- W empik go
Rzeczy teatralne - ebook
Rzeczy teatralne - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 436 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są mężowie tak wybitni, tak znani, tak zrośli z życiem narodu, w których współcześni z takiem wpatrywali się upodobaniem, że łatwiej wyrazić własne uczucie, jak powiedzieć coś o nich nowego. Są to postacie. Taką postacią w naszym narodzie pozostanie na zawsze Aleksander Fredro.
Tak często każą nam uwielbiać mierności i kłaniać się przed wrzekomemi potęgami, na to tylko, aby sztuczny obudzić zapał, że przejętym się jest obawą, ażali zdoła się przystojnie, należycie uczcić znakomitego męża, a nie pospolitować go hołdami, któremi otaczano ludzi dnia jednego i wyśrubowane na chwilę wielkości.
Talent wielki, mąż znamienity, nazwisko starożytne a czynami i dziełami wsławione, uznanie i uwielbienie ogółu, wpływ na współczesnych – oto czynniki, które jak zwykle tak i tu, składają się na stworzenie tego, co nazwałem postacią, a co pozostaje chwałą i chlubą narodu. A przecież, gdy mowa o Fredrze, czuje się, że to jeszcze nie wszystko, że się jeszcze czegoś nie wypowiedziało, że w tej postaci jest coś więcej, co ją odróżnia i wyszczególnia, a jest przyczyną ogólnej czci w całej Polsce. To coś więcej, to wdzięk, to urok, na których zbyt często zbywa i najwybitniejszym ludziom, a któremi tak hojnie obdarzonym był Fredro. Bezsilne, czcze i blade są słowa, rozumowania i rozprawy, wobec tej prawdy, że Fredro jest postacią uroczą, pełną wdzięku, która przemawia do wyobraźni i do serc, która ma w sobie siłę przyciągającą i przywiązującą do niej ogół. Nie ma zakątka ziemi naszej, gdzieby imię jego wymówione nie rozpromieniło oblicza, nie zaiskrzyło oka polskiego. I jemu jednemu może w naszych czasach danem było, być wielbionym, kochanym, przecież uniknąć pospolitej popularności. Dopełnia to, tak pod względem duchowym jak i estetycznym tej postaci, a w tym subtelnym odcieniu tkwi jakby cząstka tego piękna, którego on w życiu, na scenie i w piśmiennictwie był mistrzem. Używał on czci, która spieszy otoczyć znakomitość, nie zaś wzięcia, za którem gonić trzeba. Gdzie rzeczywista przyczyna tego wyjątkowego, niezwykłego uroku? To coś więcej, które przywiązanem było do osoby Fredry, a które nadaje postaci artystyczne wykończenie, na pozór tylko jest przypadkowem; ma ono zawsze rzetelną, głębszą przyczynę, jakąś wielką prawdę, która zgododźwiękiem i świetnością czaruje. Tą prawdą w duszy Fredry, było najszlachetniejsze na tej ziemi uczucie, miłości ojczyzny. Miłość Polski stworzyła i wykuła z jednego kruszcu
Fredrę takiego, jakiego wszyscy wielbiliśmy, jakiego podziwialiśmy zawsze, jakiego nigdy nie zapomniemy. Miłość Polski kierowała jego życiem, jego czynami, natchnęła jego twory; ona wyrzeźbiła tę postać a dlatego, że iskrą ożywiającą ją, było tak wzniosłe uczucie, nabrała ona tego wyjątkowego uroku, tego wdzięku i tej przyciągającej siły, które – w narodzie nieskłonnym do jedności – złączyły wszystkich w jednem uczuciu czci i uwielbienia. Ta wielka miłość ojczyzny jest przyczyną, że zgododźwięk panuje między człowiekiem a dziełami i że promień poezyi spada na tego męża, w każdym okresie jego życia. Ciągłość i nieprzerwalność tego wzniosłego uczucia, rozpoczyna się u Fredry od najmłodszych lat; znalazł je w kolebce po zasłużonych i znamienitych przodkach. Kiedy pierwsza, jedynie rzeczywista od rozbioru ojczyzny, zabłysła nadzieja politycznego uratowania jej, Fredro prawie jeszcze dzieckiem, pospieszył tam, gdzie jej zbawienie i losy zdawały się rozstrzygać. Siła jednego uczucia, byle szlachetnego, dostateczną jest, aby stworzyć poetę. Fredro był poetą nietylko w dziełach swoich, także w czynach, był poetą niebędąc marzycielem, tak jak był pełnym wdzięku, nie goniąc za wzięciem. Ślad poetyczności tej duszy znajdujemy w jej uwielbieniu dla człowieka i okresu niezrównanych czynów wojennych. Wielki to zaiste był człowiek, do którego dość było się zbliżyć, aby wobec przyszłych pokoleń otoczonym być aurę – olą poezyi; wielka epoka, do której było dość, nawet w małej cząstce należeć, aby nabrać uroku; ten człowiek i ta epoka na wszystkich współdziałaczy zlewały promienie, przemawiające żywo do wyobraźni ludzkiej. Urok żołnierza napoleońskiego i adjutanta ks. Józefa Poniatowskiego nie przestał nigdy otaczać Fredrę, a odrysowywał się z niezrównanym wdziękiem na jego pięknem czole; w całem życiu, tak jak w każdym jego utworze czuć, że wspaniały okres pioronujących czynów niezatarte wycisnął na nim piętno i stanowcze wywarł wrażenie, które on przekazał potomnym. Nie ma w jego utworach szumnych słów o Cesarzu, jego zwycięstwach lub klęskach, ale jest w nich żołnierz napoleoński – jest i przyboczny ks. Józefa. Z tego pierwszego, silnego wrażenia pochodzi rycerskość w życiu i rycerskość w komedyach Fredry. Żołnierz przedewszystkiem – bo to wyczytać można w każdym jego wierszu – żołnierz nietylko z krwi i kości, ale i z upodobania, Fredro po tragicznem zakończeniu epopei wojennej, porzucił przecież służbę wojskową; nie mogła ona już odpowiadać ani wzniosłemu ani poetycznemu jego usposobieniu, a rzeczywista nadzieja odbudowania ojczyzny spełzła była na niczem. Fredro wraca wtedy do domu przodków i osiada na rodzinnym zagonie. Rzecz godna uwagi, jak wszystkie wznioślejsze usposobienia, silniejsze charaktery i znakomici ludzie czuli zawsze u nas, po wielkich narodowych klęskach, że w zagonie spoczywało zbawienie ojczyzny, jak wszystkie serca gorąco miłujące Polskę, w zagonie szukały pociechy po gorzkich lub krwawych zawodach i z zagonu starały się wysnuć jakąkolwiek przyszłość.
Wtedy rozpoczyna się okres życia Fredry, w którym zetknął się bezpośrednio z narodem swoim, w którym wywarł na nim znamienity wpływ, sam zajaśniał talentem niezwykłym i jeżeli nie dał początek, to przecież niezawodnie dał rzeczywistą i silną w Polsce podstawę rzeczy, zajmującej od niepamiętnych czasów w społeczeństwach niemałe miejsce. Najważniejsza to dla potomnych, najświetniejsza, najdonioślejsza strona żywota Fredry. Za pomocą dzielnego środka podnoszącego wykształcenie społeczeństwa – stało się to, co się zawsze dzieje z wyjątkowemi, bogato uposażonemi, słowem niepospolitemi ludźmi: – Fredro zaważył w dziejach umysłowego życia narodu. Zapewne nie cały w tem jest Fredro, nie powie się o nim wszystkiego, mówiąc tylko o jego teatrze, ale teatr Fredry dał go nam poznać, przekazał go nam takim, jakiego uwielbiamy.
Nic nie odstręcza bardziej i słusznie usposobień niepospolitych od teatru, jak przesadne mniemanie o jego znaczeniu, jak fałszywe a zbyt często obłudne stawianie go na równi ze świątynią i z zakładami wyższego rzędu duchowego. Teatr przecież był, jest i będzie potrzebą ludzkości, a dobrze zrozumiany, był, jest i nieprzestanie być jednem z jej szlachetnych upodobań. Są wyjątkowe położenia, w których teatr – jak każdy środek ratunku – byle uczciwie użyty, wyjątkowego także nabiera znaczenia. Tam, gdzie okoliczności, wrogie działanie lub nieprzyjazne wpływy ograniczają życie narodowe coraz ciaśniejszem kołem; tam gdzie jedyną podstawą teraźniejszego bytu a przędzą przyszłości, pozostał język a i ten prześladowanym jest w życiu publicznem, tam narodowa ważność teatru wzrasta, bo bezsprzecznie nic bardziej nie ochrania mowy ojczystej od żywego słowa, a nic bardziej ojczyzny od mowy ojczystej.
Taką dla Polski, szczególniej w Galicyi, była chwila, w której Fredro zaczął pisać i wystawiać swoje komedye. Niewątpliwie tak dzielny, tak samorodny talent, musiał czuć potrzebę stwierdzenia się na zewnątrz; ale nie pomylę się, wyrażając przekonanie, że znowu tu główną dźwignią, iskrą ożywczą, była głęboka, niczem niezachwiana miłość Polski, chęć służenia jej i ratowania, jeżeli już nie państwowego to duchowego jej bytu; widoczną tu jest owa przewodnia nić, która w zgododźwięczną całość łączy wszystkie okresy życia i wszystkie strony tej postaci. Tylko gorące uczucie dla Polski mogło wlać tak cenne, tak wyłącznie, tak prawdziwie polskie życie we wszystkie utwory i postacie wskrzeszone lub stworzone wielkim talentem Fredry. Komedye Fredry są polskie nie patryotycznem krasnowstwem ale treścią; silna ta osobistość odznacza się jędrnością tak w życiu, jak w dziełach, blichtr jej jest wstrętnym.
Znamienite dzieła prawdziwego talentu mają to do siebie, że zrozumiałe dla ogółu i odczute przez niego, nastręczają sposobność do nigdy niewyczerpanych uwag i spostrzeżeń. O Fredrze jako komedyopisarzu da się wiele i przez długie lata mówić; niewyczerpany to przedmiot, bo głęboki. Dotknął go znakomicie Stanisław Tarnowski na parę miesięcy przed zgonem komedyopisarza, wobec warszawskiej publiczności, składając jakby tknięty przeczuciem, wieniec na otwierającym się grobie.
Nie rozbiorczy pogląd na teatr Fredry chcę rzucić, ale raczej wykazać, jak utwory jego natchnione gorącą a zdrową i czerstwą miłością ojczyzny – będąc arcydziełami sztuki – stały się zarazem czynem patryotycznym.
Komedye i postacie Fredry będąc na wskroś polskiemi i to do tego stopnia, że zdaniem mojem, grane być mogą tylko przez Polaków, nie stworzyły w Polsce teatru, który już przedtem istniał, ale stworzyły teatr polski, którego nie było. I przed Fredrą były komedye, były dramata po polsku pisane i grane, były w ustach osób występujących nawet patryotyczne ustępy, ale postacie nie były polskie – były one albo konwencyonalne, albo obce, albo z obcych naśladowane. Fredro stawiając na deskach ludzi wyłącznie i na wskroś polskich, dał początek teatrowi polskiemu, dał mu powód bytu, dał mu byt rzeczywisty. Od Fredry dopiero i dla Fredry należało brać u nas w rachubę życia społecznego i narodowego teatr, bo już nietylko brzmiały w nim dźwięki mowy ojczystej, ale wiał z niego duch polski. Nic jaśniejszego nie rzuca światła na tę postać, jak polskość jego teatru; po niej dochodzi się do źródła twórczej siły Fredry. Śmiało twierdzić można, że Fredro ochronił teatr polski od nieuniknionego upadku, bo przemienił jego sztuczne życie w rzeczywiste, a bodaj czy nie jego utworom i ich świetnym w Warszawie przedstawicielom zawdzięczamy, że w chwili, w której zawistna i mściwa ręka wszystko waliła i niszczyła, ocalał teatr polski; nie runął, bo stał już na silnej podstawie talentu Fredry, który nawet wrogów czaruje.
Tak więc Fredro i on jeden nietylko odmłodził, nietylko urokiem swojego talentu osłaniał, ale przedewszystkiem nadał powód bytu teatrowi polskiemu, którego znaczenia narodowego w naszem położeniu nikt nie zaprzeczy. A czy da się obrachować, ile on ocalił ducha polskiego, uczucia polskiego, myśli polskiej, temi tysiącami wieczorów, podczas których z komedyj jego, tryskały na wszystkie warstwy społeczeństwa duch, myśl i uczucie polskie!? Niewątpliwie w tem długiem, mozolnem, szlachetnem dziele, ratowania polskości dla przyszłości, Fredro niepoślednie, jedno z pierwszych miejsc zajmuje, tak siłą swojego talentu, jak siłą swojego uczucia i wyjątkową a dzielną dźwignią, której on tak biegle a zacnie używał. Przed Fredrą teatr w Polsce był zachcianką, dobrą chęcią; on zrobił z niego rzeczywistość. Taka przemiana gdzieindziej miałaby znaczenie estetyczne i umysłowe, u nas musiała mieć wyższe narodowe. Był to jeden z objawów żywotności po upadku; było to owo, jak niektórzy twierdzą rośniecie po śmierci paznogci, które my przecież wielce cenić winniśmy, skoro one przed wrogami bronić się nam dopomagają.
Fredro tworząc u nas prawdziwą komedyę, zetknął nasz naród w tylu rzeczach zacofany, ze strefami najwykwintniejszych społeczeństw, bo znakomita komedya wkracza już w nie i daje ich przedsmak ogółowi.
Jest strona teatru Fredry nader dla nas zbawienna. Nasze porozbiorowe społeczeństwo, jak już nieraz zauważano, zanadto, zbytecznie rozmiłowało się we łzach i lamencie. Nie mogło być inaczej poniekąd, i w tych łzach było wiele szczerych, w tym lamencie wiele prawdziwej i szlachetnej boleści; skłonni przecież zawsze do przesady, nadużyliśmy i łez i lamentu i odwoływania się do litości i miłosierdzia ludzkiego, staliśmy się beksami, co gorsza, nieraz graliśmy boleść; w potokach łez zatopiliśmy niejedną myśl dodatnią; a lamentem przygłuszyliśmy niejedno dobre, zdrowe, mądre słowo; wpadliśmy w rodzaj zachwytu, który był po prostu bezczynnością, zaczęliśmy, wierzyć, że wypłaczemy sobie ojczyznę. Smutkiem i żałobą naszą, nudziliśmy nieraz, niecierpliwiliśmy często, sami miękliśmy i traciliśmy potrzebny, w takich, w jakich my znajdujemy się okolicznościach, hart duszy. Chorobliwego smutku, obfitości łez i na pokaz żałoby, mamy zbyt liczne ślady w całem porozbiorowem piśmiennictwie. Najnieszczęśliwszy naród nie może żyć tylko Izami i westchnieniami; potrzebny i jemu śmiech do zdrowia, ale musi on być szczerym, uczciwym, samorodnym, rodzimym. Twórcą tego porozbiorowego śmiechu był u nas Fredro. Śmialiśmy się i zawsze śmiać się będziemy tym śmiechem, bo jest on na wskróś polskim, bo jest w nim ciepło polskie, bo jest uczciwym, przystojnym, a tem samem zdrowym i dającym zdrowie. Błogosławiony ten śmiech! Błogosławiony jako przeciwważenie smutku i łez obfitości; on nas ożywia, otrzeźwia, on przypomina nam i świadczy, że żyjemy, bo naród, który tak serdecznym śmiechem się śmieje, nietylko nie umarł, ale z pewnością nie umiera. Fredro uratował Polskę od pogrobowej posępności; winniśmy mu wdzięczność chorego dla lekarza.
I zaprawdę śmiech fredrowski ma dla nas większe, głębsze znaczenie; on przypomina nam warunki rzeczywistego życia, on nas odrywa od smętnej a jałowej zadumy i zwraca w kolej prawidłową, ucząc, że nie rozpaczać, ale przedewszystkiem żyć trzeba, będąc narodem. Szlachetny to, nie bezmyślny śmiech, szlachetny, bo źródło jego czyste, krystaliczne. Komedya Fredry jest zabawną i uczciwą, karci a nie burzy, rozwesela a nie psuje, poprawia a nie waśni i to nadaje jej drogocenne społeczne znaczenie; jej to niewątpliwie zawdzięczamy, że w czasach bezwstydu i bezwzględnego wyuzdania na scenie, w czasach, w których assafetyda zastąpiła sól attycką, mniej lub więcej udatne próby polskiej komedyi, nie wyszły z karbów przyzwoitości i uczciwości.; obchodzą się one wprawdzie zbyt często bez soli attyckiej, ale też nie używają assafetydy. Tę dodatnią stronę współczesnej komedyi polskiej zawdzięczamy jej pierwowzorowi, i jemu może przypisać należy, że pozioma, obrzydliwa, płaska, zatruta bójka dzienników tegoczesnych nie przerzuciła się na deski naszej sceny. Skromny i niebogaty teatr polski pozostał dotąd dzięki Fredrze uczciwym. Uczciwość i zacna wyższość teatru Fredry nienajpośledniejszemi są jego laurami. Należał on do tego silnego i zdrowego pokolenia, które umiało nie być nudnem, pozostając uczciwem i prawem; najwyższy to stopień artyzmu, ale jeszcze większa zasługa obywatelska. Fredro jako komedyopisarz był zawsze obywatelem. Przejętym on musiał być na wskroś obowiązkiem społecznem, skoro sam do końca zachował o niem silne przeświadczenie, którego ślady znajduję w pięknym wierszu, pozostałym po nim.
STARY ŚPIEWAK.
Nie drwijcie sobie z mej starej bandury,
Że posklejana od dołu do góry,
Jaki pan, taki kram.
Nie drwijcie sobie, że mój głos już stary,
Mało w nim sztuki, ale dużo wiary,
Śpiewam, co w sercu mam.
Nie łajcieże mnie, Wy uczone wieszcze
Jeżeli czasem odezwę się jeszcze,
Wszakże to cichy śpiew.
A za dawniejsze, dawniejsze przewiny,
Żem kiedyś sięgał po wasze wawrzyny,
Niech zmięknie słuszny gniew.
Niegdyś młodemu czucie w piersiach grało,
Że to natchnienie, zamarzyłem śmiało,
Nuż śpiewać tak i siak!
Aż głos wasz zagrzmiał o Mistrzowie sztuki!
"Cicho z oklaskiem! tu barwy nauki,
Tu poezyi brak!"
Wprawdziem nauki nie nabrał w obozie,
Tam się machało w pospolitej prozie
Wzdłuż i szerz – jak Bóg dał.
Chcieć więc być wieszczem bez doktorskiej czapki,
Zdroju waszego nie łyknąwszy kapki,
Był to błąd – był to szał.
Zamilkłem – milczę – uwierzyłem, wierzę,
Że w niskiej tylko kręciłem się sferze,
Że prac moich lichy plon.
Lecz nigdy, nigdy, to potomność przyzna,
Fałszu, zawiści, oszczerstwa, trucizna
Nie dotknęła moich strun!
Jakie bądź były mej myśli natchnienia
Zawsze jednako aż przez dno sumienia
Czysty ich płynął zdrój.
Karciłem niemi złych ludzi głupotę,
Kochałem niemi Boga, prawdę, cnotę,
Współbraci i kraj mój.
Stłukliście lutnię w mojem młodem ręku,
Niechże przynajmniej bandury pobrzęku
Nie ściga już wasz gniew.
dziś śpiewam, to tylko pacierze,
Za wiernych jeszcze Ojczyźnie i wierze,
Łabędzi to mój śpiew.
"Lecz nigdy, nigdy, to potomność przyzna,
Fałszu, zawiści, oszczerstwa trucizna,
Nie tknęła moich strun.
Jakiebądź były mej myśli natchnienia,
Zawsze jednako, aż przez dno sumienia
Czysty ich płynął zdrój.
Karciłem niemi złych ludzi głupotę,
Kochałem niemi Boga, prawdę, cnotę,
Współbraci i kraj mój!"
Pięknie po długim i świetnym zawodzie módz to śmiało powiedzieć o sobie! Pięknie, bo prawdziwie. A jaka przestroga, jaka nauka dla myśli i dla ducha polskiego! Nauka i przestroga, które są zarazem pełnem miłości zgromieniem tych wszystkich, co szargają ducha polskiego i myśl polską w fałszu, zawiści, oszczerstwa truciznie… ojcowska rada, aby aż przez dno sumienia, patrzali na ojczyznę i jej sprawy.
Przytoczony wiersz dotyka nie najmniej ważnej strony życia Fredry, jego zamilczenia.
Ażeby nic nie brakło do świetności, do aureoli tej postaci, trzeba było porwania się na nią zawiści czy też płytkości sądu. Nie zabrakło tego nigdy w naszem społeczeństwie. Czyż może być coś korzystniejszego dla prawdziwej wielkości, dla prawdziwego talentu, jak targnięcie się na nie pseudowielkości i mierności. To jakby kamień probierczy, to ogniowa próba, to cień, który uwydatnia światło. Nie obeszło się bez płytkich, czczych, niedorzecznych, przesadnych ocen, nie obeszło się bez sędziów, którzy nietylko nie uznali, ale usiłowali sponiewierać talent Fredry. Powinszować im zaprawdę można znawstwa. Dziś pozostała tylko ich śmieszność, ale wówczas była to bezmyślna śmiałość, która stłukła lutnię w młodem ręku jedynego polskiego komedyopisarza. I tu doprawdy podziwiać można siłę niszczącą lub tamującą każdego ujemnego czynnika! lleżto razy prawdziwy rozum czuje się bezsilnym wobec głupoty, a jak często nad nim odnoszą zwycięstwo niedorzeczność, płytkość i zaślepienie! Są to wprawdzie tryumfy dnia jednego, stykające się ze sromotnym upadkiem, przecież dostateczne, aby spalić, obalić, zniszczyć dzieła mądrości, lub zamknąć usta głoszące prawdę i piękno. Zamknęły one w domowym areszcie złotoustą muzę Fredry i stworzyły na scenie polskiej wielką, niczem dotąd niezapełnioną próżnię. Bujnie u nas kwitnie sztuka dziwaczna, uwielbiania w dziedzinie piękna, mierności i nicości, przy zapalczywem ściganiu i prześladowaniu rzeczywistej wartości talentów. W tych nierycerskich turniejach popisywać się lubią, wszystkie a liczne niedorzeczności naszego umysłowego jestestwa, wszystkie brudne namiętności naszego usposobienia; popisują się one hałaśliwie, gadatliwie, a dotkliwie dla dobrej naszej sławy.
Ukłucia szpilek i ukąszenia komarów o tyle mają zapewnione w dziejach miejsce, o ile w nich pozostają, ukłuci lub pokąsani. Odmówiono zuchwale a raczej bezrozumnie wszystkiego Fredrze, odmówiono nawet tego, czem błyszczy na wieki, ducha i treści polskiej, a dziś z całej tej oceny pozostał tylko wielki dla śmiałków wstyd, bo sława Fredry stała się niespożytą. W olbrzymią śmieszność przemienił się dziś wyrok, odsądzający Fredrę od talentu i polskości, a już za życia wielki komedyopisarz srodze pomszczonym został, bo gdy komedye jego coraz wyraźniej wstępowały w szczęsną dziedzinę nieśmiertelności, szkalowników jego i nieszczęsnych sędziów dzieła, usuwały się w ponurą ciemność zapomnienia, a podczas gdy jego utwory nabierały z każdym dniem wiecznej świeżości, odgrzewać musiano sławę tamtych przy ogniu samochwalstwa a na blasze popularności.
Aczkolwiek niedołężne, poziome, niedosięgające wyżyn przedmiotu, oceny owe zdołały przecież wyprzeć z teatru polskiego, muzę Fredry, lecz na sromotne ich upokorzenie próżnię zapełniły jedynie odsądzone fredrowskie utwory, a przed jego muzą karmioną octem i żółcią, zapalono kadzidła i nieprzebłaganą, błagano o przebaczenie. Fredro zamilkł, ale wszystkie polskie teatra trzęsły się od oklasków dla jego komedyi i była to najpiękniejsza zemsta; cóż bowiem piękniejszego, jak oklaskami wysykać szkalowników.
Nie brakło więc już za życia żadnego rodzaju chwały naszemu komedyopisarzowi; nie brakło mu zaślepionych przeciwników i krótkowidzących sędziów, doczekał się ich poniżenia i starcia, brakło mu tylko pochlebców, bo ich nie potrzebował. A przecież zamilkł skromnie, a ta skromność, czy też właściwa prawdziwym talentom i wykwintnym usposobieniom nieśmiałość, dziś wydaje się i bądź co bądź wydawać się w przyszłości musi, wspaniałą dumą.
Zamilkłem – milczę, uwierzyłem – wierzę
Że w niskiej tylko kręciłem się sferze,
Że prac moich lichy plon.
Tak mógł mówić Fredro, ale potomni wobec nieśmiertelnych jego utworów już nietylko wierzyć w to, ale zgoła zrozumieć tego, nie będą mogli. To co wieszcz niewątpliwie szczerze, już bez żalu i żółci powiedział o sobie, wydawać się musi ogółowi najsroższem szyderstwem, najdotkliwszą chłostą tych, co kiedyś poważyli się wstrzymać lot jego orli.
Dlaczego Fredro zamilkł? Czyż tak prawdziwy, tak samorodny, tak czerstwy a pełen siły talent mógł uwierzyć w swoją nicość, czy powinien był zważać na pisk gadzin, czy; nie należało mu iść naprzód pomimo, czyż świetna jego wyobraźnia nie powinna go była porwać i czyż godnem było jego wyższego usposobienia odczuć tak żywo coś tak niskiego; jak mogło coś tak poziomego zatrzymać w biegu coś tak niepospolitego? Są to tajemnice artyzmu i artystycznych duchów, które szanować należy a nie łatwo niewtajemniczonym zbadać; one są nieodłączne od sztuki i artystów, one są właściwością ich odrębnego świata. Talent artystyczny, jak wysokich szczytów mieszkańców, lada czem można spłoszyć.
Daremną jest chęć wytłómaczenia sobie podobnych zjawisk, lepiej umieć je odczuć. Dość, że na wieczną pamięć zapisać trzeba, iż krytyka polska zniewoliła do milczenia jedynego naszego komedyopisarza. Jest to najświetniejszy dotąd jej laur. O ile mało mamy w sobie twórczości, o tyle więcej mamy skłonności do zabijania jej lub stawiania jej zapór bezmyślną naganą. Zamilkł Fredro dla współczesnych, zamilkł dla publiczności. Milczenie było jego jedyną, węzłowatą, jakby napoleońską odpowiedzią; ale siła twórczości nie zamarła w nim, nie zamilkła, tworzył dalej, tworzył jeszcze nieraz dzielnie i zawsze w tej samej myśli.
Jeżeli dziś śpiewam, to tylko pacierze
Za wiernych jeszcze ojczyźnie i wierze
ale w cichości, niemal w tajemnicy, w ukryciu przed nie powołanymi znawcami i ludzkiemi sądami.
Wszakże to cichy śpiew!
tworzył, bo tworzyć musiał i zostawił pośmiertną spuściznę.
Ile jednak straciło nasze pokolenie, ile literatura ojczysta, ile zdrowie nasze, w skutku zranienia artystycznej duszy Fredry i zniewolenia jej do tworzenia w cichości i odosobnieniu? Trudno obliczyć.
Ileżto talent jego byłby rozrzucił w schorowane i rozstrojone społeczeństwo nasze spostrzeżeń, prawd, nauk, ile doniosłego z wad i zdrożności śmiechu, gdyby się był z niem bezpośrednio stykał i brał z niego wzory.
Dlaczego Fredro nie dał się do końca przebłagać? Dlaczego wobec tak niewątpliwego, świetnego odwetu, trwał w swem postanowieniu? Nie do mnie należy roztrząsać, wolę to postanowienie uszanować, bo pewny jestem, że pobudka była szlachetną, że ze szlachetności jego istoty pochodziła.
Powiem tylko, że w dziedzinie teatru obok wzniosłych porywów i wzruszeń tyle jest płaskich namiętności, tyle niższego rzędu czynników, a obok szlachetnej, artystycznej gry duszy, tyle rozstrajających wstrząśnień, iż łatwiej zrozumieć jak dziwić się, że postać okryta już pewnym majestatem, że postać, która jest ozdobą i chlubą narodu, cofnęła się przed powtórnem wstąpieniem w szranki, w których dziwnie a często dziwacznie, piękne i wspaniałe spotyka się z poziomem a poetyczne zachwyty rozbijają się o pospolite przeszkody.
I słusznie zaprawdę uczynił Fredro, że nie rzucił swojego wsławionego nazwiska na pastwę zjadliwych a czczych zapasów, że nie zniżył go wchodząc w szranki błahych a przecież gorszących walk, że nie podał przedmiotu do sporów tym, którzy do niego nie dorośli. Być może nareszcie, że Fredro wyborny znawca swojego narodu, wiedział, że u nas łatwiej umarłym jak żyjącym przebaczają talent i niezwykłej miary zdolności.
Fredry milczenie, mogło być dla nas przykrem, ale jak cale jego życie, nie było bez wdzięku i uroku; była w niem ta siła woli, którą odznaczało się pokolenie, do którego należał, a którego tak świetnym był między nami przez długie lata, przedstawicielem.
Ogłoszony przez rodzinę zaraz po zgonie znamienitego męża wiersz, rzuca światło na pierwszorzędnej doniosłości uczucie u każdego, szczególniej u niepospolitego człowieka, na wyobrażenia i przekonania religijne Fredry. Krótki ów wiersz wyraża je najzupełniej, najdokładniej. Fredro, jak niemal cała współczesna mu młodzież, owiany ostatniem tchnieniem wolteryanizmu, dotknięty został najzupełniejszą niewiarą. Lecz tęgość i czerstwość jego rozumu spiesznie i najzupełniej sprowadziły go z błędnej drogi. Różne i rozliczne bywają środki, za pomocą których dusza ludzka wyrywa się z objęć fałszu; być może, że wielkie, przeważające w całem życiu Fredry uczucie miłości ojczyzny, wpłynęło także stanowczo na jego religijne przekonania. Tak bystry umysł nie mógł sobie wyobrażać Polski bezbożnej i nie katolickiej i zapewne przez gorące przywiązanie do niej wrócił do szczerego wyznawstwa wiary ojców. To pewna, że do ostatnich chwil Fredro żywił i wyrażał głośno przekonanie o nierozdzielności bytu Polski od katolickiej podstawy. Że tę prawdę odczuwał zawsze, nawet wtedy, gdy sam, jak mówił, nie wierzył, świadczą pięknie i szlachetnie jego komedye. Nigdzie i nigdy nie obraził on w nich uczucia religijnego, bo wiedział, że byłby tem samem obraził uczucie polskie. Nigdy muza jego komiczna nie ośmieliła się dotknąć nawet lekko, nawet ostrożnie przedmiotu tak niewstrzemięźliwie, nieraz haniebnie wyzyskanego, przez nowoczesny teatr. Jedyna w jego komedyach postać księdza, kapelan pułku huzarów w "Damach i huzarach" jest zabawną, ale poczciwą i przywiązującą. Dowód to wytwórności i zacności jego polskiego poczucia.
Kto miał w ostatnich czasach – coraz rzadsze – szczęście i zaszczyt, zbliżenia się do Fredry, ten tylko zdoła dopełnić duchowego sobie wizerunku tej pięknej postaci. Zbliżenie to wywierało niczem niezatarte wrażenie. Ile w tym mężu było orlej wyższości, ile jędrnego rozumu, ile młodzieńczego zapału dla piękna, ile gorącej miłości dla tego, co się stało treścią jego życia; trudno wypowiedzieć. Nigdy może wyobrażenie powzięte z dzieł i czynów o człowieku, nie było do tego stopnia odpowiedniem rzeczywistości jak tutaj. Widząc go, mówiąc z nim, stawali ci przed oczyma i Cześnik, i Gucio i Major, miałeś przed sobą żołnierza napoleońskiego i nieraz wykwintnie wesołego adjutanta ks. Józefa. Jaki zapał, co za ogień w oczach, uprzejmość i wytworna prostota w obejściu, serce gorące, bystry dowcip, żart fredrowskich komedyj, a wszystko to zlewało się w całość przyciągającą i uroczą. W każdem jego słowie czuć było tę głęboką miłość rzeczy publicznej, którą odznaczało się jego pokolenie; w każdym wierszu napisanym w cichości a łaskawie ci przeczytanym, przebijała myśl o ojczyźnie, o jej ranach, niebezpieczeństwach, potrzebach, nadziejach. A ten smutek, który go często ogarniał, czyż potrzeba mówić, że powstawał w znacznej części na widok rozbicia, sponiewierania i znikczemnienia tego, co nad wszystko ukochał, czemu całym swoim żywotem tak pięknie i wytrwale wiernym pozostał. A jak szlachetne, jak pełne ognia było jego oburzenie na waśnie, zboczenia i błędy społeczeństwa, od którego się usunął, którego przecież nie przestał miłować, z którem wspólnie bolał, którego kroki pilnie i uważnie ze swojego śledził zacisza.
Ileżto razy zetknięcie się bezpośrednie z dzisiejszymi ludźmi, wznieca niesmak, zwątpienie, odejmuje odwagę. Wychodząc od tego złamanego cierpieniami starca, czułeś się młodszym, rzeźwiejszym, silniejszym do pracy i walk; jakaś nadzieja cię owiewała i ożywiała, nabierałeś odwagi i chęci wytrwania. Ożywczy wpływ wywierał Fredro na tych, którzy do niego się zbliżali, ożywczem było zetknięcie się z jego rozumem, sercem i wzniosłemi uczuciami, zetknięcie się z tą zgododźwięczną, z jednego szlachetnego kruszcu ulaną postacią.
Ostatni czyn Fredry w zakresie publicznym, najlepiej świadczy, że miłość Polski była przewodnią jego życia nicią. Znękany wiekiem i cierpieniami, usiadł na skromnem krześle poselskiem lwowskiego sejmu. Chciał w tem rozbiciu wszystkiego co polskie, w tych strasznych dla nas czasach, dać ze siebie przykład, chciał wskazać i niejako powiedzieć, że skoro okoliczności tu tylko coś robić dozwalają, należy w tym lwowskim sejmie ratować, co się jeszcze da i tu pracować dla przyszłości, ale tak, jak on to czynił, przyjmując posłannictwo bez chorobliwej żądzy, bez ukrytych myśli, unikając zatargów i waśni, godnie i zacnie, z troską o rzecz publiczną a nie o siebie.
Fredro był częścią i to najcelniejszą chwały i sławy narodowej; wszystko, co się jego tyczyło, obchodziło żywo naród cały, miał on tę piękną za życia pociechę, że każdy zaszczyt, który na niego spadał, był zaszczytem dla narodu. Tak też zrozumiała Polska, odznaczenie zbyt często błahe, w tych jednak warunkach niezwykłe i doniosłe, którem w swej pieczołowitości o język narodowy i jego literaturę cesarz Franciszek Józef twórca Akademii polskiej obdarzył Aleksandra Fredrę. Każdy czul, że ta wielka wstęga monarchy orderu, zawieszona obok najchwalebniejszych, bo na polu bitew zdobytych oznak, była czemś więcej jak orderem, bo uczczeniem i uszanowaniem polskiej mowy i polskiej oświaty w ich najświetniejszym z żyjących przedstawicielu. Wielka wstęga na szlafroku Fredry – on sam użył tego wyrażenia – nie była nagrodą za zwykłe zasługi, nie była zaiste dogodzeniem próżności, lecz stała się jedną spójnią więcej między wspaniałomyślnym monarchą a krajem i narodem.
Strata ludzi tej miary, tego znaczenia i tej wartości, chociażby złamanych wiekiem, chociażby bezczynnych, milczących lub tworzących w cichości jest zawsze dla społeczeństw wielką, dokliwą. Każdy też po zaszłym w 1876 r. zgonie wielkiego komedyopisarza żywo uczuł, że z ośmdziesięciosześcio letnim Aleksandrem Fredro, zeszło do grobu coś z tradycyi, honoru, zacności i sumienia Polski. Takie postacie, znikając na zawsze z widowni, stwarzają duchową próżnię, tem większą, im mniej widzi się żywiołów do jej zapełnienia.FIRCYK W ZALOTACH ZABŁOCKIEGO.
Jeżeli Kraków nie chce być jedynie pomnikiem, przeszłości, jeżeli w teraźniejszem położeniu naszego narodu chce zająć przeważne stanowisko, jeżeli chce oddziaływać i wywierać wpływ na zewnątrz, musi być ogniskiem życia naukowego i umysłowego. Kraków do tego z położenia i istoty rzeczy stworzony, a w umysłowem życiu może znaleźć uprawnienie bytu. Że tę konieczność, że tę potrzebę zrozumiały poważniejsze umysły i ludzie dobrej woli, o tem wątpić nie można. Jeżeli nie zawsze dostatecznie działano w kierunku, aby Kraków był Atenami Polski, to przecież między 1865 a 1870 r. widoczne były usiłowania nadania mu cechy przeważnie naukowej i wykształcenia. Wszechnica jagiellońska od paru lat ożywiła się była, a znakomita mowa rektora Kremera w 1870 roku świadczyła, że przy dobrej woli i prawdziwie patryotycznych usiłowaniach, świetnej mogła wkrótce doczekać się przyszłości. Były tam zajmujące wykłady, które nawet pozauniwersytecką… ściągały publiczność i przyczynić się wielce mogły do wzniecenia zapału do nauki literatury, i sztuki.
Odczyty publiczne zaczynały także niepospolite miejsce zajmować. Objawiała się jednocześnie chwalebna dążność nadania towarzyskiemu życiu kierunku umysłowego do czego głównie dopomagały, czy to poranki, czy wieczory literackie, na których jak to dawniej miało miejsce w Warszawie, spotykali się uczeni, literaci, artyści, politycy i ludzie światowi. Powstała nadzieja, że z czasem nasze naukowe towarzystwa ożywią się i większy wpływ wywierać zaczną na życie krakowskie, raczej przeważniejsze jak dotąd w niem zajmą miejsce. Trzeba było tylko ludzi dobrej woli, którzyby z tego, co już jest, umieli i chcieli wysnuć dalszy wątek; żywiołów bowiem nie brakło, trzeba było tylko umieć je gromadzić i ożywić tem tchnieniem, które jest cząstką wyższej, wszystko ogarniającej myśli narodowej.
Do niej powinien się był nastroić rozumnie kierowany, i rozumnie przez publiczność pojmowany teatr. Nie będę się tu rozwodził nad trudnościami, posiadania w Krakowie doskonałego, odpowiadającego wszechstronnie wymogom literackim i estetycznym, teatru; przecież miał Kraków wyjątkowo nietylko dobrą, ale znakomitą scenę, lecz dodam bez względu na jej wartość, że wogóle jedynie wykształcona publiczność, może teatr utrzymać i podnieść, ze złego zrobić dobry, z dobrego znakomity. Wpływ wykształconej części publiczności, jest zawsze i wszędzie, najważniejszym czynnikiem bytu każdej sceny, jest najlepszym bodźcem i najskuteczniejszym nadzorem nad dyrekcyą i aktorami, on jedynie może dać początek prawdziwie użytecznej ocenie w pismach publicznych.
Tego czynnika brak, czuć się dawał przy krakowskim teatrze.
Gdzie szukać należy przyczyn tego braku?
Dwa są rodzaje parafiańszczyzny; parafiańszczyzna twierdząca i parafiańszczyzna przecząca, parafiańszczyzna potępiająca i parafiańszczyzna uwielbiająca. Próżność ludzka bogatą jest w wybiegi i sposobiki, jej drogi są kręte i rozliczne. Raz znajduje zadowolenie, w wychwalaniu i uwielbianiu bezrozumnem tego, co posiada, tego na czem sama umiała się poznać, co tem samem, niejako stało się jej częścią składową; to znów szczególne ma upodobanie w poniżaniu, ganieniu, obniżaniu wartości i ceny tego co widzi, co jest jej dostępnem, czego przecież zbyt często nie umie ocenić. Próżność chwyta się skwapliwie przeczenia i nagany, bo są one dla niej smacznym, posilającym pokarmem, znajduje w nich zadowolenie, wywyższenie, tryumf dla siebie; wyrodzić się może w publiczności namiętność przeczenia, jak się zbyt często wyradza namiętność pochwały i uwielbienia. Wszystko doskonałe – wszystko złe; oto dwie ostateczności każdej parafiańszczyzny, zabójcze dla sztuki; w pośrodku znajduje się dopiero prawdziwa ocena. Pod względem teatru, znaczna część krakowskiej publiczności do śmieszności posuwała zawsze parafiańszczyznę przeczenia. Z nadętą pychą pragnie ona okazać, że się zna na nim; i zwykła dobrodusznie poniżać krakowski wobec Théatre francais i teatru Burgu, nie tyle dla porównania, jak dla okazania, że bywała w tamtych, że jej więc lada czem zadowolnić nie podobna i że umie się szanować. Ten sposób pojmowania i rozumowania nazywam parafiańszczyzną; każda parafiańszczyzna odznacza się zaś głównie brakiem poczucia estetycznego, więc musi ostatecznie szkodliwie wpłynąć na rozwój teatru. Dziwić się przyjdzie, że w tych warunkach teatr krakowski był w r. 1870 takim, jakim był, że kilka talentów wyższych, które posiadał nie skrzywiły się i niepopsuły, i że kiedy reżyserya dokładała starania, a role właściwie rozdawała, były przedstawienia niepospolite.
Do udanych zaliczyć mogę przedstawienie w grudniu 1870 r, Fircyka w zalotach Zabłockiego, komedyi w trzech aktach wierszem z ośmnastego stulecia.
Jeżeli ona nie jest arcydziełem, to przecież tak pod względem scenicznym, jak i literackim ma niezaprzeczoną wyższość, nad tuzinami tuzinkowych rodzimych utworów. Brak jest w tej komedyi, rzeczywistego, prawdziwego zawiązku i to może jest największą jej wadą; nie jest to komedya, ale obraz obyczajów okresu dziejowego, nader dokładny, dowcipnie, trafnie i misternie namalowany. Wielką zaś zaletą sztuki jest, że wszystkie role tak znaczniejsze, jak mniejsze, są dobre, że w każdej aktor może okazać zdolności, i że każda ma szczęśliwe lub zbawne szczegóły, które zwracają na siebie uwagę publiczności; po wartości ról, sądzić można o wartości scenicznej utworu, bo ostatecznie składa się on z ról. Nie brak tam także wrażeń aczkolwiek nie wypływają może zbyt swobodnie z założenia, lecz raczej czuje się, że je Zabłocki wprowadził dla urozmaicenia przedstawienia i zadośćuczynienia wymogom scenicznym, są one jednak zwykle szczęśliwe i rozweselają publiczność, jak scena z perukami. Dowcipu rozrzuconego w komedyi jest dużo, wiersz jędrny, dobry, nie wymuszony, aczkolwiek pewien recenzent wyżej stawił wiersz Krasickiego w Statyście, komedyi w trzech aktach prozą. Główną jednak cechą tej komedyi jest, że odzwierciadla wybornie okres stanisławowski, który znamy z opowiadań naszych prababek. Nic niewątpliwie nie może lepiej uprzytomnić, ubiegłych czasów, jak dobrze zbudowana komedya, w której piszący ją, uchwycił obyczaje i zwyczaje ówczesne. Otóż pod tym względem czuje się, że Zabłocki w Fircyku był zbyt nawet dokładnym i sumiennym. Podczas przedstawienia Fircyka jest się przeniesionym w towarzystwo Stanisława Augusta, wielce zepsute, nieco wykształcone, lekkomyślne i chcące być wykwintnem, naśladujące obce mody i zwyczaje, przecież w gruncie polskie, przyjmujące obce wyobrażenia i zaszczepiające je na polskich wadach i skłonnościach. Nie brakło temu społeczeństwu ogłady i zachcianek dobrego smaku, lecz mało było w niem samorodnych przymiotów, była to słowem Polska ubierająca się w peruki, i francuskie stroje. Ten świat, te obyczaje wybornie przedstawione są w Fircyku. Zalatuje z niego zapach czwartkowych obiadów. Co głównie uderza w tym świecie, to bezwstyd przewyższający niemal dzisiejsze rozuzdanie obyczajów. Żona może tam zawsze i wszędzie oszukiwać męża, byle o tem nic nie wiedział, nie o to wcale się on gniewa, ale że żona nie umie go oszukiwać, karze ją, jak karano w Lacedemonie, za niezręczną kradzież. Fircyk w zalotach może iść o lepsze z nowoczesnemi komedyami francuskiemi w przedstawieniu obyczajów; odtwarza zepsucie ośmnastego stulecia a stanisławowskiego okresu w Polsce; ale nie w zamiarze szerzenia go, za pomocą ubarwienia oraz paradoxów. I to stanowi różnicę między ową samorodną, starą komedyą polską, a współczesnemi sztucznemi, na szkodliwe wrażenie wyrachowanemi utworami scenicznemi. Zabłocki jest tylko dokładnym, dzisiejsi pisarze mają zły zamiar.
W Fircyku Zabłockiego są rzeczy, które nazwać można znakomitemi; do takich policzę partyę pikiety wierszem, co jest prawdziwem tour de force; dalej gniew, w jaki Aryst wpada, gdy go Fircyk zgrywa, scena między Fircykiem a Klarysą, gdy Aryst wchodzi i myśli, że Fircyk do jego żony się zaleca. Gniew Arysta po tej scenie i wybicie Pustaka, są nadzwyczaj prawdziwe. Znakomita i pełna wyższego dowcipu i komiczności, jest scena, w której Podstolina wypytuje się sub secreto Świstaka, czy rzeczywiście jego pan, ktorego afektami niby pogardza, chce odjechać. Jest w tej scenie znajomość kobiety i zalotnicy. W końcu intercyza, jest w swoim rodzaju, śmiałym, ale udanym pomysłem.