- promocja
Rzadkie powietrze - ebook
Rzadkie powietrze - ebook
Klimatyczna opowieść o korupcji i porwaniu na Marsie, autora Modyfikowanego węgla, nagradzanej powieści fantastyczno-naukowej, na podstawie której nakręcono serial dostępny na platformie Netflix.
Uznana przez The Guardian za jedną z najlepszych książek roku.
Hakan Veil to były egzekutor korporacyjny wyposażony we wbudowane wspomaganie klasy wojskowej, czyniące z niego maszynę do zabijania w ludzkiej postaci. Jego byli pracodawcy porzucili go na niespokojnym Marsie, gdzie rezydujący na Ziemi panowie walczą o zyski i władzę z miejscowym ruchem niepodległościowym. Jednak ma już dość burzliwej czerwonej planety i chce tylko zdobyć bilet do domu... co oferuje mu organizacja Nadzór Ziemski w zamian za ochronę pracującej dla niej śledczej. Dla zawodowca w rodzaju Veila to banalne zlecenie... aż przestaje nim być.
Gdy jego podopieczna zaczyna się interesować tajemniczym zniknięciem zwycięzcy loterii, budzi do życia gniazdo szerszeni pełne intryg i zabójstw. A im głębiej Veil jest wciągany do gry, tym więcej dawno zagrzebanych tajemnic wyłania się na piaszczystą powierzchnię Marsa. W końcu dochodzi do sytuacji, gdy doświadczony zabójca musi zmierzyć się z potężnymi wrogami, pragnącymi zniszczyć go wszelkimi dostępnymi środkami.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-90-4 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Należy więc stworzyć nowe pogranicze – to najpilniejsza potrzeba społeczna Ameryki i całej ludzkości…
Jestem przekonany, że jedynie Mars nadaje się na nowe pogranicze.
Robert Zubrin,
Czas Marsa
Zamiast pełnych romantyzmu i heroizmu symboli stosowanych zwykle do obrazowania europejskiego osadnictwa w Amerykach obrazem najbardziej spójnym z rzeczywistością byłaby piramida czaszek.
David E. Stannard,
American Holocaust
orządkowi wyobrażonemu stale zagraża upadek, opiera się bowiem na mitach, a mity znikają, kiedy ludzie przestają w nie wierzyć.
Yuval Noah Harari,
Sapiens. Od Zwierząt Do BogówPrzebudzeniu zwykle towarzyszyć będą nakładające się uczucia radości, obsesyjnego skupienia, napięcia stresowego i łagodnych mdłości. Stany te stanowią nierozerwalny element pracy i tak właśnie należy je traktować. Jedziesz na ogniu – przywyknij.
(Elementem pracy jest również fakt, że sytuacja, w której się budzisz, zapewne zaraz się spieprzy, albo już to zrobiła).
Blond Vaisutis,
Podręcznik wprowadzający dla przechwytywaczy
uzupełniony o nieformalne komentarze weteranówRozdział 1
Na Strip Marinera trafiłem wczesnym wieczorem, a w górze na Laminie znowu próbowali deszczu. Z raczej ograniczonym powodzeniem. Z paprykowego nieba opadała z przerwami zimna, rzadka mżawka.
Nie przyglądałem się uważnie, byłem zbyt zajęty. Z tego, co słyszałem, to jakiś świeżo napisany podprogram, dzieło konsultantów z lepszego końca branży, zakodowany, skompilowany i wypuszczony luzem gdzieś tam w górze, pośród rozległych, migotliwych warstw z pajęczych nici, które zapewniały ciepło dolinie. Musieli się też solidnie przyłożyć do marketingu, bo ulice były dość gęste jak na wieczór w środku tygodnia. Kiedy zaczęło padać, można było mieć wrażenie, że ogląda to całe miasto. Wszędzie, gdzie się spojrzało, stali ludzie gapiący się w górę z wygiętymi szyjami.
Też posłałem w niebo kwaśne spojrzenie, ale się nie zatrzymałem, zamiast tego przepychałem się przez stojące mi na drodze grupy rozmawiających gapiów i ekogeeków. Każdy, kto liczył na zmoczenie tym czymś, musiał się przygotować na dłuższe czekanie. Zwodzeni żarliwymi obrazami marketingu ludzie często zapominali, że na Marsie nic nie spada szybko, a niezależnie od nowego kodu ta próba wywołania ulewy nie miała szans na złamanie podstawowych praw fizyki. Obiecany deszcz przeważnie unosił się i przesuwał poruszany podmuchami w górze, z pogardą traktując mizerne ciążenie, a w świetle zachodzącego słońca wyglądał jak krwistoczerwona mgiełka.
Jasne, ładnie wyglądał, ale niektórzy mieli sprawy do załatwienia.
Otaczał mnie bulwar Strip – pięciopiętrowe fasady z czasów Osiedlenia z pobrużdżonego, starego nanobetonu, z dawno wyczerpanymi procedurami samonaprawy. Teraz ich nieaktywne powierzchnie zostały wyrzeźbione przez dziesięciolecia huraganowych wiatrów i niesionego nim piasku w coś wyglądającego bardziej jak połacie raf koralowych podczas odpływu niż obiekty wzniesione ludzką ręką. W dawnych czasach inżynierowie INKOL pilnowali, by się nie wychylać – budynki rozmieszczono po obu stronach szerokiego kanału wykopanego między odsłoniętymi fundamentami, z identycznymi strukturami po obu stronach. Kanał miał sześćdziesiąt metrów szerokości i trzy kilometry długości z lekkim zakrzywieniem podążającym za linią uskoku struktur geologicznych dna doliny. Kiedyś mieściły się tu ogrody hydroponiczne i wypielęgnowane tereny rekreacyjne dla pierwotnych kolonistów, wszystko przykryte szklanym dachem. Parki, welodromy, kilka małych amfiteatrów i boisk sportowych, a nawet – podobno – basen albo trzy. Z darmowym wstępem dla wszystkich.
Kto by pomyślał.
Teraz dach zniknął, a z nim cała reszta. Zburzone, rozebrane, usunięte. Zamiast nich rozciągał się tu podrapany i zaśmiecony, zagłębiony w ziemi bulwar, pełen straganów i ulicznych budek rywalizujących o wciśnięcie przechodniom jak najtańszych produktów. „Kupujcie póki gorące, kupujcie teraz!”. Przecenione szpile kodu z zeszłego sezonu, półinteligentna biżuteria, Marstech z logo, kradziony lub podrabiany – musiał być przy tych cenach – i tanie żarcie, mnóstwo, parujące z miliona woków i patelni. Na obrzeżach trzymali się uliczni farmaceuci, oferując Dwadzieścia Sposobów na Szybkie Wydostanie się z Własnej Głowy, na rogach czekali chłopcy i dziewczęta oferujące prostszą drogę takiej samej ucieczki. Pewnie można by argumentować, że wciąż był to swoisty ośrodek rekreacji, jednak krążący obecnie po Strip duch zabawy wygląda dość mizernie i krzykliwie, a trafiając na niego, lepiej nie patrzeć mu prosto w oczy.
Dla tych, którzy mimo wszystko pragną go spotkać, dotarcie na dół możliwe jest przez długie tunele z ruchomymi chodnikami, wybite bez cienia elegancji przez oryginalne struktury – umieszczono je na końcach większości poprzecznych ulic, gdzie docierają do budowli z czasów Osiedlenia, otaczając je z obu stron architekturą znacznie mniej skuloną i hermetyczną, stworzoną z myślą o pokoleniu, które nagle mogło Wyjść Na Zewnątrz. Na końcach przecznic obok skromnych, pobrużdżonych zapleczy Starego Osiedlenia znienacka wyrastają wysokie, pełne aspiracji konstrukcje Otwartego Powietrza. Wchodzisz na ruchomy chodnik pod ciężkim, wysokim sufitem ze starego nanobetonu, a niekończący się pas tworzywa zabiera cię w dół, na drugą stronę.
Albo – jeśli jesteś nowy na Marsie, prosto z promu, lub podnieca cię nostalgia – robisz to, co turyści, i zjeżdżasz wielką, starą windą towarową na jednym z końców kanału. Bliźniacze platformy o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych każda, wciąż wędrujące w górę i w dół niczym powolny ruch płuc olbrzyma, gładko jak w dniu uruchomienia. Wszystkiemu towarzyszą tandetne, sztucznie historyczne komunikaty nakazujące odsunięcie się od krawędzi, grzmiące z głośników wokół platformy. Do tego wirujące żółtym światłem koguty i cały ten cyrk. Ponura sprawność ciężkiego sprzętu starej Rubieży, zachowana do dzisiaj ku uciesze turystów.
Jednakże niezależnie od tego, którą wybierzesz drogę – platformy wind czy sunące w nieskończoność pasy – wrażenie będzie praktycznie takie samo. Opadasz powoli w trzewia czegoś wielkiego i zapewne szkodliwego dla zdrowia.
Może być.
Zjechałem tunelem z końca Alei Żurawia, dzięki czemu znalazłem się mniej więcej kilometr od miejsca, w którym chciałem się znaleźć, co przy pasjonatach pogody tłoczących się na ulicach oznaczało powolny marsz. Kiedy wyszedłem z tunelu, wbrew wszelkim oczekiwaniom trafiłem na prawdziwy deszcz padający na poziomie ulicy. Uderzał mnie w twarz, gdy przeciskałem się przez tłumy, i moczył kołnierz, oblepiając wierzch dłoni i brwi kropelkami wilgoci, od których dawno zdążyłem się odzwyczaić. Uczucie było dość przyjemne, choć z drugiej strony chwilowo wszystko takie było.
Trzy dni od przebudzenia i jadę na ogniu.
W górze, za dawno niepotrzebnymi osłonami burzowymi na górnych poziomach budynków zaczynały się zapalać wczesne światła, sugerując zmysłowe tajemnice wnętrz. Nazwy klubów i loga trzymały się starej architektury jak plaga olbrzymich świecących chrząszczy i pareczników. A na deszczowym niebie zaczęły się pojawiać pierwsze żelobłony, rozciągając prawie niewidoczne skrzydła z mydlanych baniek. Przez ich powierzchnie przebiegały srebrzyste iskierki wstępnych impulsów, jak odkasływanie przy oczyszczeniu gardła. Obrazy zamigotały i rozpoczęło się trwające całą noc pompowanie obrazów.
Pomyślałem, że ze względu na prom z Ziemi, który zadokował właśnie tego ranka, będziemy bombardowani montażami dla ultraturystów albo standardowymi reklamami Vector Red i Horkan Kumba Ultra. Tego wieczoru jednak przodował deszcz – nastrojowe, pełne emocji nagrania prężnych młodych ciał brykających na nocnych ulicach w ulewach, jakich na żywo nie widział nikt w promieniu pięćdziesięciu milionów kilometrów stąd. Kompletnie przemoczone cienkie ciemne ubrania, przetarte i z rozdarciami, nieco stylizowane na favela, klejące się do krzywizn i krągłości, sterczące sztywno sutki, wystające spod tkanin kawałki gładkich, mokrych ciał. Do tego powtarzany ze wszystkich ekranów tekst reklamowy.
maczanka particle slam – poczuj wilgoć! kod opracowany w ramach współpracy particle slam z partnerem strategicznym, inicjatywą kolonizacyjną.
Jasne, znowu dzieło INKOL – wszechobecnej, wszechmocnej korporacyjnej akuszerki obecności ludzi w kosmosie. Kilka wieków temu, gdy rozpoczynali działalność, można było z przekonaniem nazwać ich keiretsu o szczególnym obszarze zainteresowania, ale współcześnie byłoby to jak przypinanie plakietki jaszczurka na tyranozaurze. Formalnie racja, ale gubi skalę. Jeśli coś ma związek z ludzką obecnością gdziekolwiek w Układzie Słonecznym lub międzyplanetarnym transportem i handlem, INKOL jest właścicielem, wykonawcą lub sponsorem. Albo za chwilę znajdzie się w jednej z tych ról. Ich przepływ kapitału to krew ekspansji, a wykorzystanie dawnej struktury prawnej na Ziemi stanowi wszechobecne ramy, które to wszystko spajają. Ich rzekomo oparta na konkurencyjności dynamika rynków jest nie bardziej rzeczywista czy istotna niż taneczne kroki i wypięte ciała smukłych młodych istot w przyjemnym i miłym deszczu na żelobłonowych ekranach.
Deszcz – ten prawdziwy, w realnym świecie – raptownie ustał. Przez chwilę powietrze nie niosło żadnej wody, tworząc długą, pełną napięcia przerwę, a potem zaczęło się znowu, tym razem żałośnie powoli. Trudno było ocenić, czy nowy kod działa dobrze – ta przerwa mogła być elementem procedur oszczędzania energii, pauzą obliczoną na osiągnięcie efektu dramatycznego albo zwykłym błędem kodu. Pasjonaci ekokodu stali porozrzucani na całym Strip, wpatrując się zmrużonymi oczami w niebo i dyskutując z przejęciem.
– Mówiłem ci, że to rozwiążą. Particle Slam to solidna firma, gościu. Zupełnie coś innego niż ci z Dziewiątej Ulicy. Czujesz to na twarzy?
– Odrobinę. Jak dla mnie to standardowe gówniane siąpienie.
– Och, wal się. Siąpienie w ogóle by nie dotarło tu, na dół. Patrz, tam już się robią kałuże.
Minąłem rozmawiających i obszedłem kałuże, zapamiętując szczegóły na później. Particle Slam – nigdy o nich nie słyszałem. Ale przywykłem do takich rzeczy po przebudzeniu. Ekokodowanie to dynamiczna dziedzina nawet na Ziemi, a tutaj, dzięki zdjęciu wszelkich hamulców i błogosławieństwu wolnego rynku jest tak darwinowska, że można się zmęczyć od samego myślenia o niej. Firma koderska może tu przejść od największej sensacji do kości dinozaura w czasie krótszym, niż prom potrzebuje na lot w obie strony. Lekcja dla próbującego zarobić na życie przyziemnego byłego przechwytywacza: gdy umierasz dla świata na cztery miesiące, w tym czasie mnóstwo może cię ominąć.
Choć pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Każdego wieczoru Strip budzi się do ospałego życia niczym szturchnięta uszkodzona neonówka. Błyska, wypala się i osiada, świecąc stale skosem z drugiej strony ulicy względem starej dzielnicy Bradbury’ego jak tajemniczym uśmiechem, jak wezwaniem dla chętnych ciem. Widziałem to kiedyś z niskiej orbity – dryfowałem wybudzony po zakończeniu misji na zbuntowanym frachtowcu, o której wolałbym zapomnieć. Nie miałem nic do roboty poza snuciem się po cichych pokładach i wyglądaniem przez okno na obracającego się w dole Marsa. Dogoniliśmy terminator nad Gangesem i Eos, a gdy zapadła noc, zobaczyłem, jak przesuwa się tam Bruzda. Złowieszcze ściany kanionów biegnące tysiące metrów w głąb skorupy Marsa z olbrzymimi stertami i zwałami tektonicznego śmiecia na rozległym dnie między nimi. Tu i tam kropki słabych świateł osiedli, gęstnące i splatające się w jedno w miarę zbliżania do dużej jasnej plamy Bradbury’ego dalej w głębi doliny. I tam, w samym sercu starego miasta, ten duży, wykrzywiony uśmiech długości trzech tysięcy metrów.
Wszędzie w mieście korporacyjne loga i promocyjne panele INKOL rozjarzają niebo płynnym kryształowym ogniem, robiąc wszystko, by odsunąć napierający obcy mrok. Są jednak granice tego, co lojalność marce i poczucie przynależności mogą osiągnąć w walce z tym mrokiem, a czające się w tobie siły dobrze o tym wiedzą. Głęboko w środku, gdzie kryje się podstawa człowieczeństwa, zegar nieustannie tyka, odsłaniając ciemne karty niczym stale przegrywająca ręka. Tylko kwestią czasu jest, kiedy to sobie uświadomisz. A kiedy przychodzi ta chwila, czujesz zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
Prędzej czy później pojedziesz na tym i rozbijesz się na pokusie Strip jak wszystkie inne ćmy.
Sądziłem, że jestem inny.
Jak wszyscy.
Cienkie jak igła brzęczenie przy uchu, nieuniknione ukłucie. W bezsensownym odruchu rozdrażnienia klepnąłem się po szyi – kodmar już odleciał, dokładnie zgodnie z projektem. Nawet w standardowym ziemskim ciążeniu małe gnojki były dużo szybsze od prawdziwych moskitów, na których je wzorowano, a tutaj, po dostosowaniu do lokalnych warunków, były jak małe żądlące iskry na wietrze. Dotknięcie, wkłucie, ładunek dostarczony. Zostałeś ukłuty.
Nie żebym narzekał. Wiadomo przecież, że jeśli tu żyjesz, musisz być kłuty. Inaczej nie da się żyć. To ostatnia Rubież, gościu, jesteś tu tylko drobnym elementem nieustannych aktualizacji Ludzkości Ostatniej Rubieży.
Problem w tym, że na cztery miesiące wypadłem z obiegu i ominęło mnie tyle aktualizacji, że teraz bierze mnie na cel każdy cholerny nieorganiczny kodmar w okolicy. Po trzech dniach czułem się jak pieprzona ludzka poduszeczka na szpilki. Od wkłuć swędziała mnie cała odsłonięta skóra. Nowe procedury wymiany gazowej dla płuc, aktualizacja melatoniny do wersji 8.11.4, łatki do najnowszych – i mocno niestabilnych – inhibitorów osteopenii, osłony rogówkowe 9.1. I tak dalej.
Za część tego syfu zapłaciłeś, by otrzymywać go, gdy tylko wyjdą nowe modyfikacje, inne to dar od INKOL z głębi jego skupionego na wydajności małego serduszka. Jednakże to wszystko musi zostać zrównoważone, dopasowane i zoptymalizowane pod kątem wydajności, a potem poprawione na nowo, wersja za wersją, aktualizacja za aktualizacją, wkłucie za wkłuciem.
Tak dochodzimy do uzależnienia, od którego nie uwolnisz się nigdy, jak długo będziesz mieszkał gdziekolwiek poza Ziemią.
Nie żebym narzekał.
***
Vallez Girlz mieścił się dokładnie tam, gdzie zostawiłem go cztery miesiące temu. Ten sam podniszczony front, tuż za wyjściem z ruchomego chodnika z bulwaru Friedman, wciąż błyskał tym samym zapętlonym filmem reklamowym z pięciometrowych ekranów po obu stronach wejścia. Niezmienna obskurna muzyka w stylu Fuktronic plus infradźwięki z ukrytych głośników. Na ekranie po prawej dostrzegłem pęknięcie w miejscu, gdzie walnąłem w niego głową, i chyba coś było nie tak z wyświetlaczem, bo nagranie tancerek ciągle rozpadało się w konfetti skorygowanych elektronicznie ciał i włosów przeplatanych obrazami podskakujących, odcieleśnionych oczu z długimi rzęsami, unoszących się jak łzy w nieważkości.
A może to miało tak wyglądać.
Za szybko pędzisz, chłopie. Gdzie wyciek?
Jadę. Nagrzany.
Zmusiłem się do zmniejszenia tempa, by dopasować się do tłumu. Nieśpieszne szuranie z rękami w kieszeniach i kapturem osłaniającym przed falami mżawki. Dało mi to dość czasu, by ocenić przód klubu. Luźny tłumek chętnych do wejścia, kręcących się w rytmie słyszanej i poddźwiękowej Fuktroniki. W drzwiach tradycyjnie dwóch solidnie zbudowanych gości, okulary w formie klasycznej opaski wokół głowy. I ten sam przestarzały skaner Zarządu portu wiszący szeroko nad nadprożem o wyglądzie zrywającego się do lotu prehistorycznego nietoperza. Sal Quiroga, wieczny sknera – kupił skaner na wyprzedaży wymienianego sprzętu dziewięć lat temu, a podobno nawet wtedy wywarł nacisk na kogoś w biurze Zarządu portu, żeby jeszcze obniżyć cenę. „Plecy”, powiedział mi kiedyś, „to podstawa tego miejsca. Bez pleców równie dobrze możesz wracać na Ziemię”.
Pusty śmiech, bo dla większości stałych mieszkańców Bruzdy jedyny sposób, by kiedykolwiek dostać się na Ziemię, to bardzo szerokie plecy. Poza Loterią Długiego Spadku – Każdego roku pięćdziesiąt cudownych biletów na powrót do domu! Tym razem to możesz być Ty! Zagraj, by wygrać! – nikt tu raczej nie rozdaje biletów. Z Marsa do domu nie leci nikt, kto nie ma niezwykłego szczęścia, wielkiego bogactwa lub aktywnego kontraktu z INKOL.
Dobrze wiem, tkwię tu już dość długo.
Przeszedłem jeszcze pięćdziesiąt metrów, być może, by uhonorować tych cudownych zwycięzców, a potem zawróciłem i ruszyłem z powrotem. Wchodząc po stopniach prowadzących do drzwi, zrzuciłem kaptur. Nie miały sensu próby ukrywania się. Kiedy pracujesz na bramce – a zdarzyło mi się to robić raz czy dwa przez te lata – nic nie aktywuje wewnętrznych alarmów tak, jak klient próbujący ukryć twarz. „O nie, stary, nic z tego. Teraz mnie obudziłeś”.
Nie chciałem jeszcze budzić tych gości, musiałem podejść bliżej, więc dopasowałem wyraz twarzy do wzbudzonego przez Fuktronikę konsumenckiego pożądania i spojrzałem w puste szkła okularów prawego bramkarza, gdy zerknął w moją stronę. Nie znałem go – a dobrze pamiętam ludzi, którzy w przeszłości skopali mi tyłek – więc on też nie mógł mnie znać. Choć w tych czasach nie znaczyło to wiele. Musiał sprawdzać listę wyświetlaną przez okulary. Systemy rozpoznawania twarzy, przekleństwo wciskających się na krzywy ryj w całej ekliptyce.
Dostrzegłem zesztywnienie jego sylwetki, gdy oprogramowanie wyświetliło ostrzeżenie, a potem rozluźnienie towarzyszące przyswojeniu danych.
Zobaczyłem, jak wykrzywia wargę.
– Dom? – Uwaga powędrowała w bok, gdzie jego kumpel obmacywał bardzo oszczędnie osłonięte krzywizny próbujące wejść do środka. Dotknął okularów przy uchu, zrobił coś z Fuktroniką, zmniejszając głośność dźwięków. – Hej, Dom. Pamiętasz tego żałosnego pierdolonego hiba, którego razem z Rico wywaliliście parę miesięcy temu?
Dom zerknął w naszą stronę, wyraźnie zirytowany.
– Hib? Co za pieprzony hib? Mówisz o tym gościu…? – Jego głos ucichł, gdy mnie zobaczył. Twarz rozjarzył szeroki uśmiech. – Ten gość.
– Chyba niektórzy nigdy się nie uczą, nie?
– Przyszedłem spotkać się z Salem – powiedziałem spokojnie.
– Tak? – Dom niedbale zacisnął prawą dłoń i przyjrzał się jej, jakby była jakimś narzędziem, którego zakup rozważał. – Cóż, Sal nie chce cię widzieć. Poprzednim razem też nie chciał się spotykać. Pamiętasz, jak się to skończyło?
– Tym razem się ze mną zobaczy.
Wymienili spojrzenie – błysk nieprzyjemnego rozbawienia w oczach. Towarzysz Doma westchnął.
– Słuchaj, chłopie… to spokojna noc, prawda? Zrób nam wszystkim przysługę i spierdalaj, zanim będziemy musieli ci zrobić coś brzydkiego.
Na moje usta wypłynął uśmiech.
Jadę na ogniu.
– Nie mogę, panowie.
Dom prychnął. Sięgnął do mnie…
Chwyciłem go za nadgarstek, szybko. Musisz być szybki – przy ciążeniu nieco poniżej 0,4 standardowego ziemskiego, masa i pęd dają bardzo kiepski zwrot inwestycji. Siła uderzenia musi pochodzić z szybkości. Szarpnąłem jego mały i serdeczny palec do tyłu u podstawy i wykręciłem z dużą siłą. Rozległ się taki dźwięk, jakby pękał, a ja zablokowałem mu rękę, sprowadzając go na kolana w nagłym wstrząsie i bólu. Gdy się zginał, kopnąłem mocno w brzuch.
Puściłem, pozwalając mu opaść na ziemię.
Normalnie nie przechodziło się przez bramkarzy na Strip w taki sposób, to twardzi ludzie, byli żołnierze gangów z Wyżyn, przeważnie tacy, którzy nie radzą już sobie z rzadkim powietrzem i nie stać ich na nowsze turbowspomagania, które pomogłyby to rozwiązać. Wracają więc do Doliny, w kociołek Bradbury’ego i znajdują sobie pracę dla mięśniaków. Jako człowiek, który sam doświadczył niepowodzeń w karierze, nie mam im tego za złe. Wykonują potrzebną pracę, taką, którą sam czasami się zajmowałem, i przeważnie robią to dobrze.
Ci dwaj jednak weszli mi w drogę, a wszystko, co mówiło o mnie ich wcześniejsze doświadczenie i oprogramowanie, było błędne.
Nie mieli szans.
Drugi sięgnął po paralizator w kaburze przy pasku na plecach. Błędny ruch i za późno – ja byłem za blisko, a on zbyt wolny. Pewnie skutek lekkiego szoku: to w ogóle nie powinno się dziać. Zrobiłem krok w jego stronę, zablokowałem ruch, zanim zdołał uwolnić broń, i uderzyłem go w gardło. Podciąłem go, gdy zatoczył się do tyłu, i pomogłem mu znaleźć się na ziemi mocnym uderzeniem dłoni w pierś. To załatwiło sprawę nawet przy 0,4 g. Uderzył w ziemię plecami, dusząc się i machając rękami.
Schyliłem się i zabrałem mu paralizator, a potem go odwróciłem i strzeliłem z przyłożenia.
Ostry trzask i syk jak przy wylewaniu rozgrzanego oleju z patelni – zobaczyłem falowanie koszuli w miejscu, gdzie przebiły się przez nią kryształki. Jego oczy błysnęły białkami, a ciało wyprężyło się w łuku ogarnięte gwałtownym spazmem. Ostra fala ziemistego smrodu opróżnionych jelit, chrapliwy, zdławiony dźwięk z głębi gardła. Spieniona ślina na zaciśniętych wargach. Kurczowo rozłożona dłoń gorączkowo uderzała w pierś, jak skrzydło uwięzionego ptaka.
Z boku Dom zerwał się na mnie z ziemi. Do niego też strzeliłem, a potem ostrożnie przeszedłem między dwoma wyprężonymi ciałami, pod rozciągniętym w górze skanerem i przez drzwi.Rozdział 2
W klubie wszystko było przyciemnione i domyślnie błękitne. Przecisnąłem się przez niezbyt gęsty tłumek ciał i niewyraźnych twarzy, unikając jaskrawych wiązek punktowych reflektorów przecinających podmorski mrok, by oświetlać tańczących. Tu i tam w sklepionej przestrzeni rozbłyskiwały subtelniejsze plamy jasności emitowane przez świetlikowe korpusy robaczków nastrojonych do zbierania się wokół emitujących feromony ciał dziewczyn z Vallez, dyskretnie nie naprzykrzając się klientom. Ze ścian dobiegały powolne rytmy i falujące dźwięki – jakiś archiwalny remiks kriopopu, który niejasno kojarzyłem sprzed paru lat. „Długi upadek śpiącego” czy inne tego typu gówno. Ale spójrz na dobrą stronę, gościu… Żadnych syren, alarmów i zaburzenia rytmu tańca na parkiecie. Schowany w kieszeni paralizator był własnością lokalu, nie mógł więc aktywować żadnych ostrzeżeń podczas mojej wędrówki przez salę. I byłem przekonany, że nie dałem Domowi ani jego kumplowi dość czasu na wciśnięcie żadnych przełączników, zanim wylądowali na ziemi.
Dwie, góra trzy minuty – zapewne tyle miałem czasu, nim bajzel zostawiony przy drzwiach wykipi i podąży za mną do środka. Wbijałem się w serce klubu, pilnując swobodnych i niewzbudzających czujności ruchów. Nic się nie dzieje, chłopaki, możecie dalej gapić się na prezentowane towary. Nie przejmujcie się wielkim facetem z nieprzyjemną gębą, to nie wasz problem i nie chcecie, żeby nim się stał.
Dostrzegłem Sala siedzącego przy dużym stole na antresoli w towarzystwie poważnie wyglądających gości z Hellas. Żadnych niespodzianek, przynajmniej dla mnie. Zachodzi zauważalny brak oficjalnej współpracy między INKOL a Chińczykami z krateru, co obie strony odziedziczyły w całości po macierzystych blokach władzy na Ziemi. Jednakże o ile długotrwałe animozje geopolityczne na Ziemi zniechęcają do fraternizacji, na Marsie umiarkowany handel znajdzie sobie sposób. Pieniądze z Krateru skapywały do Bruzdy tylnymi drzwiami już od dziesięcioleci i wyglądało na to, że Salvador Quiroga podpiął się do źródełka tak samo jak wszyscy.
Nieśpiesznie wszedłem po szerokich spiralnych schodach wyciętych w tylnej ścianie klubu i dostałem się na antresolę. Muzyka była tu przyciszona, mieszając się z brzmieniem głosów w głośnej rozmowie. Szedłem, omijając platformy do tańca, kierując się na Sala przy stole na galerii. Gdy się zbliżałem, jedna z ubranych w garnitury postaci przeprosiła, wstała i odwróciła się, ruszając w stronę łazienek. Minęliśmy się na tyle blisko, żeby się dotknąć. Nie miałem pojęcia, czy na mnie spojrzała, czy nie – w słabym świetle szkła jej okularów wyglądały na całkowicie czarne.
Przy stole przed sobą zobaczyłem jeszcze czworo podobnych do niej: garnitury i jednakowe okulary ukrywające indywidualne różnice. Na ile mogłem stwierdzić, trzech mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy emanujący taką samą cichą, niewzruszoną siłą. Kamienna widownia wsłuchująca się w chrypliwy głos rozkręconego w pełni Sala Quirogi. Choć świetnie władał hiszpańskim i quechua, tego wieczoru, z szacunku do gości, mówił po angielsku. Sądząc po słowach, zmiana języka była największym ustępstwem, na jakie był gotów.
– …i jeśli sądzicie, przyjaciele, że będę siedział spokojnie dla takiego procentu, to przyszliście do nie tego cholernego klubu. Nie macie u mnie takich pleców. Nie zapominajcie, kto wam tu otworzył drzwi. Nie zamierzam…
Opadłem na zwolnione krzesło.
– Cześć, Sal.
Krótkotrwała fala panicznych ruchów wokół stołu. Jeden z Kraterowców sięgnął po coś pod marynarką, ale zrezygnował, gdy towarzysz położył dłoń na jego ramieniu. Podobne drgnięcie przebiegło przez ochronę za plecami Sala – dwoje miejscowych o twardych twarzach i luźnych ubraniach prawie ukrywających opancerzenie pod spodem. Zauważyłem, że ta po prawej zaczęła subwokalizować do opaski na szyi, i domyśliłem się, że próbuje rozmawiać z ludźmi przy drzwiach.
Powodzenia.
Quiroga zdjął okulary, żeby jego ciężkie spojrzenie nabrało większej mocy.
– Coś ty, kurwa, za jeden?
– No wiesz? Poczułem się dotknięty.
– Tak? – Zerknął na opancerzonego ochroniarza po lewej. – Tupac dotknie cię znacznie mocniej, jeśli nie powiesz mi, kim, do cholery, jesteś i co robisz przy tym stole.
Kobieta nachyliła się i wyszeptała mu coś do ucha. Musiała aktywować rozpoznawanie twarzy, tak jak goście przy drzwiach, znajdując dopasowanie i wszystko, co mieli na mój temat. Czyli przynajmniej nazwisko i niedawną przeszłość.
Na twarzy Quirogi odbiło się spóźnione rozpoznanie.
– Schudłeś? – zapytał z zainteresowaniem.
– Trzy dni temu wyszedłem ze zbiornika, Sal. Nie mam nastroju na pogaduszki. – Swobodnym ruchem wymierzyłem z paralizatora w ruszającego do przodu Tupaca. – Nie.
Znieruchomiał. Pomijając tych z wadami serca i w podeszłym wieku, „nieśmiercionośny” to mniej więcej uczciwy opis paralizatora. Pomija on jednak szczegóły tego, jak przyjemne jest zaliczenie wielokrotnych ataków padaczkowych uderzających jak lot przez kolejne szklane drzwi, czucie wędrujących wzdłuż nerwów ociekających kwasem krocionogów, idących zwinąć się w głębi mózgu, obesranie się i zsikanie w chwili trafienia i leżenie bezradnie w kolejnych spazmach ze smrodem wypełniającym nozdrza do czasu, aż ładunek w końcu się wyczerpie.
Jeśli raz oberwiesz z czegoś takiego, bardzo się starasz unikać powtórki tego doświadczenia.
Kiwnąłem głową Tupacowi – mądry człowiek, nie róbmy głupot – i opuściłem paralizator z powrotem na podołek. Stojąca po drugiej stronie Sala kobieta nawet nie drgnęła, ale patrzyła na mnie zza szkieł z niewzruszonym spokojem. Szukając otwarcia, nawet najmniejszego.
Sal w tym czasie jakby przypomniał sobie, że ma gości.
– Słuchaj, mam tu pieprzone spotkanie – warknął. – Nie wiem, o czym chcesz rozmawiać, Veil, ale…
– Synthia.
– Syn… – zatchnęło go. Zajarzył. Roześmiał się. – Kurwa, serio? Powiedz, proszę, powiedz mi, że nie przyszedłeś tu znowu w tej sprawie. Ty kretynie. Poprzednim razem wiadomość nie dotarła?
– Owszem. Dowiedziałem się, że złamałeś umowę i mimo wszystko ją załatwiłeś.
– Pieprzona suka mnie okradła!
– Popełniła głupi błąd i zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego właśnie przyszła do mnie. Żałowała.
Uśmiechnął się pogardliwie.
– Jasne, na koniec tak.
– Zawarliśmy umowę. – Postarałem się mówić beznamiętnym tonem. – Ty odzyskasz towar, ona odejdzie. Odzyskałeś swój towar.
Westchnął. Odgrywając, być może przed gośćmi: „zobaczcie, wszyscy tu jesteśmy rozsądnymi ludźmi, to tylko interesy”.
– Naprawdę uważasz, że mogłem pozwolić, by jedna z moich tancerek odwaliła coś takiego i po prostu odeszła? Myślisz, że wieści by się nie rozeszły?
– Myślę, że zawarliśmy umowę, a ty ją złamałeś.
– Słuchaj…
– A kiedy próbowałem tu wejść i o tym porozmawiać, kazałeś swoim gorylom przy drzwiach mnie pobić, a potem wykopać z powrotem na Strip.
– Kazałem im niczego nie połamać. Powiedziałem, żeby cię nie zabili.
– Owszem, i to był twój drugi błąd.
Jak pyknięcie lodu topiącego się w szklance. Zimna cisza napierająca pomimo nieustannego rytmu klubowej muzyki. Quiroga wpatrywał się we mnie przez chwilę i coś drgnęło w jego twarzy. Przybrał obleśny uśmiech.
– Pieprzyłeś ją, prawda?
Nie odpowiedziałem.
– No wiesz… jak inaczej miałaby zapłacić ci za coś takiego? Musiałeś dostać przynajmniej ze dwa bardzo dobre lody.
– To nie ma żadnego znaczenia.
– Wiesz, że ona tak naprawdę wcale nie była nią? Nasza Synthia.
Nachyliłem się.
– Kimkolwiek była, Sal… dla mnie była klientką.
Znowu drgnięcie mięśni twarzy. Kobieta po jego prawej powoli robiła bardzo mały kroczek w bok. Spojrzałem jej w oczy i bardzo nieznacznie pokręciłem głową.
Kraterowcy przyglądali się temu wszystkiemu bez słowa.
– Klientka – prychną Quiroga. – Nie jesteś już pieprzoną Czarną Grodzią, Veil.
– To nie ma znaczenia. Przyszła do mnie po ochronę i takie zlecenie przyjąłem. – Znowu spojrzałem mu w oczy. – Myślisz, że wieści by się nie rozeszły?
Tym razem bezruch trwał dłużej. Usłyszałem to niewyraźnie przez muzyczne tło i głosy gości – brzmienie panicznych rozmów z dołu i z głębi, przy drzwiach. Kończył się mój okres karencji – czas załatwić sprawę. Uniosłem wolną dłoń, otwartą i luźną, jakbym prosił o pozwolenie na odezwanie się.
– Rozumiesz chyba, że mamy tu problem do rozwiązania. A żeby to było możliwe, musisz spojrzeć na coś, co mam ci do pokazania. Tu, w kieszeni. – Poklepałem się po lewej piersi. – Spokojnie, Sal, nie zamierzam cię zastrzelić. Daję na to moje słowo.
Bardzo powoli, ze wzrokiem wciąż utkwionym w jego ochronie i ich napiętych twarzach, wsunąłem dłoń pod kurtkę i wyciągnąłem schowany tam przedmiot. Zauważyłem osłabienie napięcia na twarzy kobiety, gdy dostrzegła, że to nie broń. Tupac dalej wpatrywał się we mnie, jakby chciał mnie złamać na pół i wyjeść wnętrzności. Jego spojrzenie przeniosło się na obiekt w mojej dłoni, gdy położyłem go na stole. Dostrzegłem, jak marszczy brwi.
Niezgrabny, dziesięciocentymetrowy cylinder podobny do wąskiej puszki z napojem, z matowoszarą powłoką z kompozytu, złączami u podstawy, gdzie powinien zostać podłączony do czegoś innego, i z małym pustym ekranem dotykowym u góry. Istniała spora szansa, że faceci przy drzwiach mogliby powiedzieć Salowi, na co patrzy, ale Tupac i kobieta byli z wyższej półki – mięśniaki z miasta, trafili tu zapewne po zaliczeniu kariery w ochronie korporacyjnej lub policji Bradbury i nigdy w życiu nie widzieli na własne oczy obozu pracy na Wyżynach.
Choć na pewno skanowali okularami…
– Co to, do cholery, ma być? – W głosie Sala wyraźnie usłyszałem ulgę. – Nie jestem w nastroju na żarty, Veil. Lepiej…
Ładunek flary ratunkowej wybuchł mu prosto w twarz.
***
Dziki biały ogień tryskający we wszystkie strony na antresoli. Zatrzymał w ruchu tancerki na platformach, odrywając od nich cienie, jakby pozbawiał je mrocznych dusz. Skasował wszystko, wybielił salę.
Na Wyżynach używa się zmodyfikowanych wyrzutni latawców do wypuszczenia całego pakietu tysiące metrów w powietrze, skąd zalewa okolicę gwałtownym blaskiem, otwiera spadochron i bardzo powoli opada, jarząc się jak miniaturowe słońce. Nawet gdy jest tak wysoko, masz plamy przed oczami, jeśli spróbujesz skupić wzrok na świetle. Sal Quiroga dostał takim samym wybuchem z niecałego metra i natychmiast stracił wzrok. Nie wiem, czy w pakiecie było dość ultrafioletu, by wypalić mu też siatkówkę, ale z pewnością wrzasnął, jakby tak było.
Zasłonił twarz dłońmi i krzycząc, spróbował wstać, ale potknął się na krześle i poleciał do tyłu.
W chwili rozbłysku flary w moich oczach wysunęły się z boków opatentowane przesłony migawkowe, osłaniając je przed światłem. W rozmytym, żółtawym obrazie zza ich bariery zobaczyłem ochronę Sala odsuwającą się w oślepieniu, sięgającą po broń i próbującą poradzić sobie z sytuacją. Strzeliłem do obojga z paralizatora, posyłając w powietrze między nami chmary drobnych kryształków, bezgłośnie w ryku paniki i wypełniającej klub muzyce. Ładunki przebiły się przez ich pancerze, ubrania i ciała, zwolniły neuronowe zatyczki i spięły wszystko od stóp do głów. Zobaczyłem, jak się szarpią i padają na podłogę.
Powietrze wypełniły odległe krzyki.
W górę z krzesła, skokiem nad stołem, na ziemię po drugiej stronie. Sal Quiroga leżał przede mną, wijąc się na podłodze, z dłońmi wciąż przyciśniętymi do oczu, wyrzucając strumień skierowanych do mnie inwektyw i obietnic śmierci. Szturchnięty moim butem cylinder przewrócił się i sturlał ze stołu, wciąż płonąc, a potem spadł na podłogę i potoczył się dalej. Po ścianach wokół i suficie ganiały fale oszalałych cieni, wywołując wrażenie, jakby cały klub drżał ogarnięty trzęsieniem ziemi. Burza białego ognia nie ustawała, grzebiąc nas w swoim sercu.
Upuściłem paralizator, żeby uwolnić dłonie. Mocno kopnąłem Quirogę w żebra. Szarpnął się i zwinął z bólu. Stanąłem nad nim okrakiem i obróciłem go mocniej, na brzuch. Przykucnąłem, przełożyłem rękę wokół jego gardła i oparłem kolano na kręgosłupie.
– To ci się spodoba, Sal – wysyczałem mu do ucha. – Podstawą są plecy.Rozdział 7
Zabrali mnie do pokoju przesłuchań między dwoma solidnymi facetami w typie oddziałów zombie, a trzeci ubezpieczał jakieś sześć metrów z tyłu, idąc z wyciągniętym paralizatorem. Gdzieś w trakcie aresztowania ktoś przyjrzał się mojej kartotece, albo Nikki przekazała wiadomość: uważajcie na tego skurwiela.
– Jak leci z audytem? – zapytałem ich radośnie, gdy wszyscy wsiedliśmy do windy.
Rękojeść paralizatora mocno walnęła mnie za uchem, posyłając chwiejnie na zamknięte drzwi. Musiałem się o nie oprzeć obiema rękami, żeby nie wylądować na podłodze. Czarne plamy w oczach, grzmot krwi w uszach.
– Próbował sięgnąć po twoją pałkę, Paco. Widziałeś?
Barczysty gliniarz po lewej sapnął.
– Mógł próbować. Choć byłoby to strasznie głupie.
– No właśnie. – Lufa broni ostro dźgnęła mnie w dolną część pleców. Jej właściciel nachylił się. – Po czymś takim człowiek może sikać krwią przez tydzień.
– Oczywiście musielibyśmy obejrzeć nagranie monitoringu – stoicko skomentował Paco. – To znaczy, żeby mieć pewność.
– Jasne, później. Ale wiesz, te systemy ciągle mają jakieś awarie. Sam widziałem coś takiego. Możesz stracić całe godziny nagrania. – Pstryknął mi palcami przy uchu. – O tak.
– Wtedy zostałoby tylko nasze słowo.
– Myślicie, że Nikki miałaby z tym problem?
– Osobiście nie sądzę.
Ponure chichoty całej trójki. Uniosłem głowę i popatrzyłem na ich zniekształcone odbicie w aluminiowych drzwiach windy. Wyglądali, jak stwory przeciskające się tu z jakiegoś innego wymiaru. Albo mężczyźni powyginani w nieludzkie kształty przez okrutne obce siły.
– Masz jeszcze jakieś ważne pytania, Veil?
Nie odpowiedziałem. Winda zadzwoniła i stanęła. Ostrożnie się wyprostowałem i przestałem opierać się dłońmi o drzwi w chwili, gdy zaczęły się rozsuwać. Bliźniaki zombie wyprowadziły mnie na korytarz.
Jak większość współczesnych budynków w Bruździe, komendę główną policji zbudowano okazałą i wysoką, a pokoje przesłuchań mieściły się na górnych piętrach. Stanęliśmy przed sięgającą od podłogi do sufitu szybą dającą świetny widok na migotanie i rozbłyski świateł Bradbury. Dzięki szybkiemu wyłapaniu kilku punktów charakterystycznych – wieży INKOL w swej skrzącej się, nocnej chwale, bulwaru Hayek ciągnącego się prosto jak strzelił przez centrum, olbrzymiego bloku budynku Praw Wydobywczych na sześćdziesiątej drugiej ulicy – zorientowałem się, że okno zwrócone jest z grubsza na południe. Moje spojrzenie instynktownie szukało skraju świateł, ciemniejszej równiny poza nimi oraz potężnej obecności ściany jeszcze dalej. Trudno powiedzieć, czy dało się je faktycznie zobaczyć z tej odległości, czy tylko wzrok podpowiadał szczegóły.
– Chodź, dupku. Już to widziałeś.
Jakby na złość jego słowom, na niebie zamigotała i rozciągnęła się niespokojna fioletowa zorza – luźne fotony z okolicy pasma UV uciekające z jakiejś wysokoenergetycznej regulacji między warstwami Laminy. Przez kilka uderzeń serca wszyscy staliśmy jak zaczarowani.
– To musi być z deszczu, nie? – mruknął Paco.
Chwila minęła. Drugi z oddziału zombie burknął.
– To może być cokolwiek. Technologia Laminy; kto wie, co oni robią tam każdej cholernej godziny dnia i nocy? Doprowadzimy tego hibskiego gnojka czy nie?
Wzdłuż krzywizny korytarza, nabierając tempa, oddalając się od widoku, i do przejścia z licznymi drzwiami po obu stronach. Obok każdych jarzył się niebieski lub czerwony panel informujący o zajętości. Sądząc po liczbie czerwonych i gęstości ruchu w korytarzu, noc musiała być pracowita. Przed jednymi z drzwi stała parka ze Zgodności Kontraktowej, żując przemysłowe ilości ziela pobudzającego i śmiejąc się głośno ze swoich kiepskich żartów. Poczułem poruszenie wspomnień na tyle żywe, że prawie dało się je uznać za nostalgię. Nieco dalej obok nas przeszła nieskazitelna prawniczka mówiąca szybko do swoich okularów, ciągnąc za sobą zapach drogich perfum. Połysk jej garsonki oraz idealna jasna skóra wręcz krzyczały o systemach molekularnych Marstechu, bez wątpienia jakimś najnowszym, niemożliwie drogim produkcie. Inny prawnik, już nie tak dobrze ubrany i pachnący, siedział na ławce przed kolejnymi drzwiami ze zdjętymi okularami, zaciskając czubkami palców nasadę nosa i mrugając podsiniałymi oczami sugerującymi, że przydałoby mu się coś z towaru żutego przez ludzi z ZK.
Znajdź obrońcę z urzędu.
Stanęliśmy przed dziewiątymi drzwiami z prawej i Paco stuknął czerwony panel sygnetem. Drzwi się otworzyły, a ja zostałem pchnięty do środka. Wąskie okno z drugiej strony prezentowało wycinek tego samego nieba, które widziałem po drodze. Spracowany kompozytowy stół na środku pokoju, parę tanich krzeseł z włókien węglowych po obu stronach. Plecami do okna siedziała Chinka w garniturze, ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi na udach. Elegancja na poziomie kosztownej prawniczki miniętej w korytarzu i coś na stole przed nią – mała, płytka miseczka wypełniona żebrowaniem i przypłaszczonym guzkiem na środku. Całość wyglądała jak odwrócony grzyb z metalu i czerni. Zagłuszacz rezonansowy, podobny do jednego z nowszych modeli Sennheisera. Kosztowna zabawka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki