Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeczy ważne, a czasem błahe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Rzeczy ważne, a czasem błahe - ebook

W dążeniu do wolności jest coś świętego. Ale kiedy znajdziemy się już w ustroju wolności, wkraczamy w obszar polityki, całkowicie świecki.

Pogodny, choć zmęczony Tadeusz Mazowiecki, a tuż za nim Henryk Woźniakowski. To zdjęcie wykonane podczas pamiętnej kampanii prezydenckiej z 1990 roku nadal wisi nad biurkiem autora. Gdyby wówczas wygrali, być może Polska wyglądałaby dziś inaczej. Po tym doświadczeniu Woźniakowski wraca do Krakowa i – nie rezygnując z zaangażowania społecznego – na trwałe wiąże się z działalnością wydawniczą. Okazuje się, że jest mu to zdecydowanie bliższe niż agresywny niekiedy świat polityki.

W rozmowie z Dominiką Kozłowską Henryk Woźniakowski, prezes jednego z największych polskich wydawnictw, opowiada o zawodzie wydawcy i swoim spojrzeniu na sprawy publiczne. Wspomina bliskich, którzy nauczyli go przywiązania do wolności, pokazuje, skąd biorą się współczesne polskie podziały, a jednocześnie nie stroni od anegdot. Znaleźć tu można ciekawe relacje ze spotkań z Jerzym Giedroyciem, Józefem Czapskim, Michelem Foucault czy Henrym Kissingerem.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4418-4
Rozmiar pliku: 87 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZESTROGA WSTĘPNA

Przestroga wstępna

Ta rozmowa nie jest z pewnością autobiografią, choć są w niej wątki autobiograficzne, o czym uprzedzam wszystkich nie wspomnianych w niej członków rodziny, przyjaciół i współpracowników. Staram się uczciwie odpowiadać na postawione mi pytania. Dlaczego takie, a nie inne – z tego niech się tłumaczy moja rozmówczyni. W Znaku następuje kolejna, już druga, pokoleniowa zmiana warty. Wydawnictwo, jego publikacje i związane z nim środowisko odegrały pewną – niekiedy istotną – rolę w polskiej kulturze i polityce, poczynając od połowy zeszłego wieku. Pokolenie, które przejmuje stery Znaku, a którego przedstawicielką jest Dominika, interesuje się, co zrozumiałe, a nawet chwalebne, przeszłością środowiska, jego liderów, ich korzeniami, warunkami, w jakich nasze instytucje były tworzone i rozwijane, ideom, jakie poprzedniemu poko­leniu przyświecały, i czynnikom, które je ukształtowały. Moje odpowiedzi są próbą sprostania temu zainteresowaniu. Jeśli ta rozmowa okaże się w jakiejś mierze zajmująca dla czytelników spoza naszych kręgów, jeśli nie zostanie potraktowana wyłącznie jako anachroniczne „wzdychania starca w próżnej tęsknocie”, wedle słów Wieszcza, będzie to dla mnie sympatyczna gratyfikacja.

Kraków, marzec 2021

Henryk WoźniakowskiHenryka Woźniakowskiego po raz pierwszy spotkałam blisko 20 lat temu, podczas wykładu poświęconego filozofii Józefa Tischnera. Pracowałam wówczas nad doktoratem z filozofii i byłam związana z kręgiem uczniów i przyjaciół filozofa. Jakiś czas później, tuż po obronie doktoratu, dowiedziałam się o konkursie na stanowisko redaktora w Wydawnictwie Znak. Postanowiłam spróbować sił i kilka dni później zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną. Od tamtego momentu moja droga zawodowa i intelektualna jest nierozłącznie związana ze Znakiem. Z czasem objęłam funkcję zastępczyni kierownika w wydawnictwie, następnie redaktorki naczelnej miesięcznika „Znak”, a w ostatnich latach również członkini zarządu SIW Znak. Dlatego ta rozmowa nie jest klasycznym wywiadem: staram się zachować dziennikarską bezstronność i dociekliwość, ale jednocześnie pytam o to, co ma znaczenie dla przyszłości wydawnictwa.

Henryk Woźniakowski jest najważniejszym przedstawicielem drugiego pokolenia twórców naszego środowiska. Działalność wydawnicza jest dla niego również formą zaangażowania publicznego. Dba, aby Znak miał swój wkład w budowanie współczesnej kultury, myśli politycznej i religijnej. Co nie mniej ważne, doprowadził do takich przekształceń własnościowych i reform biznesowych, które pozwoliły Znakowi przetrwać trudne czasy transformacji ustrojowej i zająć ważne miejsce na rynku wydawniczym.

Mam świadomość, że przyszłe pokolenia będą nam zadawać podobne pytania o to, w jaki sposób pomnożyliśmy te wspaniałe zasoby, które zostały nam dane. Znak – wydawnictwa, miesięcznik i nowe obszary naszej działalności – jest symbolem ciągłości polskiej kultury. Ważne, aby był również miejscem powstawania nowych idei, dzięki którym o przyszłości będziemy mogli myśleć z optymizmem.

Dominika KozłowskaWSTĘP. FOTOGRAFIE

Wstęp

Fotografie

W twoim gabinecie w Znaku tuż obok biurka stoi tablica, do której przypiąłeś zdjęcia różnych osób. Opowiedz, proszę, o tych, którzy towarzyszą ci w pracy.

Ta „galeryjka” jest nieco przypadkowa i nie odpowiada ani porządkowi serca, ani chronologii – na przykład brak tu fotografii moich wnuczek. Na samej górze jest zdjęcie z kampanii prezydenckiej Tadeusza Mazowiec­kiego…

Z NASZYM premierem – HW, Jan Rokita, Jacek Kuroń

Gdzie zrobiono to zdjęcie?

Zdaje mi się, że w Poznaniu. Stoimy na balkonie: Tadeusz z Jackiem Kuroniem i ze mną. W tle widać wychyloną sylwetkę Jana Rokity. Kiedy dziś patrzę na to zdjęcie, myślę nie tylko o tamtym czasie, tak intensywnym, choć frustrującym, kiedy zbliżyłem się do świata polityki i najpierw pracowałem w rządzie Tadeusza, a później byłem jego pełnomocnikiem w kampanii prezydenckiej. To był trudny czas, pełen napięć, ale fascynujący. Miałem ten przywilej, że mogłem te przełomowe dla Polski chwile przeżywać blisko samego centrum wydarzeń. To zdjęcie jednakże przypomina mi dziś przede wszystkim o roli, jaką Tadeusz Mazowiecki odegrał w moim życiu. Mógłbym tu zapewne umieścić wiele innych jego fotografii, z późniejszych lat.

To zdjęcie pochodzi z okresu, gdy trwała już tak zwana wojna na górze, a podziały w obozie Solidarności coraz bardziej się pogłębiały. A tu wciąż stoją obok siebie ludzie, których drogi przecież później się rozeszły.

Tadeusz potrafił sprawić, że u początków III Rzeczypospolitej ciągnęły ten wózek osoby bardzo różne, ale zespolone przez niego, lidera, wspólną ideą. On naprawdę umiał łączyć ludzi, sam się później określił mianem „spinacza”.

Tyle nas było w 1997 roku – dziś jest kolejne pokolenie

Pod tą fotografią znajduje się zdjęcie rodzinne.

To portret całej mojej familii – rodziców i dwóch kolejnych pokoleń – która zgromadziła się szczęśliwie w komplecie w 1997 roku. Mieliśmy wtedy zjazd na Kozińcu z okazji stulecia naszego zakopiańskiego Domu pod Jedlami. I stąd ta fotografia, bo nie tak łatwo zebrać wszystkie dzieci i wnuczęta w jednym miejscu i czasie.

Jest tu jeszcze kilka innych zdjęć rodzinnych, z dawniejszych lat. Na tym po prawej, z moją matką i babką Różą, mam około 10 lat. Obok mnie stoi moja siostra Róża.

Róża Plater-Zyberk z córką Marią Woźniakowską i wnuczętami: Henrykiem i Różą

Czyli Róża Thun, dziś jedna z najbardziej cenionych europosłanek.

Fotografia została zrobiona w Lusławicach, gdzie – zanim zostały objęte przez Elżbietę i Krzysztofa Pendereckich – rezydowała znajoma mojego ojca, pani Maria Vayhingerowa, z synem. Jeździliśmy tam na wakacje. To był piękny dwór, resztówka ze wspaniałym parkiem, która szczęśliwie ocalała przed nacjonalizacją.

Wśród zdjęć rodzinnych są tu jeszcze dwie fotografie Czapskich: jedna Marii i druga Józefa – rodzeństwa mojej babki Róży.

Maria Czapska

Portret Marii został zrobiony w Maisons-Laffitte?

Tak. W przeciwieństwie do Józefa, którego zdjęć jest sporo, Maria rzadziej się pojawia na fotografiach. W ogóle Maria – dla nas ciocia Marynia – wybitna pisarka i niepospolita osoba, jest nie dość pamiętana. Sama zresztą zawsze sytuowała się w cieniu swego brata. Natomiast zdjęcie Józefa pochodzi z początku lat 50. minionego wieku i zostało zrobione na tarasie Hôtel Lambert, wtedy jeszcze znajdującego się w polskich rękach, a potem w bezsensowny sposób utraconego. Co prawda, Czapskiego słabo na tym zdjęciu widać, ale ma ono bardzo paryski klimat. A powyżej jest Matka Boska Częstochowska.

Józef Czapski

Starannie wycięta głowa Madonny.

Zazwyczaj Matka Boska Częstochowska występuje w pancerzyku, srebrnej sukience, której nie lubię. W mojej rodzinie toczył się spór na temat wyższości Matki Boskiej Ostrobramskiej nad Matką Boską Częstochowską.

Opowiedziałeś się po stronie Matki Boskiej Częstochowskiej?

Moja matka, która całe życie utożsamia się z Wilnem, zawsze czciła Matkę Boską Ostrobramską. W domu wisiała duża reprodukcja wileńskiego obrazu. Do mnie jednak bardziej przemawia smutna i pokiereszowana twarz Matki Boskiej Częstochowskiej. Chociaż, prawdę powiedziawszy, obie Madonny są smutne. Zafrapowała mnie twarz, nie sukienka i wszystkie te zdobienia. Jest w niej wielka mądrość, dostojeństwo, powaga – i coś jeszcze, co trudno nazwać. Nie dziwota, że Jakub Frank – tak udatnie przypomniany ostatnio przez Olgę Tokarczuk – widział w niej szechinę, ucieleśnienie Bożej obecności. Ta twarz naprawdę daje do myślenia. Dziś nasza Madonna wygląda, jakby cierpiała z powodu nacjonalistycznych manifestacji na Jasnej Górze i wszystkich grzechów Kościoła, które ostatnio wyszły na jaw, jakby nad tym wszystkim dumała.

W dominikańskim krużganku

Obok wizerunku Matki Boskiej umieściłeś zdjęcie kardynała Josepha Ratzingera, późniejszego papieża Benedykta XVI. W twoim towarzystwie.

To było ważne wydarzenie – i dla Znaku, i dla mnie osobiście. Fotografia została zrobiona w krużgankach dominikańskich w Krakowie podczas wizyty kardynała Ratzingera w kwietniu 1999 roku. Był wtedy prefektem Kongregacji Nauki Wiary, czyli głównym strażnikiem ortodoksji w Kościele. W ciągu jednego roku wydaliśmy dwie jego książki i to stało się pretekstem, aby zaprosić go do Krakowa na spotkanie – dyskusję o współczesnym Kościele i chrześcijaństwie. Inicjatywa należała do nas, ale wymogi protokolarne nakazywały, żeby zaproszenie wyszło również od kardynała Franciszka Macharskiego. I tak też się stało. Ratzinger znał nas nieco z wcześniejszego jubileuszu – 40-lecia miesięcznika „Znak”, który obchodzony był w Watykanie w 1986 roku. Zorganizowaliśmy wówczas konferencję na temat teologii wyzwolenia oraz polskich doświadczeń związanych z wolnością i wyzwoleniem. Kardynał Ratzinger wygłosił wykład i wziął udział w debacie. I może właśnie dlatego, a może ze względu na Jana Pawła II przyjął również i to zaproszenie, co nas bardzo ucieszyło.

Przed krakowskim spotkaniem zaproponowałem mu kilka tematów rozmowy, na które on od razu przystał. Nie chciał żadnej listy pytań czy zagadnień. Powiedział, że woli żywe dyskusje i jest gotowy odpowiadać _ex promptu_. Bardzo mnie to ujęło. Pomyślałem sobie, że niewielu polskich biskupów zgodziłoby się na publiczną rozmowę z nieznanymi bliżej osobami, bez uprzedniego podania szczegółów. Odebrałem to jako wyraz zaufania, którego, jak sądzę, nie nadużyliśmy. Rozmowa była pasjonująca, pytania bez taryfy ulgowej. Dyskutowaliśmy na przykład o tym, co to znaczy, że chrześcijaństwo jest religią prawdziwą, omawialiśmy perspektywy rozwoju teologii, pytaliśmy o zbuntowanych i ekskomunikowanych teologów, o posługę kobiet w Kościele, antykoncepcję, o kulturę nowoczesną i liberalizm, a nawet o politykę personalną Jana Pawła II. Jakie znaczenie ma klasyczna metafizyka dla dzisiejszej myśli religijnej, czym dla Kościoła jest integracja europejska. Kardynał odpowiadał w sposób otwarty, głęboki i jednocześnie błyskotliwy. Skrócony tekst debaty opublikowaliśmy jeszcze w tym samym roku w miesięczniku.

Siedem lat później nawiedziliśmy już nie kardynała, ale papieża Benedykta XVI w Watykanie. Opowiedziałem mu o Znaku i o naszych troskach – które od tamtej chwili znacznie nabrzmiały

Jerzy Turowicz

Kto jeszcze jest na tej tablicy?

Poniżej Ratzingera znajduje się obrazek pośmiertny Jerzego Turowicza. Użyto na nim tej samej podobizny, która później znalazła się na okładce wydanego przez nas wyboru artykułów pana Jerzego, _Bilet do raju_.

Obecność pana Jerzego pośród ważnych dla mnie osób jest oczywista: od początku był centralną postacią środowiska zogniskowanego wokół „Tygodnika Powszechnego”, miesięcznika „Znak”, a później Wydawnictwa Znak, i właściwie aż do śmierci – jego niekwestionowanym liderem i autorytetem. W opiniach dotyczących spraw politycznych często opierał się na kwalifikacjach i kompetencjach przyjaciół, takich jak Stanisław Stomma czy Mieczysław Pszon albo Krzysztof Kozłowski. Ostatecznie jednak sam rozstrzygał wiele dylematów, ważne decyzje podejmował jednoosobowo. Obowiązki lidera spełniał w sposób niezwykle dyskretny, można powiedzieć: niewspółczesny. Wielu jego współpracowników wspomina, że pan Jerzy nigdy niczego nikomu nie nakazywał. Mimo to koledzy i koleżanki, starsi i młodsi, bez nadmiernego nadzoru i nacisków na ogół wykonywali to, czego on oczekiwał, wywiązywali się ze swoich zadań. Jego osoba budziła w nich poczucie zobowiązania.

Dla mnie Jerzy Turowicz jest ważną postacią nie tylko dlatego, że znałem go od najwcześniejszego dzieciństwa, że był autorytetem również dla mego ojca. Także dlatego, że przekazał mi swoją funkcję prezesa zarządu Znaku, którą sprawował od chwili powstania w 1959 roku spółki Znak, składającej się wówczas z „Tygodnika Powszechnego”, miesięcznika „Znak” i powołanego w tymże roku wydawnictwa. Formalnie zostałem wybrany przez walne zgromadzenie, ale to była jego propozycja, którą zapewne konsultował z kolegami z ówczesnego zarządu: Stefanem Wilkanowiczem i moim ojcem. Jako prezes zarządu Znaku czuję się więc jego bezpośrednim następcą.

Na tablicy jest jeszcze podobizna Isaiaha Berlina…

Isaiah Berlin – liberał i mędrzec

Mirosław Dzielski – liberał i przyjaciel

Tuż pod zdjęciem Turowicza.

Powinien się tutaj raczej znaleźć portret Mirosława Dzielskiego, który był dla mnie przyjacielem i poniekąd mentorem. Zdaje mi się jednak, że Berlin – z zachowaniem wszelkich proporcji – wespół z Dzielskim przekonał mnie do liberalizmu. Berlin uświadomił mi też pewne kwestie w materii antysemityzmu, o którego genezie i przejawach pisał wnikliwie. A był świetnym pisarzem. Może więc jego zdjęcie to symbol moich liberalnych zapatrywań i upodobania do tego nurtu filozofii politycznej. Mój ojciec miał szczęście poznać Berlina osobiście, ja niestety nie.

Jacka Woźniakowskiego pod przewodnictwem Jerzego Illga wspominało w muzeum Manggha grono współpracowników i przyjaciół

Obok zdjęcia brytyjskiego filozofa znajduje się kartka z portretem twojego ojca – Jacka Woźniakowskiego – historyka sztuki, jednego z założycieli Znaku, na początku lat 90. prezydenta Krakowa.

To zaproszenie na wieczór wspomnień, który po jego śmierci zorganizowaliśmy z udziałem kilkorga przyjaciół w Muzeum Manggha w Krakowie. Udało się wówczas zebrać ludzi związanych z różnymi obszarami zainteresowań i pracy mojego ojca. Poza osobami z naszych kręgów Znakowskich wspominali go wtedy profesor Lechosław Lameński, uczeń ojca i jego następca w Instytucie Historii Sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim; Paweł Skawiński, dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego, który mówił o zaangażowaniu mojego ojca w ochronę przyrody; także obaj jego zastępcy z czasów prezydentury w Krakowie: Jacek Purchla i Krzysztof Goerlich; wreszcie przyjaciele, a zarazem współpracownicy i autorzy Znaku – Norman Davies, Teresa Walas, Adam Zagajewski, a także Nawojka Cieślińska, która zredagowała dla Universitasu sześciotomowy wybór pism Jacka Woźniakowskiego. To spotkanie prowadził Jurek Illg.

Z żoną i przyjaciółmi, Jackiem i Ewą Brzezińskimi, w kanadyjskim parku narodowym Banff

Jeśli jesteśmy przy zdjęciach, warto też spojrzeć na to, którego używam obecnie jako tapety na ekranie komputera. Przepiękne jezioro w kanadyjskim parku narodowym Banff – pamiątka po jednej z kilkunastu wakacyjnych podróży po Euro­pie i obu Amerykach, które odbyliśmy z naszymi przyjaciółmi Jackiem i Ewą Brzezińskimi z Rennes w ciągu ostatnich 20 lat. Jacek, który zmarł w 2019 roku po wieloletnich zmaganiach z nowotworem, był zamiłowanym i niezwykle sprawnym organizatorem naszych wojaży, wspaniałego corocznego wytchnienia i całkowitego oderwania się od codziennych mozołów.

Błogosławieństwo dla Znaku

W twoim gabinecie jest jeszcze jedna fotografia, stoi na kominku.

To znane zdjęcie Jana Pawła II. Bardzo ważnej postaci dla naszej historii… Zaraz ci je pokażę… Dostaliśmy je od Papieża, z jego odręczną dedykacją – napisem na białej sutannie. Niestety, atrament wyblakł, nic już nie widać, może tylko jak się spojrzy pod odpowiednim kątem, znać odciśnięty ślad po długopisie. Przy pewnym wysiłku da się nawet odczytać poszczególne słowa.

Na odwrocie możemy przeczytać tę dedykację, przepisaną twoją ręką.

Przepisałem te słowa, gdy jeszcze były widoczne.

„Serdeczne błogosławieństwo dla Redakcji »Znaku« – Jan Paweł II”.

Właściwie to zdjęcie powinno być w redakcji miesięcznika, bo pochodzi ono z jednego z wyjazdów redakcji do Watykanu, po wyborze Karola Wojtyły na urząd biskupa Rzymu. Ponieważ jednak Papież wręczył je mnie, uznałem, że dopóki tu pracuję, mogę je mieć u siebie. Wkrótce, gdy przejdę już na emeryturę, redakcja „Znaku” dostanie ten portret z powrotem.

Na zdjęciu powiesiłeś jeszcze różaniec papieski.

I ten różaniec sobie zatrzymam.

Ta osobista galeria zdjęć pokazuje osoby ważne w twoim życiu, tych, którzy wpływali na kształtowanie się twojego charakteru. Jak opisałbyś siebie?

To trudne pytanie, a nawet, rzekłbym, trochę nie fair. No bo w jakim stopniu człowiek jest w stanie ocenić sam siebie, sam o sobie powiedzieć cokolwiek prawdziwego, a w jakim stopniu potrzebuje do tego zewnętrznego oka? Chcesz się dowiedzieć, jaka jest główna cecha mojego charakteru?

Jak sam siebie postrzegasz? Co jest dla ciebie najważniejsze?

Spośród wszystkim cech, które w sobie dostrzegam… zwłaszcza w kontekście Znaku, wskazałbym na jakąś formę przezorności. To jest chyba właściwe słowo.

Czym jest dla ciebie przezorność?

Wydaje mi się, że pozytywnym biegunem przezorności jest cnota roztropności – _auriga virtutum_, „woźnica cnót”. A biegunem negatywnym – asekuranctwo, potrzeba zabezpieczenia się na wszelkich frontach. Przezorność to nieufność wobec ludzi stuprocentowo pewnych swoich opinii, niechęć do radykalizmu, do widowiskowych gestów, ale też do poddawania się emocjom, do zbyt spontanicznych odruchów. Sytuacje emocjonalnych napięć staram się – mniej lub bardziej skutecznie – racjonalizować. Nie stosuję się do Napoleońskiego powiedzenia _on s’engage et puis on voit_ (wchodzimy w to, a później się zobaczy). Krótko mówiąc, nie mam w sobie skłonności, żeby skakać w ciemno do basenu głową w dół, by sprawdzić poziom wody. Niekiedy taka postawa, niestety, utrudnia zaangażowanie się, bo nie sposób zawsze wszystko z góry rozpoznać. Czasem trzeba pójść za jakimś głosem… nie wiem, serca czy intuicji. Bywam nadmiernie nieufny wobec własnej intuicji. Jak widać, przezorność jest nudna i mało spektakularna…

Czy żałujesz dziś, że w jakimś momencie nie skoczyłeś jednak głową w dół?

Czasem tak.

Justyna, Barbara, Urszula, HW, 1990 rok

Jakie to były sytuacje?

Kiedy w 1992 roku ONZ powołała Mazowieckiego na stanowisko specjalnego sprawozdawcy Komisji Praw Człowieka w Bośni i Hercegowinie, Tadeusz zaproponował mi, żebym mu towarzyszył. Miałem na to wielką ochotę i nawet czułem swego rodzaju zobowiązanie. Wtedy jednak moi najbliżsi postawili zdecydowane weto. Byłem potrzebny w domu i przyznałem im rację. Trudno było zaprzeczyć temu, że u boku Tadeusza Mazowieckiego odsłużyłem swoje, na półtora roku zostawiając Barbarę z trzynastoletnią Justyną i pięcioletnią Urszulą; w tym czasie moje wizyty w Krakowie ograniczały się tylko do niektórych weekendów. Wreszcie nadeszła pora, by spędzić trochę czasu z żoną i córkami. Poza tym byłem już wówczas początkującym prezesem Znaku, a był to trudny okres transformacji, więc moja nieobecność niosłaby wzmożone ryzyko dla całej instytucji. Ostatecznie z Tadeuszem pojechał człowiek znacznie bardziej ode mnie kompetentny, czyli Kostek Gebert, którego podpowiedziałem Tadeuszowi. W sumie więc wszystkim wyszło to na dobre. Ja z pewnością nie wykorzystałbym tego wyjazdu tak efektywnie jak Kostek, który stał się wybitnym ekspertem w sprawach krajów byłej Jugosławii i płodnym publicystą. Wiem także, że był bardzo pomocny Tadeuszowi, stał się jego dobrym towarzyszem w tej wyprawie. Do dziś jednak pamiętam długą nocną rozmowę z Tadeuszem. Zadzwonił do mnie z Warszawy. Byłem wtedy z rodziną na wakacjach w Żarnowcu. I jeszcze niekiedy pytam siebie, co by było, gdybym inaczej wtedy zdecydował, co straciłem – bo z pewnością coś straciłem. Jak by mnie bałkańskie doświadczenia zmieniły?

Czy w twoim życiu był taki moment, kiedy jednak zdecydowałeś się na ten skok, nie wiedząc, czy basen jest pełny, czy pusty?

Takie uczucie towarzyszyło mi, gdy w 1989 roku przyjąłem od Tadeusza propozycję pracy w rządzie. Nie wiedziałem, co mnie czeka, poza tym że znajdę się w otoczeniu Mazowieckiego. Nie znałem go wtedy zbyt dobrze. Owszem, miałem z nim rozmaite kontakty, bardzo go szanowałem, ale to nie była jakaś bliska relacja. Wchodziłem w coś zupełnie mi nie znanego i, wydawało mi się, groźnego. Trzeba pamiętać, czym za komuny była „władza”.

Podobnie się czułem, gdy po studiach polonistycznych zdecydowałem się na wyjazd na roczne stypendium do Hiszpanii. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, bo Polska nie utrzymywała z Hiszpanią stosunków dyplomatycznych. Hiszpanię reprezentowała wtedy ambasada Stanów Zjednoczonych. Istniała więc jakaś ścieżka, żeby uzyskać wizę, jednak starania trwały okropnie długo, a ich wynik był niepewny, mnie tymczasem nagliły terminy. Pojechałem więc najpierw do Włoch i tam niezbyt legalnie – z punktu widzenia ówczesnego polskiego prawa – zdobyłem hiszpańską wizę. Obawiałem się z tego powodu problemów po powrocie do Polski, szlabanu na kolejne wyjazdy albo czegoś jeszcze gorszego. Poza tym nie znałem słowa po hiszpańsku. Ostatecznie wszystko się dobrze skończyło, a ja na tym wyjeździe sporo skorzystałem.

Czy przezorność przydała ci się jako wydawcy?

Prawdę powiedziawszy, myślę, że wydawcy potrzebne są przede wszystkim nos, intuicja i pewien rodzaj doświadczenia, zwłaszcza na tak konkurencyjnym rynku jak obecnie. Pozyskiwanie autorów i tytułów jest sercem naszej pracy. A tutaj nie wszystko da się policzyć, skalkulować. Zazwyczaj nie są to jednak skoki do basenu o zupełnie nieznanej głębokości.

Nie zawsze doświadczenie i nos okazują się wystarczające. Zdarzało nam się niemało stracić na jednym tytule. Były też nietrafione nakłady, nieraz boleśnie pod względem finansowym przestrzelone, czy pochopne dodruki, które zalegały w magazynie i które trzeba było z bólem serca mielić. Oczywiście takie sytuacje są łatwiejsze do udźwignięcia dla dużego wydawcy, jakim Znak stał się z biegiem czasu; jedna czy druga wpadka nie zachwieją wówczas budżetem, a doświadczenie i zasób zgromadzonych evergreenów sprawiają, że końcowy wynik finansowy jest dodatni.

W pierwszym okresie przemian ustrojowych, po 1989 roku, gdy zwiększaliśmy liczbę tytułów i poszerzaliśmy profil wydawnictwa, ryzykownych decyzji było chyba najwięcej. Choć starałem się wtedy zachowywać roztropnie, na pewno nie obeszło się bez błędów. Jeden z nich wynikł z niewsłuchania się w głos intuicji. Na samym początku powołaliśmy markę, czyli, mówiąc żargonem branżowym, imprint – Signum, w ramach którego wydawaliśmy nie mieszczące się w dotychczasowej polityce Znaku podręczniki biznesowe, książki o ekonomii, ale też, co dzisiaj może się wydawać zabawne, takie kontrowersyjne wówczas rzeczy jak _Potęga mitu_ Josepha Campbella. Dziś uważam, że powinniśmy byli konsekwentnie realizować tę strategię i nowe obszary, zwłaszcza literaturę popularną, wydawać pod nowymi markami. Trochę żałuję, że dałem się wtedy przekonać tym koleżankom i kolegom, którzy uważali, że trzeba wykorzystać potencjał marki Znaku, jej autorytet i rozpoznawalność, żeby jak najprędzej zająć pozycję w tych nowych obszarach. Przeprowadzone przez nas znacznie później badania rynku dowiodły, że dla czytelników prozy popularnej czy poradników ekonomicznych logo wydawnictwa ma nikłe znaczenie. Ważniejsze znaczenie ma autor, tytuł, okładka, notka, oczywiście fabuła lub temat. Można więc było, moim zdaniem, lepiej poprowadzić politykę wizerunkową i ochronić markę Znaku, rezerwując ją dla książek z tak zwanej wyższej półki.

Udało nam się natomiast zachować całkowitą niezależność wydawnictwa. Toczyłem w tamtym czasie spór z kolegami z „Tygodnika Powszechnego”, którzy uważali, że pismo nie powinno iść na ustępstwa wobec rynku. Chodziło o to, czy „Tygodnik” ma zachować swój elitarny charakter, niewygodny format, długie eseje i – wobec rosnącej konkurencji – pozostać pismem tylko dla pewnej części inteligencji, nawet za cenę zachwiania równowagi ekonomicznej. Uważałem, że niezależność jest wartością nadrzędną, nawet jeśli oznacza większą otwartość na zjawiska masowe. A po zniesieniu cenzury w pierwszej kolejności chodziło o zachowanie niezależności ekonomicznej. Zgadzał się w tym ze mną Jerzy Turowicz, ale uważał się za osobę w materii menadżerskiej niekompetent­ną, innym więc pozostawił rozstrzygnięcie. W Znaku nie miałem wątpliwości, że należy wydawać i literaturę wysoką, i popularną, która pozwoli nam utrzymać niezależność, a w Jerzym Illgu, któremu wkrótce po objęciu prezesury zaproponowałem funkcję redaktora naczelnego, i innych pracownikach, zwłaszcza Danucie Skórze, którą powołałem na stanowisko dyrektora, znalazłem w tym pierwszym okresie transformacji mocnych sojuszników.Wspomnienia prywatne i publiczne

Henryk to imię po dziadku ­Henryku Woźniakowskim czy po prapradziadku malarzu Henryku Rodakowskim?

Henryków w rodzinach obojga rodziców było wielu. Bratem mojej matki był Haryś – czyli Henryk Plater-Zyberk. Również brat mojego dziadka Ignacego Plater-Zyberka nosił to imię. O nim jednak wiem niewiele, gdyż zginął jako młody człowiek w 1920 roku, w czasie tak zwanej wyprawy kijowskiej, w bitwie pod Wołodarką. Ciała nigdy nie znaleziono i jego matka, a moja prababka – jak to polskie kobiety w każdym pokoleniu – przez lata żyła nadzieją, że może został wzięty do niewoli i jeszcze wróci. Po stronie ojca obok dziadka i prapradziadka, których wspomniałaś, także brat mojej babki Wandy Pawlikowskiej Jan Gwalbert na trzecie imię miał Henryk.

Henryk Plater-Zyberk, zginął w 1920 roku

A jakie jest twoje drugie imię?

To nie jest do końca jasne. Zawsze słyszałem od rodziców, że Wojciech, natomiast na trzecie Jan, na czwarte Maria, a z bierzmowania Paweł. Ale w metryce i w dowodzie osobistym moim drugim imieniem jest Jan.

Te pozostałe imiona też są powiązane z twoją genealogią?

W Wojciechów rodziny Woźniakowskich, Pawlikowskich, Plater-Zyberków i Czapskich nie obfitowały. Moje drugie – lub trzecie – imię ma związek z przyjaźnią rodziców z pisarzem Antonim Gołubiewem, moim ojcem chrzestnym. Gołubiew bardzo czcił świętego Wojciecha, apostoła Słowian i Prusów, pierwszego naszego męczennika. Pisał o nim w _Bolesławie Chrobrym_, wspaniałym, a dziś nieomal zapomnianym eposie o początkach państwa piastowskiego. Drugi syn Gołubiewa, mój rówieśnik, miał na imię Wojciech. Niestety, Wojtek utonął podczas wyprawy kajakowej w Finlandii w 1973 roku w jeziorze Inari. To była wielka tragedia, tym większa, że niewiele wcześniej jego starszy brat, Staszek, utonął w jednym z mazurskich jezior.

Wojtek z ojcem, Antonim Gołubiewem na rybach

Kiedy zawiązała się przyjaźń twoich rodziców z Gołubiewami?

Antoni Gołubiew był jednym z założycieli środowiska Znaku. Stanisława Stommę i Jerzego Turowicza znał jeszcze sprzed wojny. Mój ojciec zawsze miał wielki podziw dla jego mądrości, szerokich horyzontów historycznych i etycznych, umiejętności docierania do sedna. Choć czasem wypowiedzi Gołubiewa, który często inicjował dyskusje w kręgu przyjaciół z „Tygodnika” czy Znaku, zaczynały się nieco chaotycznie. Kisielewski porównywał go do kury, która chodzi pozornie bez ładu, rozgrzebuje jakieś kupki śmieci, aby ostatecznie zawsze dojść do ziarna, które w dodatku jest złote. Inni widzieli w nim podobieństwo do szlachetniejszego ptaka – mianowicie do jastrzębia, który najpierw długo krąży nad zdobyczą, zanim wreszcie ją przygwoździ dziobem i szponami.

Z Gołubiewami przyjaźniła się też moja matka, którą łączyła z nimi miłość do Wileńszczyzny. Do dziś uważa się za wilniankę. Chociaż w Wilnie spędziła tylko część dzieciństwa, jednak jej sentymenty i uczucia związane są przede wszystkim z tym miastem i Litwą, trochę jeszcze z Podlasiem. Zawsze rozczula ją do łez, gdy słyszy tamtejszy akcent. Gołubiewowie, zwłaszcza pani Janka, żona Antoniego, mieli cudny wileński zaśpiew.

Urodziłeś się jeszcze w pierwszej połowie XX wieku, w 1949 roku. Jakie są twoje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa?

One mają charakter – jak by to powiedzieć – i prywatny, i publiczny. Prywatne wspomnienia dotyczą pewnej uciążliwości egzystencji w sublokatorskim mieszkaniu. Zajmowaliśmy dwa niezbyt duże pokoje, natomiast kuchnię i łazienkę dzieliliśmy z państwem G., również tak zwanymi bezetami, czyli byłymi ziemianami. W tych dwóch pokojach nasza rodzina rozrosła się do pięciu osób. Naszych sąsiadów również było pięcioro: rodzice, dwoje dzieci i babka. I też żyli w dwóch pokojach, choć troszeczkę większych. W sumie dawało to 10 osób do jednej kuchni, jednej wanny, jednego sedesu. To było do tego stopnia uciążliwe, że kiedy u nas na świat zaczęło się szykować czwarte dziecko, moja matka ogłosiła strajk i wyjechaliśmy na Koziniec, gdzie mieszkaliśmy prawie dwa lata w Domu pod Jedlami. Do drugiej i trzeciej klasy szkoły podstawowej chodziłem w Zakopanem. Ten okres wspominam bardzo dobrze, chociaż dla mojej matki mieszkanie tam też pewnie było kłopotliwe. Na Kozińcu nie było wtedy elektryczności, lekcje odrabiałem przy lampie naftowej. Zimą paliło się w piecu, wodę grzało się w kuchni na blasze, a korytarze, dość długie, były dla oszczędności nie ogrzewane. Tak więc życie na Kozińcu również wiązało się z różnego rodzaju trudnościami, ale jako dzieci nie odczuwaliśmy ich, a moja matka wolała to niż gnieżdżenie się w ciasnocie. Od czasu do czasu wspierały ją tak zwane pomoce domowe – Anielcia, a później Wandzia, przyjezdna z podkrakowskiej wsi, która na początku paradowała w pachnącym naftą turbanie, co nam się bardzo podobało. Kąpiel włosów w nafcie aplikowała jej, a potem nam, moja matka jako skuteczny środek przeciwko zaimportowanym przez Wandzię wszom.

Tatrzański spacer z Różą, naszym ojcem i babką Wandą Tarnowską – Banusią

W rozmowie opublikowanej w miesięczniku „Znak” twoja matka, Maria Woźniakowska z domu Plater-Zyberk, wspomina: „Naszym pierwszym mieszkaniem był sublokatorski pokój Jacka i jego siostry Kasi na Straszewskiego, tuż pod Wawelem. W dużej, czarnej od dymu i kurzu kuchni, którą dzieliliśmy ze współlokatorami, bardzo miłymi ludźmi, słuchając, jak co kwadrans zegar na wieży ratuszowej wybija godzinę, usypiałam Henryczka – który wrzeszczał bez przerwy przez pierwsze trzy miesiące życia. Chciałam, by Jacek mógł się w pokoju wysypiać do pracy w »Tygodniku«, gdzie spędzał właściwie całe dnie. W tej samej kuchni robiłam pranie na tarze, uczyłam się gotować”.

Istotnie, pierwsze mieszkanie moich rodziców mieściło się przy ulicy Straszewskiego, czego nie pamiętam. Przyszedłem na świat rok, co do dnia, po ślubie rodziców. Miałem niespełna dwa lata, kiedy opuściliśmy to mieszkanie, też bardzo przeludnione i niewygodne, i przeprowadziliśmy się do kamienicy na ulicy Pijarskiej.

Na Straszewskiego chyba niezbyt mi się podobało…

Ale na Pijarskiej, gdy po pięciu latach pojawiła się Róża, zrobiło się znacznie weselej

Księżna Matylda Sapieżyna z córką, Matyldą Osterwiną

Jak wspominała twoja matka, w tym nowym mieszkaniu kuchnię i łazienkę dzieliliście „z zakwaterowaną z urzędu pięcioosobową rodziną – sympatyczną, ale nad wyraz alkoholową”.

To prawda, pan G. był „nad wyraz alkoholowy”, choć nie pamiętam, żeby z tego wynikały dla nas jakieś nieprzyjemne konsekwencje. Zdaje się, że on był z gatunku spokojnych i kulturalnych alkoholików, więc nie wzniecał awantur.

Kamienica na Pijarskiej należała do Sapiehów, oczywiście znalazła się pod kwaterunkiem, ale panie Sapieżanki jakoś tym sterowały, przygarniając różnych bezdomnych krewnych i znajomych. Mieszkała tam „stara księżna”, czyli wdowa po Pawle Sapieże, bracie kardynała Adama Sapiehy, Matylda z domu Windisch-Graetz, z dwiema córkami: ciocią Bisią i panią Tilką Osterwiną. Nawiasem mówiąc, znałem różne osoby rodzinnie utytułowane, ale tylko o „starej księżnej” mówiło się zawsze, bez najmniejszej ironii: księżna. Była drobną, szczupłą osobą, łagodnie uśmiechniętą, zawsze na czarno, poruszała się z pewną ostrożnością, podpierając się czarną laseczką ze srebrną rączką, i budziła autentyczny respekt – chociaż jako dzieci wcale się jej nie baliśmy, bo odzywała się do nas życzliwie, gruchając swoim gardłowym austriac­kim „r”. Do tej pory natomiast nie wiem, dlaczego jedną z jej córek nazywaliśmy „ciocią” – może dlatego, że była panną, a drugą – skądinąd o wiele bardziej zaprzyjaźnioną – panią. Ta ostatnia była wdową po Juliuszu Osterwie, osobą obdarzoną niezwykłym temperamentem, świetną tłumaczką, i miała dorastającą córkę Marysię.

Po powrocie z Zakopanego zamieszkaliście na Wyspiańskiego. I to właśnie miejsce stało się domem dla całej waszej piątki na bardzo długi czas.

Gdy z mamą i rodzeństwem byliśmy na Kozińcu, ojciec został w Krakowie, pracował w „Tygodniku” i na KUL-u, a do nas dojeżdżał od czasu do czasu na weekendy. No i szukał mieszkania. Dom na Wyspiańskiego należał do pani Elżbiety Badeniowej, córki barona Goetza, słynnego piwowara i właściciela browarów okocimskich. W czasie wojny tę wygodną willę zajęli Niemcy, a po wojnie komuniści urządzili tam żłobek czy przedszkole. Na szczęście pani Badeniowej udało się odzyskać ten dom z końcem lat 50. Był on jednak w fatalnym stanie. A ponieważ nie miała dość pieniędzy, w zamian za udział w remoncie dostaliśmy piętro na ileś tam lat. Moja matka spieniężyła na ten cel biżuterię pochodzącą „z lepszych czasów”. Tam spędziłem późne dzieciństwo i całą młodość. Z Wyspiańskiego wyprowadziłem się dopiero po ślubie, do mieszkania po moich dziadkach na Siemiradzkiego, gdzie zresztą mieszkam z żoną do dziś. A moi rodzice z najmłodszym synem, czyli Janem, w latach 80. wrócili na Pijarską do tego samego mieszkania, które zajmowali kiedyś, tyle że tym razem do wszystkich czterech pokojów.

Róża w swoim biurze

Dziś mieści się w tym miejscu biuro poselskie Róży Thun.

Biuro Róży jest na parterze, czyli piętro niżej, ale w mieszkaniu o takim samym rozkładzie. Obecnie kamienica należy do Marysi Czekajowej, córki pani Tilki, i do jej dzieci.

A jakie są te najwcześniejsze wspomnienia „publiczne”?

Z lat stalinowskich zachowałem niejasne uczucie lęku o najbliższych. Pamiętam takie momenty, kiedy mój ojciec nie wracał na czas do domu, a myśmy na niego nerwowo czekali – dosyć prędko zorientowałem się, że te nerwy są związane z milicją i UB. Przez długi czas nie mieliśmy nawet telefonu, który był wówczas dobrem nad wyraz rzadkim i trudnym do uzyskania, więc problemy komunikacyjne pogłębiały lęki.

Baliśmy się także o moją babkę Różę Plater, siostrę związanych z „Kulturą” Marii i Józefa Czapskich. Ubecja miała na dziadków oko, szczególnie po wydaniu przez Józefa Czapskiego w 1949 roku w Instytucie Literackim książki _Na nieludzkiej ziemi_ – przejmującej opowieści o tym, jak wyglądało życie w obozach sowieckich, o formowaniu się wojska pod dowództwem Andersa, o poszukiwaniu kolegów, którzy jak się później okazało, zostali wymordowani w Katyniu i innych miejscach kaźni. W latach, których nie mogę pamiętać – kilka miesięcy przed moim urodzeniem – moi dziadkowie zostali aresztowani, a w mieszkaniu na Siemiradzkiego urządzono tak zwany kocioł. To był skutek konspiracyjnych działań przyjaciela moich dziadków z Wileńszczyzny, pana Augustowskiego. Na szczęście, dzięki jakimś kontaktom, czyli „dojściom”, udało się doprowadzić do ich zwolnienia, zanim doszło do procesu. Pamiętam natomiast mgliście zatrzymanie mego ojca i dziadka Ignacego Platera wskutek przypadkowej wymiany zdań w Hotelu Francuskim z obcokrajowcem, który widocznie był pod obserwacją. I moją matkę, która wbiegła do mieszkania, porwała jakieś koce i pognała do aresztu. Na szczęście wtedy też skończyło się na krótkim zatrzymaniu.

Dziadkowie Platerowie

Z tymże dziadkiem – którego nazywaliśmy Danunio – wiąże się jeszcze jedna historia z tej kategorii. Dziadek został wyedukowany w rosyjskich szkołach i w rosyjskim wojsku – podobnie jak Józef Czapski – był w Korpusie Paziów. Po rosyjsku mówił jak po polsku i był miłośnikiem tego języka i rosyjskiej literatury. Z Pawłem Jasienicą, który odwiedzał nas czasem w Krakowie, przerzucali się rosyjskimi powiedzonkami. I on bardzo zapalił się do pomysłu, żeby uczyć mnie rosyjskiego. Z braku innych materiałów dydaktycznych zakupił mi rosyjski elementarz, gdzie na pierwszej stronie widniał wielki portret Stalina, a na kolejnych – Lenina, Engelsa i innych postaci z komunistycznego panteonu. Zanim przystąpiłem do nauki, pracowicie wyciąłem te figury z elementarza świadom, że Stalin i Lenin to nie są osoby godne szacunku. A potem z tych wycinków zrobiłem samolociki i puszczałem je przez okno prosto na Planty. Moja matka zorientowała się, co robię, i bardzo się przestraszyła. Pobiegliśmy pozbierać te samolociki. Potem opowiedziała mi, że u kogoś znaleziono w ubikacji gazetę z portretem Stalina i za to wsadzono tę osobę na kilka lat do więzienia. Zapamiętałem ten strach, że niewinna zabawa może się skończyć w tragiczny sposób.

To chyba częsty rodzaj wspomnień z mrocznych czasów stalinizmu.

Z tego powodu nie dano mi się bawić kolorowymi naszywkami, bodajże zetempowskimi. Koszule z takimi naszywkami moja matka kupowała ojcu, bo chyba były najtańsze – a przede wszystkim dostępne – i oczywiście te naszywki odpruwała. Ale bała się, że je gdzieś publicznie zbezczeszczę i będą kłopoty.

Wracając do rosyjskiego – chociaż memu dziadkowi nie starczyło na długo belferskiego zapału albo moje obowiązki pierwszoklasisty stanęły na przeszkodzie dalszej nauce – rosyjski alfabet poznałem, zanim jeszcze nauczyłem się dobrze polskich liter. To mi się później przydało, kiedy w szkole zaczął się ten język, w czwartej klasie – byłem zdecydowanie najlepszy w czytaniu. Mój dziadek miał kiepski wzrok i na starość lubił, żeby mu czytać. A miał w domu sporo książek drukowanych grażdanką. Czytaliśmy między innymi opowiadania Bunina i Turgieniewa. Dzięki temu w szkole podstawowej całkiem nieźle rozumiałem po rosyjsku. W późniejszych latach następował już tylko regres. Pewnie powinienem wrócić do lektur w tym języku, choćby dlatego, że z powodu jakichś niewielkich zasług położonych na rzecz „Nowej Polszy”, gdy nieodżałowany Jerzy Pomianowski ją zakładał, znalazłem się w zespole tego pisma. Starałem się przynajmniej zaglądać do kolejnych numerów. Nawiasem mówiąc, „Nowa Polsza”– drukowana wyłącznie po rosyjsku i przeznaczona dla Rosjan, podobna trochę do skierowanego głównie do czytelników niemieckojęzycznych „Dialogu” pod redakcją Basila Kerskiego – należała, moim zdaniem, do najlepszych polskich pism o profilu społeczno-polityczno-literackim. Ale cóż: z końcem 2018 roku „dobra zmiana” upomniała się o tę placówkę, zwolniono redaktora naczelnego Piotra Mitznera i całą redakcję i tak zamknął się ważny, trwający 20 lat, etap w stosunkach pomiędzy polską i rosyjską inteligencją. Tłumaczono to rzeczywistymi problemami z docieraniem do odbiorców. Ale rozwiązano je toporem, powodując niepowetowane straty.

Z dziadkiem – Danuniem

Kilka razy w życiu te zaniedbane szczątki rosyjskiego jednak mi się ­przydały. Po stanie wojennym ponownie zacząłem ubiegać się o paszport, a następnie ­wyjeżdżać na doroczne posiedzenia Rady Międzynarodowej Unii Prasy Katolic­kiej, której byłem członkiem. Jedno z nich odbywało się w Lizbonie. Wracałem stamtąd samolotem Aerofłotu, który leciał z Hawany do Moskwy z międzylądowaniem w Lizbonie i Warszawie. Samolot wypełniała rosyjska wyższa kadra techniczna wracająca z wywczasów w bratnim kraju. W pewnym momencie zauważyłem kilkoro młodszych pasażerów zmierzających wyraźnie w stronę mojego fotela. Przynieśli mi zakupiony na lizbońskim lotnisku kosmiczno-por­no­graficzny komiks z rozpustną Barbarellą zażywającą na kolejnych planetach cielesnych uciech z rozmaitymi ich mieszkańcami. Ponieważ tekst w dymkach był po portugalsku, nie byli w stanie poznać wszystkich subtelności fabuły, a zakazanej literatury nie mogli ze sobą wynieść, musieli ją skonsumować podczas lotu, więc błagali o pomoc. Czysty surrealizm: polski redaktor katolickiego miesięcznika wracający z bardzo katolickiej konferencji w Lizbonie tłumaczy pornokomiks sowieckim inżynierom. Ale czegóż się nie robi dla przyjaźni między narodami! Ostatecznie przez godzinę, jeśli nie dłużej, przekładałem pracowicie tę literaturę ze słabo mi znanego portugalskiego na słabo pamiętany rosyjski – ale ostatecznie osiągnąłem sukces. Radości było co niemiara, braterstwo przypieczętowaliśmy rumem. Innym razem w Izraelu, już w 2000 roku, pomog­łem dogadać się w banku świeżemu imigrantowi z Rosji, znającemu tylko język swojej pierwszej ojczyzny, z urzędnikiem, mówiącym poza hebrajskim tylko po angielsku.

Wiedziałeś o zamknięciu „Tygodnika” w 1953 roku? Rodzice rozmawiali o tym w domu?

Nie pamiętam zamknięcia jako zdarzenia, ale pamiętam różne spotkania u nas, kiedy musiałem siedzieć w kuchni i nie mogłem przejść przez pokój rodziców. Pełnił on również funkcję gabinetu mego ojca i czegoś w rodzaju saloniku, w każdym razie tam się odbywały „ważne rozmowy”. Przypominam sobie jakąś wizytę na Pijarskiej Aleksandra Bocheńskiego, który pośredniczył w próbach rozmów między Bolesławem Piaseckim i „Tygodnikiem”. Zrobił na mnie wrażenie swoją okazałą łysiną i tyczkowatą sylwetką. Pamiętam podniesione głosy rozmówców, atmosferę okropnej kłótni. Zachowałem natomiast wspomnienie wielkiej radości z Października 1956 roku i entuzjazmu, jaki towarzyszył odwilży. Władysław Gomułka, nowy pierwszy sekretarz PZPR, zaprosił do siebie liderów „Tygodnika” i „Znaku”. Poszli Gołubiew, Stomma, Turowicz, Jerzy Zawieyski, no i mój ojciec. Mówiono o reaktywacji naszych pism i chyba już wtedy o kandydowaniu do sejmu. Utkwiła mi w pamięci jakaś zażarta dyskusja u nas w domu, której się przysłuchiwałem, siedząc pod stołem, czy odzyskiwany „Tygodnik” ma się ukazywać pod starym tytułem, czy coś trzeba zmienić, ponieważ chciano się wyraźnie odróżnić od „Tygodnika” wydawanego nieuczciwie przez PAX w ciągu minionych trzech lat przez całkiem inny zespół, ale w dawnej szacie graficznej. Ktoś wyraził zdanie, że świetnym tytułem byłyby „Kierunki”, gdyby nie to, że Piasecki kilka miesięcy wcześniej uruchomił pismo pod tym tytułem na miejsce obłożonego kościelną anatemą „Dziś i Jutro”.

W każdym razie „Tygodnik” został odzyskany i ukazał się na Boże Narodzenie 1956 roku już pod prawowitą redakcją. „Znak” wznowiono w następnym roku i wtedy też powstało w sejmie Koło Poselskie „Znak”, ze Stanisławem Stommą jako przewodniczącym. Stomma przez blisko 20 lat przewodniczył temu kołu – prawdę powiedziawszy, zbyt długo, bo partyjne i ubeckie manewry doprowadziły do tego, że w kolejnych kadencjach jego członkami stawali się ludzie coraz mniej wartościowi i w dodatku podatni na naciski, a tacy jak Stefan Kisielewski czy Mazowiecki tracili możliwość ponownego kandydowania. Ta zbyt długa obecność w sejmie była jednakże „szczęśliwą winą”, bo ostatecznie dała Stommie okazję do wykonania słynnego „gestu Rejtana”, czyli wstrzymania się od głosu w głosowaniu nad poprawkami do konstytucji, kiedy to PZPR w 1976 roku postanowiła wpisać do ustawy zasadniczej swoją „przewodnią rolę” w państwie, a także umieścić tam zapis o nierozerwalnej przyjaźni ze Związkiem Sowieckim. Gest ten, o którym szeroko opowiadała Wolna Europa, wzmocnił autorytet Stommy i całego środowiska. Nawiasem mówiąc, Stommę w dzieciństwie nazywaliśmy „Pan Piesek”: był drobnej postury i wspaniale naśladował szczekanie foksteriera, czym rozbawiał nas, dzieci, do łez.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: