Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Rzadkie powietrze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzadkie powietrze - ebook

Klimatyczna opowieść o korupcji i porwaniu na Marsie, autora Modyfikowanego węgla, nagradzanej powieści fantastyczno-naukowej, na podstawie której nakręcono serial dostępny na platformie Netflix.

Uznana przez The Guardian za jedną z najlepszych książek roku.

Hakan Veil to były egzekutor korporacyjny wyposażony we wbudowane wspomaganie klasy wojskowej, czyniące z niego maszynę do zabijania w ludzkiej postaci. Jego byli pracodawcy porzucili go na niespokojnym Marsie, gdzie rezydujący na Ziemi panowie walczą o zyski i władzę z miejscowym ruchem niepodległościowym. Jednak ma już dość burzliwej czerwonej planety i chce tylko zdobyć bilet do domu... co oferuje mu organizacja Nadzór Ziemski w zamian za ochronę pracującej dla niej śledczej. Dla zawodowca w rodzaju Veila to banalne zlecenie... aż przestaje nim być.

Gdy jego podopieczna zaczyna się interesować tajemniczym zniknięciem zwycięzcy loterii, budzi do życia gniazdo szerszeni pełne intryg i zabójstw. A im głębiej Veil jest wciągany do gry, tym więcej dawno zagrzebanych tajemnic wyłania się na piaszczystą powierzchnię Marsa. W końcu dochodzi do sytuacji, gdy doświadczony zabójca musi zmierzyć się z potężnymi wrogami, pragnącymi zniszczyć go wszelkimi dostępnymi środkami.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66712-90-4
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ginie duch postę­po­wej, huma­ni­stycz­nej cywi­li­za­cji, panu­jący w Ame­ryce przez ostat­nie dwie­ście lat – z braku pogra­ni­cza nio­są­cego tchnie­nie nowego życia. Kwe­stia doty­czy zresztą całej ziem­skiej cywi­li­za­cji, nie tylko Ame­ryki: ludz­kość zawsze potrze­buje awan­gardy, a nie widać wokół żad­nego obszaru peł­nią­cego funk­cję pogra­ni­cza.

Należy więc stwo­rzyć nowe pogra­ni­cze – to naj­pil­niej­sza potrzeba spo­łeczna Ame­ryki i całej ludz­ko­ści…

Jestem prze­ko­nany, że jedy­nie Mars nadaje się na nowe pogra­ni­cze.

Robert Zubrin,
Czas Marsa

Zamiast peł­nych roman­ty­zmu i hero­izmu sym­boli sto­so­wa­nych zwy­kle do obra­zo­wa­nia euro­pej­skiego osad­nic­twa w Ame­ry­kach obra­zem naj­bar­dziej spój­nym z rze­czy­wi­sto­ścią byłaby pira­mida cza­szek.

David E. Stan­nard,
Ame­ri­can Holo­caust

orząd­kowi wyobra­żo­nemu stale zagraża upa­dek, opiera się bowiem na mitach, a mity zni­kają, kiedy ludzie prze­stają w nie wie­rzyć.

Yuval Noah Harari,
Sapiens. Od Zwie­rząt Do BogówPrze­bu­dze­niu zwy­kle towa­rzy­szyć będą nakła­da­jące się uczu­cia rado­ści, obse­syj­nego sku­pie­nia, napię­cia stre­so­wego i łagod­nych mdło­ści. Stany te sta­no­wią nie­ro­ze­rwalny ele­ment pracy i tak wła­śnie należy je trak­to­wać. Jedziesz na ogniu – przy­wyk­nij.

(Ele­men­tem pracy jest rów­nież fakt, że sytu­acja, w któ­rej się budzisz, zapewne zaraz się spie­przy, albo już to zro­biła).

Blond Vaisu­tis,
Pod­ręcz­nik wpro­wa­dza­jący dla prze­chwy­ty­wa­czy
uzu­peł­niony o nie­for­malne komen­ta­rze wete­ra­nówRoz­dział 1

Na Strip Mari­nera tra­fi­łem wcze­snym wie­czo­rem, a w górze na Lami­nie znowu pró­bo­wali desz­czu. Z raczej ogra­ni­czo­nym powo­dze­niem. Z papry­ko­wego nieba opa­dała z prze­rwami zimna, rzadka mżawka.

Nie przy­glą­da­łem się uważ­nie, byłem zbyt zajęty. Z tego, co sły­sza­łem, to jakiś świeżo napi­sany pod­pro­gram, dzieło kon­sul­tan­tów z lep­szego końca branży, zako­do­wany, skom­pi­lo­wany i wypusz­czony luzem gdzieś tam w górze, pośród roz­le­głych, migo­tli­wych warstw z paję­czych nici, które zapew­niały cie­pło doli­nie. Musieli się też solid­nie przy­ło­żyć do mar­ke­tingu, bo ulice były dość gęste jak na wie­czór w środku tygo­dnia. Kiedy zaczęło padać, można było mieć wra­że­nie, że ogląda to całe mia­sto. Wszę­dzie, gdzie się spoj­rzało, stali ludzie gapiący się w górę z wygię­tymi szy­jami.

Też posła­łem w niebo kwa­śne spoj­rze­nie, ale się nie zatrzy­ma­łem, zamiast tego prze­py­cha­łem się przez sto­jące mi na dro­dze grupy roz­ma­wia­ją­cych gapiów i eko­ge­eków. Każdy, kto liczył na zmo­cze­nie tym czymś, musiał się przy­go­to­wać na dłuż­sze cze­ka­nie. Zwo­dzeni żar­li­wymi obra­zami mar­ke­tingu ludzie czę­sto zapo­mi­nali, że na Mar­sie nic nie spada szybko, a nie­za­leż­nie od nowego kodu ta próba wywo­ła­nia ulewy nie miała szans na zła­ma­nie pod­sta­wo­wych praw fizyki. Obie­cany deszcz prze­waż­nie uno­sił się i prze­su­wał poru­szany podmu­chami w górze, z pogardą trak­tu­jąc mizerne cią­że­nie, a w świe­tle zacho­dzą­cego słońca wyglą­dał jak krwi­sto­czer­wona mgiełka.

Jasne, ład­nie wyglą­dał, ale nie­któ­rzy mieli sprawy do zała­twie­nia.

Ota­czał mnie bul­war Strip – pię­cio­pię­trowe fasady z cza­sów Osie­dle­nia z pobruż­dżo­nego, sta­rego nano­be­tonu, z dawno wyczer­pa­nymi pro­ce­du­rami samo­na­prawy. Teraz ich nie­ak­tywne powierzch­nie zostały wyrzeź­bione przez dzie­się­cio­le­cia hura­ga­no­wych wia­trów i nie­sio­nego nim pia­sku w coś wyglą­da­ją­cego bar­dziej jak poła­cie raf kora­lo­wych pod­czas odpływu niż obiekty wznie­sione ludzką ręką. W daw­nych cza­sach inży­nie­ro­wie INKOL pil­no­wali, by się nie wychy­lać – budynki roz­miesz­czono po obu stro­nach sze­ro­kiego kanału wyko­pa­nego mię­dzy odsło­nię­tymi fun­da­men­tami, z iden­tycz­nymi struk­tu­rami po obu stro­nach. Kanał miał sześć­dzie­siąt metrów sze­ro­ko­ści i trzy kilo­me­try dłu­go­ści z lek­kim zakrzy­wie­niem podą­ża­ją­cym za linią uskoku struk­tur geo­lo­gicz­nych dna doliny. Kie­dyś mie­ściły się tu ogrody hydro­po­niczne i wypie­lę­gno­wane tereny rekre­acyjne dla pier­wot­nych kolo­ni­stów, wszystko przy­kryte szkla­nym dachem. Parki, welo­dromy, kilka małych amfi­te­atrów i boisk spor­to­wych, a nawet – podobno – basen albo trzy. Z dar­mo­wym wstę­pem dla wszyst­kich.

Kto by pomy­ślał.

Teraz dach znik­nął, a z nim cała reszta. Zbu­rzone, roze­brane, usu­nięte. Zamiast nich roz­cią­gał się tu podra­pany i zaśmie­cony, zagłę­biony w ziemi bul­war, pełen stra­ga­nów i ulicz­nych budek rywa­li­zu­ją­cych o wci­śnię­cie prze­chod­niom jak naj­tań­szych pro­duk­tów. „Kupuj­cie póki gorące, kupuj­cie teraz!”. Prze­ce­nione szpile kodu z zeszłego sezonu, pół­in­te­li­gentna biżu­te­ria, Mar­stech z logo, kra­dziony lub pod­ra­biany – musiał być przy tych cenach – i tanie żar­cie, mnó­stwo, paru­jące z miliona woków i patelni. Na obrze­żach trzy­mali się uliczni far­ma­ceuci, ofe­ru­jąc Dwa­dzie­ścia Spo­so­bów na Szyb­kie Wydo­sta­nie się z Wła­snej Głowy, na rogach cze­kali chłopcy i dziew­częta ofe­ru­jące prost­szą drogę takiej samej ucieczki. Pew­nie można by argu­men­to­wać, że wciąż był to swo­isty ośro­dek rekre­acji, jed­nak krą­żący obec­nie po Strip duch zabawy wygląda dość mizer­nie i krzy­kli­wie, a tra­fia­jąc na niego, lepiej nie patrzeć mu pro­sto w oczy.

Dla tych, któ­rzy mimo wszystko pra­gną go spo­tkać, dotar­cie na dół moż­liwe jest przez dłu­gie tunele z rucho­mymi chod­ni­kami, wybite bez cie­nia ele­gan­cji przez ory­gi­nalne struk­tury – umiesz­czono je na koń­cach więk­szo­ści poprzecz­nych ulic, gdzie docie­rają do budowli z cza­sów Osie­dle­nia, ota­cza­jąc je z obu stron archi­tek­turą znacz­nie mniej sku­loną i her­me­tyczną, stwo­rzoną z myślą o poko­le­niu, które nagle mogło Wyjść Na Zewnątrz. Na koń­cach prze­cznic obok skrom­nych, pobruż­dżo­nych zaple­czy Sta­rego Osie­dle­nia znie­nacka wyra­stają wyso­kie, pełne aspi­ra­cji kon­struk­cje Otwar­tego Powie­trza. Wcho­dzisz na ruchomy chod­nik pod cięż­kim, wyso­kim sufi­tem ze sta­rego nano­be­tonu, a nie­koń­czący się pas two­rzywa zabiera cię w dół, na drugą stronę.

Albo – jeśli jesteś nowy na Mar­sie, pro­sto z promu, lub pod­nieca cię nostal­gia – robisz to, co tury­ści, i zjeż­dżasz wielką, starą windą towa­rową na jed­nym z koń­ców kanału. Bliź­nia­cze plat­formy o powierzchni tysiąca metrów kwa­dra­to­wych każda, wciąż wędru­jące w górę i w dół niczym powolny ruch płuc olbrzyma, gładko jak w dniu uru­cho­mie­nia. Wszyst­kiemu towa­rzy­szą tan­detne, sztucz­nie histo­ryczne komu­ni­katy naka­zu­jące odsu­nię­cie się od kra­wę­dzi, grzmiące z gło­śni­ków wokół plat­formy. Do tego wiru­jące żół­tym świa­tłem koguty i cały ten cyrk. Ponura spraw­ność cięż­kiego sprzętu sta­rej Rubieży, zacho­wana do dzi­siaj ku ucie­sze tury­stów.

Jed­nakże nie­za­leż­nie od tego, którą wybie­rzesz drogę – plat­formy wind czy sunące w nie­skoń­czo­ność pasy – wra­że­nie będzie prak­tycz­nie takie samo. Opa­dasz powoli w trze­wia cze­goś wiel­kiego i zapewne szko­dli­wego dla zdro­wia.

Może być.

Zje­cha­łem tune­lem z końca Alei Żura­wia, dzięki czemu zna­la­złem się mniej wię­cej kilo­metr od miej­sca, w któ­rym chcia­łem się zna­leźć, co przy pasjo­na­tach pogody tło­czą­cych się na uli­cach ozna­czało powolny marsz. Kiedy wysze­dłem z tunelu, wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom tra­fi­łem na praw­dziwy deszcz pada­jący na pozio­mie ulicy. Ude­rzał mnie w twarz, gdy prze­ci­ska­łem się przez tłumy, i moczył koł­nierz, oble­pia­jąc wierzch dłoni i brwi kro­pel­kami wil­goci, od któ­rych dawno zdą­ży­łem się odzwy­czaić. Uczu­cie było dość przy­jemne, choć z dru­giej strony chwi­lowo wszystko takie było.

Trzy dni od prze­bu­dze­nia i jadę na ogniu.

W górze, za dawno nie­po­trzeb­nymi osło­nami burzo­wymi na gór­nych pozio­mach budyn­ków zaczy­nały się zapa­lać wcze­sne świa­tła, suge­ru­jąc zmy­słowe tajem­nice wnętrz. Nazwy klu­bów i loga trzy­mały się sta­rej archi­tek­tury jak plaga olbrzy­mich świe­cą­cych chrząsz­czy i parecz­ni­ków. A na desz­czo­wym nie­bie zaczęły się poja­wiać pierw­sze żelo­błony, roz­cią­ga­jąc pra­wie nie­wi­doczne skrzy­dła z mydla­nych baniek. Przez ich powierzch­nie prze­bie­gały sre­brzy­ste iskierki wstęp­nych impul­sów, jak odka­sły­wa­nie przy oczysz­cze­niu gar­dła. Obrazy zami­go­tały i roz­po­częło się trwa­jące całą noc pom­po­wa­nie obra­zów.

Pomy­śla­łem, że ze względu na prom z Ziemi, który zado­ko­wał wła­śnie tego ranka, będziemy bom­bar­do­wani mon­ta­żami dla ultra­tu­ry­stów albo stan­dar­do­wymi rekla­mami Vec­tor Red i Hor­kan Kumba Ultra. Tego wie­czoru jed­nak przo­do­wał deszcz – nastro­jowe, pełne emo­cji nagra­nia pręż­nych mło­dych ciał bry­ka­ją­cych na noc­nych uli­cach w ule­wach, jakich na żywo nie widział nikt w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu milio­nów kilo­me­trów stąd. Kom­plet­nie prze­mo­czone cien­kie ciemne ubra­nia, prze­tarte i z roz­dar­ciami, nieco sty­li­zo­wane na favela, kle­jące się do krzy­wizn i krą­gło­ści, ster­czące sztywno sutki, wysta­jące spod tka­nin kawałki gład­kich, mokrych ciał. Do tego powta­rzany ze wszyst­kich ekra­nów tekst rekla­mowy.

maczanka par­ticle slam – poczuj wil­goć! kod opra­co­wany w ramach współ­pracy par­ticle slam z part­ne­rem stra­te­gicz­nym, ini­cja­tywą kolo­ni­za­cyjną.

Jasne, znowu dzieło INKOL – wszech­obec­nej, wszech­moc­nej kor­po­ra­cyj­nej aku­szerki obec­no­ści ludzi w kosmo­sie. Kilka wie­ków temu, gdy roz­po­czy­nali dzia­łal­ność, można było z prze­ko­na­niem nazwać ich keiretsu o szcze­gól­nym obsza­rze zain­te­re­so­wa­nia, ale współ­cze­śnie byłoby to jak przy­pi­na­nie pla­kietki jasz­czurka na tyra­no­zau­rze. For­mal­nie racja, ale gubi skalę. Jeśli coś ma zwią­zek z ludzką obec­no­ścią gdzie­kol­wiek w Ukła­dzie Sło­necz­nym lub mię­dzy­pla­ne­tar­nym trans­por­tem i han­dlem, INKOL jest wła­ści­cie­lem, wyko­nawcą lub spon­so­rem. Albo za chwilę znaj­dzie się w jed­nej z tych ról. Ich prze­pływ kapi­tału to krew eks­pan­sji, a wyko­rzy­sta­nie daw­nej struk­tury praw­nej na Ziemi sta­nowi wszech­obecne ramy, które to wszystko spa­jają. Ich rze­komo oparta na kon­ku­ren­cyj­no­ści dyna­mika ryn­ków jest nie bar­dziej rze­czy­wi­sta czy istotna niż taneczne kroki i wypięte ciała smu­kłych mło­dych istot w przy­jem­nym i miłym desz­czu na żelo­bło­no­wych ekra­nach.

Deszcz – ten praw­dziwy, w real­nym świe­cie – rap­tow­nie ustał. Przez chwilę powie­trze nie nio­sło żad­nej wody, two­rząc długą, pełną napię­cia prze­rwę, a potem zaczęło się znowu, tym razem żało­śnie powoli. Trudno było oce­nić, czy nowy kod działa dobrze – ta prze­rwa mogła być ele­men­tem pro­ce­dur oszczę­dza­nia ener­gii, pauzą obli­czoną na osią­gnię­cie efektu dra­ma­tycz­nego albo zwy­kłym błę­dem kodu. Pasjo­naci eko­kodu stali poroz­rzu­cani na całym Strip, wpa­tru­jąc się zmru­żo­nymi oczami w niebo i dys­ku­tu­jąc z prze­ję­ciem.

– Mówi­łem ci, że to roz­wiążą. Par­ticle Slam to solidna firma, gościu. Zupeł­nie coś innego niż ci z Dzie­wią­tej Ulicy. Czu­jesz to na twa­rzy?

– Odro­binę. Jak dla mnie to stan­dar­dowe gów­niane sią­pie­nie.

– Och, wal się. Sią­pie­nie w ogóle by nie dotarło tu, na dół. Patrz, tam już się robią kałuże.

Miną­łem roz­ma­wia­ją­cych i obsze­dłem kałuże, zapa­mię­tu­jąc szcze­góły na póź­niej. Par­ticle Slam – ni­gdy o nich nie sły­sza­łem. Ale przy­wy­kłem do takich rze­czy po prze­bu­dze­niu. Eko­ko­do­wa­nie to dyna­miczna dzie­dzina nawet na Ziemi, a tutaj, dzięki zdję­ciu wszel­kich hamul­ców i bło­go­sła­wień­stwu wol­nego rynku jest tak dar­wi­now­ska, że można się zmę­czyć od samego myśle­nia o niej. Firma koder­ska może tu przejść od naj­więk­szej sen­sa­cji do kości dino­zaura w cza­sie krót­szym, niż prom potrze­buje na lot w obie strony. Lek­cja dla pró­bu­ją­cego zaro­bić na życie przy­ziem­nego byłego prze­chwy­ty­wa­cza: gdy umie­rasz dla świata na cztery mie­siące, w tym cza­sie mnó­stwo może cię omi­nąć.

Choć pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają.

Każ­dego wie­czoru Strip budzi się do ospa­łego życia niczym szturch­nięta uszko­dzona neo­nówka. Bły­ska, wypala się i osiada, świe­cąc stale sko­sem z dru­giej strony ulicy wzglę­dem sta­rej dziel­nicy Brad­bury’ego jak tajem­ni­czym uśmie­chem, jak wezwa­niem dla chęt­nych ciem. Widzia­łem to kie­dyś z niskiej orbity – dry­fo­wa­łem wybu­dzony po zakoń­cze­niu misji na zbun­to­wa­nym frach­towcu, o któ­rej wolał­bym zapo­mnieć. Nie mia­łem nic do roboty poza snu­ciem się po cichych pokła­dach i wyglą­da­niem przez okno na obra­ca­ją­cego się w dole Marsa. Dogo­ni­li­śmy ter­mi­na­tor nad Gan­ge­sem i Eos, a gdy zapa­dła noc, zoba­czy­łem, jak prze­suwa się tam Bruzda. Zło­wiesz­cze ściany kanio­nów bie­gnące tysiące metrów w głąb sko­rupy Marsa z olbrzy­mimi ster­tami i zwa­łami tek­to­nicz­nego śmie­cia na roz­le­głym dnie mię­dzy nimi. Tu i tam kropki sła­bych świa­teł osie­dli, gęst­nące i spla­ta­jące się w jedno w miarę zbli­ża­nia do dużej jasnej plamy Brad­bury’ego dalej w głębi doliny. I tam, w samym sercu sta­rego mia­sta, ten duży, wykrzy­wiony uśmiech dłu­go­ści trzech tysięcy metrów.

Wszę­dzie w mie­ście kor­po­ra­cyjne loga i pro­mo­cyjne panele INKOL roz­ja­rzają niebo płyn­nym krysz­ta­ło­wym ogniem, robiąc wszystko, by odsu­nąć napie­ra­jący obcy mrok. Są jed­nak gra­nice tego, co lojal­ność marce i poczu­cie przy­na­leż­no­ści mogą osią­gnąć w walce z tym mro­kiem, a cza­jące się w tobie siły dobrze o tym wie­dzą. Głę­boko w środku, gdzie kryje się pod­stawa czło­wie­czeń­stwa, zegar nie­ustan­nie tyka, odsła­nia­jąc ciemne karty niczym stale prze­gry­wa­jąca ręka. Tylko kwe­stią czasu jest, kiedy to sobie uświa­do­misz. A kiedy przy­cho­dzi ta chwila, czu­jesz zimny dreszcz bie­gnący wzdłuż krę­go­słupa.

Prę­dzej czy póź­niej poje­dziesz na tym i roz­bi­jesz się na poku­sie Strip jak wszyst­kie inne ćmy.

Sądzi­łem, że jestem inny.

Jak wszy­scy.

Cien­kie jak igła brzę­cze­nie przy uchu, nie­unik­nione ukłu­cie. W bez­sen­sow­nym odru­chu roz­draż­nie­nia klep­ną­łem się po szyi – kod­mar już odle­ciał, dokład­nie zgod­nie z pro­jek­tem. Nawet w stan­dar­do­wym ziem­skim cią­że­niu małe gnojki były dużo szyb­sze od praw­dzi­wych moski­tów, na któ­rych je wzo­ro­wano, a tutaj, po dosto­so­wa­niu do lokal­nych warun­ków, były jak małe żądlące iskry na wie­trze. Dotknię­cie, wkłu­cie, ładu­nek dostar­czony. Zosta­łeś ukłuty.

Nie żebym narze­kał. Wia­domo prze­cież, że jeśli tu żyjesz, musisz być kłuty. Ina­czej nie da się żyć. To ostat­nia Rubież, gościu, jesteś tu tylko drob­nym ele­men­tem nie­ustan­nych aktu­ali­za­cji Ludz­ko­ści Ostat­niej Rubieży.

Pro­blem w tym, że na cztery mie­siące wypa­dłem z obiegu i omi­nęło mnie tyle aktu­ali­za­cji, że teraz bie­rze mnie na cel każdy cho­lerny nie­orga­niczny kod­mar w oko­licy. Po trzech dniach czu­łem się jak pie­przona ludzka podu­szeczka na szpilki. Od wkłuć swę­działa mnie cała odsło­nięta skóra. Nowe pro­ce­dury wymiany gazo­wej dla płuc, aktu­ali­za­cja mela­to­niny do wer­sji 8.11.4, łatki do naj­now­szych – i mocno nie­sta­bil­nych – inhi­bi­to­rów oste­ope­nii, osłony rogów­kowe 9.1. I tak dalej.

Za część tego syfu zapła­ci­łeś, by otrzy­my­wać go, gdy tylko wyjdą nowe mody­fi­ka­cje, inne to dar od INKOL z głębi jego sku­pio­nego na wydaj­no­ści małego ser­duszka. Jed­nakże to wszystko musi zostać zrów­no­wa­żone, dopa­so­wane i zop­ty­ma­li­zo­wane pod kątem wydaj­no­ści, a potem popra­wione na nowo, wer­sja za wer­sją, aktu­ali­za­cja za aktu­ali­za­cją, wkłu­cie za wkłu­ciem.

Tak docho­dzimy do uza­leż­nie­nia, od któ­rego nie uwol­nisz się ni­gdy, jak długo będziesz miesz­kał gdzie­kol­wiek poza Zie­mią.

Nie żebym narze­kał.

***

Val­lez Girlz mie­ścił się dokład­nie tam, gdzie zosta­wi­łem go cztery mie­siące temu. Ten sam pod­nisz­czony front, tuż za wyj­ściem z rucho­mego chod­nika z bul­waru Fried­man, wciąż bły­skał tym samym zapę­tlo­nym fil­mem rekla­mo­wym z pię­cio­me­tro­wych ekra­nów po obu stro­nach wej­ścia. Nie­zmienna obskurna muzyka w stylu Fuk­tro­nic plus infra­dź­więki z ukry­tych gło­śni­ków. Na ekra­nie po pra­wej dostrze­głem pęk­nię­cie w miej­scu, gdzie wal­ną­łem w niego głową, i chyba coś było nie tak z wyświe­tla­czem, bo nagra­nie tan­ce­rek cią­gle roz­pa­dało się w kon­fetti sko­ry­go­wa­nych elek­tro­nicz­nie ciał i wło­sów prze­pla­ta­nych obra­zami pod­ska­ku­ją­cych, odcie­le­śnio­nych oczu z dłu­gimi rzę­sami, uno­szą­cych się jak łzy w nie­waż­ko­ści.

A może to miało tak wyglą­dać.

Za szybko pędzisz, chło­pie. Gdzie wyciek?

Jadę. Nagrzany.

Zmu­si­łem się do zmniej­sze­nia tempa, by dopa­so­wać się do tłumu. Nie­śpieszne szu­ra­nie z rękami w kie­sze­niach i kap­tu­rem osła­nia­ją­cym przed falami mżawki. Dało mi to dość czasu, by oce­nić przód klubu. Luźny tłu­mek chęt­nych do wej­ścia, krę­cą­cych się w ryt­mie sły­sza­nej i pod­dźwię­ko­wej Fuk­tro­niki. W drzwiach tra­dy­cyj­nie dwóch solid­nie zbu­do­wa­nych gości, oku­lary w for­mie kla­sycz­nej opa­ski wokół głowy. I ten sam prze­sta­rzały ska­ner Zarządu portu wiszący sze­roko nad nad­pro­żem o wyglą­dzie zry­wa­ją­cego się do lotu pre­hi­sto­rycz­nego nie­to­pe­rza. Sal Quiroga, wieczny sknera – kupił ska­ner na wyprze­daży wymie­nia­nego sprzętu dzie­więć lat temu, a podobno nawet wtedy wywarł nacisk na kogoś w biu­rze Zarządu portu, żeby jesz­cze obni­żyć cenę. „Plecy”, powie­dział mi kie­dyś, „to pod­stawa tego miej­sca. Bez ple­ców rów­nie dobrze możesz wra­cać na Zie­mię”.

Pusty śmiech, bo dla więk­szo­ści sta­łych miesz­kań­ców Bruzdy jedyny spo­sób, by kie­dy­kol­wiek dostać się na Zie­mię, to bar­dzo sze­ro­kie plecy. Poza Lote­rią Dłu­giego Spadku – Każ­dego roku pięć­dzie­siąt cudow­nych bile­tów na powrót do domu! Tym razem to możesz być Ty! Zagraj, by wygrać! – nikt tu raczej nie roz­daje bile­tów. Z Marsa do domu nie leci nikt, kto nie ma nie­zwy­kłego szczę­ścia, wiel­kiego bogac­twa lub aktyw­nego kon­traktu z INKOL.

Dobrze wiem, tkwię tu już dość długo.

Prze­sze­dłem jesz­cze pięć­dzie­siąt metrów, być może, by uho­no­ro­wać tych cudow­nych zwy­cięz­ców, a potem zawró­ci­łem i ruszy­łem z powro­tem. Wcho­dząc po stop­niach pro­wa­dzą­cych do drzwi, zrzu­ci­łem kap­tur. Nie miały sensu próby ukry­wa­nia się. Kiedy pra­cu­jesz na bramce – a zda­rzyło mi się to robić raz czy dwa przez te lata – nic nie akty­wuje wewnętrz­nych alar­mów tak, jak klient pró­bu­jący ukryć twarz. „O nie, stary, nic z tego. Teraz mnie obu­dzi­łeś”.

Nie chcia­łem jesz­cze budzić tych gości, musia­łem podejść bli­żej, więc dopa­so­wa­łem wyraz twa­rzy do wzbu­dzo­nego przez Fuk­tro­nikę kon­su­menc­kiego pożą­da­nia i spoj­rza­łem w puste szkła oku­la­rów pra­wego bram­ka­rza, gdy zer­k­nął w moją stronę. Nie zna­łem go – a dobrze pamię­tam ludzi, któ­rzy w prze­szło­ści sko­pali mi tyłek – więc on też nie mógł mnie znać. Choć w tych cza­sach nie zna­czyło to wiele. Musiał spraw­dzać listę wyświe­tlaną przez oku­lary. Sys­temy roz­po­zna­wa­nia twa­rzy, prze­kleń­stwo wci­ska­ją­cych się na krzywy ryj w całej eklip­tyce.

Dostrze­głem zesztyw­nie­nie jego syl­wetki, gdy opro­gra­mo­wa­nie wyświe­tliło ostrze­że­nie, a potem roz­luź­nie­nie towa­rzy­szące przy­swo­je­niu danych.

Zoba­czy­łem, jak wykrzy­wia wargę.

– Dom? – Uwaga powę­dro­wała w bok, gdzie jego kum­pel obma­cy­wał bar­dzo oszczęd­nie osło­nięte krzy­wi­zny pró­bu­jące wejść do środka. Dotknął oku­la­rów przy uchu, zro­bił coś z Fuk­tro­niką, zmniej­sza­jąc gło­śność dźwię­ków. – Hej, Dom. Pamię­tasz tego żało­snego pier­do­lo­nego hiba, któ­rego razem z Rico wywa­li­li­ście parę mie­sięcy temu?

Dom zer­k­nął w naszą stronę, wyraź­nie ziry­to­wany.

– Hib? Co za pie­przony hib? Mówisz o tym gościu…? – Jego głos ucichł, gdy mnie zoba­czył. Twarz roz­ja­rzył sze­roki uśmiech. – Ten gość.

– Chyba nie­któ­rzy ni­gdy się nie uczą, nie?

– Przy­sze­dłem spo­tkać się z Salem – powie­dzia­łem spo­koj­nie.

– Tak? – Dom nie­dbale zaci­snął prawą dłoń i przyj­rzał się jej, jakby była jakimś narzę­dziem, któ­rego zakup roz­wa­żał. – Cóż, Sal nie chce cię widzieć. Poprzed­nim razem też nie chciał się spo­ty­kać. Pamię­tasz, jak się to skoń­czyło?

– Tym razem się ze mną zoba­czy.

Wymie­nili spoj­rze­nie – błysk nie­przy­jem­nego roz­ba­wie­nia w oczach. Towa­rzysz Doma wes­tchnął.

– Słu­chaj, chło­pie… to spo­kojna noc, prawda? Zrób nam wszyst­kim przy­sługę i spier­da­laj, zanim będziemy musieli ci zro­bić coś brzyd­kiego.

Na moje usta wypły­nął uśmiech.

Jadę na ogniu.

– Nie mogę, pano­wie.

Dom prych­nął. Się­gnął do mnie…

Chwy­ci­łem go za nad­gar­stek, szybko. Musisz być szybki – przy cią­że­niu nieco poni­żej 0,4 stan­dar­do­wego ziem­skiego, masa i pęd dają bar­dzo kiep­ski zwrot inwe­sty­cji. Siła ude­rze­nia musi pocho­dzić z szyb­ko­ści. Szarp­ną­łem jego mały i ser­deczny palec do tyłu u pod­stawy i wykrę­ci­łem z dużą siłą. Roz­legł się taki dźwięk, jakby pękał, a ja zablo­ko­wa­łem mu rękę, spro­wa­dza­jąc go na kolana w nagłym wstrzą­sie i bólu. Gdy się zgi­nał, kop­ną­łem mocno w brzuch.

Puści­łem, pozwa­la­jąc mu opaść na zie­mię.

Nor­mal­nie nie prze­cho­dziło się przez bram­ka­rzy na Strip w taki spo­sób, to twar­dzi ludzie, byli żoł­nie­rze gan­gów z Wyżyn, prze­waż­nie tacy, któ­rzy nie radzą już sobie z rzad­kim powie­trzem i nie stać ich na now­sze tur­bow­spo­ma­ga­nia, które pomo­głyby to roz­wią­zać. Wra­cają więc do Doliny, w kocio­łek Brad­bury’ego i znaj­dują sobie pracę dla mię­śnia­ków. Jako czło­wiek, który sam doświad­czył nie­po­wo­dzeń w karie­rze, nie mam im tego za złe. Wyko­nują potrzebną pracę, taką, którą sam cza­sami się zaj­mo­wa­łem, i prze­waż­nie robią to dobrze.

Ci dwaj jed­nak weszli mi w drogę, a wszystko, co mówiło o mnie ich wcze­śniej­sze doświad­cze­nie i opro­gra­mo­wa­nie, było błędne.

Nie mieli szans.

Drugi się­gnął po para­li­za­tor w kabu­rze przy pasku na ple­cach. Błędny ruch i za późno – ja byłem za bli­sko, a on zbyt wolny. Pew­nie sku­tek lek­kiego szoku: to w ogóle nie powinno się dziać. Zro­bi­łem krok w jego stronę, zablo­ko­wa­łem ruch, zanim zdo­łał uwol­nić broń, i ude­rzy­łem go w gar­dło. Pod­cią­łem go, gdy zato­czył się do tyłu, i pomo­głem mu zna­leźć się na ziemi moc­nym ude­rze­niem dłoni w pierś. To zała­twiło sprawę nawet przy 0,4 g. Ude­rzył w zie­mię ple­cami, dusząc się i macha­jąc rękami.

Schy­li­łem się i zabra­łem mu para­li­za­tor, a potem go odwró­ci­łem i strze­li­łem z przy­ło­że­nia.

Ostry trzask i syk jak przy wyle­wa­niu roz­grza­nego oleju z patelni – zoba­czy­łem falo­wa­nie koszuli w miej­scu, gdzie prze­biły się przez nią krysz­tałki. Jego oczy bły­snęły biał­kami, a ciało wyprę­żyło się w łuku ogar­nięte gwał­tow­nym spa­zmem. Ostra fala zie­mi­stego smrodu opróż­nio­nych jelit, chra­pliwy, zdła­wiony dźwięk z głębi gar­dła. Spie­niona ślina na zaci­śnię­tych war­gach. Kur­czowo roz­ło­żona dłoń gorącz­kowo ude­rzała w pierś, jak skrzy­dło uwię­zio­nego ptaka.

Z boku Dom zerwał się na mnie z ziemi. Do niego też strze­li­łem, a potem ostroż­nie prze­sze­dłem mię­dzy dwoma wyprę­żo­nymi cia­łami, pod roz­cią­gnię­tym w górze ska­ne­rem i przez drzwi.Roz­dział 2

W klu­bie wszystko było przy­ciem­nione i domyśl­nie błę­kitne. Prze­ci­sną­łem się przez nie­zbyt gęsty tłu­mek ciał i nie­wy­raź­nych twa­rzy, uni­ka­jąc jaskra­wych wią­zek punk­to­wych reflek­to­rów prze­ci­na­ją­cych pod­mor­ski mrok, by oświe­tlać tań­czą­cych. Tu i tam w skle­pio­nej prze­strzeni roz­bły­ski­wały sub­tel­niej­sze plamy jasno­ści emi­to­wane przez świe­tli­kowe kor­pusy robacz­ków nastro­jo­nych do zbie­ra­nia się wokół emi­tu­ją­cych fero­mony ciał dziew­czyn z Val­lez, dys­kret­nie nie naprzy­krza­jąc się klien­tom. Ze ścian dobie­gały powolne rytmy i falu­jące dźwięki – jakiś archi­walny remiks krio­popu, który nie­ja­sno koja­rzy­łem sprzed paru lat. „Długi upa­dek śpią­cego” czy inne tego typu gówno. Ale spójrz na dobrą stronę, gościu… Żad­nych syren, alar­mów i zabu­rze­nia rytmu tańca na par­kie­cie. Scho­wany w kie­szeni para­li­za­tor był wła­sno­ścią lokalu, nie mógł więc akty­wo­wać żad­nych ostrze­żeń pod­czas mojej wędrówki przez salę. I byłem prze­ko­nany, że nie dałem Domowi ani jego kum­plowi dość czasu na wci­śnię­cie żad­nych prze­łącz­ni­ków, zanim wylą­do­wali na ziemi.

Dwie, góra trzy minuty – zapewne tyle mia­łem czasu, nim baj­zel zosta­wiony przy drzwiach wykipi i podąży za mną do środka. Wbi­ja­łem się w serce klubu, pil­nu­jąc swo­bod­nych i nie­wzbu­dza­ją­cych czuj­no­ści ruchów. Nic się nie dzieje, chło­paki, może­cie dalej gapić się na pre­zen­to­wane towary. Nie przej­muj­cie się wiel­kim face­tem z nie­przy­jemną gębą, to nie wasz pro­blem i nie chce­cie, żeby nim się stał.

Dostrze­głem Sala sie­dzą­cego przy dużym stole na antre­soli w towa­rzy­stwie poważ­nie wyglą­da­ją­cych gości z Hel­las. Żad­nych nie­spo­dzia­nek, przy­naj­mniej dla mnie. Zacho­dzi zauwa­żalny brak ofi­cjal­nej współ­pracy mię­dzy INKOL a Chiń­czy­kami z kra­teru, co obie strony odzie­dzi­czyły w cało­ści po macie­rzy­stych blo­kach wła­dzy na Ziemi. Jed­nakże o ile dłu­go­trwałe ani­mo­zje geo­po­li­tyczne na Ziemi znie­chę­cają do fra­ter­ni­za­cji, na Mar­sie umiar­ko­wany han­del znaj­dzie sobie spo­sób. Pie­nią­dze z Kra­teru ska­py­wały do Bruzdy tyl­nymi drzwiami już od dzie­się­cio­leci i wyglą­dało na to, że Salva­dor Quiroga pod­piął się do źró­dełka tak samo jak wszy­scy.

Nie­śpiesz­nie wsze­dłem po sze­ro­kich spi­ral­nych scho­dach wycię­tych w tyl­nej ścia­nie klubu i dosta­łem się na antre­solę. Muzyka była tu przy­ci­szona, mie­sza­jąc się z brzmie­niem gło­sów w gło­śnej roz­mo­wie. Sze­dłem, omi­ja­jąc plat­formy do tańca, kie­ru­jąc się na Sala przy stole na gale­rii. Gdy się zbli­ża­łem, jedna z ubra­nych w gar­ni­tury postaci prze­pro­siła, wstała i odwró­ciła się, rusza­jąc w stronę łazie­nek. Minę­li­śmy się na tyle bli­sko, żeby się dotknąć. Nie mia­łem poję­cia, czy na mnie spoj­rzała, czy nie – w sła­bym świe­tle szkła jej oku­la­rów wyglą­dały na cał­ko­wi­cie czarne.

Przy stole przed sobą zoba­czy­łem jesz­cze czworo podob­nych do niej: gar­ni­tury i jed­na­kowe oku­lary ukry­wa­jące indy­wi­du­alne róż­nice. Na ile mogłem stwier­dzić, trzech męż­czyzn i jedna kobieta, wszy­scy ema­nu­jący taką samą cichą, nie­wzru­szoną siłą. Kamienna widow­nia wsłu­chu­jąca się w chry­pliwy głos roz­krę­co­nego w pełni Sala Quirogi. Choć świet­nie wła­dał hisz­pań­skim i quechua, tego wie­czoru, z sza­cunku do gości, mówił po angiel­sku. Sądząc po sło­wach, zmiana języka była naj­więk­szym ustęp­stwem, na jakie był gotów.

– …i jeśli sądzi­cie, przy­ja­ciele, że będę sie­dział spo­koj­nie dla takiego pro­centu, to przy­szli­ście do nie tego cho­ler­nego klubu. Nie macie u mnie takich ple­ców. Nie zapo­mi­naj­cie, kto wam tu otwo­rzył drzwi. Nie zamie­rzam…

Opa­dłem na zwol­nione krze­sło.

– Cześć, Sal.

Krót­ko­trwała fala panicz­nych ruchów wokół stołu. Jeden z Kra­te­row­ców się­gnął po coś pod mary­narką, ale zre­zy­gno­wał, gdy towa­rzysz poło­żył dłoń na jego ramie­niu. Podobne drgnię­cie prze­bie­gło przez ochronę za ple­cami Sala – dwoje miej­sco­wych o twar­dych twa­rzach i luź­nych ubra­niach pra­wie ukry­wa­ją­cych opan­ce­rze­nie pod spodem. Zauwa­ży­łem, że ta po pra­wej zaczęła sub­wo­ka­li­zo­wać do opa­ski na szyi, i domy­śli­łem się, że pró­buje roz­ma­wiać z ludźmi przy drzwiach.

Powo­dze­nia.

Quiroga zdjął oku­lary, żeby jego cięż­kie spoj­rze­nie nabrało więk­szej mocy.

– Coś ty, kurwa, za jeden?

– No wiesz? Poczu­łem się dotknięty.

– Tak? – Zer­k­nął na opan­ce­rzo­nego ochro­nia­rza po lewej. – Tupac dotknie cię znacz­nie moc­niej, jeśli nie powiesz mi, kim, do cho­lery, jesteś i co robisz przy tym stole.

Kobieta nachy­liła się i wyszep­tała mu coś do ucha. Musiała akty­wo­wać roz­po­zna­wa­nie twa­rzy, tak jak goście przy drzwiach, znaj­du­jąc dopa­so­wa­nie i wszystko, co mieli na mój temat. Czyli przy­naj­mniej nazwi­sko i nie­dawną prze­szłość.

Na twa­rzy Quirogi odbiło się spóź­nione roz­po­zna­nie.

– Schu­dłeś? – zapy­tał z zain­te­re­so­wa­niem.

– Trzy dni temu wysze­dłem ze zbior­nika, Sal. Nie mam nastroju na poga­duszki. – Swo­bod­nym ruchem wymie­rzy­łem z para­li­za­tora w rusza­ją­cego do przodu Tupaca. – Nie.

Znie­ru­cho­miał. Pomi­ja­jąc tych z wadami serca i w pode­szłym wieku, „nie­śmier­cio­no­śny” to mniej wię­cej uczciwy opis para­li­za­tora. Pomija on jed­nak szcze­góły tego, jak przy­jemne jest zali­cze­nie wie­lo­krot­nych ata­ków padacz­ko­wych ude­rza­ją­cych jak lot przez kolejne szklane drzwi, czu­cie wędru­ją­cych wzdłuż ner­wów ocie­ka­ją­cych kwa­sem kro­cio­no­gów, idą­cych zwi­nąć się w głębi mózgu, obe­sra­nie się i zsi­ka­nie w chwili tra­fie­nia i leże­nie bez­rad­nie w kolej­nych spa­zmach ze smro­dem wypeł­nia­ją­cym noz­drza do czasu, aż ładu­nek w końcu się wyczer­pie.

Jeśli raz obe­rwiesz z cze­goś takiego, bar­dzo się sta­rasz uni­kać powtórki tego doświad­cze­nia.

Kiw­ną­łem głową Tupa­cowi – mądry czło­wiek, nie róbmy głu­pot – i opu­ści­łem para­li­za­tor z powro­tem na podo­łek. Sto­jąca po dru­giej stro­nie Sala kobieta nawet nie drgnęła, ale patrzyła na mnie zza szkieł z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem. Szu­ka­jąc otwar­cia, nawet naj­mniej­szego.

Sal w tym cza­sie jakby przy­po­mniał sobie, że ma gości.

– Słu­chaj, mam tu pie­przone spo­tka­nie – wark­nął. – Nie wiem, o czym chcesz roz­ma­wiać, Veil, ale…

– Syn­thia.

– Syn… – zatch­nęło go. Zaja­rzył. Roze­śmiał się. – Kurwa, serio? Powiedz, pro­szę, powiedz mi, że nie przy­sze­dłeś tu znowu w tej spra­wie. Ty kre­ty­nie. Poprzed­nim razem wia­do­mość nie dotarła?

– Ow­szem. Dowie­dzia­łem się, że zła­ma­łeś umowę i mimo wszystko ją zała­twi­łeś.

– Pie­przona suka mnie okra­dła!

– Popeł­niła głupi błąd i zda­wała sobie z tego sprawę. Dla­tego wła­śnie przy­szła do mnie. Żało­wała.

Uśmiech­nął się pogar­dli­wie.

– Jasne, na koniec tak.

– Zawar­li­śmy umowę. – Posta­ra­łem się mówić bez­na­mięt­nym tonem. – Ty odzy­skasz towar, ona odej­dzie. Odzy­ska­łeś swój towar.

Wes­tchnął. Odgry­wa­jąc, być może przed gośćmi: „zobacz­cie, wszy­scy tu jeste­śmy roz­sąd­nymi ludźmi, to tylko inte­resy”.

– Naprawdę uwa­żasz, że mogłem pozwo­lić, by jedna z moich tan­ce­rek odwa­liła coś takiego i po pro­stu ode­szła? Myślisz, że wie­ści by się nie roze­szły?

– Myślę, że zawar­li­śmy umowę, a ty ją zła­ma­łeś.

– Słu­chaj…

– A kiedy pró­bo­wa­łem tu wejść i o tym poroz­ma­wiać, kaza­łeś swoim gory­lom przy drzwiach mnie pobić, a potem wyko­pać z powro­tem na Strip.

– Kaza­łem im niczego nie poła­mać. Powie­dzia­łem, żeby cię nie zabili.

– Ow­szem, i to był twój drugi błąd.

Jak pyk­nię­cie lodu topią­cego się w szklance. Zimna cisza napie­ra­jąca pomimo nie­ustan­nego rytmu klu­bo­wej muzyki. Quiroga wpa­try­wał się we mnie przez chwilę i coś drgnęło w jego twa­rzy. Przy­brał oble­śny uśmiech.

– Pie­przy­łeś ją, prawda?

Nie odpo­wie­dzia­łem.

– No wiesz… jak ina­czej mia­łaby zapła­cić ci za coś takiego? Musia­łeś dostać przy­naj­mniej ze dwa bar­dzo dobre lody.

– To nie ma żad­nego zna­cze­nia.

– Wiesz, że ona tak naprawdę wcale nie była nią? Nasza Syn­thia.

Nachy­li­łem się.

– Kim­kol­wiek była, Sal… dla mnie była klientką.

Znowu drgnię­cie mię­śni twa­rzy. Kobieta po jego pra­wej powoli robiła bar­dzo mały kro­czek w bok. Spoj­rza­łem jej w oczy i bar­dzo nie­znacz­nie pokrę­ci­łem głową.

Kra­te­rowcy przy­glą­dali się temu wszyst­kiemu bez słowa.

– Klientka – prychną Quiroga. – Nie jesteś już pie­przoną Czarną Gro­dzią, Veil.

– To nie ma zna­cze­nia. Przy­szła do mnie po ochronę i takie zle­ce­nie przy­ją­łem. – Znowu spoj­rza­łem mu w oczy. – Myślisz, że wie­ści by się nie roze­szły?

Tym razem bez­ruch trwał dłu­żej. Usły­sza­łem to nie­wy­raź­nie przez muzyczne tło i głosy gości – brzmie­nie panicz­nych roz­mów z dołu i z głębi, przy drzwiach. Koń­czył się mój okres karen­cji – czas zała­twić sprawę. Unio­słem wolną dłoń, otwartą i luźną, jak­bym pro­sił o pozwo­le­nie na ode­zwa­nie się.

– Rozu­miesz chyba, że mamy tu pro­blem do roz­wią­za­nia. A żeby to było moż­liwe, musisz spoj­rzeć na coś, co mam ci do poka­za­nia. Tu, w kie­szeni. – Pokle­pa­łem się po lewej piersi. – Spo­koj­nie, Sal, nie zamie­rzam cię zastrze­lić. Daję na to moje słowo.

Bar­dzo powoli, ze wzro­kiem wciąż utkwio­nym w jego ochro­nie i ich napię­tych twa­rzach, wsu­ną­łem dłoń pod kurtkę i wycią­gną­łem scho­wany tam przed­miot. Zauwa­ży­łem osła­bie­nie napię­cia na twa­rzy kobiety, gdy dostrze­gła, że to nie broń. Tupac dalej wpa­try­wał się we mnie, jakby chciał mnie zła­mać na pół i wyjeść wnętrz­no­ści. Jego spoj­rze­nie prze­nio­sło się na obiekt w mojej dłoni, gdy poło­ży­łem go na stole. Dostrze­głem, jak marsz­czy brwi.

Nie­zgrabny, dzie­się­cio­cen­ty­me­trowy cylin­der podobny do wąskiej puszki z napo­jem, z mato­wo­szarą powłoką z kom­po­zytu, złą­czami u pod­stawy, gdzie powi­nien zostać pod­łą­czony do cze­goś innego, i z małym pustym ekra­nem doty­ko­wym u góry. Ist­niała spora szansa, że faceci przy drzwiach mogliby powie­dzieć Salowi, na co patrzy, ale Tupac i kobieta byli z wyż­szej półki – mię­śniaki z mia­sta, tra­fili tu zapewne po zali­cze­niu kariery w ochro­nie kor­po­ra­cyj­nej lub poli­cji Brad­bury i ni­gdy w życiu nie widzieli na wła­sne oczy obozu pracy na Wyży­nach.

Choć na pewno ska­no­wali oku­la­rami…

– Co to, do cho­lery, ma być? – W gło­sie Sala wyraź­nie usły­sza­łem ulgę. – Nie jestem w nastroju na żarty, Veil. Lepiej…

Ładu­nek flary ratun­ko­wej wybuchł mu pro­sto w twarz.

***

Dziki biały ogień try­ska­jący we wszyst­kie strony na antre­soli. Zatrzy­mał w ruchu tan­cerki na plat­for­mach, odry­wa­jąc od nich cie­nie, jakby pozba­wiał je mrocz­nych dusz. Ska­so­wał wszystko, wybie­lił salę.

Na Wyży­nach używa się zmo­dy­fi­ko­wa­nych wyrzutni lataw­ców do wypusz­cze­nia całego pakietu tysiące metrów w powie­trze, skąd zalewa oko­licę gwał­tow­nym bla­skiem, otwiera spa­do­chron i bar­dzo powoli opada, jarząc się jak minia­tu­rowe słońce. Nawet gdy jest tak wysoko, masz plamy przed oczami, jeśli spró­bu­jesz sku­pić wzrok na świe­tle. Sal Quiroga dostał takim samym wybu­chem z nie­ca­łego metra i natych­miast stra­cił wzrok. Nie wiem, czy w pakie­cie było dość ultra­fio­letu, by wypa­lić mu też siat­kówkę, ale z pew­no­ścią wrza­snął, jakby tak było.

Zasło­nił twarz dłońmi i krzy­cząc, spró­bo­wał wstać, ale potknął się na krze­śle i pole­ciał do tyłu.

W chwili roz­bły­sku flary w moich oczach wysu­nęły się z boków opa­ten­to­wane prze­słony migaw­kowe, osła­nia­jąc je przed świa­tłem. W roz­my­tym, żół­ta­wym obra­zie zza ich bariery zoba­czy­łem ochronę Sala odsu­wa­jącą się w ośle­pie­niu, się­ga­jącą po broń i pró­bu­jącą pora­dzić sobie z sytu­acją. Strze­li­łem do obojga z para­li­za­tora, posy­ła­jąc w powie­trze mię­dzy nami chmary drob­nych krysz­tał­ków, bez­gło­śnie w ryku paniki i wypeł­nia­ją­cej klub muzyce. Ładunki prze­biły się przez ich pan­ce­rze, ubra­nia i ciała, zwol­niły neu­ro­nowe zatyczki i spięły wszystko od stóp do głów. Zoba­czy­łem, jak się szar­pią i padają na pod­łogę.

Powie­trze wypeł­niły odle­głe krzyki.

W górę z krze­sła, sko­kiem nad sto­łem, na zie­mię po dru­giej stro­nie. Sal Quiroga leżał przede mną, wijąc się na pod­ło­dze, z dłońmi wciąż przy­ci­śnię­tymi do oczu, wyrzu­ca­jąc stru­mień skie­ro­wa­nych do mnie inwek­tyw i obiet­nic śmierci. Szturch­nięty moim butem cylin­der prze­wró­cił się i stur­lał ze stołu, wciąż pło­nąc, a potem spadł na pod­łogę i poto­czył się dalej. Po ścia­nach wokół i sufi­cie ganiały fale osza­la­łych cieni, wywo­łu­jąc wra­że­nie, jakby cały klub drżał ogar­nięty trzę­sie­niem ziemi. Burza bia­łego ognia nie usta­wała, grze­biąc nas w swoim sercu.

Upu­ści­łem para­li­za­tor, żeby uwol­nić dło­nie. Mocno kop­ną­łem Quirogę w żebra. Szarp­nął się i zwi­nął z bólu. Sta­ną­łem nad nim okra­kiem i obró­ci­łem go moc­niej, na brzuch. Przy­kuc­ną­łem, prze­ło­ży­łem rękę wokół jego gar­dła i opar­łem kolano na krę­go­słu­pie.

– To ci się spodoba, Sal – wysy­cza­łem mu do ucha. – Pod­stawą są plecy.Roz­dział 7

Zabrali mnie do pokoju prze­słu­chań mię­dzy dwoma solid­nymi face­tami w typie oddzia­łów zom­bie, a trzeci ubez­pie­czał jakieś sześć metrów z tyłu, idąc z wycią­gnię­tym para­li­za­to­rem. Gdzieś w trak­cie aresz­to­wa­nia ktoś przyj­rzał się mojej kar­to­tece, albo Nikki prze­ka­zała wia­do­mość: uwa­żaj­cie na tego skur­wiela.

– Jak leci z audy­tem? – zapy­ta­łem ich rado­śnie, gdy wszy­scy wsie­dli­śmy do windy.

Ręko­jeść para­li­za­tora mocno wal­nęła mnie za uchem, posy­ła­jąc chwiej­nie na zamknięte drzwi. Musia­łem się o nie oprzeć obiema rękami, żeby nie wylą­do­wać na pod­ło­dze. Czarne plamy w oczach, grzmot krwi w uszach.

– Pró­bo­wał się­gnąć po twoją pałkę, Paco. Widzia­łeś?

Bar­czy­sty gli­niarz po lewej sap­nął.

– Mógł pró­bo­wać. Choć byłoby to strasz­nie głu­pie.

– No wła­śnie. – Lufa broni ostro dźgnęła mnie w dolną część ple­ców. Jej wła­ści­ciel nachy­lił się. – Po czymś takim czło­wiek może sikać krwią przez tydzień.

– Oczy­wi­ście musie­li­by­śmy obej­rzeć nagra­nie moni­to­ringu – sto­icko sko­men­to­wał Paco. – To zna­czy, żeby mieć pew­ność.

– Jasne, póź­niej. Ale wiesz, te sys­temy cią­gle mają jakieś awa­rie. Sam widzia­łem coś takiego. Możesz stra­cić całe godziny nagra­nia. – Pstryk­nął mi pal­cami przy uchu. – O tak.

– Wtedy zosta­łoby tylko nasze słowo.

– Myśli­cie, że Nikki mia­łaby z tym pro­blem?

– Oso­bi­ście nie sądzę.

Ponure chi­choty całej trójki. Unio­słem głowę i popa­trzy­łem na ich znie­kształ­cone odbi­cie w alu­mi­nio­wych drzwiach windy. Wyglą­dali, jak stwory prze­ci­ska­jące się tu z jakie­goś innego wymiaru. Albo męż­czyźni powy­gi­nani w nie­ludz­kie kształty przez okrutne obce siły.

– Masz jesz­cze jakieś ważne pyta­nia, Veil?

Nie odpo­wie­dzia­łem. Winda zadzwo­niła i sta­nęła. Ostroż­nie się wypro­sto­wa­łem i prze­sta­łem opie­rać się dłońmi o drzwi w chwili, gdy zaczęły się roz­su­wać. Bliź­niaki zom­bie wypro­wa­dziły mnie na kory­tarz.

Jak więk­szość współ­cze­snych budyn­ków w Bruź­dzie, komendę główną poli­cji zbu­do­wano oka­załą i wysoką, a pokoje prze­słu­chań mie­ściły się na gór­nych pię­trach. Sta­nę­li­śmy przed się­ga­jącą od pod­łogi do sufitu szybą dającą świetny widok na migo­ta­nie i roz­bły­ski świa­teł Brad­bury. Dzięki szyb­kiemu wyła­pa­niu kilku punk­tów cha­rak­te­ry­stycz­nych – wieży INKOL w swej skrzą­cej się, noc­nej chwale, bul­waru Hayek cią­gną­cego się pro­sto jak strze­lił przez cen­trum, olbrzy­miego bloku budynku Praw Wydo­byw­czych na sześć­dzie­sią­tej dru­giej ulicy – zorien­to­wa­łem się, że okno zwró­cone jest z grub­sza na połu­dnie. Moje spoj­rze­nie instynk­tow­nie szu­kało skraju świa­teł, ciem­niej­szej rów­niny poza nimi oraz potęż­nej obec­no­ści ściany jesz­cze dalej. Trudno powie­dzieć, czy dało się je fak­tycz­nie zoba­czyć z tej odle­gło­ści, czy tylko wzrok pod­po­wia­dał szcze­góły.

– Chodź, dupku. Już to widzia­łeś.

Jakby na złość jego sło­wom, na nie­bie zami­go­tała i roz­cią­gnęła się nie­spo­kojna fio­le­towa zorza – luźne fotony z oko­licy pasma UV ucie­ka­jące z jakiejś wyso­ko­ener­ge­tycz­nej regu­la­cji mię­dzy war­stwami Laminy. Przez kilka ude­rzeń serca wszy­scy sta­li­śmy jak zacza­ro­wani.

– To musi być z desz­czu, nie? – mruk­nął Paco.

Chwila minęła. Drugi z oddziału zom­bie burk­nął.

– To może być cokol­wiek. Tech­no­lo­gia Laminy; kto wie, co oni robią tam każ­dej cho­ler­nej godziny dnia i nocy? Dopro­wa­dzimy tego hib­skiego gnojka czy nie?

Wzdłuż krzy­wi­zny kory­ta­rza, nabie­ra­jąc tempa, odda­la­jąc się od widoku, i do przej­ścia z licz­nymi drzwiami po obu stro­nach. Obok każ­dych jarzył się nie­bie­ski lub czer­wony panel infor­mu­jący o zaję­to­ści. Sądząc po licz­bie czer­wonych i gęsto­ści ruchu w kory­ta­rzu, noc musiała być pra­co­wita. Przed jed­nymi z drzwi stała parka ze Zgod­no­ści Kon­trak­to­wej, żując prze­my­słowe ilo­ści ziela pobu­dza­ją­cego i śmie­jąc się gło­śno ze swo­ich kiep­skich żar­tów. Poczu­łem poru­sze­nie wspo­mnień na tyle żywe, że pra­wie dało się je uznać za nostal­gię. Nieco dalej obok nas prze­szła nie­ska­zi­telna praw­niczka mówiąca szybko do swo­ich oku­la­rów, cią­gnąc za sobą zapach dro­gich per­fum. Połysk jej gar­sonki oraz ide­alna jasna skóra wręcz krzy­czały o sys­te­mach mole­ku­lar­nych Mar­ste­chu, bez wąt­pie­nia jakimś naj­now­szym, nie­moż­li­wie dro­gim pro­duk­cie. Inny praw­nik, już nie tak dobrze ubrany i pach­nący, sie­dział na ławce przed kolej­nymi drzwiami ze zdję­tymi oku­la­rami, zaci­ska­jąc czub­kami pal­ców nasadę nosa i mru­ga­jąc pod­si­nia­łymi oczami suge­ru­ją­cymi, że przy­da­łoby mu się coś z towaru żutego przez ludzi z ZK.

Znajdź obrońcę z urzędu.

Sta­nę­li­śmy przed dzie­wią­tymi drzwiami z pra­wej i Paco stuk­nął czer­wony panel sygne­tem. Drzwi się otwo­rzyły, a ja zosta­łem pchnięty do środka. Wąskie okno z dru­giej strony pre­zen­to­wało wyci­nek tego samego nieba, które widzia­łem po dro­dze. Spra­co­wany kom­po­zy­towy stół na środku pokoju, parę tanich krze­seł z włó­kien węglo­wych po obu stro­nach. Ple­cami do okna sie­działa Chinka w gar­ni­tu­rze, ze skrzy­żo­wa­nymi nogami i dłońmi na udach. Ele­gan­cja na pozio­mie kosz­tow­nej praw­niczki minię­tej w kory­ta­rzu i coś na stole przed nią – mała, płytka miseczka wypeł­niona żebro­wa­niem i przy­płasz­czo­nym guz­kiem na środku. Całość wyglą­dała jak odwró­cony grzyb z metalu i czerni. Zagłu­szacz rezo­nan­sowy, podobny do jed­nego z now­szych modeli Sen­n­he­isera. Kosz­towna zabawka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: