- W empik go
Rządca - ebook
Rządca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 150 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wiecznym tułaczem. W karty gra po mistrzowsku. W ogóle Arkadiusz Pawłycz uchodzi za jednego z najbardziej wykształconych szlachciców i pożądanych epuzerów w naszej guberni; panie szaleją za min, zwłaszcza zaś wynoszą pod niebiosa jego maniery. Nad podziw umie trzymać się w ryzach, jest ostrożny jak kot, nigdy w życiu nie uwikłał się w żadną awanturę; wszelako przy sposobności potrafi dać się we znaki, lubi wprawić w zakłopotanie nieśmiałego człowieka i utrzeć mu nosa. Złym towarzystwem brzydzi się zdecydowanie, a to z obawy kompromitacji; za to w wesołych chwilach mieni się wielbicielem Epikura, choć na ogół jest ujemnego zdania o filozofii, którą zwie mętną strawą germańskich umysłów, a niekiedy – wręcz banialukami. Muzykę także lubi; przy kartach nuci przez zęby, lecz z uczuciem; pamięta też niektóre urywki z Łucji i Lunatyczki, tylko że zawsze bierze zbyt wysoki ton. Każdej zimy jeździ do Petersburga. W jego domu panuje nadzwyczajny porządek; nawet stangreci ulegli jego wpływowi i co dzień nie tylko wycierają chomąta i czyszczą jermiaki, ale nawet myją sobie twarze. Co prawda, ludzie dworscy Arkadiusza Pawłycza popatrują spode łba – lecz u nas, w Rosji, trudno odróżnić człowieka ponurego od zaspanego. Arkadiusz Pawłycz mówi głosem miękkim i przyjemnym, powoli i jakby z satysfakcją cedząc każdy wyraz przez swe wspaniałe, uperfumowane wąsy; posługuje się też wielu zwrotami francuskimi, jak: Mais c'est impayable!, Mais comment donc! , itp. Ale z tym wszystkim, ja przynajmniej niezbyt chętnie go odwiedzam, a gdyby nie cietrzewie i kuropatwy, zapewne całkiem bym zaniechał tej znajomości. Jakiś dziwny niepokój ogarnia człowieka w jego domu; nawet komfort nie cieszy, i za każdym razem, gdy wieczorem staje przede mną ufryzowany kamerdyner w niebieskiej liberii z herbowymi guzikami i zaczyna służalczo ściągać mi buty, czuję, że gdyby zamiast tej bladej i chudej postaci znienacka ukazały mi się zdumiewająco szerokie kości policzkowe i nieprawdopodobnie perkaty nos krzepkiego młodego parobka, którego dziedzic tylko co wziął od wideł, ale który już zdążył w dziesięciu miejscach rozsadzić szwy darowanego mu niedawno nankinowego kaftana – cieszyłbym się niesłychanie i z ochotą bym się wystawił na niebezpieczeństwo utraty, wraz z butem, własnej nogi aż po staw biodrowy…
Choć nie mam nabożeństwa do Arkadiusza Pawłycza, pewnego razu wypadło mi spędzić u niego noc. Nazajutrz wczesnym rankiem kazałem zakładać do mojej kolaski, ale pan domu nie chciał mnie puścić bez śniadania na angielską modłę i zaprowadził mnie do swego gabinetu. Do herbaty podano nam kotlety, jajka na miękko, masło, miód, ser itd. Dwaj kamerdynerzy w czystych białych rękawiczkach sprawnie i milczkiem uprzedzali najdrobniejsze nasze życzenia. Siedzieliśmy na perskim tapczanie. Arkadiusz Pawłycz miał na sobie szerokie jedwabne szarawary, czarną aksamitną kurtkę, ładny fez z błękitnym kutasikiem i żółte chińskie pantofle bez napiętków. Pił herbatę, śmiał się, oglądał swe paznokcie, palił, podkładał sobie poduszki pod boki i w ogóle był w znakomitym humorze. Przekąsiwszy suto i z widoczną przyjemnością, Arkadiusz Pawłycz nalał sobie kieliszek wina, podniósł do ust – i raptem się nachmurzył.
– Dlaczego wino nie podgrzane? – dość ostrym tonem zapytał jednego z kamerdynerów.
Kamerdyner stropił się, stanął jak wryty i zbladł.
– Zadałem ci pytanie, nieprawdaż, mój drogi? – spokojnie podjął Arkadiusz Pawłycz nie spuszczając zeń oczu.
Nieszczęsny kamerdyner przestąpił z nogi na nogę, pokręcił serwetką i milczał. Arkadiusz Pawłycz spuścił głowę d w zadumie spojrzał na niego spode łba.
– Pardon, mon cher – rzekł z miłym uśmiechem, po przyjacielsku dotknąwszy ręką mego kolana, i znowu się wpatrzył w kamerdynera. – No, ruszaj! – dorzucił po krótkim milczeniu, uniósł brwi i zadzwonił.