- promocja
Rytuały. Pozornie bezsensowne czynności, które nadają życiu sens - ebook
Rytuały. Pozornie bezsensowne czynności, które nadają życiu sens - ebook
Z tej książki dowiesz się:
• Czym walc wiedeński różni się od tańca godowego flamingów?
• Czy naprawdę starzejemy się dopiero podczas przyjęcia urodzinowego?
• Co łączy rytuały z zachowaniami obsesyjno-kompulsyjnymi?
Rytuały – najstarsze i zarazem najbardziej zagadkowe zachowania w dziejach ludzkiej kultury. W dodatku pełne paradoksów! Ludzie przywiązują do nich ogromną wagę, ale nie potrafią wyjaśnić, dlaczego są takie ważne. Klątwy, zaklęcia, tajemnicze gesty i znaki – te pozornie bezsensowne zachowania przenikają historię właściwie każdej społeczności. Zanim ludzie zaczęli uprawiać ziemię, gromadzili się, by odprawiać skomplikowane ceremonie. Rytuały w niezmienionej postaci przetrwały przez stulecia, ale ich logika pozostaje tajemnicą – aż do teraz. Dowiedz się, czemu mają służyć te wszystkie dziwactwa!
Dimitris Xygalatas prowadzi nas po mrocznym królestwie ludzkich zachowań i ujawnia mechanizmy wspólne dla ludzi nawet z najodleglejszych zakątków świata.
Ksiązki dobre nie tylko w teorii!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67815-05-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paradoks rytuałów
Do głównego portu na greckiej wysepce Tinos na Morzu Egejskim jak co dzień przybija prom z Pireusu. Sześciany bielonych domów stojących wzdłuż brzegu mocno kontrastują z widniejącym w oddali łańcuchem brązowych wzgórz. Z dolnego pokładu wytacza się kilka ciężarówek i samochodów osobowych, przez pomost przepływa potok turystów. Na brzegu otaczają ich taksówkarze i pracownicy agencji trzymający w dłoniach tabliczki z nazwami hoteli. Inni zachęcają do skorzystania z ofert wynajmu pokoi last minute. Przybysze szybko rozpraszają się po plażach i muzeach. Atmosfera staje się nagle mniej wakacyjna.
Ci, którzy pozostali w porcie, poruszają się w innym tempie niż reszta. Większość z nich jest ubrana na czarno, są poważni i skupieni na swoim celu. Gdy zgromadzili się już na nabrzeżu, po kolei padają na kolana i na czworakach ruszają główną ulicą miasta. Niektórzy kładą się na brzuchu i czołgają, pomagając sobie łokciami. Inni kładą się prostopadle do osi ulicy i wtaczają na górę, przekręcając się i obracając oraz odpychając łokciami od nawierzchni – cały ten obraz przywodzi na myśl wspinaczkę Syzyfa. Jakaś kobieta się osuwa, ale dwóch mężczyzn ciągnie ją dalej za ręce. Są i tacy, którzy przemieszczają się na czworakach z dzieckiem siedzącym im na plecach.
Jest środek lata. Prawie nie ma cienia, na brukowaną ulicę z nieba leje się żar. Można odnieść wrażenie, że to pole bitwy: krwawiące kolana i łokcie, obtarcia na dłoniach i stopach, posiniaczone ciała i twarze wykrzywione w grymasie bólu. Niektórzy są bliscy omdlenia, przygnieceni wysiłkiem i upałem. Mimo to się nie poddają. Wypijają kilka łyków wody, odzyskują siły i kontynuują wędrówkę.
Zmierzają tak do cerkwi Zwiastowania w Tinos. To niesamowita świątynia stojąca na szczycie wzgórza, zbudowana w całości z białego marmuru sprowadzanego z pobliskiej wyspy Delos. Fasada, ozdobiona dwoma portykami, zwieńczonymi serią łuków, balustradami z rzeźbionymi tralkami i rzędem okien, z daleka wygląda jak misterna koronka. Legenda głosi, że w 1823 roku jedna z miejscowych mniszek zobaczyła to miejsce w proroczym śnie. Wkrótce potem odnaleziono tu ikonę przedstawiającą Maryję z archaniołem Gabrielem. Wystawiono ją w cerkwi wzniesionej w miejscu cudownego znaleziska, która szybko stała się celem licznych pielgrzymek. Co roku do Tinos ściągają ludzie ze wszystkich zakątków świata, by zobaczyć ikonę, której przypisują moc czynienia cudów.
Gdy pielgrzymi dotrą na szczyt wzniesienia, mają jeszcze do pokonania dwa ciągi marmurowych schodów. Dopiero po tym będą mogli pokłonić się ikonie. Scenę zwiastowania przedstawiono z ogromną dbałością o szczegóły, ale trudno ją dostrzec – ikonę przysłaniają klejnoty ofiarowane przez pielgrzymów, setki wotów przypominających o cudach i złożonych obietnicach. Serce, noga, para oczu, kołyska, statek.
Choć można się zdziwić na widok pielgrzymów, którzy umartwiają się bez wyraźnej przyczyny, takie zachowania nie są rzadkością na całym świecie. Na Bliskim Wschodzie szyici nacinają swoje ciała w akcie żałoby po imamie Alim ibn Husajnie. Na Filipinach katolicy dają sobie przebić dłonie i stopy dla upamiętnienia męki Chrystusa. Podczas Festiwalu Dziewięciu Bogów-Cesarzy w Tajlandii taoiści oddają cześć bóstwom, upuszczając sobie krew i przekłuwając policzki różnymi przedmiotami: nożami, szpikulcami, rogami zwierząt, parasolami. W Mezoameryce Majowie praktykowali ceremonie upuszczania krwi, w czasie których mężczyźni przekłuwali sobie genitalia kolcami płaszczki. Wreszcie w amerykańskich stanach obejmujących swoim terytorium południową część Appalachów grupy zielonoświątkowców wykonują w zborach ekstatyczny taniec z jadowitymi wężami. Trzymają je za ogon w taki sposób, że gad w każdej chwili może zaatakować – co się zresztą faktycznie często zdarza. Wśród tańczących z wężami doszło do ponad stu potwierdzonych śmiertelnych ukąszeń. Ponieważ te ceremonie nierzadko utrzymywane są w tajemnicy, prawdopodobnie ofiar było w rzeczywistości znacznie więcej. Ralph Hood, który badał całe zjawisko, mówi:
W każdym zborze, w którym praktykowany jest ten zwyczaj, można zobaczyć ludzi bez dłoni lub bez pojedynczych palców. We wszystkich rodzinach osób wykonujących taniec z wężami były takie przypadki.
W innych częściach świata ludzie biorą udział w mniej bolesnych, ale wcale nie mniej wymagających rytuałach. Tybetańscy mnisi spędzają dziesiątki lat na praktykach medytacyjnych: odcinają się od świata, by prowadzić życie wypełnione kontemplacją. Muzułmanie z całego świata w czasie ramadanu od świtu do zmierzchu odmawiają sobie jedzenia i wody, indyjskie ceremonie zaślubin potrafią trwać cały tydzień. Przygotowania do nich pochłaniają długie miesiące, koszt całej uroczystości – na którą zaprasza się setki, nawet tysiące osób – jest dla przeciętnej rodziny przytłaczający. Zgodnie z wyliczeniami Progressive Village Enterprises and Social Welfare Institute (indyjskiej organizacji pozarządowej pracującej na rzecz poprawy losu mieszkańców mniejszych miejscowości) ponad sześćdziesiąt procent rodzin bierze w tym celu pożyczki, często zatrważająco wysoko oprocentowane. Ci, którzy nie mogą pokryć tego znacznego wydatku w inny sposób, nierzadko są zmuszeni oddać się w niewolę, by w ten sposób spłacić zaciągnięty dług.
Na razie wspominałem tylko o ceremoniach religijnych. Swoje rytuały mają jednak praktycznie wszystkie instytucje społeczne. Wystarczy pomyśleć o tym, jak sędzia stuka młotkiem albo jak nowy prezydent składa przysięgę. Mamy rytuały w wojsku, w organach władzy i korporacjach, można je zaobserwować w czasie ceremonii inicjacji i różnego rodzaju parad, stają się też potwierdzeniem zaangażowania w rozmaite relacje. Są tacy sportowcy, którzy na każde ważne zawody wkładają tę samą parę szczęśliwych skarpet, i są hazardziści, którzy grając o wysokie stawki, całują kości albo ściskają w dłoni talizman. Każdy i każda z nas praktykuje rytuały na co dzień: wznosimy toasty, przychodzimy na uroczyste zakończenie szkoły i przyjęcia urodzinowe. To pierwotna potrzeba, która – jak się przekonamy – być może odegrała kluczową rolę w dziejach ludzkości.
• • •
Kilka lat temu byłem w Danii na wymianie studenckiej. Wybrałem się wtedy do Ny Carlsberg Glyptotek, niesamowitego muzeum sztuki w Kopenhadze. Podczas oglądania dzieł stworzonych przez starożytne kultury śródziemnomorskie natknąłem się na grupę studentów archeologii ze Stanów Zjednoczonych. Otaczali wianuszkiem swoją nauczycielkę: wysoką, rzutką kobietę w średnim wieku, która opowiadała im o eksponatach. Wyglądało na to, że studentom udzielił się jej entuzjazm, bo w skupieniu i z dużym zainteresowaniem słuchali wszystkiego, co mówiła. Poszedłem za nimi, żeby załapać się na darmowe oprowadzanie.
Nauczycielka posługiwała się metodą sokratyczną: zamiast robić słuchaczom wykład, zadawała im pytania, żeby sprawdzić, co już wiedzą, i pomóc im na tej podstawie dojść do nowych wniosków. Wskazywała im różne przedmioty, opowiadała, skąd pochodzą i do czego służyły, i w ten sposób doszła do glinianego naczynia ze starożytnej Grecji.
– Co to jest? – spytała.
Studenci najwyraźniej nie mieli pojęcia. Przedmiot w kształcie wydrążonego rogu nie mógł służyć do picia, bo był na to zbyt mały, poza tym na dole miał otwór. Nie dało się określić jego przeznaczenia, choć został bardzo misternie wyrzeźbiony i ktoś musiał włożyć ogrom wysiłku w jego stworzenie. Nauczycielka zwróciła się do jednej ze studentek:
– Jak myślisz, do czego to jest? – spytała.
– Nie wiem – odpowiedziała zawstydzona dziewczyna.
– Nie wiem – powtórzyła nauczycielka. – A co mówimy, kiedy nie wiemy, do czego coś służy?
Studentka się rozpromieniła:
– To przedmiot kultu! – wykrzyknęła.
– Tak, to przedmiot kultu! – potwierdziła zadowolona nauczycielka. – Prawdopodobnie był wykorzystywany podczas jakichś ceremonii.
Ta odpowiedź bardzo do mnie trafiła, bo przypominała o jednej z najbardziej intrygujących cech natury ludzkiej: wszystkie znane społeczności bez wyjątku – i te z przeszłości, i te żyjące dzisiaj – kultywują liczne tradycje, wymagające precyzyjnego odtwarzania określonych, wyreżyserowanych i sformalizowanych działań, towarzyszących przełomowym chwilom. Te działania – nazywane właśnie rytuałami – często nie mają szczególnego celu, a jeśli już, to ich cel nie jest w żaden sposób z nimi związany. Wykonanie tańca deszczu nie sprawi, że niebo się otworzy; nakłucie laleczki wudu nie zrobi nikomu krzywdy na odległość; postawienie tarota pozwala z całą pewnością przewidzieć tylko to, że po seansie portfel stanie się lżejszy. Zapewne właśnie rozdźwięk między działaniem a jego celem podsunął nauczycielce wniosek, że misternie zdobiony przedmiot, którego przeznaczenia nie udało się określić, prawdopodobnie służył do jakiegoś rytuału.
Brak związku pomiędzy działaniem a celem nie przeszkodził temu, by rozmaite rytuały mogły przetrwać całe tysiąclecia. Tak naprawdę nawet w najbardziej zlaicyzowanych społecznościach – czy ich członkowie sobie to uświadamiają, czy nie – rytuały wcale nie są dziś rzadsze niż w odległej przeszłości. Od stukania w drewno po wypowiadanie modlitw, od świętowania Nowego Roku po inauguracje kadencji prezydenckich – każdy aspekt życia ma przypisane sobie rytuały. W kontekście i religijnym, i świeckim to jedne z najbardziej typowych działań, którym ludzie nadają sens i ogromną wagę.
Właśnie te cechy odróżniają rytuał od czegoś mniej wyjątkowego – od zwyczajów. Choć w obu przypadkach mamy do czynienia z ustalonym wzorcem zachowania, z określonym, powtarzalnym schematem, zwyczaj w bezpośredni sposób kształtuje rzeczywistość, podczas gdy rytuał ma jedynie symboliczne znaczenie i często jest kultywowany wyłącznie po to, by tradycji stało się zadość. Gdy przyzwyczaimy się do mycia zębów przed snem, cel tej czynności wiąże się z jej funkcją: związek przyczynowo-skutkowy jest jasny. Machanie w powietrzu przedmiotem symbolizującym szczoteczkę do zębów nie pomoże w utrzymaniu higieny jamy ustnej. Czynność powtarzana codziennie stanie się zwyczajem: będziemy ją wykonywać regularnie i bez namysłu.
W przypadku rytuałów związek przyczynowo-skutkowy jest natomiast niejasny. Wymagają skupienia i uwagi, bo należy niezwykle precyzyjnie wykonać zapamiętaną sekwencję działań o znaczeniu symbolicznym. Na przykład podczas prawosławnej ceremonii zaślubin drużba lub druhna dokonują wymiany obrączek i umieszczają je na palcu małżonków oraz trzykrotnie unoszą nad ich głowami korony ślubne. Kapłan musi odczytać trzy modlitwy, a para trzy razy wypija łyk wina ze wspólnego kielicha i trzykrotnie okrąża ołtarz. To tylko jedna część skomplikowanego, wielogodzinnego rytuału, który musi zostać bardzo dokładnie odtworzony – w tym celu prowadzone są drobiazgowe nauki i próby dla narzeczonych. Tak się składa, że żadna z tych czynności nie ma znaczenia prawnego: zawarcie związku małżeńskiego to zupełnie inna procedura, obejmująca złożenie podpisów na oficjalnym dokumencie i przybicie na nim urzędowej pieczęci. Jednak symboliczny wymiar i teatralny charakter ceremonii w cerkwi sprawiają, że wygląda ona tak niezwykle i zapada w pamięć. Uczestnicy odnoszą wrażenie, że ważność zawartego związku małżeńskiego potwierdza właśnie ta ceremonia, nie zaś złożenie podpisów na dokumencie.
Dzięki zwyczajom łatwiej organizujemy swoją codzienność, bo wchodzą nam w krew, rytuały zaś nadają sens naszemu życiu, ponieważ sprawiają, że niektóre chwile nabierają wyjątkowego charakteru.
Innymi słowy – zacytuję tu słowa socjologa George’a C. Homansa – „rytuały nie mają praktycznego przełożenia na świat zewnętrzny i to właśnie jeden z powodów, dla których nazywamy je rytuałami”. W rzeczywistości wyznawcy wielu religii praktykują rytuały w konkretnym celu i nierzadko uważają je za czynności magiczne. „Nie próbuję jednak powiedzieć, że rytuały nie pełnią żadnej funkcji dzięki nim członkowie społeczności czują się pewniej; rytuał koi ich lęki, pomaga im zorganizować wspólne życie”.
Antropolodzy ponad sto lat analizowali te funkcje rytuałów, zbierali szczegółowe dane i poczynili niezwykle ciekawe obserwacje. Zauważyli, że rytuały mogą dać poczucie spełnienia i moc, a także ułatwić dokonanie zmiany w życiu osobistym. Dzięki nim łatwiej też współpracować z innymi i utrzymać porządek w społeczności. Badacze sformułowali kilka nowatorskich teorii, ale na ogół nie mieli ani okazji, ani chęci, by je sprawdzić. Antropolodzy kulturowi wychodzą z założenia, że świat ludzkich relacji jest skomplikowany oraz chaotyczny i nie wszystkie rzeczy istotne w życiu da się łatwo zmierzyć. Prowadzą na ten temat badania etnograficzne, obserwują rytuały w ich naturalnym kontekście i przede wszystkim starają się zrozumieć, co one znaczą dla praktykujących je osób.
Jednocześnie psychologowie oraz inni naukowcy nastawieni na badania praktyczne przyznają, że aby przeprowadzić rzetelny pomiar, trzeba mieć kontrolę nad badaną sytuacją – co rzadko się udaje w naturalnych warunkach. Dlatego zwykle pracują w laboratoriach i wybierają mały wycinek ludzkich zachowań, by się na nim skupić. Zapraszają badanych do laboratorium, gdzie są oni odizolowani od wszelkich czynników zewnętrznych, mogących zakłócić badanie. W takich warunkach dużej części znaczenia przypisywanego rytuałom w kontekście, w którym rzeczywiście są kultywowane, nie da się zaobserwować.
Być może właśnie ze względu na trudność prowadzenia obserwacji w laboratoriach rytuały nigdy nie cieszyły się dużym zainteresowaniem psychologów jako potencjalny temat badań. Uważano je albo za całkiem przyziemne działania, jedną z wielu osobliwości, która prędzej czy później odejdzie w zapomnienie, albo za zjawisko efemeryczne, którego nie da się studiować w sposób naukowy. W konsekwencji do niedawna wiedza o nich pozostawała znikoma i fragmentaryczna.
W ostatnich latach zaczęło się to zmieniać. Wraz z rozwojem nauk antropologicznych etnografowie uświadomili sobie, że należy brać na poważnie obiegowe przekonania, ale również zrozumieli, jak ważne jest empiryczne sprawdzanie ich słuszności. Psychologowie zaczynali pojmować, że w warunkach laboratoryjnych nie da się zaobserwować pełnego obrazu skomplikowanej ludzkiej psychiki, i zaczęli się interesować zjawiskami kulturowymi.
Wielokrotnie badacze zajmujący się naukami społecznymi łączyli siły i uczyli się od siebie nawzajem. Dzięki rozwojowi metod badawczych i nowych technologii mogli stawiać pytania, na które wcześniej nie udałoby się znaleźć odpowiedzi. Dzięki czujnikom umieszczanym na ciele można zarejestrować to, jak reaguje organizm osoby biorącej udział w prawdziwym rytuale. Rozwój biochemii i neuroobrazowania pozwolił zajrzeć do ludzkiego mózgu i w laboratorium, i poza nim. Dzięki postępowi w naukach kognitywnych pojawiły się nowe sposoby sprawdzania, co się dzieje w ludzkim umyśle. Statystycy mogą zinterpretować te wszystkie skomplikowane wyniki, korzystając z nowego oprogramowania i większej dostępnej mocy obliczeniowej. Badania nad rytuałami rozwijają się tak prężnie jak nigdy dotąd. Nareszcie możemy zacząć rozwiązywać odwieczną zagadkę: czemu mają służyć te wszystkie dziwactwa?
• • •
Rytuały fascynowały mnie od dziecka. Gdy w dzieciństwie mieszkałem w Grecji, co miesiąc jeździłem z mamą autobusem do centrum miasta. Kupowała tam akcesoria do szycia, opłacała rachunki i załatwiała przeróżne sprawy. Moją nagrodą za to, że jej towarzyszyłem, była wizyta w jednej z największych księgarni w mieście. Tylko tam mogłem kupić egzemplarz „National Geographic”. Działo się to, zanim internet stał się powszechnie dostępny. W Grecji nie istniała jeszcze telewizja kablowa. Błyszczące stronice „National Geographic” były moim pierwszym oknem na fascynujący świat antropologii. Zabierały mnie w odległe miejsca i zaznajamiały z egzotycznymi kulturami. Czytałem o masowych pielgrzymkach w Indiach, znachorach z Andów i rytuałach wudu na Haiti. Wpatrywałem się w zdjęcia ceremonii godowych w plemieniu Wodaabe w Nigrze, Majów z Gwatemali, przepowiadających przyszłość, i bolesnych rytów inicjacji praktykowanych przez plemiona żyjące w Amazonii. Dowiedziałem się, że w czasie rytuału wejścia w dorosłość chłopcy z plemienia Masajów w Kenii i Tanzanii muszą zabić lwa. Ci, którym się to uda, mogą ozdobić głowę lwią grzywą.
Ponieważ wszystkie te zwyczaje kultywowano w odległych zakątkach świata, wydawały mi się również oddalone w czasie: odbierałem je jako relikty dawnej, pełnej romantyzmu epoki, które wkrótce zanikną. Nie zastanawiałem się za wiele nad tym, że rytuały istniały również w moim świecie. A przecież zaczynaliśmy rok szkolny uroczystym błogosławieństwem – jak we wszystkich greckich szkołach. Codziennie chodziliśmy na obowiązkową poranną modlitwę i czasem do miejscowej cerkwi. Poza tym mieliśmy uroczystości wzniesienia flagi, śpiewaliśmy hymn narodowy i braliśmy udział w szkolnych marszach organizowanych w każdej miejscowości z okazji świąt państwowych. Te rytuały wydawały mi się jednak inne. Może nie miały dla mnie wielkiego znaczenia? Narzucali je nam nauczyciele, uczestniczyłem w nich, bo musiałem, choć zawsze starałem się od tego wykręcić pod jakimś pretekstem. A może naprawdę były inne? Przez to, że zawsze wyglądały tak samo i nie budziły wielkich emocji, nijak się miały do widowiskowych ceremonii uwiecznionych w „National Geographic”. Niewykluczone, że nie zwracałem na nie uwagi, ponieważ tak dobrze je znałem.
Jako nastolatek zobaczyłem w telewizji publicznej reportaż z pielgrzymki do Tinos. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku z posiniaczonymi kolanami i krwawiącymi rękami czołgali się na wzgórze, by zobaczyć świętą ikonę. U celu wędrówki wielu z nich wybuchało płaczem, na ich twarzach malowała się błogość. Zagadnięci przez dziennikarzy, opowiadali, jak ważna jest dla nich ta pielgrzymka. Niektórzy całymi latami oszczędzali, żeby móc sobie na nią pozwolić. Pytani o powód, mówili, że w ten sposób wypełniają daną przysięgę. Czasem mieli do Maryi konkretne prośby: o ciążę, o pomyślne zdanie egzaminów przez ich dziecko, o uzdrowienie. Innym nie towarzyszyła żadna szczególna intencja, odbycie pielgrzymki stanowiło cel sam w sobie.
Spytałem swojego dziadka, czy słyszał o tym zwyczaju. Był najbardziej religijną osobą, jaką znałem – jak to się mówi, prawdziwym człowiekiem Kościoła – prawosławie nie miało dla niego tajemnic. Oczywiście, że słyszał. Potrafił wskazać kilka osób ze swojej miejscowości, które były na takiej pielgrzymce, kilka z nich znałem osobiście. Gdy chwilę pomyślał, przypomniał sobie podobne tradycje z innych części Grecji: od wymagających pielgrzymek odbywanych na południu, na Krecie, do ceremonii chodzenia po ogniu w wioskach na północy kraju. To nie była pieśń przeszłości, to były nie egzotyczne obyczaje praktykowane przez jakieś plemię z odległej krainy, lecz tradycje obecne tu i teraz, kultywowane przez członków mojej kultury. Dlaczego? Dlaczego w epoce nauki, technologii i laicyzacji nadal żywych jest tyle przedziwnych rytuałów? Co sprawia, że ludzie na całym świecie poświęcają tyle czasu – i nie tylko czasu – na rytuały, choć równie dobrze mogliby zamiast tego zarabiać pieniądze, kochać się, pobyć z przyjaciółmi, opiekować się rodziną czy po prostu robić to, co daje im szczęście?
Kilka lat później miałem okazję zgłębić ten temat, gdy rozpocząłem na Uniwersytecie Arystotelesa studia pod kierunkiem profesora religioznawstwa Panagiotisa Pachisa. Wiele czytałem o historii i psychologii rytuałów, chodziłem na wszystkie możliwe zajęcia związane z tą tematyką i czytałem, co tylko się da. Pewnego dnia profesor zasugerował, że mógłbym wyjechać do Danii, na Uniwersytet w Aarhus, gdzie właśnie utworzono nowe studia dotyczące kognitywnych badań nad religią. Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać. Kupiłem ciepły płaszcz, spakowałem się i pierwszego dnia nowego tysiąclecia pierwszy raz w życiu wszedłem na pokład samolotu, by wybrać się w pierwszą zagraniczną podróż – był to najprawdziwszy rytuał przejścia.
W Aarhus spotkałem się z diametralnie innym spojrzeniem na kulturę: do zgłębiania tematów tradycyjnie kojarzonych z naukami humanistycznymi wykorzystywano metody i teorie wyrosłe z psychologii i nauki o ewolucji. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczytywałem się w najnowszych teoriach z takich dziedzin jak psychologia kognitywna, antropologia ewolucyjna i neurobiologia. Uczyłem się o rozwoju myślenia symbolicznego, o tym, jak w pamięci zapisują się trudne doświadczenia, i o tym, jak przeżycia religijne aktywują poszczególne obszary mózgu.
Wciąż jednak umykało mi coś niezwykle ważnego. Jeśli chciałbym znaleźć odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałem, nie zdołałbym tego zrobić, siedząc przy biurku, w bibliotece lub laboratorium. Musiałem badać rytuały w środowisku, w którym są praktykowane. To wymagało spotykania się z ludźmi i towarzyszenia im na co dzień. Innymi słowy – musiałem zostać antropologiem.
Po ukończeniu studiów magisterskich wyjechałem do Belfastu, by kontynuować naukę pod kierunkiem Harveya Whitehouse’a, antropologa z Queen’s University, specjalizującego się w badaniu rytuałów. W ramach projektu doktorskiego postanowiłem przyjrzeć się ekstremalnym rytuałom. Ekstremalnym nie w tym sensie, że praktykujące je osoby są niezwykłe albo dziwaczne. Przeciwnie: uczestniczą w nich tłumy ludzi z najróżniejszych środowisk. Ekstremalne – tak jak sporty ekstremalne – bo wymagające wyjątkowo dużego wysiłku. Gdyby stworzyć katalog rytuałów z całego świata i zmierzyć związane z nimi stres, ból fizyczny i wydatkowanie energii, te ekstremalne sytuowałyby się na końcu spektrum.
Po obowiązkowym szkoleniu wstępnym zgłosiłem koncepcję doktoratu: zamierzałem badać jeden z tych rytuałów, znany mi z opowieści dziadka: chodzenie po ogniu. Rozmaite społeczności na całym świecie praktykują ceremonie, w czasie których ludzie spacerują boso po rozżarzonych węglach. Żeby przyjrzeć się kilku tym ceremoniom, planowałem przeprowadzić badania terenowe w kilku wiejskich społecznościach w Grecji, Bułgarii i Hiszpanii. Wkrótce kolejny raz pakowałem się na podróż.
Przez półtora roku robiłem to, co robią antropolodzy: zadawałem pytania. Każdego dnia odwiedzałem ludzi w ich domach, rozmawiałem z nimi i uczestniczyłem w niezliczonych ceremoniach: od typowej niedzielnej mszy po niesamowite rytuały chodzenia po ogniu. Poznałem niezwykłych ludzi, odbyłem wiele fascynujących rozmów i usłyszałem porywające opowieści. To, co uważałem za kluczowe, okazało się jednak również najtrudniejsze. Było to znalezienie odpowiedzi na najprostsze, ale i najważniejsze pytanie: dlaczego? Dlaczego ludzie biorą udział w tych wszystkich wymagających rytuałach? Odpowiedź okazała się bardziej skomplikowana, niż sądziłem.
• • •
Alejandro pochodził z hiszpańskiej wioski San Pedro Manrique. Miał siedemdziesiąt trzy lata. Odkąd stał się nastolatkiem, wraz z większością rodziny brał udział w rytuale chodzenia po ogniu. Później wiele razy obserwowałem tego rodzaju rytuały i przekonałem się, że żaden nie był aż tak dziki jak ten. W San Pedro rozpala się ponad dwie tony drewna dębowego, a ogień osiąga taką temperaturę, że mógłby stopić aluminium. Uczestnicy chodzą po nim boso, niosąc na plecach drugą osobę. Wielu z nich niesie dzieci – ale nie Alejandro, który brał na plecy dorosłych, nierzadko ważących więcej niż on sam.
Mój rozmówca był szalenie dumny z tego, że spaceruje po ogniu. Przez pięćdziesiąt trzy lata nie opuścił ani jednej ceremonii. Gdy spytałem, czy kiedyś zamierza z tego zrezygnować, zasępił się. Po dłuższym namyśle odpowiedział:
– Wiem, że nadejdzie dzień, gdy będę już zbyt stary. Ale wtedy nie pójdę na ceremonię. Zostanę w domu. Gdybym miał tam stać i patrzeć, a nie móc samemu wziąć udziału, rzuciłbym się z dzwonnicy, żeby od razu zginąć.
Rok później badania wykazały, że Alejandro ma początki arytmii. Lekarz zabronił mu udziału w rytuale. Orzekł, że to za dużo emocji i Alejandro nie powinien podejmować takiego ryzyka. Skoro starzec nie mógł przejść po ogniu, zamierzał zostać tej nocy w domu. Było to niezwykle bolesne, ale on nie potrafił się zadowolić rolą obserwatora.
Jego syn Mamel miał jednak inne plany.
Przekonałem się o tym, bo zaproszono mnie na procesję. Na początku miejscowi gromadzą się przed ratuszem, chwytają za ręce i jeden za drugim rytmicznym krokiem wchodzą na szczyt wzgórza, gdzie wznosi się recinto, budowla przypominająca amfiteatr pod gołym niebem. W jej centrum znajduje się płaski teren – to tam rozpala się stos. Stałem obok Mamela, trzymaliśmy się za ręce. Gdy zbliżaliśmy się do domu jego ojca, wyrwał mnie z łańcucha ludzi. Zdziwiłem się, że chce opuścić procesję.
– Dokąd idziemy? – spytałem.
– Zobaczysz.
Weszliśmy do domu Alejandra. Znaleźliśmy go przy oknie. Podniósł wzrok, zdumiony naszym widokiem. Mamel stanął przed nim i zakomunikował:
– Tato, skoro nie możesz sam przejść po ogniu, ja cię nad nim przeniosę.
Starzec nie odezwał się ani słowem. Wstał tylko i przytulił syna. Oczy miał pełne łez.
Kiedy tej nocy Alejandro wdrapał się na plecy Mamela, tłum wiwatował. Ojciec był dumny jak paw, kiedy syn miarowym krokiem niósł go przez płomienie. Kibicowała im cała wioska, po ukończeniu spaceru członkowie rodziny rzucili się, by ich uściskać. Ale dla Alejandra to nie był koniec. Machnął krótko ręką, wskazując, by nikt się nie zbliżał. Odwrócił się, by jeszcze raz stawić czoła płomieniom. Zgromadzeni wstrzymali oddech. Dobrze wiedzieli, co zamierza. On postąpił dwa kroki do przodu i zaczął tupać nogami. Z jego twarzy znikł uśmiech, zastąpiony przez grymas powagi. Alejandro wpatrywał się w ogień w takim skupieniu, jakby chciał siłą woli zmusić go do posłuszeństwa. Bez wahania zaczął iść po rozżarzonych kawałkach drewna. Po kilku chwilach wynurzył się triumfalnie z drugiej strony paleniska. Tłum wpadł w istny szał, pozostali uczestnicy podziwiali ten wyczyn i składali gratulacje. Członkowie rodziny Alejandra zachowali dystans. Na ich twarzach malowały się jednocześnie niezadowolenie i duma.
Spytałem Alejandra, dlaczego sprzeciwił się zaleceniom lekarza. Odpowiedział:
– Lekarz twierdzi, że jeśli wezmę udział w spacerze po ogniu, memu sercu grozi coś strasznego. Ale czy on ma pojęcie, co stanie się z moim sercem, jeżeli zrezygnuję z udziału?
Rzeczywiście wyglądało na to, że mało co ma dla Alejandra takie znaczenie jak ta ceremonia. Wiele razy mi to powtarzał: to jedna z najważniejszych spraw w całym jego życiu. Gdy jednak zapytałem, dlaczego przypisuje jej tak wielkie znaczenie, wyglądał na zdezorientowanego. Utkwił we mnie wzrok, a po długim milczeniu powtórzył pytanie. Wyglądało na to, że brakuje mu słów.
– Dlaczego to robimy?... Cóż, tak naprawdę nie wiem. Chodzi chyba o to, że od dzieciństwa obserwowałem tę ceremonię. Mój ojciec brał w niej udział, a wcześniej dziadek. Dlatego odkąd byłem małym chłopcem, zawsze chciałem przejść przez ten ogień.
Co jakiś czas antropolodzy słyszą właśnie takie zdania. Spytani o to, dlaczego praktykują swoje ceremonie, ludzie najczęściej wydają się zbici z tropu, długo szukają odpowiednich słów i w końcu mówią coś w stylu: „Co to za pytanie: dlaczego odprawiamy nasz rytuał? Po prostu to robimy i już. To nasza tradycja. Nasza tożsamość. Właśnie to robimy zawsze”.
Oto cały paradoks rytuałów: ludzie zaklinają się, że są dla nich niesamowicie ważne, ale zwykle nie potrafią wyjaśnić dlaczego. Wspominają tylko, że to długa tradycja. Chociaż rytuały wydają się bezcelowe, są przeżywane w taki sposób, jakby były naprawdę istotne i święte. Podobnie jednak jak w przypadku innych sfer ludzkiej działalności, które mają głębokie znaczenie – muzyki, sztuki, sportu – to, co z pozoru wydaje się dziwaczne albo bezproduktywne, może mieć moc zmieniania rzeczywistości.
• • •
Chciałem zrozumieć ten paradoks i dlatego wyruszyłem w dwudziestoletnią podróż, żeby badać najbardziej ekstremalne rytuały na świecie, ale także wiele tych zwyczajnych. Mieszkałem z lokalną społecznością, byłem świadkiem niejednej ceremonii i przeprowadziłem liczne eksperymenty w laboratorium i w terenie – wszystko po to, by zrozumieć potrzebę rytuałów, która w nas tkwi. Zamiast wyrywać osoby praktykujące rytuały z ich naturalnego środowiska i zapraszać je do laboratorium, często wolałem zabrać laboratorium do tego środowiska. Spędziłem kilka lat, odwiedzając wspólnoty ludzi na całym świecie i zgłębiając mnóstwo obyczajów. I tych codziennych – jak modlitwa – i tych ekstremalnych – jak wspinaczka po ostrzu miecza. Od widowiskowych przedsięwzięć w rodzaju masowych pielgrzymek po tajne ceremonie czarnej magii. Dzięki czujnikom biometrycznym i badaniu poziomu hormonów mogłem się przekonać, jakie są neurofizjologiczne skutki uczestniczenia w rozmaitych rytuałach, badania behawioralne pozwoliły mi zaś sprawdzić, jak procesy zachodzące w organizmie danej osoby wpływają na jej interakcje z innymi. Testy psychometryczne i badania ankietowe ujawniły, co może skłaniać do udziału w rytuałach, badania uczestniczące dały wgląd w to, jak ludzie przeżywają tego rodzaju praktyki i w jaki sposób odnajdują w nich sens.
Wyniki tych obserwacji oraz zbieżne z nimi odkrycia z różnych dziedzin nauki ujawniają, że rytuały są głęboko zakorzenione w historii naszego gatunku. Tak naprawdę są z nami od zarania dziejów – i nie bez przyczyny. Choć nie wpływają bezpośrednio na rzeczywistość materialną, odgrywają ogromną rolę w kształtowaniu życia społecznego. Ta książka będzie podróżą po odkryciach naukowych, pozwalających przyjrzeć się temu, jak rytuały działają w życiu jednostek i całych wspólnot oraz jakie istotne funkcje pełnią. To dzięki nauce o rytuałach możemy zrozumieć jeden z pierwotnych elementów naszej tożsamości i się nim zachwycić. Tylko bowiem wtedy, kiedy pogodzimy się z tym, że potrzebujemy rytuałów jak powietrza, będziemy umieli wykorzystywać ich dobroczynny wpływ na nasze życie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------