Ryzykant i subtelny urok szmaragdów - ebook
Ryzykant i subtelny urok szmaragdów - ebook
W Afryce w końcu ubiegłego wieku pozostały jeszcze zakątki, w których poszukiwacze znajdowali skarby, awanturnicy – przygody, a myśliwy mógł nagle stać się łowną zwierzyną. Stan, ryzykując wszystkim, przebija się przez afrykański busz, bezdrzewne stoki Hindukuszu i kolumbijską selwę na szczyty międzynarodowego biznesu kamieni szlachetnych. W finansowej dżungli londyńskiego City musi odnaleźć właściwą drogę. Gdzie doprowadzi go kontrowersyjna osobowość i nietypowe poglądy? Czy szalony tryb życia i osobiste kłopoty wpłyną na jego karierę? Czy przetrwa wszystkie wyzwania?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-993-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed półtora miliardem lat powierzchnię Ziemi stanowiły nagie, ciemne skały, na których nie było jeszcze nawet śladu roślin, i woda. Wszędzie grzmiały wybuchy wulkanów, języki płonącej lawy spływały po stokach. Nawet dno oceanów rzeźbiły potoki law z podwodnych eksplozji. W atmosferze szalały nieustanne burze, ulewy i huraganowe wichry, które wyły na skalnych turniach i gnały chmury wulkanicznego popiołu. W głębokich kanionach kipiały nieposkromione niczym rzeki. Rwący nurt rozdrabniał skały i niósł do mórz rozkruszony materiał. Wśród rozpasanych żywiołów nie było na lądach ani jednego zacisznego miejsca.
Skorupa Ziemi bezustannie się zmienia. Kontynenty się przesuwają, łańcuchy górskie wyrastają, po czym niszczeją, skały się wynurzają lub zapadają. Pod wpływem potężnych ciśnień i wysokich temperatur pogrążone skały zmieniają się nie do poznania.
Na terenie północnej Zambii, leżącej obecnie w centrum Afryki, szumiało morze. Na jego dnie formowały się ławice piasku, przedzielone gdzieniegdzie warstwami bogatej w chrom czarnej lawy. Z biegiem czasu piaski przeobraziły się w twarde piaskowce, a towarzysząca im lawa w ciemne, miękkie łupki, ciągle obfitujące w chrom.
Przed osiemset czterdziestoma milionami lat w skały te wdarły się masywy rozpalonych granitów, które jak gigantyczne bańki wypchnięte z głębin Ziemi przedzierały się ku powierzchni, miażdżąc, rozpychając i przetapiając otaczające skały. Naciskane warstwy skalne się kruszyły; w powstające szczeliny wciskały się, z granitowych masywów, cienkie żyły bogatej w gazy magmy, z której powstawały rzadkie minerały. Jednym z nich był beryl, kremowy lub zielonkawy, nieprzezroczysty minerał. Nieciekawy beryl, krystalizując w obecności chromu, zmienia się w zielony, przezroczysty szmaragd, rzadki i cenny kamień szlachetny. W ten sposób w pobliżu bogatych w chrom łupków powstały złoża szmaragdów.
Złoża te przetrwały kolejne setki milionów lat, pogrążone na znacznych głębokościach. Procesy erozji usuwały zalegające nad nimi skały i w czasach współczesnych złoża znalazły się na powierzchni lub tuż pod ziemią. Nieznany bystrooki myśliwy lub zbieracz zauważył zielone kryształki leżące na ziemi, wieść dotarła do geologów i tak w północnej Zambii, w rejonie rzeczki Kafubu, wybuchła szmaragdowa gorączka.
W miejscu odkrycia szybko pojawiły się tysiące nielegalnych górników. Rejon Kafubu leży około czterdziestu kilometrów od centrum górniczego zwanego Copperbelt, czyli Pas Miedziowy. Tam znajdują się duże nowoczesne kopalnie, kilkudziesięciotysięczne miasta, asfaltowe szosy, kolej – cywilizacja. W miastach Copperbeltu błyskawicznie rozwinął się nielegalny handel szmaragdami. Wielkie i małe interesy ubijano zarówno w eleganckich barach, jak i spelunkach, w ogromnych domach z basenami i ciemnych, ciasnych chatach, nawet na odludnych drogach w głębi buszu. Bezustannie toczyły się swoiste dramaty, tragedie i komedie. Powstawały i przepadały fortuny, czasami znikali ludzie.1. RYZYKOWNY POCZĄTEK
Stan pędził przez busz jak spragniony słoń, który na bezwodnej sawannie poczuł świeżą wodę. Wszechobecne kolce poszarpały mu bluzę i spodnie, krwawił z licznych skaleczeń, ale tempa nie zwalniał. Busz stawał się rzadszy, pojawiło się przed Stanem szerokie dambo*, bagnisty obszar porośnięty krótką trawą, zalany światłem księżyca.
Stan wybiegł już na otwarty teren. „Jak mnie zobaczą na tym odkrytym polu, to jestem trup – zastrzelą albo dopadną i zatłuką. Ale muszę biec dalej” – pomyślał. Przyspieszył! Czekał na wrzaski lub strzały. Na razie cisza. Pod nogami coraz głębsze błoto. „Tylko nie topiel – jeśli ugrzęznę, przepadłem”. Zapadał się już po kostki. Zwolnił, prawie szedł, mozolnie wyciągając nogi z błota. Z tyłu ciągle cisza. Trafił na twardy grunt, ruszył biegiem, chyba usłyszał daleki okrzyk, gnał co sił, dopóki nie dopadł krzewów. Ukryty w buszu przystanął, spojrzał za siebie – nikogo. Wytężył słuch – cisza. „Ruszaj, oni znają teren, mogą właśnie przecinać ci drogę. Szybkość i dystans to twoja broń. Goń!” Biegł dalej truchtem, ale już nie pędził na oślep, unikał kolczastych zarośli i wysokiej trawy. Stracił poczucie czasu, pot zmieszany z krwią pochodzącą z licznych zadrapań zalewał mu oczy. Zobaczył jasny pas szutrowej drogi i otrzeźwiał. Przystanął, słuchał uważnie – absolutna cisza. Spojrzał na zegarek – jedenasta pięćdziesiąt. Uciekał dopiero około czterdziestu minut. Wcale nie był bezpieczny. Przebiegł na drugą stronę drogi, kolejną pustą przestrzeń zostawił za sobą.
„Pójdę drogą, większe ryzyko, ale będę szedł szybciej, czas się liczy. Jadący samochód usłyszę z daleka”. Spojrzał w niebo, zobaczył Krzyż Południa – jedyny gwiazdozbiór, który znał. „Droga biegnie na północny wschód, czyli do Kitwe, największego miasta w Copperbelcie. Tam trzeba iść”.
Ruszył i kalkulował. „Muszę dojść do miasta przed świtem, może dzisiaj posterunku policji na drodze nie będzie albo będą spać – pamiętam, gdzie stoją, mam szansę ich obejść. Mam około trzydziestu kilometrów do przejścia, do świtu pięć i pół godziny. Do zrobienia, ale muszę się spieszyć. Wchodząc do miasta, trzeba przejść przez slumsy. Niektórzy już będą wstawać, poza tym oszczekają mnie psy. Podejrzane, samotny biały człowiek nad ranem, w slumsie, bez samochodu – niebywałe! Nadgorliwcy mogą mnie zatrzymać, przekazać policji. Udam pijanego, który szukał dziewczyn albo był w burdelu. Burdel to najlepszy pomysł. Samochód – nie pamiętam, gdzie jest. Chcę się dostać do domu jak najszybciej, zataczam się. To będzie dobra przykrywka.
Po przejściu przez slumsy wejdę w porządną dzielnicę. Aby nie wzbudzić sensacji, trzeba się będzie ogarnąć. Będzie już jasno. Może wyrzucę poszarpane spodnie, a kurtkę z cennym zawiniątkiem obwiążę wokół pasa. Mam czerwone bokserki – ujdą za szorty, udam faceta na porannej przebieżce. Jeśli się powiedzie, pobiegnę w szortach przez budzące się miasto. Ale jestem w Kitwe, muszę dotrzeć do Chingoli, do domu, to ponad pięćdziesiąt kilometrów.
Trzeba znaleźć znajomego i przekonać go, żeby mnie podwiózł. Jack będzie najlepszy, nie ma rodziny, a do własnego warsztatu może się spóźnić. Pobiegnę do niego. Muszę mu opowiedzieć bajeczkę o pijanym mężu, który się przebudził w niewłaściwym momencie, i dzikiej awanturze. Powinien uwierzyć. Przede wszystkim dotrzeć do domu jak najszybciej, a dalej zobaczymy. Chyba nic lepszego nie wymyślę. Zadanie trudne, właściwie szalone, ale wykonalne. Teraz tylko wytrzymać fizycznie i mieć trochę szczęścia. Wagon szczęścia!”.
Stan ani na moment nie zwalniał tempa marszu. Sądził, że jeśli nie zdąży przed świtem do miasta, to kolejnego poranka już nie zobaczy. Miał plan na najbliższe godziny. Teraz musiał go wykonywać z maksymalną koncentracją. Na pomyłki nie było miejsca…
Jack podwiózł Stana do Chingoli, zostawił pod bramą domu, spieszył się. Jak dotąd wszystko szło według planu – to cud… Pozostało wejść do domu, to też moment ryzyka. A może znaleźli adres, może złapali Cephasa i sypnął. Teraz siedzą w pułapce i czekają. Stan wchodził z duszą na ramieniu. Dom był pusty.
Udało się, wariacki plan się powiódł. Stan poczuł, jak potwornie jest zmęczony. Wykonał niewykonalne, zrobił interes życia i nie miał siły się cieszyć. Powoli rozwinął małe zawiniątko i spojrzał na kilka intensywnie zielonych, przezroczystych kryształów.
***
Stan mieszkał i pracował w Copperbelcie, górniczym regionie Zambii, opartym na bogatych złożach miedzi. Działały tam duże nowoczesne kopalnie, przy nich wyrosły kilkudziesięciotysięczne miasta Kitwe, Ndola, Chingola i inne. Górnicze miasto było niewielkim urzędowo-handlowym centrum otoczonym przez ładne wielkie domy, w których mieszkali wysoko wykwalifikowani specjaliści z różnych krajów zatrudnieni przez kopalnie. Takim specjalistą był Stan, inżynier górnik z Polski. Wokoło eleganckich dzielnic rezydencyjnych rozciągał się wieniec ubogich dzielnic i slumsów, zwanych tutaj shanty compounds, zamieszkałych przez robotników i bezrobotnych szukających zajęcia. Tuż za granicami miast zaczynał się afrykański busz. W dziewiczym buszu, kilkadziesiąt kilometrów od Copperbeltu, leżały złoża szmaragdów.
Stan zainteresował się szmaragdami wkrótce po przyjeździe do Zambii. Zafascynowały go ogromne szanse i możliwości związane z wydobyciem i handlem tym towarem. Wszystko działo się wbrew surowym zakazom rządu, bez żadnej kontroli, jak na Dzikim Zachodzie. Nie obawiał się ryzyka, przeciwnie, nielegalny status tego środowiska go zachęcił. „Mam możliwość sporo zarobić. Jestem blisko źródła – analizował. – Znam środowisko, jestem górnikiem, znam się na minerałach i się nie boję. Jeśli tej szansy nie wykorzystam, kolejnej może nie być. W normalnym biznesie przybysz z Europy Wschodniej, bez pieniędzy, kontaktów, znajomości, się nie przebije. Muszę wykorzystać tę okazję”.
Blisko rok szukał kontaktów. Odwalał swoją zmianę na kopalni, bywał w klubie, grywał w tenisa, pijał piwo z kumplami, zabawiał dziewczyny na wieczorynkach. Robił to co inni – nie chciał się wyróżniać. Jednocześnie cały czas starał się znaleźć źródło szmaragdów. Chodził po bazarach, stawiał piwo ulicznym handlarzom. Włóczył się po pubach, ryzykował utratą portfela i rozbitą głową, odwiedzając podejrzane shebeens.
Nie były to miejsca wytworne. Zwykle odrapany prostokątny budynek z jednym lub dwoma pomieszczeniami mieścił stojące na cementowej podłodze nieliczne metalowe krzesła i parę stołów. Ponadto prosty kontuar i lodówka, bo piwo musi być zimne, oraz podłej jakości system grający, zawsze ustawiony na maksimum. Nie było zakąsek, czasem tylko ktoś przypiekł na grillu kawałeczki mięsa. Sprzedawało się piwo, zarówno to z browaru, jak i odmiany lokalnie warzone po okolicznych wioskach.
Stan pożyczył trochę gotówki potężnej sympatycznej barmance, która marzyła o własnym lokalu. W ten sposób został współwłaścicielem jednej ze spelunek. To była dobra inwestycja – przynosiła nie tylko regularny dochód, ale stanowiła też źródło ciekawych informacji. Stan kupił również taniego małego nissana pick-upa i pod pretekstem skupowania lokalnego piwa dla swojej shebeen odwiedzał okoliczne wioski.
Zambijskie pola szmaragdowe leżą w pobliżu rzeczki Kafubu, około siedemdziesięciu kilometrów na południowy zachód od Chingoli, górniczego miasteczka, w którym mieszkał Stan. Odkryto je zaledwie kilka lat temu. Nie wiadomo, kto i kiedy znalazł pierwsze szmaragdy. W każdym razie około 1975 roku w pobliżu Kafubu rozpoczęto ich wydobycie. „To był i jest żywioł” – myślał Stan. Prawdziwa gorączka szmaragdowa, podobna do słynnych gorączek złota w Kalifornii czy Klondike. Na wieść o odkryciu ściągnęły tu tłumy poszukiwaczy przygód, awanturników i innych cwaniaków, a przede wszystkim biedaków gotowych ciężką pracą poprawić swój los. Dzikie wydobycie rosło lawinowo.
Teren, na którym występowały złoża, był łatwo dostępny – płaski, urozmaicony szeregami niewielkich skalistych pagórków i płytkimi dolinkami przeważnie wyschniętych strumyków. Jedynie subtropikalny gęsty busz, porastający większość obszaru, utrudniał dojście do niektórych punktów.
Rząd Zambii próbował kontrolować sytuację. Rejon występowania został „obszarem zastrzeżonym”, w którym nikt nie miał prawa przebywać bez zezwolenia. Obszar zastrzeżony zajmował prostokąt o powierzchni około stu pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych. Cały teren otaczał podwójny kordon wojska i policji. Obydwa kręgi istniały niezależnie od siebie, teoretycznie miały się uzupełniać i wzajemnie kontrolować. Wewnątrz było kilka posterunków, rozmieszczonych w newralgicznych punktach. Poza posterunkami busz powinien być bezludny, a wszelkie wydobycie zabronione.
Izolacja tego terenu okazała się zupełną iluzją. Kilka tysięcy nielegalnych kopaczy pracowało regularnie na terenie pól szmaragdowych. Nawet policja i wojsko prowadziły własne roboty – zatrzymani przez nich nielegalni górnicy bezpłatną pracą musieli wykupywać się z aresztu.
Na tym obszarze eksploatowano dziesięć złóż szmaragdów, z których wydobywano cenne kamienie, oraz dziesiątki innych miejsc, w których kopano bez powodzenia.
Stan przekonał się na własnym przykładzie, że na ulicach miast sprzedawano szmaragdy niskiej jakości i falsyfikaty. Oferowano najczęściej odłamki zielonego plastiku (w cenie były potłuczone zielone uchwyty śrubokrętów) lub kawałki zielonego szkła – tarte piaskiem dla uzyskania naturalnego wyglądu. W pewnym okresie z ulic miasteczek Copperbeltu zniknęły zielone światła drogowe – ich potłuczone szkło najlepiej imitowało szmaragdy.
Stan kupił porządną lupę, filtr Chelsea – podręczny przyrząd pomocny w odróżnianiu prawdziwych szmaragdów od falsyfikatów – i trochę literatury gemmologicznej. Ściągnął nawet materiały kursu rozpoznawania kamieni szlachetnych z Idar-Oberstein, słynnego ośrodka gemmologii w Niemczech. Uczył się na własnych błędach.
Zrozumiał także, że poważne transakcje zdominowali profesjonalni handlarze, którzy mieli swoje kontakty i znajomości. Dwie grupy rządziły w tym czasie obrotem kamieniami. Pierwszą byli Grecy osiedleni w Zambii od kilku pokoleń – prowadzili duże sklepy, hotele, handel. Dobrze znali miejscowe środowisko, maksymalnie wykorzystywali kontakty z rodakami. Przedsiębiorczy od pokoleń, dysponujący gotówką i awanturniczą żyłką szybko zrozumieli wartość handlu szmaragdami i opanowali sporą część nielegalnego rynku. Sami nie pojawiali się w rejonie wydobycia, działali przez agentów – Zambijczyków. Wysyłali sprytnych młodych mężczyzn, a nawet ładne młode dziewczyny. Skupowali tylko towar najwyższej jakości.
Druga grupa – Senegalczycy – pojawiła się nie wiadomo skąd, ale opanowała znaczną część biznesu. Przyjeżdżali bezpośrednio na miejsce wydobycia i bezskutecznie starali się upodobnić do szeregowych poszukiwaczy. Rysy ich gładkich, jakby zaokrąglonych twarzy i atłasowa błyszcząca cera odbijały się od wyglądu miejscowych. Ruchliwi, gadatliwi i lepiej ubrani wyróżniali się z daleka. Ciężko pracujący kopacze niezbyt lubili Senegalczyków, uważali ich za natrętnych krętaczy. Niemniej to oni pojawiali się najszybciej obok szczęśliwego znalazcy, a kieszenie mieli pełne gotówki.
Wyjątkowo w tym handlu brali udział ludzie z innych grup. Samotny wilk z obcego stada miał małe szanse, aby dotrzeć do kamieni wysokiej jakości. Stan kupił najpierw trochę falsyfikatów, potem trochę szmaragdów, ale niewielkich, spękanych, po prostu słabej jakości. Do dobrych źródeł nie mógł dotrzeć. Rozważał próbę wejścia w greckie środowisko, ale się wahał. „Towarzyskie kontakty mam – myślał – ale do ważnych interesów chyba mnie nie dopuszczą, a nawiązane stosunki zepsuję”.
Drobny przełom pojawił się niespodzianie. Stan poznał Cephasa. Z początku nic nie zapowiadało znaczenia tego kontaktu. Cephas należał do tych młodych mężczyzn, którzy snują się bez celu po ulicach większych miast Afryki. Przechadzają się, czasem czymś handlują, szukają zajęcia, czegoś do zjedzenia, a przede wszystkim obserwują i marzą, aby coś się działo. W Ugandzie nazywają ich bayaye, w Afryce Południowej – tsotsi, a w Zambii to po prostu boys. Cephas był bystry, dowcipny, trochę lepiej ubrany, miewał czasem parę groszy, niekiedy usiłował sprzedać jakiś szmaragd. Stan kupił od niego kilka drobnych szmaragdów, lekko przepłacił, ale go polubił. Czasem postawił mu piwo, raz zabrał go do klubu, wzbudzając zgrozę starych bywalców. Cephas doceniał te drobne gesty. Pewnego wieczoru się otworzył:
– Mój wujek to wielki człowiek sangoma. Prowadzi spore interesy, miewa piękne szmaragdy, sprzedaje Senegalczykom. Handluje z nimi, ale ich nie lubi, nie wierzy im.
– Słuchaj, to jest myśl, przekonaj wujka, ja będę kupował. Wiesz, że możesz mi wierzyć, obaj zarobimy kupę forsy.
– Ty nie masz takich pieniędzy, nie dasz rady.
– Dam radę, nie znasz moich kontaktów.
Trzeba było sporo perswazji i kilku dodatkowych piw, aby Cephas się zgodził. On naprawdę szanował wujka i bał się go. Ale obiecał spróbować.
***
Stan nie obiecywał sobie zbyt wiele. Był zaskoczony, gdy po kilku tygodniach zjawił się wyraźnie podniecony Cephas:
– Wujek ma piękne kamienie i zgodził się z tobą rozmawiać.
– Fantastycznie! Ile wujek oczekuje i kiedy spotkanie?
– Spotkanie może być dziś wieczór, kamieni jeszcze nie zobaczysz, wuj chce ciebie najpierw widzieć. Ceny nie znam, ale myślę, że co najmniej siedemdziesiąt tysięcy dolarów.
To było bardzo ważne spotkanie. W Afryce tradycje nikną, zmieniają się obyczaje, lecz wiara w magię i czary trwa w najlepsze, zarówno wśród mieszkańców wsi, jak i metropolii, wśród biednych i bogatych, analfabetów i intelektualistów. Czarownik podkreśla swój status ubiorem i zachowaniem, jest zawsze niezmiernie poważany. Może czynić zło i dobro, rzucić lub odczynić uroki, potrafi przepowiedzieć przyszłość, wskazać złodzieja, przygotować lubczyk, lekarstwo albo i truciznę. Sama znajomość z czarownikiem to powód do chwały.
Pojechali małą furgonetką Stana, na której, pod plandeką, leżało kilka plastikowych baniaków pełnych chibuku i skrzynka zwykłego piwa Mosi. Ze względu na nielegalne wydobycie kontrole policji i wojska zdarzały się bardzo często, kontrolujący bywali podejrzliwi i brutalni. Dobrze było mieć wiarygodny powód jazdy (zakupy chibuku w wioskach) i coś na łapówkę dla kontrolujących.
Gdy dotarli do chaty czarownika, stojącej osobno z dala od wioski, było już ciemno. Czarownik w ceremonialnym stroju, półnagi i w skórach, wyszedł za próg.
– Pewnie niedawno przyjmował klientów – mówił Cephas – ale teraz nie będzie nikogo. Nikt nie pójdzie nocą do chaty czarownika.
W chacie pod ścianą stał spory stół, zastawiony słoikami pełnymi różnokolorowych proszków i drobnych kości. Obok na klepisku leżały skóry węży, skóra antylopy i kilka zasuszonych zwierzęcych ogonów. Pośrodku stało duże krzesło i kilka małych zydelków. Stan wybrał zydelek niższy od krzesła czarownika. Zauważył jego zadowolenie – w Zambii niższy rangą powinien siedzieć niżej. Nastąpiło kilka pytań: o pochodzenie, o rodziców, dzieci, zdrowie – typowe afrykańskie grzeczności. Czarownik mówił w lokalnym języku Bemba, Cephas tłumaczył. Gdy gospodarz zakończył serię pytań, Stan położył na wolnym stołku paczkę banknotów.
– Nie będę pana pytał o zdrowie i rodzinę – powiedział – jestem pewien, że tak potężny sangoma zapewnia zdrowie i pomyślność sobie i rodzinie. Chcę tylko podziękować za możliwość rozmowy, za poświęcony mi czas i uwagę i w dowód wdzięczności przekazać drobny upominek. Ten podarunek nie ma żadnego związku z przedmiotem rozmowy, na którą zostałem wezwany.
Cephas przetłumaczył, a zadowolony czarownik szeroko się uśmiechnął.
– Muszę cię pochwalić – powiedział do Cephasa. – Masz dobrze wychowanych i mądrych przyjaciół. Teraz zostaw nas na chwilę samych.
Cephas posłusznie opuścił chatę.
– On nie musi wiedzieć tego, o czym będziemy rozmawiać. – Czarownik mówił teraz płynną, choć mocno akcentowaną angielszczyzną. – Obydwaj wiemy, po co przyjechałeś. Mam dobre szmaragdy. Oczekuję za nie około siedemdziesięciu tysięcy dolarów. Dokładną cenę ustalimy po oględzinach kamieni. Przyjedź w następny wtorek wieczorem, jak dziś. Mam warunek, połowę ceny chcę w gotówce, najlepiej w dolarach, przy odbiorze kamieni. Ale drugą połowę wpłacisz na konto w Barclays Bank w Londynie. Te pieniądze muszą wpłynąć na konto, zanim przekażę ci szmaragdy. Ten warunek nie podlega negocjacji. Jeśli się zgodzisz, przekazanie szmaragdów odbędzie się na kolejnym spotkaniu, które ustalimy we wtorek. Czy wszystko jasne? Skinąłeś głową, zatem spotkamy się we wtorek.
Wstał i z godnością podał Stanowi rękę. „Cholera, zachował się jak angielski lord” – pomyślał Stan, wychodząc z zagubionej w zapadłym buszu chaty.
Podczas następnych dni Stan biegał jak szalony. Zmobilizował wszystkie posiadane środki, pożyczał na potęgę, nawet od krewnych, badylarzy z Polski, wycisnął kilka tysięcy dolarów. Zgromadził około pięćdziesięciu pięciu tysięcy. Nie był pewien, czy wystarczy.
W pierwszy wolny wieczór umówił się z Alexem. Był to jego najlepszy kontakt wśród Greków. Alex znał w Kitwe wszystkich, którzy cokolwiek znaczyli, i wszyscy znali Alexa. Stan grywał z nim w tenisa. Chodzili razem podrywać dziewczyny, lubili się. Tego wieczoru spytał:
– Alex, gdybym miał szmaragd, wielkiej klasy, poradziłbyś, komu sprzedać? Podchmielony Alex wytrzeźwiał w jednej chwili.
– Przyjacielu, imponujesz mi. Większość tych europejskich speców siedzi tutaj dziesiątki lat i nie łapie, gdzie leży kasa. Gruba kasa. A ty, niecałe dwa lata i co? I nie chcesz kupić, chcesz sprzedawać! Jesteś gość! Chcesz spróbować z nami?
– Bardzo bym chciał, ale nie mam jeszcze niczego w ręku, poza tym nie znam twojej grupy, oni mnie nie znają…
Pomilczeli chwilę.
– Więc chcesz na własną rękę – przerwał milczenie Alex. – Tak to rozumiem. Ale nie martw się, ja się nie obrażę, sam bym tak zrobił. My, Grecy, mamy tysiące lat tradycji – filozofował – znamy się na biznesie. Żyj i pozwól żyć – to nasza dewiza! Niech zakwitają naturalne talenty!
Nagle spoważniał. Z kieszonki koszuli wyciągnął zmiętą kartkę i napisał na niej szereg cyfr.
– Słuchaj uważnie, tylko raz to powtórzę. Nie powinieneś wiedzieć, że mam do ciebie słabość. Nie powinieneś widzieć tego numeru, który napisałem. Zapamiętaj go, kartkę zniszcz. To telefon w Amsterdamie, dzwonisz i mówisz: „Przysyła mnie pan Leonidas z Pireusu”. To hasło otwiera drzwi, dalej to twoja sprawa.
Wstał i klepnął Stana w ramię.
– Tej rozmowy nie było – mruknął, wychodząc.
Wtorkowe spotkanie z czarownikiem było kluczowe i poszło nadspodziewanie dobrze. Szmaragdy były piękne, dwa wyjątkowe okazy i trzy bardzo dobre. Stan nie mógł tego przyznać, ale takie kamienie widział tylko na ilustracjach. Był prawie pewny, że są prawdziwe, zbadał je bardzo dokładnie, ale ich wartości nie potrafił ocenić. Gdy doszło do rozmowy, Cephas znowu czekał na zewnątrz. Stan nie przeciągał dyskusji. „Czarownik nie jest straganiarzem z bazaru, może lubi się targować, ale ja zagram inaczej – myślał. – Zaskoczę go”.
– To jest moim zdaniem warte około pięćdziesięciu tysięcy dolarów, może trochę więcej. Ja mogę dać pięćdziesiąt pięć. Więcej w tej chwili nie mam, więc to moja ostateczna oferta. Jeśli się zgodzisz, jutro idzie przelew trzydzieści tysięcy na twoje konto, a pojutrze mogę przyjechać z gotówką po odbiór kamieni.
Czarownik długo milczał. Stan obawiał się, że zrobił błąd i że trzeba było rozpocząć targi. Nagle usłyszał:
– Zgadzam się. To bardzo tanio, ale ty jeden decydujesz się zrobić przelew przed odbiorem towaru. Zrób przelew i przyjedź pojutrze z gotówką. Przyjedźcie przed zmrokiem do którejś z wiosek. Tam posiedźcie i podjedźcie tutaj koło dziesiątej. Nie chcę, żeby ktoś przypadkowy was zobaczył. Auto zostawcie dalej, żeby nie było związku z moją chatą. Ostatnie – zapłać Cephasowi, ode mnie nic nie dostanie.
Dziś, to znaczy wczoraj, wszystko szło według planu. Do momentu gdy wracali do samochodu. Kilka ciemnych postaci wyskoczyło zza auta:
– Stój, ręce do góry! – ryczeli.
– Wiej! – krzyknął Stan do Cephasa i prysnął w busz. Zabrzmiały strzały, kolejne dzikie ryki, ale Stan mknął przed siebie jak olimpijczyk…
„A jednak jestem w domu – powtarzał – żywy i cały, ze szmaragdami w kieszeni”.
***
Stan zaparzył gar kawy, dolał trochę koniaku i głęboko się zamyślił. „Mogę chwilę odpocząć, ale nic nie jest pewne. Po pierwsze: kto mnie napadł? Byli w mundurach, ale panterki każdy może kupić. Pytanie drugie: dlaczego tam byli? Czy auto znalazł przypadkowy patrol, czy ktoś ich informował? Informatorem mógł być czarownik, Cephas, ktoś przypadkowy z wioski lub konkurencja. Czarownik, robiąc interes ze mną, kogoś odrzucił, więc i Senegalczycy, i Grecy mogli być zainteresowani wyeliminowaniem mnie. Punkt trzeci: jak to się stało, że ci w zasadzce nie potrafili mnie złapać? Chyba byli pijani, zobaczyli mój zapas piwa na furgonetce i błyskawicznie go wypili. Stąd niecelne strzały i brak pościgu. Żeby tylko Cephasa nie złapali, bo jak go stłuką, to sypnie. Ale niezależnie od szczęśliwej ucieczki tajemniczy wróg może być nadal aktywny, lepiej zniknąć na chwilę i wywieźć towar. Potem można spróbować powrotu i poszukać winnych, ale pierwszy cel to wyjechać z Zambii i wywieźć kamienie”.
Siadł do telefonu. Mamę, zmarłą przed kilku laty, ponownie położył do grobu.
– Szefie, mam problem, nagle zmarła matka, ojciec w rozpaczy, muszę jechać. Chcę wylecieć dziś wieczór, na tydzień – oświadczył przez telefon przełożonemu.
Pogrzeb to w Zambii wielka rzecz: wyrazy współczucia, rozumiemy, jedź, wracaj jak najszybciej. Kolejne telefony to bilety do Amsterdamu – są problemy z miejscami, ale hasło „pogrzeb” działa i miejsce się znalazło.
Teraz szmaragdy. Trzeba je przeszmuglować przez granicę, a celnicy wiedzą o masowym szmuglu kamieni i bywają czujni. Stan miał przygotowane trzy wydrążone słoniki – typowe drewniane rzeźby. Tysiące takich wywożą z Afryki turyści. Co prawda w Zambii głośno było o tym, że większość szmaragdów opuszcza kraj ukryta w rzeźbach, ale Stan uważał, że właśnie dlatego celnicy będą sprawdzać inne rzeczy, uważając rzeźby za zbyt oczywiste.
Wpakował w usta kilka opakowań gumy do żucia, wydobył wydrążone słonie i ostrożnie ułożył w nich szmaragdy. Puste przestrzenie dokładnie zapełnił przeżutą gumą, zamknął otwory drewnianymi zatyczkami i dokładnie zakleił najlepszym klejem. Dopiero teraz wszedł pod prysznic, potem dwukrotnie zdezynfekował i opatrzył liczne i głębokie zadrapania i skaleczenia.
Jeszcze przeczyścił papierem ściernym podstawy nafaszerowanych szmaragdami słoników, wysmarował je pyłem zmieszanym z czarną pastą do butów, zebrał niezbędne rzeczy i był gotów. Wychodząc, wypił kolejny kubek kawy z koniakiem (w Zambii nikt nie kontrolował trzeźwości kierowców) i tak wzmocniony ruszył w drogę.
***
Silniki zmieniły dźwięk, DC-10, jedyny duży samolot należący do Zambia Airways, osiągnął planowaną wysokość i zmierzał do Amsterdamu. Stan siedział wygodnie, lewitował na granicy świadomości i snu. Kolosalne zmęczenie ciągle walczyło z adrenaliną. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny prawdopodobnie wyczerpał swój zapas szczęścia na najbliższe dwadzieścia lat. W ciągu dnia wszystko szło jak z płatka. Jedynie Cephas nie dał znaku życia, ale pewnie utknął na wsi i nie ma jak dzwonić. Ciąg myśli Stana zaczął się rwać, pod przymkniętymi powiekami przelatywały niezwiązane ze sobą obrazy – busz, pub w Kitwe, szkoła, dom, nieznana dziewczyna, fraszki Kochanowskiego. W latach szkolnych Staszek (wtedy jeszcze nie był Stanem) był ciekawym przypadkiem – przekorny, uparty, uczył się bardzo dobrze – ale tylko tego, czego chciał. Większości lektur nie czytał, ale sporo Kochanowskiego znał na pamięć, potrafił cytować Pana Tadeusza. Wszyscy w szkole myśleli, że będzie humanistą, a został górnikiem. Nawet teraz pisywał wiersze – w ten sposób czasami odreagowywał stres. Ale ciągle przekorny, nie tknął nowych stylów, tylko tradycyjne trzynastozgłoskowe rymy.
Nagle ostrzejsze światło przerwało półsen Stana. Stewardesy zaczęły serwować drinki, podawać kolację. Ciągle odwodniony Stan wypił swój gin z tonikiem prawie jednym haustem, poprawił drugim. Silniki bzyczały monotonnie jak komary nad moskitierą, a on poczuł lekki szmerek w głowie i chęć napisania choć jednej strofy. Wyciągnął długopis, notes i zaczął:
Gdzieś pośrodku Afryki, nad niewielką rzeczką,
leży ładne, spokojne i schludne miasteczko.
Los szczęśliwy ten rejon hojnie obdarował,
w pobliskim buszu złoża miedzi i szmaragdów schował.
Tłumy ludzi w tym grodzie swą krew przelewały,
którą to krew komary co noc wysysały.
Nie sposób ich wypędzić, ukryte są dniami,
z kryjówek swych wyłażą dopiero nocami
i żądlą bez litości, szczególnie kochają
odkryte dupy, które za smakołyk mają…
Zmęczenie wygrało. Długopis wysunął się z bezwładnych palców i Stan zapadł w głęboki sen.
------------------------------------------------------------------------
* Terminy obcojęzyczne zostały objaśnione w słowniczku znajdującym się na końcu książki.