Choć była nietrzeźwa, całkiem pewną ręką na usta i policzki Lianny nałożyła odrobinę różu.
Odsunęła się o krok i westchnęła z zachwytem.
– Na brodę świętej Wilgefortis! – Sięgnęła po zwierciadło z wypolerowanej stali i podała swojej pani. – Wyglądasz jak księżniczka, milady.
Lianna zmarszczyła brwi, widząc swoje odbicie. Jasna szata opływała jej szczupłą sylwetkę, fale włosów otaczały owalną twarz.
– Jak możesz się chmurzyć, gdy jesteś taka piękna? – nie rozumiała Bonne.
– Bonne, to za tobą odwracają się wszystkie głowy. Ale ładna twarz nie zdobędzie królestwa ani nie będzie trwać wiecznie.
– Na szczęście twoja uroda przetrwała do dwudziestych pierwszych urodzin, milady. A wyglądasz znacznie młodziej. Myślisz, że twój wuj zaakceptuje Lazare’a?
– Mój wuj, książę Burgundii, niezwłocznie tu przybędzie, kiedy dowie się, co zrobiłam.
– Też myślałam, że chce dla ciebie czegoś więcej.
Przez okno wraz z wiatrem, który przyniósł woń rzeki i gryzący zapach fajerwerków Chianga, doleciał dochodzący z holu hałas. Bonne odłożyła zwierciadło.
– Zostawię cię teraz z małżonkiem. Milady, musisz być uległa i cierpliwa...
Lianna zarumieniła się i uniosła dłoń, żeby uprzedzić rady dziewczyny.
– Nie martw się, Bonne. – Popchnęła Bonne w stronę drzwi. – Myślę, że jakoś przeżyję. Idź odszukać swojego Rolanda.
Dziewczyna chwiejnie zeszła krętymi wąskimi schodami.
Lianna wróciła do alkowy, gdzie mogła rozmyślać o tym tajemniczym i wychwalanym pod niebiosa akcie, który miał ją zespolić z Lazarem Mondragonem. Z ukłuciem żalu pomyślała o nieżyjącej już od dawna matce. Dame Irène mogłaby jej dziś udzielić rad, mogłaby ją przygotować na przyjęcie męża.
Zapatrzyła się na fresk. Blask padający z kaganka oświetlał młodą kobietę, która czytała dziecku psałterz. Sięgnęła ponownie pamięcią do wspomnień, ale odnalazła wyłącznie słodką różaną woń, eteryczne wrażenie chłodnej dłoni na czole, łagodnego głosu.
Pokręciła głową, odsuwając bezużyteczne sentymenty. W jej życiu nie było miejsca na piękne opowieści i zabawy. Los skazał ją na to, by uczyła się sama, by rozumnie podchodziła do każdego zadania.
Także o małżeństwie myślała bez emocji. Kiedy przed trzema tygodniami przybył do niej wysłaniec króla Anglii z rozkazem, by poślubiła barona, który tytułował się Enguerrandem z Longwood, pospiesznie rozpoczęła poszukiwania wolnego kawalera, który nie zląkłby się jej potężnego wuja. I to właśnie Lazare Mondragon, starszy od niej o dwadzieścia pięć lat wdowiec, spełniał te warunki. Był wystarczająco ubogi, żeby olśniło go jej wiano, a jednocześnie dostatecznie chciwy, by zlekceważyć księcia. Zamkowy kapelan, starzejący się już i zdziecinniały, nie nalegał, by zapowiedzi były ogłaszane zbyt długo.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Lianna sztywno skłoniła głowę.
– Mon sire. Panie.
Do komnaty wszedł Lazare Mondragon. Wyglądał olśniewająco w ślubnym stroju, poczynając od aksamitnego kaptura na siwiejącej głowie po ciżmy z cienkimi noskami. Lazare ujął rękę Lianny i musnął ją suchymi wargami.
– W sali biesiadnej wszystko idzie dobrze? – spytała.
– Mój syn Gervais i jego żona podbili serca załogi zamku. Gervais swoimi zuchwałymi opowieściami, a Macée pięknym śpiewem. – Widać było, że Lazare’a przepełnia ojcowska duma.
Obserwowała jego pokrytą zmarszczkami twarz. Nie sprawiał wrażenia pełnego zapału nowożeńca. Dla niej liczyło się tylko to, że był Francuzem.
Napełniła czarę winem i podała ją Lazare’owi.
– Dziękuję, Belliane – powiedział z roztargnieniem.
– Lazare, proszę, używaj zdrobnienia.
– Oczywiście, Lianno.
Z uśmiechem napełniła drugą czarę i uniosła ją.
– Toast za wybawienie Bois-Long z angielskich rąk.
– Longwood może nadciągnąć w każdej chwili. Co zrobi, gdy odkryje, że już jesteś zamężna?
– Cóż! Podwinie ogon pod siebie i jak niepyszny wróci do Anglii.
– Ty się niczego nie boisz, nieprawdaż?
W ogóle jej nie znał. Wkrótce jednak jakiś pachołek opowie mu, jak panicznie boi się wody i że nadal męczą ją koszmary z dzieciństwa.
– Są rzeczy, których się boję, ale nie będę tracić czasu na barona z Longwood. – Ze wstrętem wspomniała kwiecisty, pachnący różami list, na którego pieczęci widniał herb ze stojącym leopardem. – Zastanawiałam się, czy go nie powitać nową kolubryną Chianga…
– Traktujesz to jak zabawę, co? – wybuchnął Lazare, patrząc na nią z gniewem. – Igramy z losem, popadając w niełaskę u dwóch najpotężniejszych ludzi w całym chrześcijańskim świecie.
– W takim razie porozmawiajmy o innych sprawach. To przecież nasza noc poślubna.
– Nie zapomniałem o tym – mruknął i nalał sobie więcej wina.
Omal się nie uśmiechnęła, widząc absurdalność tej sytuacji. Czy to nie panna młoda powinna się denerwować?
– Związaliśmy się przed Bogiem – powiedziała. – Teraz powinniśmy poświadczyć nasze śluby. – Stłumiwszy lęk, podeszła do łoża z ciężkim baldachimem, zrzuciła szatę i naga wsunęła się do pachnącej ziołami pościeli. Położyła się, opierając plecy o rzeźbione dębowe wezgłowie.
Lazare zbliżył się, rozchylił zasłony, zaklął cicho pod nosem i powiedział:
– Jesteś piękną młodą kobietą. Pora, żebyśmy się dobrze zrozumieli, Lianno. Będę twoim mężem wyłącznie z nazwy.
– Ale przecież... Chodzi o króla Henryka czy mojego wuja? Tak bardzo się ich lękasz?
– Nie, nie o to chodzi.
– A więc to mnie czegoś brakuje?
– Nie! To nie ma nic wspólnego z tobą. Masz twarz madonny i ciało bogini. Niejeden mężczyzna poruszyłby góry, żeby cię zdobyć! Mnie jednak będzie musiała wystarczyć któraś z tych dziewek na dole.
– Nic nie rozumiem.
– Dla nas obojga jest to małżeństwo z rozsądku. Z tego związku nie może być dzieci.
– Bois-Long potrzebuje dziedzica – powiedziała cicho.
– Bois-Long już ma dziedzica – odparł. – Mojego syna Gervaisa.
– Nie możesz mi tego zrobić. – Z gniewem zacisnęła ręce na prześcieradle. – Zamek od pokoleń należał do rodziny, bronił go mój ojciec, Aimery Waleczny, a jeszcze wcześniej jego przodkowie. Nie pozwolę, by twój syn...
– Nie masz wyboru, Lianno. – Lazare uśmiechnął się. – Nie jestem pionkiem w twojej grze. Mam własny rozum oraz syna, który zasługuje na coś więcej, niż mogłem mu dać.
– Mój wuj przeprowadzi anulowanie małżeństwa. Ty i twój pazerny syn nic nie dostaniecie.
– Nie masz żadnych podstaw, żeby anulować ślub. W oczach Boga i Francji jesteśmy małżeństwem.
– Ale sam powiedziałeś, że to będzie niewinny związek!
– Bo tak będzie. – Szybkim ruchem wyciągnął zza pasa sztylet. Lianna zaskoczona błyskiem stali, zerwała się z łoża, osłaniając się narzutą. – Bez obaw, żono – zaśmiał się Lazare. – Nie zamierzam dołączyć morderstwa do swoich przewin. – Nie przestając się uśmiechać, ukłuł dłoń ostrzem noża i pozwolił, by kilka rubinowych kropli krwi spadło na prześcieradła.
Lianna zagryzła wargi.
– Teraz to będzie twoje słowo przeciw mojemu.
Mocniej zacisnęła dłonie na narzucie.
– Wykorzystałeś mnie.
– Tak samo jak ty wykorzystałaś mnie. Jestem zmęczony, Lianno. Spędzę noc na poduszkach w garderobie, a po kilku dniach zacznę sypiać w swojej komnacie.
Obrzucił ją ponurym spojrzeniem, po czym wyszedł z alkowy. Wiatr od rzeki zdławił płomień kaganka. Lianna ponownie wsunęła się do łoża.
Lazare mylił się, sądząc, że zrezygnuje z zamku bez walki. Ściągnęła z palca ślubny pierścień.
– Nadal jestem kasztelanką z Bois-Long – szepnęła.
Kapelan, mrucząc pod nosem, pospiesznie odprawił cichą mszę, co całkiem uspokoiło sumienia mieszkańców zamku, którzy przybyli na poranne nabożeństwo. Lianna wdzięczna, że trwało to tak krótko, pospieszyła do sali biesiadnej.
Pogłaskała rozleniwionego psa, który leżał przy drzwiach i zatrzymała jedną z dziewek służebnych.
– Cuchnie tu piwem, Edithe. Przynieś trochę suchych liści laurowych, żeby osłodzić woń sitowia.
Dziewczyna pobiegła wykonać polecenie, a Lianna ruszyła w stronę paleniska w centrum pomieszczenia, gdzie Guy, jej zarządca, doglądał czyszczenia rusztu. Guy był ogromnym, łagodnym mężczyzną. Zmierzwił teraz włosy pomywacza i roześmiał się z jakiegoś żartu.
– Czy zapasy w kuchni są wystarczające? – spytała.
– Mamy jeszcze pół tuszy wołowej, a także świeże węgorze. Zapasy wina po ostatniej nocy trochę się skurczyły, ale wystarczy.
– Stajnie są wyczyszczone i zaopatrzone?
Kiwnął potakująco.
– A Gervais i jego żona? – Głos jej się lekko załamał, gdy wymawiała imię syna Lazare’a.
– Niecałą godzinę temu udał się do komnaty sypialnej, milady.
– A mój... mąż? – zająknęła się.
– Wyjechał z zarządcą obejrzeć pola.
Oczywiście, pomyślała ponuro. Musi dokonać oględzin nowej zdobyczy. Oparła czoło o kamienne obramowanie drzwi i westchnęła. Ponownie pomyślała o swojej matce. Mówiono, że osobliwie nieatrakcyjna, lecz bardzo kochana przez swego przystojnego męża Dame Irène była niezwykle utalentowaną kasztelanką.
Lianna zdawała sobie sprawę, że w niej nie ma nic sympatycznego. Do każdego zadania podchodziła, kierując się zdrowym rozsądkiem, zachowywała dystans i była nieustępliwa. Jej dokładność zadziwiała oddanych jej mieszkańców zamku i przerażała tych, którzy próbowali uchylać się od obowiązków. Nikt, być może nawet Chiang, nie zdawał sobie sprawy, że pod tą chłodną maską kryje się samotna i wrażliwa dusza.
Postanowiła wybrać się na samotną przejażdżkę. Kiedy przejechała groblą przez Sommę, odwróciła się, żeby spojrzeć na zamek. Solidny, niezwyciężony kamienny donżon, potężne mury obronne i otynkowane wieże działały na nią uspokajająco. Jeszcze miesiąc temu jej jedynymi przeciwnikami były susza i silne mrozy, które zagrażały zbiorom. Teraz miała wrogów i wewnątrz zamku, i na zewnątrz.
Przysięgła sobie, że stawi im czoła. Nie dopuści, by zamek poddał się synowi Lazare’a. Nie pozwoli też, żeby leopard na chorągwi Longwooda zajął miejsce złotych trójlistnych lilii, które powiewały nad murami Bois-Long.
Skierowała konia w stronę lasów, które ciągnęły się ku morzu. Spokojna harmonia krajobrazu działała na nią kojąco.
Zatrzymała się, dopiero gdy dotarła do stromych, wysmaganych wiatrem skał, górujących nad ryczącym normandzkim morzem. W lęku przed głębią kryła się dziwna fascynacja. Już sam widok burzącej się wody wprawiał ją w drżenie. Usiadła na wzniesieniu, objęła ramionami kolana i przyciągnęła je do piersi, wpatrując się w spienione fale. Z tyłu, z kamieniołomu ciemnoszarych łupków dobiegało walenie młotów. Stamtąd mieli z Chiangiem siarkę do prochu.
„Z tego związku nie może być dzieci”. Słowa Lazare’a dźwięczały jej w uszach niczym pogrzebowe dzwony. Nigdy jeszcze nie czuła się tak samotna. Ukryła twarz w ramionach i zmoczyła rękawy szaty gorzkimi gorącymi łzami.
Okręt pojawił się, gdy płakała. Piękna czteromasztowa koga, podskakująca na wzburzonych falach. Żagle z wizerunkami tajemniczych smoków i wijących się węży wydymały się nad kadłubem niczym piersi wielkich kolorowych ptaków. Obie burty otaczały tarcze ozdobione stojącym leopardem.
Rozpoznała ten znak z listu Longwooda i rozkazu króla Henryka. Serce skoczyło jej do gardła.
A więc przybył angielski baron.