- W empik go
Rzeczpospolita obojga narodów. Dzieje agonii - ebook
Rzeczpospolita obojga narodów. Dzieje agonii - ebook
No i staje się nieuchronne… Gnuśni Wettynowie i gnuśny naród, skłócona, skorumpowana magnateria, sprzedajna szlachta – to tak się dzieje w Rzplitej. A jednak światełko nadziei nie gaśnie. Pięknie rozkwita Oświecenie za ostatniego króla, zachwyca bogactwem i jasnością myśli. Naród bierze się do porządków… tylko dlaczego tak późno, za późno… Krzątanina wokół spraw publicznych – edukacji, wojska, budżetu, praw mieszczan i chłopów – napotykają marsowe oblicza Wielkiej Katarzyny i Fryderyka. Ostatnim wysiłkiem przyjmie Rzeczpospolita swoją Konstytucję – ale na bardzo krótko, na rok! Zerwie się jeszcze do boju wraz z Kościuszką, ale już nie da rady. I powoli będzie zmierzać ku wymazaniu z mapy Europy…
Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-999-4 |
Rozmiar pliku: | 6,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
W czerwcu 1696 roku opustoszała więc jedna z rezydencji położonych po południowej stronie stolicy. Utraciła gospodarza siedziba królewska, Wilanów. Właściciel drugiej, magnackiej, pozostał w swej „pasterskiej chatce nad źródłami”. Stanisławowski Pałac na Wyspie ogarnął później, wchłonął ową szczególnego typu pustelnię, ale i dziś jeszcze można w jego wnętrzu obejrzeć to, co ocalało z „Łazienki” Stanisława Herakliusza Lubomirskiego.
Marszałek wielki koronny kazał przyozdobić wyłożone holenderskimi kaflami ściany podobiznami poetów, filozofów i innych znakomitych mędrców, na frontonach kominków umieścił mapy Ziemi, na stropach plany nieba gwiaździstego.
Był koneserem Europy i jej języków, osobistym, mocno honorowanym znajomym papieża, cesarza, królów Hiszpanii i Francji, myślicielem i pisarzem. Składał wiersze nie bez powodzenia, próbował parafrazować teksty biblijne, tworzył moralitety, dramaty, tudzież pokrewne powieściom dialogi. Zabrał się wreszcie do kunsztownej w formie publicystyki politycznej i w jej właśnie zakresie odniósł sukces, o jakim marzyć tylko może niejeden zawodowy literat. W ciągu lat kilkudziesięciu trwała pamięć! Piętnaście wydań łacińskiego oryginału, pięć przekładu polskiego, tłumaczenie niemieckie.
Rzecz nazywała się De vanitate consiliorum (0 skuteczności rad). Autor, który w poprzednim swym utworze niemiłosiernie wyszydził szlacheckich demagogów sejmowych, tym razem kazał dyskutować trzem personom: Chełpliwości, Złudzie i Prawdzie. Rację ma oczywiście ta ostatnia. Sens jej pouczeń polega na stwierdzaniu beznadziejności wszelkiej reformy. Nie warto niczego ruszać, każda odmiana musi się obrócić na złe... Niedobry jest skarb pusty, ale napełniony rozmnoży i przywabi złodziei. Przestań – o Złudo! – zakazywać występków, bo tylko zachęcasz ludzi do nich: „Krótszego nauczę cię sposobu. Każ, czego pragniesz, aby się strzegli; zabraniaj tego, co chcesz, aby czynili” – mówi Prawda.
De vanitate consiliorum ukazało się drukiem w roku 1699. Sceptyczny, pełen pogardy dla nędz tego świata autor snuł więc swe gorzkie rozważania wtedy, gdy wkrótce po zgonie Jana III wystosował do zgromadzonej w Warszawie szlachty mazowieckiej orędzie polityczne. Zawierało ono ostry, bezwzględny atak na rodzinę Sobieskich, podejrzaną o chęć usadowienia się na tronie w charakterze dynastii narodowej. Światły wróg samej idei reformowania zalecał więc ciemnemu pogłowiu odmianę bardzo radykalną. Nigdy od dni Piastów szlachta Polski i Litwy, złączonych w końcu w Rzeczpospolitą, nie pominęła synów ani nawet córek zmarłego monarchy. Mazowszanie z dawna nawykli byli klepać pacierz za panią matką. Przemawiał do nich teraz marszałek wielki koronny.
Współczesna rekonstrukcja herbu Wettynów jako królów Polski.
Stanisław Herakliusz Lubomirski oraz brat jego, Hieronim, byli posądzani o jątrzenie niezapłaconego żołnierstwa, które pod przywództwem Bogusława Baranowskiego zawiązało w Samborze konfederację, niemiłosiernie łupiło i obdzierało kraj. Podczas bezkrólewia! Pisarz-arystokrata nie przejawiał zatem w praktyce tej parnasowskiej wyniosłości, jaką tchną jego dysertacje. (Samej gotówki zostawił po sobie krocie tysięcy). Sceptycyzm Lubomirskiego to całkiem trafnie wyczuty program polityczny przedstawiciela warstwy nasyconej, lecz bynajmniej nie przesyconej przywilejem. Wszelka reforma państwowa groziła naruszeniem błogostanu. Martwota, zastój i rozkład polityczny wcale nie przeszkadzały zabiegom o kariery i dobra osobiste.
Pięć dni po zgonie królewskim uroczyście wjechał do stolicy prymas, interrex. Był nim kardynał Michał Radziejowski, syn złej pamięci Hieronima, człowiek obrotny, ambitny i utalentowany. Dobry mówca, to i owo nawet wydrukował. Działać potrafił. „Z prymasem wszędzie można na przebój, byle tylko uderzyć pieniędzmi” – pisał o nim ambasador francuski, ksiądz Melchior de Polignac. Jakub Sobieski dał Radziejowskiemu skrypt na pięćdziesiąt tysięcy złotych, lecz paryski duchowny przelicytował królewicza, podbił cenę o dziesięć tysięcy. Opowiadano w Polsce, że przy okazji pertraktacji spadkowych i porządkowania skarbca interrex sięgnął do kolekcji pierścieni pozostawionych przez nieboszczyka Jana. Wiele też rozprawiano o „pani kardynałowej”, czyli o wojewodzinie łęczyckiej, Konstancji z Niszczyckich Towiańskiej. Starszy od niej znacznie małżonek nie tylko nie przeszkadzał, ale wraz z połowicą i synem stanowił nieodłączny orszak prymasowski, jedną więcej ważką pozycję w Rzeczypospolitej. Kto tylko – swój czy obcy – chciał coś w niej osiągnąć, ten nie mógł pominąć familii Towiańskich w swych planach politycznych i rachunkach finansowych.
Nazajutrz po przybyciu do Warszawy prymas włożył na skronie zmarłego monarchy koronę. Aż dotychczas wdowa nie chciała jej wydać ze skarbca, by nie pochwycił czasem klejnotu znienawidzony pierworodny.
Zażarty spór rodzinny o spadek zaczął się natychmiast po zgonie Jana III, toczył się w Warszawie i w Żółkwi, trwał do sejmu konwokacyjnego, beznadziejnie rujnując powagę i zaprzepaszczając widoki dynastii, zagrożonej przez solidarną niechęć magnacką. Lwią część schedy zagarnęła Marysieńka. Poskąpiła jednak pieniędzy na popieranie kandydatury Jakuba, któremu obydwaj bracia – Aleksander i Konstanty – ustąpili pierwszeństwa, wyjeżdżając po prostu z kraju.
Marysieńka nie zmieniła się, pozostała wierna sobie. Kiedy przed laty owdowiała po raz pierwszy, nie raczyła nawet odwiedzić ciała nieboszczyka-męża, wojewody Zamoyskiego. Zanadto się kwapiła znowu do ołtarza. Taki „proceder” zgorszył samego Bogusława Radziwiłła, uchodzącego u nas za skończonego cynika. „Bo tak zacny człowiek, który ją z nędzy wziął i panią uczynił, godzien był trochę łez i pożałowania” – pisał książę do narzeczonej.
3 października 1683 roku, odpowiadając z Krakowa na słynne listy wiedeńskie Jana III, królowa niechcący wystawiła sobie wymowne świadectwo. Szczególnie wiele miejsca zajmują w jej epistole biadania nad postępkami dowódcy dragonii, niejakiego Gałeckiego, który podobno przywłaszczył sobie za dużo łupu. I w postsctriptum praktyczna rada dla upojonego tryumfem męża: „Trzeba pokupować u żołnierzy co się da z drobiazgów za najniższą cenę”.
Wszystko dla dzieci, dla tych „chłopców bez królewskich tytułów!” – głosiła zapobiegliwa pani. Dzieje bezkrólewia przeczą jednak tej macierzyńskiej trosce. Opinia kraju oskarżała Marysieńkę o skrajny egoizm. Sejmiki zażądały jej wyjazdu z Warszawy, sejm konwokacyjny rozżarły w tej sprawie tak straszne kłótnie, że biskup poznański wkroczył do izby z kropidłem, by wodą święconą pomiarkować panów posłów. Cel poniekąd osiągnął, wzbudzając powszechną wesołość.
Królowa zgodziła się wreszcie ustąpić ze stolicy. Osiadła na Bielanach. W ostatniej chwili, kupiwszy za sześćset złotych posła czernihowskiego, Łukasza Horodyńskiego, próbowała zerwać obrady. Pomimo to uchwały zapadły. Elekcję wyznaczono na czerwiec 1697 roku, wykluczając z tronu „Piasta”.
Króla zabrakło, żyła za to energiczna, wściekle ambitna i zasobna w środki macierz rodu, Francuzka z krwi i kości. Okoliczności te zdawały się zapowiadać sukces jednemu z młodych Sobieskich i polityce francuskiej, a to tym bardziej że Ludwik XIV postanowił początkowo popierać królewiczów Aleksandra lub Konstantego. Nie urzeczywistniła się żadna z tych możliwości. W znacznej mierze i dlatego także, że Marysieńka od samego początku, jak tylko mogła, tak krzyżowała politykę ambasadora Francji. Później, w chwili najbardziej decydującej, osiadłszy w Gdańsku, przejmowała nadchodzącą z Paryża pocztę dyplomatyczną, zatrzymywała same listy, odsyłając rodakowi do Warszawy puste koperty.
Opinia szlachecka miała rację. Wdowa po bohaterze pragnęła jednej z dwóch rzeczy: wydać się za mąż po raz trzeci i pozostać na tronie lub wyjechać z Rzeczypospolitej, wywożąc skarby i pieniądze. Ten drugi cel osiągnęła.
Działania rodzonej matki oraz sabotaż magnacki zepchnęły na bok Jakuba Sobieskiego. Narodowa dynastia nie utrwaliła się w Rzeczypospolitej. Mały i szary człowieczek nie wymyśliłby prochu ani nie odmieniłby stosunków. Jednakże nie sprowokowałby zapewne państwa do skoku w przepaść.
Kiedy nareszcie doszło do głosowania, województwo krakowskie – zgodnie z tradycją najpierw zapytane o zdanie – krzyknęło chórem: „Niech żyje Jakub!”. Widocznie wśród zwykłej szlachty sporo wciąż było ludzi jednomyślnych z Janem Chryzostomem Paskiem, który modlił się ongi, by korona nie schodziła z głów potomków Jana III. Ale uparte mianowanie ówczesnej Rzeczypospolitej państwem „szlacheckim” to czynność co najmniej dziwna.
Właśnie podczas owego bezkrólewia zaczynał wypływać na szersze wody Krzysztof Stanisław na Baksztach i Żyrmunach Kieżgajłło Zawisza, w przyszłości wojewoda, na razie starosta miński dopiero. Do magnatów zaliczyć go można było, od biedy jedynie, dzięki żonie – Teresie na Łohojsku Tyszkiewiczowej, którą wydała na świat córka samego Pawła Sapiehy. Pięć lat później starosta Krzysztof wsławił się uczynkiem dość znamiennym. Przyrodnia siostra jego połowicy, pochowawszy kolejno dwóch małżonków – Chodkiewicza i Paca – zhańbiła imię własne i wszystkich krewnych, oddając rękę oficjaliście, szlachcicowi nazwiskiem Kaczanowski. Zawisza uznał to za grzech równy sodomii. Po rozmaitych wzajemnych zajazdach i napaściach, w święto Trzech Króli 1702 roku rozpędził na cztery wiatry drużynę szwagra („Bóg, sprawiedliwy mściciel honoru mego, dał mi go atakować...”), jego zaś samego zagnał w podziemia kościoła w Zołudku, nazajutrz wydobył stamtąd, osądził, skazał na śmierć i kazał ściąć. Wybaczył mu przedtem wszystkie winy i pozwolił przyjąć sakramenty. „Taki koniec żeniącym się nierównie i spierającym się z dostojniejszymi” – napisał w pamiętniku. Władze duchowne zamknęły na czas pewien sprofanowany kościół, świeckie nie uczyniły nic.
Oto Rzeczpospolita „szlachecka”.
Co prawda, Zawisza był obywatelem i dostojnikiem Litwy, gdzie właściwości ustroju niemal zupełnie pozbyły się zasłon i gdzie wskutek tego uciśniona szlachta zaczynała się zdobywać na odruchy rozpaczliwe, lecz bezrozumne. Trwało jej wrzenie aż do końca, rozmyślnie podsycane przez Jana III. Teraz zabrakło jednak przywódcy świadomego celu politycznego, a królowa Marysieńka dla taktycznej rozgrywki z wrogimi jej osobiście Sapiehami szepnęła słowa zachęty i sypnęła pieniędzmi.
17 października 1696 roku chorąży litewski Hrehory Ogiński zawiązał w Wielkim Księstwie konfederację antysapieżyńską. Natychmiast spotkał go dotkliwy zawód, bo Bogusław Baranowski, wódz dobijających się żołdu skonfederowanych wojsk koronnych, odmówił wszelkiej pomocy. Już w listopadzie hetman Sapieha obiegł przeciwników w Brześciu i wkrótce zmusił ich do kapitulacji. Pierwszy akt wojny domowej na Litwie wypadł blado, tragicznie wyglądać miały dopiero następne.
Na razie grubo zyskiwał Paryż. Ambasador Ludwika XIV gorliwie pośredniczył, wpłynął też na treść układu, głoszącego między innymi warunkami ugodę Sapiehów z Ogińskimi oraz z wpływową rodziną Kryspin von Kirszenszteinów, z których jeden był wtedy biskupem żmudzkim. Wszystkie te familie zgodziły się solidarnie popierać kandydata francuskiego.
Spokój jak gdyby powracał. Zanim nadszedł termin elekcji, Bogusław Baranowski ukląkł w katedrze lwowskiej przed hetmanem Jabłonowskim, co przypieczętowało fakt rozwiązania konfederacji wojska koronnego.
Nie ma tedy dla Francji innej rady, jak zjednać sobie na północy sprzymierzone mocarstwo, które by potęgę dworu austriackiego na wodzy trzymało (...) Jest więc sprawą niesłychanej wagi pozyskać sobie Rzeczpospolitą
– pisał Ludwik XIV do rezydującego w Warszawie księdza de Polignac.
Elekcja ówczesna – warcholska jak nigdy jeszcze, sprzedajna, łajdacka, a o przyszłych losach Rzeczypospolitej rozstrzygająca bezapelacyjnie – elekcja ta była fragmentem szerokiej gry europejskiej. Od wieków skłócone „domy” Francji i Austrii wyrywały sobie z rąk pozycję nadwiślańską, która znajdowała się wprawdzie w stanie pożałowania godnym, lecz mogła być przetworzona w silny bastion, miała po temu dane materialne.
Na wschodzie car Piotr nie tyle pomrukiwał groźnie, ile wprost wypowiadał się przeciwko kandydatowi francuskiemu, z góry słusznie podejrzanemu o skłonność do zawarcia pokoju z Turcją, zagrażał majętnościom magnatów litewskich.
U schyłku XVII wieku Francja była już, niestety, czymś zupełnie innym niż przed dwudziestu kilku laty, w dniach wyboru Jana III. Ciągłe wojny, niebotyczne ambicje Króla Słońce zużyły siły i zasoby najpotężniejszego państwa na kontynencie. Ludwik XIV szykował się do zagarnięcia spadku po wygasających Habsburgach hiszpańskich, lecz na wschodnich frontach rejterował. Zwracał zagarnięte ziemie, godził się na kompromisy i układy z nienawistnymi sobie ludźmi i zasadami. Właśnie w roku 1696 zaczynał zabiegi o pokój nad Renem. Poświęcony tym dziejom rozdział najświeższej książki Filipa Erlangera nosi tytuł bardzo znamienny: Les adieux a la gloire. Powodzeń militarnych wprawdzie nie brakło, niedługo przedtem nie udała się Anglikom próba desantu w porcie Brest, lecz zdolni wodzowie nie byli po prostu w stanie wyzyskać Ludwikowi własnych zwycięstw. Okazało się, że skarb francuski także ma dno. Obciążony ponad wszelką miarę chłop cierpiał już nie nędzę, lecz głód.
Tymczasem listy, nadsyłane z Warszawy przez księdza Melchiora de Polignac, rozbrzmiewają monotonną melodią: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.
Wierszyk, skomponowany u nas nieco później, głosił, że szlachcic krajowy:
To sprzedajna dusza.
Nabrał od królewiczów, nabrał od Kontego,
Nabrał Polak od Sasów i Szweda czwartego,
A przecie nie widzimy, żeby co przybyło.
Znać, że się w wór dziurawy to wszystko włożyło.
Bezimienny autor uległ pokusie formalizowania. Napisał: „szlachcic”, i spoczął na laurach. Uczony Kazimierz Jarochowski sprostował mętne mniemania, sprecyzował pojęcia. Stwierdził, że podczas układów z ziemiaństwem pomorskim Polignac obiecał pieniądze na obleganie Kamieńca Podolskiego, na spłacenie zaległości żołnierskich, na wykupno Lęborka i Bytowa, i tak dalej. „Panowie – konkludował Jarochowski – biorą pieniądze na zapychanie własnych kieszeni, szlachta na pokrycie publicznego niedostatku”.
Polignac żądał od swego króla liwrów i talarów, a nie mogąc się ich doczekać, pożyczał złote od polskich magnatów. Potrzebował natychmiast środków na wstępne inwestycje przekupcze. Już w listopadzie 1696 roku był raczej pewien sukcesu. Stronnictwo francuskie przedstawiało się wręcz imponująco. W Koronie przyozdabiało je nazwisko prymasa Radziejowskiego, na Litwie hetmana Sapiehy.
Młodsi Sobiescy nie zdradzali ambicji politycznych. Bawili w Paryżu incognito, lecz pomimo to Ludwik XIV obdarzył ich zaszczytem przysługującym wyłącznie osobom bardzo wysoko postawionym. Królewicze uzyskali prawo publicznego ucałowania księżnych burgundzkiej oraz orleańskiej.
Francuskim kandydatem do tronu polskiego został ostatecznie trzydziestosześcioletni bratanek Kondeusza Wielkiego, Franciszek Ludwik de Bourbon, książę Conti. Był on czymś znacznie wyższym od najwyższego arystokraty, bo księciem krwi, członkiem dynastii. A ponadto on jeden w swym pokoleniu nie był skażony pokrewieństwem z robiącymi zawrotne kariery bastardami królewskimi. Paryż zamierzał nas obdarzyć nie lada jaką personą, która miała to niebywałe szczęście życiowe, że stała się tematem jednej z najlepszych charakterystyk, wyszłych spod pióra Saint-Simona.
Książę Conti wygląd miał czarujący. Nawet braki fizyczne i duchowe dodawały mu jeszcze wdzięku. Ramiona zbyt wysokie, głowa lekko pochylona na jedną stronę, śmiech, który u kogo innego porównano by do ryku osła; poza tym był niesłychanie roztargniony. Nadskakujący wobec wszystkich kobiet, zakochany w niejednej, dobrze traktowany przez wiele, był poza tym przymilny wobec wszystkich mężczyzn. Jego ambicją było podobać się szewcowi, służącemu, tragarzowi lektyki, zarówno jak ministrowi Był też stałym ulubieńcem towarzystwa, dworu, wojska, bożyszczem ludu i żołnierzy, bohaterem dla oficerów, nadzieją wszystkiego, co najwybitniejsze, ulubieńcem parlamentu, przyjacielem z wyboru uczonych, a często nawet podziwem Sorbony, prawników, astronomów i najpoważniejszych matematyków...
I serdecznym druhem garbatego marszałka de Luxemburg, „ojca i protektora złego prowadzenia się i rozpusty, jakiej mimo podeszłego wieku ciągle się oddawał”.
Jeden tylko Ludwik XIV zdecydowanie go nie lubił i nigdy nie obdarzył żadną funkcją państwową. Niechęci monarszej nie wyjaśni chyba sama tylko zazdrość. W 1685 roku książę Conti, nie mogąc już dłużej znieść nudów paryskich, dla rozrywki przyłączył się do wojska cesarskiego i wojował przeciwko Turkom, sprzymierzeńcom Francji. Dopuścił się więc czynu, o którym obszernie dzisiaj rozprawiają bardzo straszne paragrafy kodeksów karnych: kto podczas trwania wojny, nie będąc członkiem nieprzyjacielskich sił zbrojnych, działa przeciwko państwu albo sojusznikom... tego wynagrodzić należy więzieniem nie niżej lat dziesięciu, dożywociem lub wyrokiem śmierci. Księcia Conti dotknęła tylko niełaska królewska.
W naszym pisarstwie historycznym od dawna zakorzenił się nawyk uważania każdej kandydatury francuskiej za automatycznie zbawienną. Głosi się, że Francuz na tronie to reforma polityczna, wzmocnienie władzy monarszej, typowy dla ówczesnej Europy absolutyzm. Ależ nadsekwański porządek państwowy stworzony został nie przez arystokrację czy książąt krwi, lecz przeciwko nim! Skąd bierze się ślepa wiara, że polsko-litewską chatę wzmocniliby ludzie zaprawieni w podkopywaniu własnego, francuskiego pałacu?
Zdaje się, że książę Conti miał talent przede wszystkim do zyskiwania popularności wśród rodaków, ludzi tego samego języka i obyczaju. Ludwik XIV gorąco pragnął pozbyć się z Paryża niecierpianego kuzyna i z tego także powodu poparł jego kandydaturę, gdy zawiodły rachuby na młodszych Sobieskich. Sam Conti – licząc na awanse za następnego panowania, rozkochany ponadto w małżonce innego Burbona – „w całej tej sprawie nadzwyczaj chłodny, bardzo starannie pilnował, by wzięto pod uwagę wszystkie trudności”. Nie przejawił ani cienia zapału do berła po Janie III.
Pomimo wszystko byłby na pewno lepszy od tego, który otrzymał owo berło. Nie sposób zejść poniżej dna.
Strona habsbursko-niemiecka poczynała sobie wówczas dziwnie niemrawo. Jej głównym protegowanym był przez czas długi właściwie Jakub Sobieski, szwagier cesarza i króla hiszpańskiego. Germańskie poparcie jeszcze bardziej pogrążało nieszczęsnego królewicza w oczach szlachty, tradycyjnie nieufnej wobec bezpośredniego sąsiada od zachodu. Lecz gdy na Litwie Sapiehowie wypowiedzieli się stanowczo za Francuzem, pomniejsze rycerstwo poczuło wzmożony sentyment do jego konkurentów. A było ich wielu, stanowczo zbyt wielu: Jakub, elektorowie bawarski i badeński, książęta neuburski i lotaryński, nawet zdetronizowany król angielski, Jakub Stuart...
Nową, przez nikogo dotychczas niewyglądaną kartą zagrał pewien karierowicz, prowokator i zwyczajny oszust. Kasztelan chełmiński Jan Przebendowski zmienił swego czasu wyznanie kalwińskie na katolickie, by otworzyć sobie drzwi senatu. Uchodził za przysięgłego zwolennika Sobieskiego, lecz w gruncie rzeczy wysługiwał się Polignacowi i perfidnie kompromitował królewicza. Na początku 1697 roku przyszedł mu do głowy pomysł wyzyskania koneksji familijnych. Był spokrewniony przez żonę z rodziną Flemmingów, której narodowość niesłychanie trudno określić. Wywodziła się podobno z Flandrii, lecz od dawna zakotwiczyła w Anglii, Danii, Niemczech i w Szwecji. (Zygmunta III przywiózł wszak ze Sztokholmu admirał Flemming). W interesującym nas tu czasie jeden z Flemmingów, Jerzy, był feldmarszałkiem brandenburskim, drugi zaś, Jakub Henryk, piastował w Saksonii godność pułkownika. Za jego pośrednictwem Jan Przebendowski zaproponował listownie elektorowi saskiemu, Fryderykowi Augustowi z dynastii Wettinów, zabiegi o tron polski. Liczył na sowitą zapłatę w przyszłości i nie przeliczył się wcale.
W ten sposób pojawiła się w naszej historii postać Augusta Mocnego, który w swej właściwej ojczyźnie zwie się August der Starke, lecz niekiedy także der Grosse.
Dalsze dzieje Rzeczypospolitej potoczyły się gorzej niż niefortunnie – znajdzie się aż za wiele okazji do rozprawiania o Auguście Mocnym. Na razie wystarczy nieco uwag o tych jego cechach, które stały się legendarne.
W szkolnych czytankach niemieckich łatwo natrafić na opowiadanie pod tytułem August der Starke und der Schmied. Mowa tam o podkowach, kruszonych przez króla, oraz o talarach, skręcanych w tulejki przez kowala. Elektor saski słynął z niebywałej siły. Mieściła się ona w ciele urodziwym, zgrabnym, lecz wcale niezbyt wielkim. August musiał dobrze zadzierać głowę, rozmawiając ze swym socjuszem i kompanem, carem Piotrem I, który odznaczał się rozmiarem wręcz nadludzkim.
Ulotniły się jakoś wspomnienia o innych sprawnościach Sasa. Tymczasem znany nam już Krzysztof Zawisza mimochodem tylko wspomniał, że młody pan lekko zgniatał w palcach grube kufle srebrne. Znacznie więcej podziwu wzbudziły w staroście strzeleckie umiejętności przybysza: „ucinał z pistoletu nitki przewieszone, kulę w kulę pędził, z prawej i z lewej ręki strzelając i na wspak pistolety obracając, w cel uderzał; z muszkietu od gęby bez przykładu ubijał na tysiąc kroków...”.
W miesiącu maju – orzekł pan Zagłoba – „taka jest aury lubość, że nawet wiór ku drugiemu wiórowi afekt czuć poczyna”. August urodził się 12 maja 1670 roku i aż do zgonu żarliwie hołdował Afrodycie (zwanej przez Rzymian Wenerą). Niesłusznie jednak potomność dopatrzyła się w jego postępkach dowodów wyjątkowego wyuzdania. Nikt nie przeczy istnieniu legionu kochanek ani skutkom w postaci tabunu dzieci nieślubnych. Wydaje się jednak, że Mocny różnił się od sobie współczesnych nie tyle obyczajem, ile możliwościami fizycznymi jedynie.
Przybył do nas z Niemiec. Piotr Lafue, autor książki o życiu dworów germańskich w stuleciu XVIII, pisze na stronie 116, że poddani ówcześni gardzili monarchą nieuprawiającym podbojów miłosnych. I odwrotnie – jego wyczyny na tym polu schlebiały ich dumie narodowej. Przeciętny mieszczanin bardzo rygorystycznie strzegł cnoty we własnej rodzinie, lecz rad widział „słabostki” pana, uważając je za przywilej, nawet za powinność pomazańca.
Wiedząc o tym – głosi uczony Francuz – August Mocny, jednocześnie elektor saski i król polski, dla zaspokojenia miłości własnej obu tych nacji uważał za niezbędne pokazywać się kolejno w towarzystwie dwóch faworyt: Saksonki i Polki.
Systematycznie obrażając szóste przykazanie, spełniał obowiązki stanu.
Nie wyobrażajmy sobie jednak, że rozwiązła Germania zarażała wtedy cnotliwą Lechicję. I na podwórku tej ostatniej rozkwitały zasługujące na podziw kwiatki.
Leszek Kukulski opublikował niedawno fragment listu, który Bogusław Radziwiłł napisał do tegoż nazwiska księżniczki Marii Anny, córki Janusza:
Wesele nie zabawi, jeśli będziemy chcieli iść przykładem jmp. Sobieskiego, marszałka teraźniejszego wielkiego koronnego, który przed tygodniem ślub wziąwszy z wdową poszedł z nią zaraz bez żadnego bankietu do pościeli. Ceremonia wprawdzie, że krótka i niekosztowna, bardzo mi się podoba...
Dziś raczej nie pisuje się w ten sposób do narzeczonych, zwłaszcza do piętnastoletnich.
Jakże mało to wszystko podobne do statecznych afektów z Trylogii...
A więc raz jeszcze wspomniało się dziwną i z trudem dojrzewającą miłość Jana do Marysieńki. Bohater podhajecki pokochał i przetworzył się w męską Penelopę. Wszyscy sobie używają podczas wyprawy, z dala od żon – biadał jak chłopaczek – i szwagier, hetman Radziwiłł, i panowie wojewodowie, i starostowie, i rotmistrze, tylko ja jeden usycham w niezłomnej wierności. Za kawalerskich czasów zaś – rozpamiętywał – zmieniało się kobiety najrzadziej co tydzień, a najchętniej codziennie. Połowica wypominała mu drużyny urodziwych dziewoi, które uchodząc przed ordą, znajdowały schronienie w Pielaszkowicach, tudzież pewną tamże się znajdującą łaźnię, przeznaczoną do zbiorowych rozrywek.
List kasztelana Przebendowskiego nie wzbudził zapału w Jakubie Henryku Flemmingu. Pułkownik nie przeczuwał, że otwiera się przed nim droga wiodąca do ogromnych majątków i godności, a wreszcie i do ołtarza w Białej Podlaskiej w towarzystwie Tekli Róży Radziwiłłówny, córki kanclerza wielkiego litewskiego. Za to elektor August nie przegapił okazji. Z jego rozkazu tenże Flemming w kwietniu 1697 roku pojechał do Warszawy na wywiad. Powrócił do niej wkrótce już w towarzystwie Przebendowskiego.
Nie udały się Augustowi zabiegi o pozyskanie przychylności Ludwika XIV. Nikt początkowo nie przejmował się zbytnio usiłowaniami księcia, który zdobył się jednak na kilka bardzo konkretnych uczynków. August posunął swe pułki ku granicom Rzeczypospolitej, zapożyczył się grubo u bankierów żydowskich. Flemming i Przebendowski obiecali w jego imieniu pół miliona talarów wojsku, sto sześćdziesiąt tysięcy magnatom.
Istniała jednak przeszkoda, której pieniądze nie zdołałyby przezwyciężyć. Królem polskim i wielkim księciem Litwy mógł zostać tylko katolik. 2 czerwca 1697 roku, gdy zgromadzona na elekcję szlachta już obradowała pod Warszawą, w Baden pod Wiedniem elektor saski, dziedzic tytułu i tronu protektorów Marcina Lutra, wyrzekł się protestantyzmu, złożył katolickie wyznanie wiary. Nazajutrz przyozdobił szyję ulubionego ogara różańcem.
Nadchodził wiek XVIII, dzieje Europy wkraczały w nowy, oryginalnie wyglądający rozdział. Wojny religijne stuleci poprzednich – XVI i XVII – zmyły kontynent krwią. Prorocy, nauczyciele rozmaitych ideologii oraz wykonawcy ich zleceń, ci, co to szczerze, z przekonaniem i wiarą „mordowali ludzi, śpiewając psalmy pobożne”, wierzyli niezłomnie, że posiew wspomniany i rosa zrodzą pokolenia mężów równych apostołom. Pojawiła się generacja takich nihilistów, o jakich od zmierzchu Cesarstwa Rzymskiego nikt nie słyszał.
Zaskakujące zjawisko uznać trzeba za logiczne i zrozumiałe. We wszelkich – zarówno religijnych, jak świeckich – pochodach krzyżowych co niemiara zawsze fałszu. Pamiętamy wszak ludzi, którzy w ślad za Zygmuntem III i Anną Jagiellonką tłoczyli się u balasków katedry krakowskiej, nie znalazłszy uprzednio czasu na odpowiednie przygotowanie się do przyjęcia sakramentu. Tracili moralny kręgosłup, zyskiwali godności senatorskie, tłuste dzierżawy, starostwa... Konformizm deprawuje człowieka. Trudno wiedzieć, czy zepsucie to dziedziczy się w sensie genetycznym. W znaczeniu wychowawczym dzieje się tak na pewno. Młodsi mają wzrok ostry, patrzą na rodziców zachowujących się bez godności, jak małpy.
O polskiej i litewskiej szlachcie mawiano wtedy, że trzyma się twardo katolicyzmu, bo przed heretykami zamknięte są już wszelkie drogi w Rzeczypospolitej. Ostentacyjna prawowierność powiększa zło, bo zawsze nadaje się na motyw usprawiedliwiający. Rozgrzesza każde łotrostwo.
W pierwszych pokoleniach kontrreformatorów oraz ich przeciwników wielu było ludzi naprawdę wiernych idei. Misjonarze z prawdziwego zdarzenia wymarli. Czas płynął, opatrzyły się i wyblakły sztandary, świecące ongi jaskrawym kolorem. Ognie zapału nie mogą płonąć wiecznie. A najważniejsze, że inaczej świat wygląda, kiedy trzeba go zdobywać, inaczej zaś wtedy, gdy przychodzi pora na sprawowanie osiągniętej władzy czy wszechwładzy, na korzystanie z jej przywilejów. Cóż dopiero, gdy rządzą już potomkowie zdobywców! Dzieje Kościoła są w tej mierze bardzo pouczające, historia wyznań reformowanych akurat tak samo.
Żadna reguła nie obywa się bez wyjątków. Małżonka elektora Augusta – Krystyna Eberhardyna z margrabiów brandenburskich na Bayreuth – potępiła męża-odstępcę. Nie zmieniła wiary, nie pojawiła się nigdy w Polsce i nie została ukoronowana, żyła zaś aż po rok 1727. Do powszechnej w Europie cynicznej normy nie pasowali wtedy tacy przeważnie, co nic politycznie nie znaczyli. Im głębiej w społeczny dół, tym więcej ich było.
Nic nie znaczyli, na razie... Już tylko kilkudziesięciu lat brakowało do chwili, w której zdeprawowany obyczaj ancien regime zaczął się przepalać „w płomieniu świętym Marsylianki”.
26 czerwca 1697 roku Jan Przebendowski musiał gnać przed południem do Ujazdowa, gdzie rezydował nuncjusz papieski Davia. Chodziło o natychmiastowe zatwierdzenie dokumentu poświadczającego katolicką prawowierność elektora saskiego. Kasztelan chełmiński zrzucił maskę dopiero wtedy, gdy prymas Radziejowski przystępował do zbierania głosów szlachty. Aż dotychczas Przebendowski, będąc nie tylko agentem Augusta, lecz i właściwym inicjatorem jego kandydatury, udawał stronnika królewicza Jakuba i współdziałał z wrogimi mu Francuzami. Davia, nie ociągając się, wydał wspomniane zaświadczenia.
Większość szlachty opowiedziała się za księciem Conti. Jednakże prymas, objeżdżając pole elekcyjne konno, nie zdążył zebrać wszystkich kresek, zanim zapadł zmierzch. Odłożył więc ciąg dalszy i samą nominację króla do dnia następnego. Wystarczyło jednak krótkiej nocy czerwcowej, by liczba zwolenników elektora Augusta uległa podwojeniu.
Widząc, że Francuz bierze górę, przedstawiciele skłóconych dotychczas dworów niemieckich zaniechali współzawodnictwa i zjednoczyli swe głosy. Co ważniejsze, złożyli wszystkie swe pieniądze w ręce Jakuba Henryka Flemminga. Nastała nocna orgia pijaństwa i korupcji. Zdobyć należało przede wszystkim wielmożnych, szlachtę wystarczyło karmić, a zwłaszcza poić. Zadanie było o tyle ułatwione, że pomimo gorliwych zabiegów i szczodrych obietnic Polignaca wielu panów wahało się w wierności względem księcia paryskiego. Ksiądz Melchior jął ich nawet skutecznie szantażować groźbą przerzucenia się Francji na stronę Jakuba Sobieskiego. To najskuteczniej oddziaływało na dostojników Rzeczypospolitej, którzy postanowili przehandlować jej koronę. Lecz teraz oto nawet Austria wyrzekła się Jakuba, udzieliła poparcia człowiekowi nowemu, to znaczy takiemu, co musiałby pozyskiwać sobie względy poddanych, płacić...
Postępowanie dworów niemieckich wyjaśnić sobie można bez szperania w sprawach tajemnych, masońskich. August Mocny rzeczywiście należał do rozmaitych zakonspirowanych bractw, kabalistyką interesował się ogromnie, ale od podziemi tych daleka droga do korony polskiej. Najważniejsza prawda pod słońcem głosi, że dwa razy dwa równa się cztery.
Elektor saski był Niemcem, najważniejszym z książąt, „wikarym” Rzeszy Niemieckiej. Dotychczasowy życiorys polityczny młodego człowieka da się przedstawić zwięźle. Saksonią – po zgonie brata – rządził od trzech lat zaledwie. Poprzedzające cztery przewojował w Niderlandach i nad Renem – przeciwko Francji. Tuż przed naszą elekcją, to znaczy w roku 1695 i 1696, komenderował armią austriacko-saską, czyli niemiecką, przeciwko Turkom – sprzymierzeńcom Francji. Teraz występował jako solidarnie poparty przez rodaków współzawodnik francuskiego księcia krwi. Naprawdę można się obejść bez domniemań co do masońskich zakusów na szczęśliwy żywot katolickiej Rzeczypospolitej.
Na polu elekcyjnym pod Warszawą Niemcy, protestanci i katolicy, walczyli z Ludwikiem XIV. Rozegrali, i to zwycięsko, kolejną partię. Nie wolno ani ich oskarżać, ani dziwić się im, bo robili swoje. Moralna odpowiedzialność za to, co się stało, spada na polsko-litewską magnaterię oraz część szlachty. Wonieliśmy wtedy równie zachwycająco, jak i pozostała reszta kontynentu, co w niczym nie zmieniało istoty rzeczy. Tonąca w gnoju moralnym elekcja rozstrzygała kwestię władzy państwowej, miała powierzyć określonemu człowiekowi możność i prawo podejmowania decyzji ważnych dla losów milionów.
Sto przeszło lat wcześniej zjednoczone siły kontrreformacji zniszczyły zgłoszony przez Jana Zamoyskiego wniosek uregulowania wolnych elekcji, wprowadzenia zasady głosowania większością. Piąte dopiero po tym wydarzeniu bezkrólewie miało zapłacić za to cenę pełną. Dziedziczy się nie tylko dokonania, lecz i brak takowych.
27 czerwca przeważająca część szlachty opowiedziała się mimo wszystko za Francuzem i o godzinie szóstej wieczorem prymas Michał Radziejowski ogłosił księcia Conti królem.
Portret Franciszka Ludwika Burbon-Conti (1664-1709).
Autor nieznany
Obóz przeciwny znalazł jednak rzecznika, i to takiego, któremu piastowana przezeń godność duchowna dawała przywileje szczególne. Biskupi kujawscy zasiadali wprawdzie w senacie za krakowskimi, nie przestawali być jednak drugimi w dostojeństwie hierarchami Wielkopolski, dzielnicy prastołecznej. Istniał ważny precedens historyczny: Stefana I koronował był biskup kujawski, Stanisław Karnkowski. Prymas, zwolennik Maksymiliana Habsburga, uczynić tego nie chciał i został doraźnie odsunięty na bok, o czym doskonale pamiętał rozmiłowany w tradycji kraj.
Biskup Stanisław Kazimierz Dąmbski, hrabia na Lubrańcu, długo i stanowczo wyznawał program najsłuszniejszy. Kandydował do roli męża opatrznościowego, zarobił na przydomek „rajfura korony polskiej”. Był przysięgłym i wiernym zwolennikiem Jakuba Sobieskiego. Jako wyznawca orientacji austriackiej wprost nienawidził Francji, a widząc jej sukces, objął moralne i polityczne przywództwo nad zwolennikami popieranego już i przez Wiedeń Sasa. Ogłosił go królem, dokonawszy tego co prawda poza polem elekcyjnym.
Hymn Te Deum laudamus dwukrotnie rozbrzmiewał owego wieczoru w katedrze warszawskiej. Najpierw zaintonował go otoczony tłumem „kontystów” Michał Radziejowski. Kilka godzin później powtórzył ceremonię Dąmbski ze swoimi. Zaraz potem pułkownik Flemming zaprzysiągł w imieniu Augusta II pakta konwenta. W ciżbie przysłuchujących się temu żarliwców katolickich tylko dwóch ludzi traktowało widać swą wiarę naprawdę serio. Łowczy podlaski Chalecki i podstoli wileński Grajewski jęli wołać, że przysięga innowiercy złożona w kościele katolickim nie może być ważna. Dotychczasowi socjusze porwali się na nich z szablami – tu na miejscu, w świątyni! – a biskup kujawski krzyczał ze stall: „Zabijcie ich! Zabijcie!”.
Nazajutrz Dąmbski powrócił na pole elekcyjne i raz jeszcze ogłosił Augusta monarchą. Wolał dopełnić formalności.
Trzy miesiące wcześniej krajowi zwolennicy Contiego odbyli w Warszawie naradę z księdzem de Polignac i przysłanym mu do pomocy opatem de Chateauneuf. Doradzali Francuzom energię i pośpiech. Twierdzili, że prawdziwe rozstrzygnięcie zapadnie po elekcji.
Jak gdyby powracała sceneria sprzed stu i dziesięciu lat. Znowu dwóch ludzi ogłoszonych zostało królami Rzeczypospolitej. Historia nie powtarza się jednak, zdarzają się tylko formalnie podobne sytuacje. W danym wypadku zabrakło rzeczy najistotniejszej – indywidualności pokroju Stefana Batorego, Jana Zamoyskiego i Stanisława Żółkiewskiego. Na zdecydowane działanie zdobył się jeden tylko człowiek. Ten akurat, który pod względem moralnym i umysłowym zupełnie owych mężów nie przypominał. Elektor Fryderyk August Mocny.
4 lipca ruszył z Saksonii, prowadząc osiem tysięcy żołnierza, i w tydzień później stanął w Tarnowskich Górach. Po drodze nie omieszkał dopełnić we Wrocławiu powinności dobrego katolika – spowiadał się i komunikował wobec licznych świadków. Raz jeszcze z ostentacją odprawił te ceremonie w Piekarach Śląskich, przed cudownym obrazem, i zaprzysiągł warunki wyboru. Towarzyszyły mu już wtedy liczne a dostojne delegacje jego polskich i litewskich zwolenników, wśród których nie zabrakło biskupa Dąmbskiego. 31 lipca z całym swym wojskiem i orszakiem przybył do Łobzowa. Obeszło się bez stosowania przemocy, bo oporny początkowo Franciszek Wielopolski, margrabia Gonzaga Myszkowski, uległ wymowie argumentów natury materialnej, otworzył przed Sasem bramę Krakowa. Pod jej sklepieniem elektor zerwał z głowy perukę, wołając: „Niechaj jako Polak i król polski wjeżdżam do stolicy, nie jako cudzoziemiec!”. Kilka tygodni później, stojąc przed ołtarzem katedry wawelskiej, machnął świeżo przypasanym „Szczerbcem” na cztery strony świata.
Patetyczny gest stanowił finał koronacji, której biskup Dąmbski dopełnił 15 września 1697 roku. Insygnia królewskie wydobyto poprzednio ze skarbca przez dziurę w murze. Większość senatorów upoważnionych do dysponowania kluczami należała bowiem do obozu kontystów, a wyłamywanie drzwi dostarczyłoby nazbyt już namacalnego dowodu gwałcenia prawa.
15 września wiozące księcia Contiego okręty francuskie przepływały dopiero Sund. Dowodził nimi słynny Jean Bart, jeden z najznakomitszych marynarzy swego kraju, niemłody już, niezmiernie zasłużony, lecz po raz pierwszy mianowany w owym roku komendantem eskadry, zresztą w stopniu porucznika zaledwie. Świeżo nobilitowany mieszczanin z Dunkierki nie mógł dostąpić wyższej godności. Dawniej zdobywał laury, służąc w królewskiej flocie korsarskiej, bo regularna była dlań niedostępna. Synowie Jeana Barta doszli w marynarce do wysokich stopni, jeden z nich został nawet wiceadmirałem. Szlachectwo ich nie było już tak nieprzyzwoicie świeże, jak ojcowskie.
U schyłku września, kiedy w Krakowie obradował sejm koronacyjny, Bart zakotwiczył między Oliwą a wrogim Contiemu Gdańskiem. Książę „był nader daleki od pożądania sukcesu, jakim byłoby wyniesienie go na tron, o którym nigdy nie marzył”. Zmarnował we Francji cały lipiec i sierpień, na polskie wybrzeże przywiózł swą niechęć i sporo pieniędzy. Żołnierzy prawie nie miał. Przypuszczał, że przyprowadzą ich jego polscy i litewscy zwolennicy, wyborcy. „Zamiast wojska, które nie uczyniło ani kroku w jego stronę, widział tylko tłum chciwych Polaków, naciskających go, by spełnił obietnice księdza de Polignac”.
Tłum był zresztą mniejszy, niż się spodziewano, kontyści z wolna ściągali nad morze. Latem szlachta ogłosiła rokosz przeciwko Augustowi, opanowała samą Warszawę, zachowywała się dość zapalczywie. Ale czas upływał, fakt dokonany w postaci koronacji robił swoje, reszty dokonała opieszałość Contiego i zupełny brak zapału u popierających go magnatów, skorych tylko do karier, lecz nie do przelewu krwi, a chociażby tylko do ryzyka. Lubomirski ociągał się i marudził dokładnie tak samo jak Sapieha.
W klasztorze oliwskim odbywały się uczty, lecz zanim rycerscy stronnicy Paryża zdołali posunąć się zbrojnie w głąb lądu, na wybrzeżu pojawiła się kawaleria saska. Przyciśnięto ładujących się na okręty Francuzów, uwożące ich łodzie znalazły się pod ogniem.
8 listopada Jean Bart rozwinął żagle i odpłynął, zagarniając pięć statków gdańskich. Fregata, na której pokładzie znajdował się Conti, osiadła pod Kopenhagą na mieliźnie. 12 grudnia książę odetchnął całą piersią. Oto znowu był w Paryżu! „Nie umiał ukryć rozpaczy przy wyjeździe, nie mógł przeszkodzić temu, by dostrzeżono jego wielką radość z powrotu” – zapewnia Saint-Simon. We Francji niczego nie dokazał i zmarł w roku 1709. Wiekowy Ludwik XIV zdołał go przeżyć.
Elekcja, która dała Rzeczypospolitej Augusta II Mocnego, była pod trzema względami nowatorska.
Po raz pierwszy w naszych dziejach pominięto potomków zmarłego monarchy, pogwałcono moralne uprawnienia dynastii. Po raz pierwszy złamana została XVI stulecie pamiętająca zasada szlachecka, streszczająca się w haśle: „Aż do gardł naszych nie chcemy Niemca!”. I po raz pierwszy mniejszość rozstrzygnęła o wyniku elekcji.
W chwili krytycznej, kiedy August zajął Wawel, szlachta rokoszowa postawiła wartę przy trumnie króla nieboszczyka. Zabezpieczyła ją przed zamachem zbrojnym i uwiezieniem. Uniemożliwiła w ten sposób Sasowi dopełnienie tradycji, która wymagała, by pogrzeb poprzednika uświetniał koronację następcy. W katedrze krakowskiej stanął więc katafalk symboliczny, a zwłoki Jana III pozostawały jeszcze przez lat trzydzieści sześć u kapucynów w Warszawie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------