Rządy wilków. Dylogia Król z bliznami. Tom 2 - ebook
Rządy wilków. Dylogia Król z bliznami. Tom 2 - ebook
Wilki krążą. Młodemu królowi przyjdzie zmierzyć się z największym z dotychczasowych wyzwań w ekscytującym zakończeniu dylogii Król z bliznami.
Król-demon. Potężna fjerdańska armia szykuje się do najazdu. Nikołaj Lancov będzie musiał wykorzystać całą swoją pomysłowość, urok osobisty, a nawet drzemiącego w nim potwora, żeby wygrać tę wojnę. Na horyzoncie majaczy jednak mroczne zagrożenie, do którego przezwyciężenia nie wystarczą niezwykłe talenty młodego króla.
Burzowa wiedźma. Zoya Nazyalensky zbyt wiele straciła na wojnie. Patrzyła, jak jej mistrz umiera, a najgorszy wróg powstaje z martwych. Nie zamierza grzebać kolejnych przyjaciół. Poczucie obowiązku każe jej wykorzystać posiadaną moc i stać się bronią, której potrzebuje jej ojczyzna. Bez względu na wszystko.
Żałobna królowa. Nina Zenik – działająca incognito w fjerdańskiej stolicy – prowadzi własną wojnę z Fjerdą, w której codziennie grozi jej zdemaskowanie i śmierć. Rozpierająca ją żądza zemsty może zniweczyć szansę jej kraju na odzyskanie wolności, a jej samej odebrać możliwość uleczenia pogrążonego w żałobie serca.
Król. Generał. Szpieg. Razem muszą znaleźć sposób na to, by z ciemności wykuć nową przeszłość. Inaczej ich kraj upadnie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-62-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Królowa Makhi
Królowa Makhi Kir-Taban, Zrodzona z Niebios, pochodziła z długiej linii królowych.
I wszystkie one były głupie, pomyślała. Serce zabiło jej żywiej, gdy czytała trzymane w dłoni zaproszenie. Gdyby nie ich głupota, nie byłabym dzisiaj w takich tarapatach.
Po jej twarzy nie było znać złości. Na policzkach nie pojawiły się rumieńce. Była królową i zachowywała się stosownie do zajmowanego stanowiska: plecy proste, poza idealna, niewzruszony wyraz twarzy. Palce jej nie zadrżały, chociaż każdy mięsień w ciele aż się rwał, żeby zetrzeć list na proch.
Król Nikołaj Lancov, Wielki Książę Udovy, Najwyższy Władca Wielkiej Ravki, oraz Księżniczka Ehri Kir-Taban, Córka Niebios, Najwznioślejsza Potomkini rodu Taban, mają zaszczyt zaprosić Królową Makhi Kir-Taban na ceremonię zaślubin, która odbędzie się w kaplicy królewskiej w Os Alcie.
Do ślubu został miesiąc. Dość czasu, żeby służba Makhi zdążyła spakować stosowne suknie i klejnoty, zebrać wierny orszak i przyszykować oddział Tavgharadu – elitarnej gwardii ochraniającej królewską rodzinę od czasów, gdy pierwsza Taban zasiadła na tronie. Dość czasu, by dotrzeć na miejsce – czy to drogą lądową, czy też na pokładzie nowego luksusowego statku powietrznego, który niedawno zbudowali jej inżynierowie.
Dość czasu, by sprytna królowa zdążyła wszcząć wojnę.
Na razie jednak musiała grać swoją rolę na użytek ministrów zebranych przed nią w sali rady. Jej matka zmarła zaledwie przed miesiącem. Korona mogła wrócić na skronie babki Makhi, ale Leyti Kir-Taban dobiegała osiemdziesiątki i miała serdecznie dość rządzenia państwem; zamierzała przenieść się na wieś, zmieniać zabójczo przystojnych kochanków jak rękawiczki i skupić się na hodowaniu ukochanych róż, dała więc Makhi swoje błogosławieństwo i wycofała się z życia publicznego. Makhi została koronowana dosłownie parę dni po śmierci matki – panowała więc od niedawna, zamierzała jednak dopilnować, by jej panowanie trwało jak najdłużej, a poddani żyli spokojnie i dostatnio. Do tego potrzebowała poparcia lojalnych ministrów, którzy w tej chwili wpatrywali się w nią jak w obrazek. Na ich twarzach malowało się wyczekiwanie.
– Nie ma żadnej osobistej wiadomości od Ehri – zauważyła, rozsiadłszy się wygodnie na tronie. Położyła liścik na kolanach. Zmarszczyła brwi. – To niepokojące.
– Powinniśmy się radować – zauważył minister Nagh.
Miał na sobie ciemnozieloną urzędniczą marynarkę z mosiężnymi guzikami, taką samą, jakie nosili inni ministrowie. W klapę wpiął dwa skrzyżowane klucze, symbol Shu Hanu. Tłumek biurokratów przywodził na myśl las surowych drzew.
– Czyż nie na to właśnie liczyliśmy? – ciągnął Nagh. – Małżeństwo pieczętujące sojusz między naszymi państwami?
Może wy faktycznie na to liczyliście, pomyślała Makhi. Najchętniej nie wyściubialibyście nosa zza gór.
– Istotnie – przyznała z uśmiechem. – Po to właśnie zaryzykowaliśmy wysłanie naszej drogiej księżniczki Ehri do takiego dzikiego kraju. Powinna była jednak dołączyć odręcznie pisany list, dać znać, że wszystko w porządku.
Minister Zihun odkaszlnęła.
– Wasza Niebiańska Wysokość, Ehri może nie być szczęśliwa… – zaczęła. – Może po prostu pogodziła się z losem. Nigdy nie pragnęła życia na świeczniku, a co dopiero życia z dala od jedynego domu, jaki kiedykolwiek znała.
– Pochodzimy z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi.
Minister z szacunkiem pochyliła głowę.
– Naturalnie, Wasza Wysokość. Czy mamy przygotować odpowiedź?
– Sama się tym zajmę – odparła królowa. – To będzie wyraz szacunku. Warto dobrze wejść w ten nowy sojusz.
– Doskonale, Wasza Wysokość – powiedział Nagh, jakby Makhi wykonała wyjątkowo udane dygnięcie.
Z jakiegoś powodu jego aprobata rozdrażniła ją bardziej niż ewentualny sprzeciw.
Wstała. Posłuszni protokołowi ministrowie zgodnie zrobili krok w tył. Makhi zeszła z tronu, gwardzistki z Tavgharadu zajęły miejsca i ruszyły za nią długim korytarzem do komnat królewskich. Jedwabny tren jej sukni wzdychał i szemrał na marmurowej posadzce jak któryś z niespokojnych doradców. Dokładnie znała liczbę kroków dzielących ją od prywatnych apartamentów; przemierzyła tę drogę mnóstwo razy w towarzystwie matki, a wcześniej babki. Teraz też odliczała je wstecz – pięćdziesiąt sześć, pięćdziesiąt pięć – próbując się uspokoić i oczyścić umysł.
Wyczuwała za plecami obecność ministra Yerweia, mimo że rytmiczny tupot butów Tavgharadu zagłuszał szuranie jego miękko obutych stóp. Czuła się jak śledzona przez ducha. Gdyby kazała gwardzistkom poderżnąć mu gardło, zrobiłyby to bez wahania. A potem, gdy byłaby sądzona za morderstwo – w Shu Hanie nawet królową mógł czekać taki los – zgodnie zeznawałyby przeciwko niej.
Dotarłszy do apartamentów, przeszła pod złoconym łukiem i znalazła się w niewielkim pokoju gościnnym wyłożonym jasnozielonym marmurem. Odprawiła czekającą tu służbę i zwróciła się do Tavgharadu:
– Nie przeszkadzajcie nam.
Yerwei przeszedł za nią przez salonik i pokój muzyczny aż do wielkiego salonu, w którym niegdyś Makhi siadywała u stóp matki i słuchała opowieści o pierwszych królowych z rodu Taban, wojowniczkach, które w towarzystwie wiernych oswojonych sokołów przybyły z najwyższych Gór Sikurzoi, by objąć władzę w Shu Hanie. „Taban yenok-yun”, tak je nazywano. „Burza, która nie przeminęła”. To one zbudowały ten pałac, pozostający po dziś dzień dziełem sztuki i cudem inżynierii, a teraz, przez tę krótką chwilę, ot, zaledwie kilka odmierzonych kroków w triumfalnym marszu rodu Taban, należał do Makhi.
Weszli do Sali Złotego Skrzydła i od razu poczuła się lepiej. Przesycona złotym światłem komnata rozbrzmiewała szmerem płynącej wody. Ciąg identycznych smukłych łuków obramowywał najpierw taras, a potem także widok na wypielęgnowane żywopłoty i bulgoczące fontanny w rozpościerającym się w dole królewskim ogrodzie. Jeszcze dalej rozciągały się śliwkowe sady Ahmrat Jen z drzewami ustawionymi w równe szeregi jak żołnierze karnych pułków. W Ravce zapanowała zima, ale tutaj, w Shu Hanie, błogosławionej krainie, nadal świeciło ciepłe słońce.
Wyszła na taras. Był jednym z wielu miejsc, w których czuła, że może bezpiecznie rozmawiać, z dala od wścibskich oczu i ciekawskich uszu służących i szpiegów. Na stole z zielonego szkła wystawiono karafki z winem i półmisek późnych fig. W ogrodzie dostrzegła siostrzenicę, Akeni, bawiącą się z synem jednego z ogrodników. Makhi już postanowiła, że jeżeli z żadnym z królewskich faworytów nie uda jej się spłodzić córki, to właśnie Akeni pewnego dnia odziedziczy po niej tron. Nie była najstarszą z dziewczynek w rodzie Taban, za to z całą pewnością była wśród nich najbystrzejsza. Właściwie to dziwne, zważywszy że jej matka miała w sobie tyle głębi co płaski talerz.
– Ciociu Makhi! – zawołała z dołu Akeni. – Znaleźliśmy ptasie gniazdo!
Syn ogrodnika nie mógł się zwrócić wprost do królowej, nawet na nią nie spojrzał. Stał bez słowa obok przyjaciółki, wbijając wzrok w swoje sfatygowane sandałki.
– Tylko nie dotykajcie jajek! – ostrzegła ich Makhi. – Możecie popatrzeć, ale nie dotykajcie.
– Nie dotknę ich. Chcesz kwiatek?
– Przynieście mi żółtą śliwkę.
– Ale śliwki są kwaśne!
– Przynieście mi śliwkę, a ja opowiem wam bajkę.
Makhi odprowadziła wzrokiem dzieci, które pognały pod mur okalający ogród od południa. Owoce wisiały wysoko na drzewach; zerwanie ich wymagało czasu i pomysłowości.
– To dobre dziecko – odezwał się Yerwei. Stał pod jednym z łuków za jej plecami. – Choć może nieco zbyt uległe, żeby być dobrą królową.
Makhi udała, że go nie słyszy.
– Księżniczka Ehri żyje – dodał.
Złapała karafkę i zrzuciła ją z tarasu na dół, gdzie naczynie roztrzaskało się na kamiennych płytach.
Zerwała zasłony z okien i paznokciami podarła je na strzępy.
Zatopiła twarz w jedwabnych poduszkach i wrzasnęła.
Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy.
Rzuciła zaproszenie na stół i zdjęła z głowy masywną koronę, wykutą z czystej platyny i wysadzaną szmaragdami; od jej ciężaru zawsze bolał ją kark. Odłożyła ją obok fig i nalała sobie wina. Powinni się tym zająć służący, ale w tej chwili nie miała ochoty ich oglądać.
Yerwei wyśliznął się na taras i bez pytania poczęstował się winem.
– Twoja siostra nie powinna żyć – powiedział.
Księżniczka Ehri Kir-Taban – ukochana przez lud, uwielbiana z powodów, których Makhi nigdy nie potrafiła zrozumieć. Nie była mądra, ładna ani interesująca; umiała tylko się mazać i przygrywać na khatuurze, a mimo to wszyscy ją ubóstwiali.
Ehri miała zginąć. Co poszło nie tak? Makhi wszystko starannie zaplanowała, powinni mieć z głowy zarówno króla Nikołaja, jak i księżniczkę Ehri, a wina za ich śmierć miała spaść na Fjerdę. Pod pretekstem pomszczenia śmierci ukochanej siostry Makhi zamierzała następnie wmaszerować do pozbawionego króla i steru kraju, zgarnąć griszów, wcielić ich do programu tworzenia kherguudów i wykorzystać Ravkę jako bazę, w której poprowadzi wojnę z Fjerdą.
Dobrze wybrała swoją agentkę: Mayu Kir-Kaat należała do osobistego Tavgharadu księżniczki Ehri. Młoda i utalentowana wojowniczka nie tylko świetnie władała szablą, ale – co ważniejsze – była podatna na naciski. Jej służący w wojsku brat-bliźniak zniknął bez śladu. Rodzinie powiedziano, że zginął w walce, ale Mayu domyśliła się prawdy: został wybrany do tego, by stać się kherguudem; przyjęty do programu Żelazne Serce, miał stać się silniejszy i bardziej śmiercionośny, choć zarazem mniej ludzki. Mayu błagała, by go zwolnić, zanim przejdzie ostateczną przemianę, i przywrócić do zwykłej służby wojskowej.
Królowa Makhi wiedziała, że procedura przemiany w kherguuda – wzmocnienia kości stalą griszów albo przytwierdzenia mechanicznych skrzydeł do pleców – jest bolesna. Chodziły jednak słuchy, że proces jest bardziej złożony; że poddani mu żołnierze zostają przemieniani na różne straszliwe sposoby; że podczas przemiany kherguud traci jakąś kluczową cząstkę siebie, tak jakby ból wypalał z niego to, co czyniło go człowiekiem. Oczywiście Mayu Kir-Kaat nie chciała, żeby jej brat podzielił ten los. Byli bliźniętami, kebben; łączyła ich najbliższa z możliwych więzi. Mayu była gotowa odebrać życie sobie i królowi, byle tylko ocalić brata.
Makhi odstawiła kieliszek i zamiast wina nalała sobie wody. Podczas zbliżających się wydarzeń musiała zachować trzeźwość myślenia. Mamka powiedziała jej kiedyś, że też miała mieć brata–bliźniaka, ale chłopczyk przyszedł na świat martwy.
– Pożarłaś jego siłę – wyszeptała mamka.
Już wtedy Makhi wiedziała, że pewnego dnia zostanie królową. Co by było, gdyby jej braciszek urodził się żywy? Kim by wtedy była?
Teraz nie miało to żadnego znaczenia.
Król Ravki żył i miał się doskonale. Jej siostra również.
Źle się stało – tyle że królowa nie miała pewności, jak bardzo źle. Czy Nikołaj Lancov wiedział o spisku? Czy Mayu straciła zimną krew i zdradziła księżniczce Ehri prawdziwy plan? Nie. Niemożliwe. Makhi nie chciała w to wierzyć. Więź kebben była na to zbyt silna.
– To zaproszenie wygląda jak pułapka.
– Większość małżeństw jest pułapkami.
– Oszczędź mi swojego poczucia humoru, Yerweiu. Jeżeli król Nikołaj wie…
– Może cokolwiek udowodnić?
– Ehri może być całkiem rozmowna. Wiele zależy od tego, co ona wie.
– Twoja siostra to łagodna dusza. Nie uwierzyłaby, że jesteś zdolna do takiego podstępu, a już z całą pewnością nie powiedziałaby złego słowa przeciwko tobie.
– W takim razie wyjaśnij mi to! – Makhi uderzyła dłonią w stół, przyciskając zaproszenie do blatu.
– Może się zakochała? Podobno król potrafi być czarujący.
– Nie bądź śmieszny.
Ehri zajęła miejsce Mayu w Tavgharadzie, a Mayu przebrała się za księżniczkę. Mayu miała zbliżyć się do króla Nikołaja, zamordować go, a następnie odebrać sobie życie. Z punktu widzenia księżniczki Ehri na tym sprawa miała się zakończyć. Jednakże podczas późniejszego zamieszania należało się spodziewać pokaźnej liczby ofiar śmiertelnych i rolą Tavgharadu było dopilnowanie, żeby Ehri znalazła się wśród nich; gwardzistki dostały wprawdzie przydział do ochrony księżniczki, ale podlegały tylko i wyłącznie królowej. Ministrowie nie mieli o niczym pojęcia. Co zatem poszło nie tak?
– Musisz przyjąć zaproszenie – pouczał ją Yerwei. – Wszyscy ministrowie tego oczekują, to urzeczywistnienie ich planów pokojowych. Uważają, że powinnaś być zachwycona.
– Twoim zdaniem nie byłam dostatecznie zachwycona?
– Wyglądałaś tak samo jak zawsze: królowa idealna. Tylko ja dostrzegłem sygnały.
– Zdarza się, że ludzie, którzy widzą za dużo, tracą oczy.
– Zdarza się również, że królowe, które są przesadnie nieufne, tracą tron.
Odwróciła się gwałtownie w jego stronę.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Tylko Yerwei znał prawdę, i to prawdę wykraczającą poza szczegóły planu zamordowania ravkańskiego króla i siostry Makhi. Pełnił rolę osobistego medyka jej matki i babki i był obecny przy łożu śmierci tej pierwszej, królowej Keyen Kir-Taban, Zrodzonej z Niebios, gdy ta wybrała na swoją następczynię nie Makhi, lecz Ehri. Królowa z rodu Taban miała pełne prawo wskazać dziedziczkę tronu, ale niemal zawsze zaszczyt ten przypadał najstarszej córce. Tak było przez setki lat, a przeznaczeniem Makhi było zostanie królową. Urodziła się do tej roli, a potem została do niej wychowana. Siłą dorównywała gwardzistkom z Tavgharadu, świetnie jeździła konno i była znakomitym strategiem, podstępnym niczym pająk. Mimo to jej matka wybrała Ehri – łagodną, słodką, kochaną, wielbioną przez lud Ehri.
– Obiecaj mi – powiedziała matka. – Obiecaj, że uszanujesz moją wolę. Przysięgnij na Sześć Żołnierek.
– Obiecuję – odparła szeptem Makhi.
Yerwei słyszał to wszystko. Wśród doradców matki wyróżniał się najdłuższym stażem i Makhi nie miała w gruncie rzeczy pojęcia, jak długo stąpa po ziemi. Wyglądał, jakby w ogóle się nie starzał. Spojrzała wtedy na niego, spojrzała w te wodniste oczy w pomarszczonej twarzy, zastanawiając się, czy powiedział matce o dziele, które wspólnie podjęli, o potajemnych eksperymentach i narodzinach programu kherguudów. Wszystko to przepadłoby, gdyby Ehri zasiadła na tronie.
– Ale Ehri wcale nie chce rządzić… – próbowała oponować.
– Tylko dlatego, że zawsze spodziewała się, że ty będziesz królową.
Makhi ujęła dłoń matki w swoją.
– Powinnam nią być – powiedziała. – Uczyłam się. Trenowałam.
– Nikt nie wpoił ci łaskawości. Żaden nauczyciel nie nauczył cię miłosierdzia. Masz serce żądne wojny, nie wiem dlaczego.
– Mam sokole serce – odparła z dumą Makhi. – Serce Shu Hanu.
– Masz sokolą wolę. To nie to samo. Przysięgnij mi, że zrobisz, o co proszę. Pochodzisz z rodu Taban. Pragniemy tego, co jest potrzebne krajowi. A ten kraj potrzebuje Ehri.
Makhi nie płakała, nie próbowała się spierać. Po prostu złożyła przysięgę.
A potem matka wydała ostatnie tchnienie. Makhi pomodliła się do Sześciu Żołnierek i zapaliła świece zmarłym królowym z rodu Taban. Uczesała się i przygładziła jedwab sukni. Wkrótce będzie musiała przybrać błękit, kolor żałoby. A miała co opłakiwać: w jednej chwili straciła matkę i koronę.
– Powiesz Ehri? – zapytała Yerweia. – Czy ja mam to zrobić?
– O czym?
– Matka…
– Nic nie słyszałem. Cieszę się, że nie cierpiała.
Tak zawarli pakt nad stygnącym ciałem matki. I tak narodziła się nowa królowa.
Teraz Makhi oparła się o balustradę i zaciągnęła ogrodowymi aromatami – wonią jaśminu i słodkich pomarańczy. Wsłuchała się w śmiech siostrzenicy i syna ogrodnika. Przejmując należną siostrze koronę, nie spodziewała się, jak niewiele problemów to rozwiąże; nie przewidziała, że będzie musiała stale rywalizować z miłą, niczego nieświadomą Ehri. Tylko jedno mogło położyć kres jej cierpieniu.
– Pojadę na ślub siostry – zdecydowała. – Ale najpierw muszę wysłać wiadomość.
– Co zamierzasz? – Yerwei podszedł bliżej. – Zdajesz sobie sprawę, że twoi ministrowie przeczytają list, nawet jeśli go opieczętujesz?
– Nie jestem głupia.
– Można być niemądrym, nie będąc głupim. Jeżeli… – Yerwei urwał w pół słowa.
– Co się stało? – zdziwiła się Makhi.
Spojrzała w tym samym kierunku co on. Cień padł na sad śliwkowy za pałacowym murem. Spodziewała się zobaczyć statek powietrzny, ale niebo było puste. Cień tymczasem rósł, rozlewał się jak plama i pędził w ich stronę. Dotknięte przezeń drzewa waliły się na ziemię, ich gałęzie czerniały, a potem znikały bez śladu. Po jego przejściu zostawały smużki dymu i popielata ziemia.
– Co to takiego? – spytał z zapartym tchem Yerwei.
– Akeni! – zawołała królowa ile sił w płucach. – Akeni, zejdź z drzewa! Złaź i wracaj tutaj, natychmiast!
– Ale ja zbieram śliwki! – odkrzyknęła ze śmiechem dziewczynka.
– Powiedziałam: natychmiast!
Akeni nie sięgała wzrokiem za mury, nie widziała nadciągającej bezgłośnie fali zagłady.
– Straż! – zawołała królowa. – Pomóżcie jej!
Było już jednak za późno. Cień prześliznął się nad murem, czerniąc złote cegły, i opadł na śliwę, jakby czarny całun otulił Akeni i syna ogrodnika i uciszył ich śmiech.
– Nie! – krzyknęła Makhi.
– Królowo… – odezwał się naglącym tonem Yerwei. – Powinnaś stąd iść.
Ale niszczycielski cień znieruchomiał przy skraju fontanny, jego skraj rysował się na ziemi wyraźnie jak granica przypływu na plaży. Wszystko, czego tknął, stało się szare i martwe; wszystko, co leżało poza nim, pozostało zielone, bujne i pełne życia.
– Akeni… – zaszlochała Makhi.
Tylko wiatr jej odpowiedział, powiał znad sadu i rozsnuł ostatnie blade macki cienia. Został jedynie słodki zapach kwiatów, szczęśliwych, niczego nieświadomych, zwróconych ku słońcu.2. Nina
2
Nina
Smakując w ustach słonawe powietrze, Nina chłonęła zgiełk bazaru: nawoływania handlarzy, jazgotanie mew nad portem w Djerholmie, pokrzykiwania marynarzy na statkach. Przeniosła wzrok na szczyt urwiska, gdzie nad miastem górował Lodowy Dwór o wysokich białych murach lśniących jak odsłonięta kość, i powstrzymała przeszywający ją dreszcz. Miło było znów znaleźć się na otwartej przestrzeni, z dala od klaustrofobicznych cel Białej Wyspy, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że prastary gmach ją obserwuje. Wydało jej się, że słyszy jego szept:
– Wiem, kim jesteś. To nie jest twoje miejsce.
– Zamknij się, z łaski swojej – mruknęła.
– Co? – spytała Hanne. Szły we dwie nabrzeżem.
– Nic – odparła pośpiesznie Nina.
Rozmawianie z nieożywionymi budowlami nigdy nie jest dobrym znakiem. Za długo była sama, nie tylko w Lodowym Dworze, ale w ciele Mili Jandersdat, której twarz i kształty – dzieło formatorki – skrywały sekret jej prawdziwej tożsamości. Posłała Lodowemu Dworowi jeszcze jedno złowieszcze spojrzenie. Powiadano, że jego mury są nie do zdobycia; że nie zmogła ich żadna najeźdźcza armia. Jej przyjaciele sobie poradzili: zabrali Fjerdanom jeden z ich własnych czołgów i za jego pomocą wybili w murze otwór. Ale teraz? Czuła się jak mysz, wielka blondwłosa mysz zakutana w zbyt grube spódnice i podgryzająca fundamenty lodowej twierdzy.
Przystanęła przy straganie krawieckim, którego wieszaki uginały się pod ciężarem tradycyjnych kamizelek i szali noszonych z okazji Vinetkälli. Wbrew sobie dała się Djerholmowi zauroczyć od pierwszego wejrzenia. Był schludny w sposób, w jaki schludne mogły być tylko fjerdańskie miasteczka: domy malowane na różowo, niebiesko i żółto, stłoczone nad wodą i tulące się do siebie, jakby chciały rozgrzać się nawzajem. Większość miast, które widziała (ile ich było? Iloma językami w nich mówiła?), pobudowano wokół rynku albo jednej głównej ulicy. Djerholm był inny. W jego żyłach płynęła słona woda, a rynek przylegał do morza: z rozstawionych na nabrzeżu sklepów, kramów i wozów sprzedawano świeże ryby, suszone mięso i ciasta owijane wokół rożna, pieczone na rozżarzonych węglach i oprószane cukrem. Kamienne sale Lodowego Dworu były wyniosłe i zimne; tu, na dole, panowały ożywienie i zamęt.
Gdziekolwiek spojrzała, dostrzegała symbole Djela – gałęzie jego świętego jesionu, pozaplatane w serca i ozdobne węzły z myślą o zimowym święcie Vinetkälla. W Ravce szykowano się teraz do święta Sankt Nikołaja. I do wojny. Ta świadomość ciążyła jej każdego wieczoru, gdy kładła się spać; każdego dnia ściskała ją w gardle i wyduszała oddech z piersi. Jej rodakom groziło niebezpieczeństwo, a ona nie wiedziała, jak im pomóc. Zamiast tego siedziała na tyłach wroga, zajęta oglądaniem dzierganych czapeczek i szaliczków.
Obok niej stała Hanne zakutana w płaszcz koloru kwiatów ostu, w którym jej płowa skóra lśniła własnym blaskiem nawet w tak pochmurny dzień jak dzisiaj. Krótko przycięte włosy nakryła elegancką wełnianą czapeczką, żeby niepotrzebnie nie zwracały uwagi. Nina szczerze nienawidziła zamkniętych przestrzeni Lodowego Dworu, ale musiała przyznać, że Hanne cierpi bardziej od niej – ona naprawdę potrzebowała ruchu, biegu, jazdy konnej, świeżych woni śniegu i sosen, przytulnej gościny lasów. Z własnej woli towarzyszyła Ninie w Lodowym Dworze, ale nie można było mieć wątpliwości, że długie dni uprzejmych debat przy nudnych posiłkach odciskają na niej swoje piętno. Nawet ta odrobina wolności – wycieczka na targ pod okiem rodziców i strażników – przywracała jej błysk w oku i rumieńce na policzkach.
– Mila! – zawołała Ylva. – Hanne! Nie oddalajcie się za bardzo!
– Jakbyśmy były dziećmi. – Hanne przewróciła oczami i wzięła do ręki leżący na wozie handlarza kłębek niebieskiej wełny.
Nina obejrzała się przez ramię. Rodzice Hanne – Jarl i Ylva Brumowie – znajdowali się dosłownie parę jardów za ich plecami i ściągali na siebie pełne podziwu spojrzenia: oboje wysocy i szczupli, Ylva w ciepłych brązowych wełnach, Brum w znienawidzonym przez Ninę czarnym mundurze ze srebrnym wilkiem drüskelle na rękawie. Za nimi szło dwóch młodych łowców czarownic, długowłosych, gładko ogolonych blondynów – dopiero po zakończeniu szkolenia i wysłuchaniu słów Djela w dniu święta Hringkälla będą mogli zapuścić brody. A potem ruszą radośnie w świat, by mordować griszów.
– Tato? Szykuje się jakieś przedstawienie. – Hanne wskazała miejsce przy nabrzeżu, w którym budowano właśnie prowizoryczną scenę. – Możemy iść popatrzeć?
– Mam nadzieję, że nie jest to któraś z tych kercheńskich trup? – Brum zmarszczył lekko brwi. – Z tymi ich maskami i sprośnymi żartami…
Niestety nie, pomyślała smętnie Nina. Tęskniła do szalonych ketterdamskich ulic. Wolałaby setkę rubasznych, zgiełkliwych spektakli Komedie Brute od niemającej końca pięcioaktowej fjerdańskiej opery, na której była zmuszona wysiedzieć poprzedniego wieczoru; gdyby nie Hanne, która co rusz sprzedawała jej sójkę w bok, niechybnie by przysnęła.
– Nie chrap – wyszeptała w którymś momencie Hanne. Łzy spływały jej po policzkach, gdy desperacko usiłowała powstrzymać się od śmiechu.
Na widok jej zaczerwienionych policzków i wilgotnych oczu matka poklepała ją po kolanie.
– Wzruszająca historia, nieprawdaż?
Hannie nie pozostało nic innego jak skinąć głową i mocniej ścisnąć dłoń Niny.
– Ależ Jarl… – zwróciła się teraz Ylva do męża. – Jestem przekonana, że to nie będzie nic zdrożnego.
– No dobrze – ustąpił Brum i wszyscy ruszyli w stronę sceny; handlarz wełną był niepocieszony. – Chociaż zdziwiłybyście się, jak bardzo zmieniło się to miasto: zepsucie, herezja, a wszystko tu, w naszej stolicy. Spójrzcie. – Wskazał witrynę sklepu, obok którego przechodzili. Dawniej działał tam rzeźnik, ale sklep spłonął, okna były powybijane, a ściany uczernione sadzą. – Dwie noce temu tłum wdarł się do sklepu. Znaleziono dwa ołtarze: jeden poświęcony rzekomej Słonecznej Świętej, drugi tej… Jak ona się nazywa? Linnea od Wód?
– Leoni – poprawiła go półgłosem Hanne.
Nina słyszała o napadzie na sklep od swoich ludzi w Hringsie, siatce szpiegowskiej walczącej o wyzwolenie griszów na terytorium Fjerdy. Towary z jatki wylądowały na ulicy, kredensy i regały porozbijano i rozwleczono, żeby znaleźć ukryte relikwie: paliczek z palca Słonecznej Świętej i namalowaną przez amatora ikonę pięknej Leoni z włosami zaplecionymi w warkocze, która rozpościerała ramiona, by wysączyć truciznę z rzeki i ocalić miasto.
– To nawet gorsze niż po prostu oddawanie czci świętym – ciągnął Brum, dźgając powietrze palcem, jakby poczuł się osobiście przez nie urażony. – Ci ludzie twierdzą, że griszowie są ukochanymi dziećmi Djela. Że ich moc jest w rzeczywistości dowodem jego błogosławieństwa!
Od tych słów Ninę zakłuło w sercu. Matthias tak właśnie mówił, tuż przed śmiercią. Przyjaźń z Hanne pomogła jej zaleczyć tamtą ranę. Ta misja, ten nowy cel też pomogły, ale ból nie zniknął i przypuszczała, że już nigdy nie zniknie. Życie Matthiasa zostało skradzione, nie miał szans znaleźć własnego celu w życiu.
Zrobiłem swoje, najdroższa. Chroniłem cię do samego końca.
Przełknęła grudę w gardle.
– Hanne? – wykrztusiła z wysiłkiem. – Miałabyś ochotę na wodę miodową?
Wolałaby wprawdzie wino, może nawet coś jeszcze mocniejszego, ale Fjerdankom nie wolno było pić alkoholu – na pewno nie w miejscu publicznym.
Sprzedawca uśmiechnął się do nich, ale na widok munduru Bruma rozdziawił usta ze zdumienia.
– Komendant Brum! Gorący napój dla pańskiej rodziny? Coś na pokrzepienie w ten chłodny dzień?
Barczysty kupiec miał gruby kark i sumiaste rude wąsy. Wytatuowane na przegubach dłoni kręgi fal zdradzały, że w przeszłości mógł być żeglarzem. Albo kimś więcej.
Patrząc, jak kupiec i Brum podają sobie ręce, Nina doznała osobliwego poczucia rozdwojenia. Blisko dwa lata temu, niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdowali, walczyła z tym człowiekiem. Zmierzyła się z dowódcą drüskelle w swojej prawdziwej postaci, jako Nina Zenik, z jurdą parem buzującą w żyłach. Narkotyk pozwolił jej stawić czoło setce żołnierzy, uczynił ją niewrażliwą na kule i na zawsze zmienił jej dar griszów: od tamtej pory posiadła władzę nad umarłymi. Oszczędziła wówczas Bruma, ale zdarła mu skalp. To za jej sprawą był dziś łysy, a podstawę czaszki okalała mu wąska blizna, jak gruby, różowy szczurzy ogon.
To Matthias ubłagał ją o łaskę – dla swojego ludu i dla człowieka, który był dla niego jak drugi ojciec. Po dziś dzień nie była pewna, czy dobrze zrobiła, przystając na jego prośbę. Gdyby zabiła Bruma, nie poznałaby Hanne, może w ogóle nie wróciłaby do Fjerdy. Może Matthias nadal by żył. Kiedy za dużo rozmyślała o przeszłości, zatracała się w niej i błądziła wśród wszystkiego, co mogło być, a nie było – a teraz nie mogła sobie na to pozwolić. Mimo fałszywej tożsamości i mistrzowsko przeformowanej przez Genyę twarzy nie przestała być griszą, żołnierką Drugiej Armii i ravkańskim szpiegiem.
Zachowaj czujność, Zenik, zbeształa się w duchu.
Brum chciał zapłacić sprzedawcy wody miodowej, ale ten odmówił przyjęcia pieniędzy.
– To prezent z okazji Vinetkälli, komendancie. Niech twoje noce będą krótkie, a twój puchar zawsze pełny.
Od strony sceny dobiegły wesołe dźwięki fujarek i bębnów obwieszczające początek przedstawienia. Kurtyna poszła w górę, odsłaniając namalowane urwisko, pod którym rozłożył się malutki targ. Widzowie zareagowali entuzjastycznymi oklaskami: oto mieli przed sobą Djerholm, miasto, w którym się znajdowali, opatrzone transparentem Historia Lodowego Dworu.
– Widzisz, Jarl? – odezwała się Ylva. – Żadnych bezeceństw. Porządna, patriotyczna historia.
Brum spojrzał z roztargnieniem na zegarek.
Na co on tak czeka? – zdziwiła się Nina.
Rokowania pomiędzy Fjerdą i Ravką trwały, Fjerda nie wypowiedziała jeszcze wojny, ale Nina czuła, że bitwa jest nieuchronna. Brum będzie do niej parł za wszelką cenę. Przekazała wszystkie informacje, jakie udało jej się zdobyć, kiedy podsłuchiwała go pod drzwiami i podczas posiłków, ale to nie wystarczyło.
Brzęknęły czynele i rozpoczęła się opowieść o Egmondzie, małym geniuszu, który już w dzieciństwie projektował i budował niezwykłe zamki i inne wspaniałe gmachy. Akrobaci porozciągali długaśne pasma jedwabnych nici, tworząc z nich niebotyczną rezydencję z mnóstwem szarych iglic i lśniących łuków. Publika klaskała z zapałem, ale aktor o wyniosłym wyrazie twarzy – arystokrata, który nie zamierzał płacić za swój wymyślny nowy dom – przeklął Egmonda i młody, przystojny architekt został zakuty w kajdany i zawleczony do starego zamku, który stał niegdyś na szczycie wznoszącego się nad portem urwiska.
Sceneria się zmieniła: Egmond siedział w celi, dudnienie bębnów zapowiadało nadejście potężnego sztormu. Błękitne jedwabne fale przelały się przez scenę, symbolizując powódź: woda podeszła pod zamek, w którym znajdowali się król i królowa Fjerdy.
Praca szpiega nie sprowadzała się do opanowania języka i przyswojenia sobie paru lokalnych zwyczajów, dlatego Nina znała również fjerdańskie mity i legendy. W tej części opowieści Egmond powinien dotknąć korzeni drzewa, które rozsadziły ścianę celi, i – czerpiąc z mocy Djela – użyć siły świętego jesionu do wzmocnienia murów zamku, ocalić króla i królową i położyć fundamenty pod budowę potężnego Lodowego Dworu.
Zamiast tego na scenę wyszły trzy postaci: kobieta obleczona w czerwone papierowe róże, młoda dziewczyna w białej peruce, z wieńcem z jeleniego poroża na szyi, i czarnowłosa kobieta w niebieskiej sukni.
– A to kto? – nastroszył się Brum.
Zbiorowe sapnięcie, z jakim widzowie wstrzymali oddech, wyjaśniało wszystko: na scenę wyszły Sankta Lizabeta od Róż, Słoneczna Święta Alina Starkov oraz – to było znakomite posunięcie, zdaniem Niny – Zoya Nazyalensky, burzowa wiedźma.
Każda ze świętych położyła jedną dłoń na ramieniu Egmonda, a drugą przytknęła do ściany celi. Poskręcane pasma tkaniny miały symbolizować rozrastanie się i rozwijanie jesionu Djela, niczym rozchodzenie się korzeni pod ziemią.
– Dość tego! – powiedział Brum.
Jego podniesiony głos poniósł się nad tłumem. Na pozór brzmiał całkiem spokojnie, ale Nina wychwyciła w nim drażliwą nutę. Brum ruszył w stronę sceny. Drüskelle podążyli za nim, sięgając po zawieszone u pasa pałki i bicze.
– Pogoda się psuje – dodał Brum. – Dokończycie później.
– Zostawcie ich w spokoju! – zawołał z tłumu jakiś mężczyzna.
Gdzieś rozpłakało się dziecko.
– Czy to część przedstawienia? – zapytała skonsternowana kobieta.
– Powinnyśmy iść – powiedziała Ylva, próbując odciągnąć Hanne i Ninę od sceny.
Ale gęstniejący tłum napierał w przeciwnym kierunku.
– Rozejść się – polecił władczym tonem Brum. – Stawianie oporu będzie karane aresztem i grzywną.
Nagle nad portem przetoczył się grzmot – prawdziwy burzowy grzmot, nie metaliczny turkot teatralnych bębnów. Ciemne chmury zasnuły niebo tak szybko, jakby zapadał zmierzch. Morze ożyło, fale się spieniły, statki na kotwicach się rozkołysały.
– Djel się złości – powiedział ktoś w tłumie.
– To święci się złoszczą! – odkrzyknął ktoś inny.
– Rozejść się! – powtórzył Brum, przekrzykując tumult nadciągającej burzy.
– Patrzcie!
Od zatoki pędziła ku nim fala. Rosła z każdą chwilą, ale zamiast roztrzaskać się o falochron, wspięła się na nabrzeże i ściana wzburzonej wody zawisła nad tłumem. Ludzie zaczęli krzyczeć, a fala jakby skręciła się w powietrzu i runęła w dół – prosto na Bruma i jego żołnierzy. Obaliła ich na ziemię i rozprasowała na bruku.
Gapie jeszcze przez chwilę wstrzymywali oddech, a potem zgodnie wybuchnęli śmiechem.
– Jarl! – Ylva rzuciła się Brumowi na pomoc.
– Zaczekaj, mamo – powstrzymała ją Hanne. – Na pewno wolałby nie okazywać słabości.
– Sankta Zoya! – zawołał ktoś. – To ona sprowadziła burzę!
Kilkoro widzów uklęknęło.
– Święci! – rozległ się inny głos – Święci widzą i chronią swoich wiernych.
Morze się burzyło, fale wyglądały, jakby tańczyły.
Brum dźwignął się na nogi, czerwony na twarzy i przemoczony do suchej nitki.
– Wstawać! – warknął, pomagając wstać młodym podkomendnym. W następnej chwili wparował w tłum, żeby wywlec pobożnisiów za kołnierz. – Natychmiast wstańcie z kolan albo aresztuję was wszystkich za wichrzycielstwo i herezję!
– Myślisz, że posunęłyśmy się za daleko? – spytała Hanne szeptem i ścisnęła dłoń Niny.
– Raczej nie dość daleko – odparła półgłosem Nina.
Samo przedstawienie i wielka fala miały tylko odwrócić uwagę. Aktorzy wystawiający sztukę należeli do siatki Hringsy. Fala była dziełem akwatyka działającego dyskretnie z pokładu jednego z cumujących w porcie statków. Teraz zaś, kiedy Jarl Brum i jego ludzie wryli się w ciżbę, sprzedawca wody miodowej – który na samym początku przedstawienia skrył się w pobliskim zaułku – wykonał szybki gest rękami, jakby rozganiał chmury.
Słońce wyjrzało zza chmur, jego promienie padły na zniszczony dwa dni wcześniej sklep rzeźnika. Ściana sklepu z początku wydawała się pusta – dopóki kramarz nie odkorkował butelki podrzuconej mu przez Ninę do wózka. Chmura amoniaku owionęła mur, na którym objawiła się nagryzmolona wiadomość: Linholmenn fe Djel ner werre peje.
„Dzieci Djela są wśród was”.
To była tania jarmarczna sztuczka, w przeszłości Nina i inne sieroty wykorzystywali ją do przekazywania sobie tajnych wiadomości – ale, jak niedawno nauczyła się w Ketterdamie, podstawą każdego dobrego przekrętu było efektowne widowisko. Dookoła niej ludzie gapili się na wypisane na ścianie słowa, pokazywali palcami na morze, które nagle się uspokoiło, i na chmury odpływające z powrotem w dal. Sprzedawca wody miodowej niedbałym gestem zatarł ręce i wrócił do swojego kramu.
Czy to coś zmieni? Tego nie wiedziała, ale takie i podobne małe cuda wydarzały się ostatnio w całej Fjerdzie. W Hjarze uszkodzona łódź rybacka miała właśnie pójść na dno, gdy cała zatoka zamarzła i żeglarze bezpiecznie wrócili po lodzie do domu, ocaliwszy przy tym cały połów. Następnego ranka na murze kościoła pojawił się wizerunek świętej latarni morskiej Sankt Vladimira.
W Felsted mimo chłodnej aury jabłonie w sadzie buchnęły kwieciem, jakby muśnięte ciepłym dotykiem Sankt Feliksa. Okazało się, że konary drzew są przystrojone gałązkami jesionu: symbolem błogosławieństwa Djela.
Połowa mieszkańców małego Kjereku nagle zapadła na ospę ognistą, co oznaczało dla nich niemal pewny wyrok śmierci. Tyle że następnego dnia o świcie jeden z gospodarzy doświadczył wizji: nad miasteczkiem unosiła się Sankta Anastasia w wieńcu z jesionowych liści na głowie. Mieszkańcy przebudzili się zdrowi, bez gorączki i wrzodów na skórze.
Cuda były dziełem Hringsy i szpiegów Drugiej Armii. Akwatycy skuli zatokę lodem, ale wcześniej wywołali sztorm, który uszkodził łódź. Szkwalnicy ściągnęli na Felsted wczesny przymrozek, a żołnierze słońca wywołali kwitnienie drzew. Agenci Hringsy nie sprowadzili wprawdzie ospy na Kjerek, ale dopilnowali, by na miejscu znaleźli się somatycy, którzy uzdrowili mieszkańców. Co się zaś tyczy wizji Anastasii… To naprawdę nie do wiary, jak wiele można zdziałać za pomocą rudej peruki i odrobiny teatralnego oświetlenia.
A potem niezwykła plaga zaatakowała północ Djerholmu. Nina nie miała pojęcia, skąd się wzięła, czy była naturalnym zjawiskiem, czy dziełem jakiegoś zbuntowanego agenta Hringsy, słyszała jednak plotki o tym, że to zemsta Bezgwiezdnego Świętego za prześladowania religijne i aresztowania dokonywane przez ludzi Bruma.
Z początku wątpiła, czy ich cuda cokolwiek zmienią; bała się, że wszelkie ich wysiłki zostaną zlekceważone jak dziecinne żarciki i do niczego nie doprowadzą. Tymczasem fakt, że Brum angażował coraz większe siły i środki w próbę wyrugowania kultu świętych, wskrzesił w niej utraconą nadzieję.
Komendant wrócił do nich ciężkim krokiem, z twarzą wykrzywioną w grymasie gniewu. Trudno go było poważnie traktować, kiedy wyglądał jak zmokła kura, której w dodatku w każdej chwili może wyskoczyć z buta zabłąkana ryba. Mimo to Nina spuściła głowę i przybrała obojętny wyraz twarzy. Brum był w tej chwili niebezpieczny jak gotowa do detonacji mina; co innego być znienawidzonym, co innego zaś – wyśmiewanym. Ale o to jej właśnie chodziło: żeby Fjerda przestała widzieć w Brumie i jego drüskelle ludzi, których należy się bać, i dostrzegła, kim są naprawdę – zestrachanymi tyranami, którymi należy pogardzać, zamiast się im przypochlebiać.
– Odprowadzę rodzinę do Lodowego Dworu – mruknął do swoich ludzi. – A wy spiszcie nazwiska, wszystkie. Wszystkich aktorów i wszystkich widzów na placu.
– Ale tłum…
Brum zmrużył groźnie oczy.
– Nazwiska – powtórzył z naciskiem. – To mi śmierdzi robotą Hringsy. Jeżeli griszowie są w mojej stolicy, chodzą po moich ulicach, chcę o tym wiedzieć.
Grisza mieszka w twoim domu, pomyślała z satysfakcją Nina.
– Nie szarżuj – ostrzegła ją półgłosem Hanne.
– Za późno.
Wsiedli do przestronnego powozu. Król i królowa podarowali Brumowi jeden z tych nowych, hałaśliwych pojazdów, które nie wymagały zaprzęgania koni, ale Ylva wolała pojazd nieparskający czarnym dymem i nie grożący zepsuciem się na stromym podjeździe do Lodowego Dworu.
– Po co ci to, Jarl? – zagadnęła Ylva, gdy otulił ich komfort aksamitnych siedzeń. – Im ostrzej zareagujecie na te przedstawienia, tym śmielej będą je wystawiali.
Nina spodziewała się, że Brum wybuchnie gniewem, on jednak długo milczał, patrząc przez okno na falujące w dole szare morze. Kiedy w końcu przemówił, jego głos był spokojny i miarowy, a gniew okiełznany.
– Powinienem był nad sobą zapanować – przyznał i wziął żonę za rękę.
Nina zwróciła uwagę, jak silny wpływ miał ten drobny gest na Hanne, dostrzegła w jej oczach przelotny cień wyrzutów sumienia. Jej samej łatwo było nienawidzić Bruma, widzieć w nim wyłącznie złego człowieka, którego należy zniszczyć. Był jednak ojcem Hanne i w takich chwilach jak ta – kiedy był łagodny, rozsądny, sympatyczny – zupełnie nie wyglądał na potwora. Był po prostu człowiekiem, który chce dla swojego kraju jak najlepiej.
– Problem nie ogranicza się jednak do burdy na targowisku – podjął znużonym głosem. – Jeżeli ludzie zaczną postrzegać naszych wrogów jako świętych…
– Mamy przecież fjerdańskich świętych – podsunęła jakby z nadzieją Hanne.
– Ale oni nie są griszami.
Nina ugryzła się w język. Może są, może nie są. Sënj Egmond, wielki architekt, miał się ponoć modlić do Djela, by ten wzmocnił fundamenty Lodowego Dworu dla ochrony przed sztormem. Istniały jednak także inne legendy, takie, w których modlił się do świętych. Niektórzy wierzyli, że dokonywane przez niego cuda nie miały nic wspólnego z boską interwencją i były efektem działania daru griszów; że Egmond był po prostu utalentowanym fabrykatorem, zdolnym kształtować metal i kamień wedle swej woli.
– Fjerdańscy święci byli prawdziwymi świętymi ludźmi – mówił dalej Brum. – Wybrańcami Djela, nie tamtych… demonów. Ale to nie wszystko. Rozpoznałyście trzecią z tych paradujących po scenie świętych? To była Zoya Nazyalensky, generał Drugiej Armii. W tej kobiecie nie ma nic świętego ani naturalnego.
– Kobieta jest generałem? – zapytała Hanne z miną niewiniątka.
– O ile takie coś można w ogóle nazwać kobietą. Jest uosobieniem wszystkiego co ohydne i odrażające. Griszowie to esencja Ravki. Fjerdanie wyznający tych fałszywych świętych… ślubują lojalność obcemu państwu, i to państwu, z którym za chwilę będziemy w stanie wojny. Dlatego ta nowa religia stanowi poważniejsze zagrożenie niż ewentualna porażka na polu bitwy. Jeżeli stracimy tych ludzi, przegramy, zanim walka w ogóle się rozpocznie.
Pod warunkiem, że zrobię, co do mnie należy, dopowiedziała w duchu Nina.
Musiała liczyć na to, że miłość zwykłych Fjerdan do własnych synów i córek przeważa nad nienawiścią, jaką żywią wobec griszów, i że większość z nich zna kogoś, kto musiał zniknąć: przyjaciel, sąsiadka, może nawet ktoś z rodziny; kobieta, która porzuciła rodzinę i całe dawne życie z obawy przed odkryciem jej mocy; chłopiec porwany nocą z domu, poddany torturom, a następnie zamordowany przez siepaczy drüskelle. Może dzięki jej małym cudom Fjerda zyska coś, wokół czego będzie mogła się zjednoczyć. Może znajdzie powód, by odrzucić nienawiść i strach, które od dawna stanowiły broń w rękach Bruma.
– Obecność Apparata podaje w wątpliwość wszystko, o co walczymy – ciągnął Brum. – Jak mam wyrugować obce wpływy z naszych miast, jeżeli w sercu naszego rządu zasiada heretyk? My wychodzimy na hipokrytów, a on ma szpiegów w każdym kącie.
Ylva się wzdrygnęła.
– Roztacza niepokojącą aurę – powiedziała.
– To wszystko na pokaz. Ta broda, te ciemne szaty… Lubi straszyć kobiety swoimi dziwacznymi oświadczeniami i czajeniem się w najbardziej zaskakujących miejscach, ale w gruncie rzeczy jest zwykłym kraczącym ptaszyskiem. Poza tym potrzebujemy go, jeśli mamy osadzić Demidova na tronie. Poparcie kapłana będzie dla Ravkańczyków bardzo ważne.
– Zalatuje od niego cmentarzem – powiedziała Hanne.
– To tylko kadzidło. – Brum zabębnił palcami o półkę pod oknem. – Trudno powiedzieć, w co naprawdę wierzy. Twierdzi, że król Ravki jest opętany przez demony, a święci namaścili Vadika Demidova na prawowitego władcę kraju.
– Skąd w ogóle wziął się ten Demidov? – zaciekawiła się Nina. – Bardzo chciałabym go poznać.
– Dobrze go pilnujemy, na wypadek gdyby jakiemuś ravkańskiemu zabójcy przyszła ochota go odstrzelić.
Szkoda, pomyślała Nina.
– Naprawdę jest Lancovem? – dopytywała dalej.
– Ma większe prawo do tronu niż ten bękart Nikołaj.
Powóz zatrzymał się z szarpnięciem i zaczęli wysiadać. Nim stopa Niny zdążyła dotknąć żwiru na ścieżce, żołnierz podbiegł do Bruma i wręczył mu złożony arkusz papieru. Ninie mignęła królewska pieczęć: srebrny wosk i wilk Grimjerów w koronie na głowie.
Brum złamał pieczęć i przeczytał list. Kiedy podniósł wzrok, serce Niny zamarło. Mimo upokorzenia, jakiego doświadczył w porcie, Brum promieniał.
– Już czas – powiedział.
Ylva uśmiechnęła się smutno w odpowiedzi.
– Zatem zostawisz nas. Co wieczór będę czekała z sercem pełnym lęku.
– Bez obaw. – Brum schował list do kieszeni munduru. – Nie mają z nami szans. To nasz czas.
Miał rację. Fjerdanie mieli czołgi. Mieli też jeńców – griszów uzależnionych od parem. Ich zwycięstwo było przesądzone. Zwłaszcza że Ravka została całkiem sama, bez sojuszników.
Powinnam tam być, pomyślała Nina. Tam jest moje miejsce.
– Udaje się pan w daleką podróż? – zapytała.
– Bynajmniej. Milu, nie lękaj się! Aż tak niewiele wiary we mnie pokładasz?
Odpowiedziała wysilonym uśmiechem.
– Skądże. Po prostu obawiam się o pańskie bezpieczeństwo, jak my wszystkie. Czekajcie, wezmę wasze płaszcze, a wy wejdźcie już do środka, ogrzejcie się. Powinniście nacieszyć się każdą wspólną chwilą przed wyjazdem komendanta.
– Jesteś prawdziwym błogosławieństwem, Milu – przyznała z czułością Ylva.
Nina wzięła od niej płaszcz, zabrała także okrycia Hanne i Bruma… i od razu sięgnęła do kieszeni, do której komendant włożył list.
Nadciągała wojna.
Nina musiała powiadomić króla.