- W empik go
Rzeka szaleństwa - ebook
Rzeka szaleństwa - ebook
Powieść, która łączy przaśną, ale intrygującą przygodowość z zawsze budzącą u czytelnika niepokój możliwością parapsychologicznej manipulacji ludzkimi osobowościami. Leszek Bugajski, Newsweek
Na polskiej scenie literackiej pojawił się debiutant, na którego warto zwrócić szczególną uwagę. Sposób, w jakim posługuje się słowem pisanym, obezwładnia. Fabuła, którą tworzy, połyka wręcz czytelnika. Nie ma zmiłowania. Wpada się w wir słów, który pędzi na łeb, na szyję i nie pozwala wyrwać się, choć na moment. Nie ma sposobu by przerwać, by złapać haust świeżego powietrza. Wiśniewski. Wreszcie znalazł się taki, który łapie czytelnika, bawi się z nim, prowadzi przez różne ścieżki i wypuszcza dopiero wtedy ...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-49-7 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kurtz lubił załatwiać sprawy szybko.
– Z dokumentów wynika, że pracował pan na podobnym stanowisku…
Nie usłyszałem końcówki zdania. Ucisk w głowie, zachwianie, potem uspokojenie i uporządkowanie myśli. Przełknąłem ślinę, wyprostowałem się.
– Tak, pracowałem jako logistyk w firmie R…
Przerwałem mu. Nie był zaskoczony, wyszło dobrze.
– …Prosta praca. Przewiezienie ze Szczecina pod Sieradz ponadgabarytu, rzecz długa na czterdzieści metrów. Pan postara się zrobić tak, by przesyłka dotarła do klienta. To wszystko, czego wymagam. Praca na umowę-zlecenie, pięć tysięcy brutto.
Mówił niedbale, kiwając się na drewnianym fotelu. Pod sześćdziesiątkę, zadbany, opalony, z resztką siwych włosów zaczesanych starannie do góry, dalekie podobieństwo do Nicholsona – wilcze oczka, ten sam rekini uśmiech, ta sama skupiona pewność siebie. Ubrany w czarny garnitur, białą koszulę i ciemnozielony krawat. Wszystko w dobrym gatunku i guście, kłócące się z obskurną norą w baraku przy porcie, robiącą za jego biuro. Wstał, podszedł do okna i bębniąc palcami o parapet, przyglądał się czemuś po drugiej stronie kanału. Dawał mi czas na zastanowienie.
Poprawiłem się na krześle, zebrałem w sobie.
– Mam przeprowadzić ładunek zadaną trasą?
– Ze Szczecina do Sieradza popłynie barka, pan popłynie na niej i przypilnuje całości.
Nadal obserwował coś w kępie wierzb za oknem.
– Barka?
– Tak. – Odwrócił głowę. – Barka. Specjalizuje się pan w transporcie śródlądowym. – Spojrzał na leżące na stole papiery.
– Ale… nigdy nie pływałem… Jestem logistykiem, nie marynarzem.
Odwrócił się od okna, nie patrzył na mnie.
– Warto zobaczyć, jak wygląda to w praktyce. – Usiadł w fotelu. – Taką mam dla pana propozycję pracy, nie inną. Zgadza się pan albo nie.
– To się w ogóle da zrobić? Da się przepłynąć ze Szczecina do Sieradza rzeką?
Skrzywił się. – To niech pan zostawi nam, to problem kierownika statku i armatora. Pana interesuje tylko – postawił akcent na słowie „tylko” – że towar ma dopłynąć. Będzie pan załatwiał też sprawy formalne i dokonywał wszelkich płatności. Będzie pan odpowiedzialny za ładunek. W granicach rozsądku.
– Rozumiem, że będę mieszkał na tej barce?
– A jak pan myśli? – Uniósł brwi. – Zakładam, że rejs będzie trwał jakieś siedem dni w jedną stronę i siedem z powrotem, razem około piętnastu noclegów na wodzie. Barki mają dobre warunki socjalne, wytrzyma pan. – Nachylił się nad stołem. – Niech pan to potraktuje jak spływ kajakowy. – Uśmiechnął się. – Myślę, że za te pięć tysięcy nie za wiele od pana wymagam.
Oceniał mnie wzrokiem i czekał na pytania. Skupiony, pewny siebie, znający swoją wartość, domyślający się wartości tego, który siedział przed nim.
Pięć tysięcy zrobiło swoje, pytań nie było. Propozycja była dziwna, ale w mojej sytuacji fochy nie miały sensu. Dwa tygodnie na wodzie, pięć kół do łapy.
– To co? – Ponownie uniósł brwi, mrużąc jednocześnie oczy. – Stoi?
– Stoi. – Uśmiechnąłem się.
Otworzył szufladę biurka i wyciągnął niebieską papierową teczkę. – Tu są papiery do zatrudnienia. – Podał mi spięty plik kartek.
Standardowa umowa-zlecenie na seryjnym formularzu bez haczyków i drobnych druczków, przygotowana wcześniej, wystarczyło wpisać moje dane. Były też instrukcje dotyczące postępowania z ładunkiem, zwanego tu frachtem, i zakres odpowiedzialności w razie opisanych w szczegółach wypadków, takich jak kradzież i umyślne uszkodzenie.
Podpisałem.
– Zaczyna pan jutro. Barka stoi przy nabrzeżu obok. – Prawą ręką podpisywał dokumenty, lewą uniósł, wskazując kciukiem za siebie.
– Jutro?
– Tak. Kierownik statku, kapitan Listkiewicz, zajmie się panem, reszta załogi jest już na miejscu.
– Nie mogę jutro… nie jestem przygotowany.
Spojrzał na mnie znad papierów.
– To jest dwutygodniowa wyprawa, muszę mieć czas na przygotowanie. – Wzruszyłem ramionami. – Tego się nie da zrobić.
Przyglądał mi się przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, o czym mówię. Przeciągnął wzrokiem po ścianie, ułożył kartki w równy stos i położył przed sobą na blacie biurka. Patrzył na coś za moimi plecami.
– Jutro.
Nabrałem powietrza w płuca. Przez głowę przeleciało mi kilka pomysłów na odpowiedź – żaden wart otwarcia ust.
– Będę jutro. Do dyspozycji.
– O piętnastej, szara barka E-320. – Wstał, nie uśmiechał się. Wstałem również.
– Rozumie pan, zależy nam na czasie… – zaczął tłumaczyć się bez przekonania.
– Oczywiście.
Pożegnał mnie skinieniem głowy.
•
W sekretariacie dopadła mnie pani Ania, sympatyczna anorektyczka ubrana mimo końca maja w gruby golf i wełnianą spódnicę. Z krzesła przy biurku zrzuciła stertę papierzysk i posadziła mnie na nim.
– Niezły bajzel. – Rozejrzałem się po pomieszczeniu zawalonym stosami papierzysk, zakurzonych i niestarannie związanych sznurkiem.
Spojrzała na mnie. Wzrok zawodowej urzędniczki, przywykłej do realizacji ściśle określonych zadań, w ramach ściśle określonych kompetencji, zawsze sprawnie odparowującej ciosy. Nie odpowiedziała jednak, wypełniła dokumenty z niebieskiej teczki i po paru podpisach stałem się agentem handlowym firmy Kurtz Spedycja sp. z o.o.
Wyszedłem na zewnątrz. Panujący w środku smród kurzu i stęchlizny przyprawiał o wymioty i potęgował klaustrofobię, wdychałem więc wilgotne, rzeczne powietrze, przesycone zapachem świeżo przetartego iglastego drewna. Czułem się coraz gorzej, ból głowy, którego nadejście zwiastowało uczucie ucisku w czaszce, przypłynął falą, zdawało się gdzieś znad rzeki. Przypomniałem sobie mały park urządzony z poniemieckiego cmentarza, wciśnięty pomiędzy brukowaną drogę w kierunku stoczni a skarpę nad portem. Usiadłem na ławce, drzewa zawirowały, tworząc krąg wokół mnie. Ktoś stojący za mną dotknął mnie delikatnie, usłyszałem kilka słów, głowa opadła mi na bok, drzewa wygięły gałęzie, próbując mnie dotknąć. Straciłem przytomność.
•
Łajba stała w ślepym kanale za barakiem biura. Brunatna od gnijących liści woda odbijała niską sylwetkę kadłuba, białe litery E-320 odznaczały się porządnym krojem na zmaltretowanym poszyciu. Nie wyglądała najlepiej. Płaska, tępy dziób, niebezpiecznie zanurzona, coś jak kopia holenderskiego tjalka; amatorska i przez to niepasująca do profesjonalnych zastosowań. Przed oczyma przeleciały mi obrazy zestawów pchanych, pchaczy, barek motorowych i innego złomu, ale żaden nie przypominał tego tutaj.
Podszedłem bliżej. Przy nabrzeżu kręcił się mały człowieczek – wróbel skaczący po stercie cegieł – co chwila wskakiwał na pokład, by natychmiast z niego zeskoczyć. Zauważył mnie i podbiegł, wyciągając rękę na powitanie. Zaczął krzyczeć.
– Cześć, chłopie. To ty jesteś ten agent od Kurtza? Co? – wył. – Hryciuk jestem, mechanik. Niezły syf, co? Złom własnej roboty, taki kajak na ropę. Dobre to było, ale ze trzydzieści lat temu, teraz to strach tym pływać… – Spoważniał. – Ale ty – zmrużył oczy, jak gdyby starał się sobie coś przypomnieć – to nie masz za bardzo chyba doświadczenia w pływaniu?
– Nie, ale mam doświadczenie w handlu.
– No, no, handelek dzisiaj podstawa, kto nie handluje, nie żyje, co? – zacharczał.
– Tak jakby – potwierdziłem niechętnie.
Mały, czarniawy, przysadzisty. Za duża głowa pokryta była czarną szczeciną tej samej długości zrówno na brodzie, jak i czubku czaszki. Ubrany w brudne, żółte sztruksy i niebieski golf. Na nogach miał rozczłapane mokasyny, pamiętające pewnie lata osiemdziesiąte. Mówił szybko, rzadko się zacinał.
Weszliśmy na pokład. Hryciuk kazał tytułować się bosmanem i rozpoczął przegląd pokładu. Latał z kąta w kąt, wkładając nos w najmniejszą dziurę, węsząc jak jeż, klnąc armatora, budowniczego statku i siebie samego, że był tak głupi i zgodził się na tę robotę. W końcu opadł z sił i klapnął na skrzynce stojącej przy nadbudówce, wyciągnął paczkę mocnych i zapalił, nie proponując mi papierosa. Znałem tego typu ludzi i wiedziałem, że jest to rodzaj afrontu i oznaka lekceważenia.
– No… my tu gadu, gadu, a pana kierownika nie ma. A barka załadowana, sam widziałem, towar jest. Twój towar. – Wskazał na mnie, jakbym maczał palce w czymś nie do końca w porządku. – Pan kierownik będzie zły – dodał.
– Dlaczego ma być zły?
– No jak, załadunek bez kapitana? To się nie godzi. To się nie zdarza. To wypaczenie. – Wzruszył ramionami wobec faktu tak drastycznego złamania lokalnych obyczajów.
Postanowiłem zostać dobrym i lojalnym pracownikiem firmy Kurtz Spedycja.
– Towar to moja sprawa i moje kompetencje – podkreśliłem. – Dostałem pełne upoważnienie do dysponowania frachtem i to ja nakazałem załadunek. Pan Kurtz chciał, byśmy wypłynęli jak najszybciej, więc kazałem załadować towar. Kierownikowi nic do tego.
Spojrzał na mnie, zamruczał coś i wstał. – Ty, kurwa, zastanów się, jak tam dopłyniesz i co, kurwa, powiesz kierownikowi. – Odwrócił się i pognał na dziób.
Ładnie się zaczyna. Jeszcze nie wypłynąłem, a już robię sobie wrogów. Co ja w ogóle gadam, jaki towar, jaki załadunek? Cisnąłem worek z gratami na dach nadbudówki, siadłem na skrzyni i zacząłem skręcać papierosa. Przypomniałem sobie, że Kurtz słowem nie wspomniał, co właściwie będę wiózł. Papiery przewozowe mówiły coś o materiałach budowlanych i to mi wystarczyło. Zresztą, jakie to ma znaczenie, towar jest towar, gdyby go w ładowni nie było, to może byłby problem.
Położyłem się na skrzyni, wdychając zapach mułu, rdzy i spalin diesla. Nad kanałem krążyło kilka wyliniałych mew szukających czegoś do żarcia. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w odgłosy dochodzące z portu i znad rzeki. Holownik, brzęk stalowych konstrukcji, skrzypienie dźwigów, terkoczące koparki, świst lin, nawoływania pracujących ludzi, szelest liści topoli i ten początkowo trudny do uchwycenia szum rzeki. Skupiłem się na dźwiękach.
Zasnąłem.
•
Obudził mnie odgłos kroków na pokładzie. Podniosłem się na łokciach. Przede mną stał jakiś mężczyzna. Zobaczyłem wystające kości policzkowe, a pomiędzy nimi dwoje nieruchomych bladych oczu. Podłużna czaszka pokryta była zaczesanymi do tyłu blond włosami, twarz przypominała maskę, wykonaną fachowo i starannie z pomarszczonej skóry, przymocowaną do długiego ciała. Przypatrywał mi się.
– Pan się nazywa…?
– Marlowski. – Zerwałem się. – Jestem agentem firmy Kurtz Spedycja. Pan kapitan Listkiewicz?
– Listkiewicz – potwierdził. Wyglądał na zdziwionego. – Długo pan czeka?
– Nie wiem... – Zmieszałem się. – Trochę przysnąłem.
– Zdarza się – przyznał. – Jest ktoś jeszcze?
– Tak, Hryciuk.
– Hryciuk? – Próbował coś sobie przypomnieć. Siatka zmarszczek na twarzy zmieniła się w kilka podłużnych bruzd.
– Bosman Hryciuk.
– No tak, pamiętam. – Kiwnął głową i rozejrzał się po pokładzie. Miał miękki, przyjemny głos. – No cóż… – zaczął grzebać w kieszeniach. – Musimy przejrzeć jednostkę, zapraszam do środka. – Wskazał mi drzwi do nadbudówki. – Tego… bosmana nie ma? – zapytał.
– Gdzieś tu się kręcił, ale wszystko pozamykane. Pewnie gdzieś jest.
Otworzył mi drzwi nadbudówki, sam poszedł do stojącej nad nią, wyższej, przeszklonej sterówki. Idąc, dokładnie przyglądał się urządzeniom na pokładzie. Po chwili zniknął na rufie.
Nadbudówka, zwana też pomieszczeniem socjalnym, czyli kuchnią i sypialnią w jednym, składała się z dwóch pomieszczeń; mesy – obskurnej kanciapy umeblowanej czterema krzesłami, stalowym stołem i szafkami BHP, oraz pozbawionego okien pomieszczenia sypialni – kajuty, z czterema kojami wyciąganymi ze ścian. Śmierdziało świeżą farbą i stęchlizną. Rzuciłem worek na górną koję – próbę zajęcia którejś z niższych uznano by za pogwałcenie wodnych obyczajów, a tego chciałem uniknąć. Wyszedłem na pokład.
Na skraju nabrzeża pojawił się bosman. Szedł, mamrocząc pod nosem, machnął ręką, jakby odganiał coś od siebie.
– Panie Hryciuk!
Zauważył mnie, uniósł na potwierdzenie rękę i wskoczył na pokład od strony dziobu. Szedł w moją stronę, ale zwolnił, przypatrując się czemuś ponad moją głową. Odwróciłem się. W drzwiach sterówki zobaczyłem kapitana. Patrzył na Hryciuka. Stali, przypatrując się sobie nawzajem, kapitan nieruchomy, bosman wyraźnie czymś przestraszony. Jak dwa kocury na jednej gałęzi. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu bosman poruszył się i powoli, z ociąganiem, niemal prężąc grzbiet, podszedł do mnie. Nadal zerkał w górę.
– Coś się stało? – zainteresowałem się.
– Nie, skądże znowu – zaprzeczył, uśmiechając się niepewnie. – To kierownik? – upewnił się.
– Tak, kapitan Listkiewicz. Podobno się znacie.
Spojrzał na mnie, jakbym opowiedział niezrozumiały żart.
– Tak mówił?
Pokiwałem głową.
Listkiewicz zszedł na dół. Przywitali się, bosman rzucił jakiś dowcip o starych wilkach morskich, kapitan zadowolony pomruczał coś pod nosem, pozornie wszystko było w porządku. Jednak zmieniło się zachowanie Hryciuka. O ile do tej pory robił wrażenie ożywionego, rozbieganego człowieka-orkiestrę, o tyle teraz uspokoił się i w jakiś sposób zdyscyplinował. Wyczuwałem w nim wewnętrzne przyczajenie i niepokój. Zamiast miotać się jak dotąd po pokładzie i nabrzeżu, klnąc na wszystko w zasięgu wzroku, teraz kręcił się wokół Listkiewicza, niemal ocierając się o jego nogi i z zainteresowaniem wsłuchując się w każde kapitańskie słowo. Łazili po pokładzie, robiąc oględziny sprzętu i ustalając, co jest do zrobienia w ciągu najbliższych dni. Pan i sługa. Duży z małym, obiegającym go niczym satelita.
Kapitan podszedł do mnie, uwalniając się od towarzysza.
– Dlaczego dokonano załadunku bez mojej obecności? – Jego twarz jeszcze bardziej przypominała maskę.
Wzruszyłem ramionami.
– To decyzja zarządu firmy.
– Kurtza?
– Wydaje mi się, że tylko on tu decyduje
Bladoniebieskie oczy zapadły się głębiej. Lekko poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Podniósł czerwoną walizkę i wszedł do mesy. Poszedłem za nim. Stanął, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Warunki iście spartańskie.
– Nie spodziewałem się niczego innego.
Ton jego głosu podpowiedział mi, że historia z załadunkiem może odbić się na naszych relacjach.
– W związku z tym, że nie widzę tu dla pana innego zajęcia, obejmie pan stanowisko kuka. Zajmie się pan przygotowywaniem posiłków i aprowizacją.
– Wydaje mi się, że umowa o pracę i moje kwalifikacje nie za bardzo odpowiadają temu stanowisku.
Nie odpowiedział. Otworzył jedną z szafek i wskazał granatowe worki.
– To są śpiwory i pościel. Niech pan weźmie także resztę naczyń i sztućce. Do pana zadań należy również utrzymanie porządku w mesie i wszystkich pomieszczeniach socjalnych.
Nawet nie próbował stwarzać pozorów, że mówi do mnie. Ostatni raz rzucił okiem na pomieszczenie i wyszedł.
Usiadłem na koi i zaśmiałem się sam do siebie. Ładnie. Po trzydziestu minutach pracy jako agent handlowy i spedycyjny awansowałem na skrzyżowanie majtka pokładowego z kucharzem. Chciałem – to mam. Już miałem ruszyć za nim, na zewnątrz, już nawet napłynęły zdania, które wypowiem za chwilę, wykrzyczę mu w twarz.
Coś mnie zatrzymało. Wstałem i zacząłem rozpakowywać swoje graty.
•
Bosman słowem nie skomentował mojej nowej funkcji. Pewnie niczego innego się nie spodziewał. Robiłem porządki w mesie, a on rozsiadł się przy stole, zapalił papierosa i gapił się przez okno, trąc ręką kolano. Raptem się ocknął.
– No to będzie wesoło. – Spojrzał na mnie, kiwając głową. – Będzie też ciekawie – dodał. Wyraźnie liczył na moje zainteresowanie. Nie mogłem go zawieść.
– Dlaczego będzie ciekawie?
– A… takie tam. – Machnął ręką, uśmiechając się. – Stare dzieje, za dużo by gadać.
– Jak tak pan zaczyna, to warto by skończyć.
Na pokładzie zadudniły kroki i usłyszeliśmy głos kapitana. Hryciuk zdusił papierosa w popielniczce i wyszedł na zewnątrz. Skończyłem układanie garów i nie miałem nic innego do roboty, wyszedłem więc za nim.
Zza sterty palet wytoczyło się, pyrkając, zdezelowane białe cinquecento. Samochód przejechał wzdłuż burty i zatrzymał się przy nas. Wysiadł z niego drobny jegomość, popatrzył na barkę i kiwnięciem głowy potwierdził samemu sobie, że o ten statek chodzi. Zauważył nas i spochmurniał.
– Cześć, marynarze – zaskrzeczał. – Szukam Marlowskiego.
– To ja – odezwałem się. Zszedłem na brzeg.
– Reszta kwitów na statek. – Podał mi zieloną, tekturową teczkę. – Fiedler jestem.
Otworzyłem teczkę i przejrzałem zawartość, bardziej dla zachowania pozorów niż z autentycznego zainteresowania. Fiedler stał niepewnie, zerkając to na mnie, to na Hryciuka opartego o burtę i przyglądającego się nam z jawnym zainteresowaniem.
– Płyniecie dzisiaj?
– Tak.
Podpisałem potwierdzenie odbioru dokumentów.
– Fajna łajba, barka motorowa. Dobra na rzekę.
– Podobno. Nie znam się na tym. – Zwróciłem mu teczkę.
– Powodzenia.
– Nie dziękuję.
Podreptał w miejscu, nie mając zamiaru się ruszyć. W końcu odezwał się półszeptem:
– Uważaj. Naprawdę bardzo uważaj.
– Na co? – Zdziwiłem się.
Nie odpowiedział. Natychmiast wsiadł do samochodu, zamykając drzwi z trzaskiem, jakby upewniając się, że nikt ich nie zdoła otworzyć.
– Co on gadał? – usłyszałem z tyłu zaciekawiony głos bosmana.
– A nic tam. Statek mu się podobał. – Odprowadziłem wzrokiem odjeżdżający samochód.
Hryciuk prychnął lekceważąco i zaczął zwijać jakąś linę leżącą na pokładzie.
– Wypływamy, panie bosman – krzyknąłem. – Już jesteśmy spóźnieni. Kurtz chciał, byśmy wypłynęli o trzeciej.
– Wiesz, co ci powiem – przerwał zwijanie. – W piątek się nie wypływa. Taka stara zasada. Nikt nie wypływa w piątek. Nie podoba mi się to.
– To niech pan zgłosi to kapitanowi.
Spojrzał na mnie niechętnie, ale się nie odezwał. Uznał, że nie ma z kim i o czym gadać.
Po godzinie ruszyły silniki. Najpierw prawy, po chwili lewy. Cała łajba wpadła w wibracje, nawet powierzchnia wody w kanale drgała miarowo. Spłoszone kaczki wyleciały z kępy wierzb przed dziobem. Zdjęliśmy cumy i szpringi, rzuciliśmy je na pokład i sklarowaliśmy. Kadłub drgnął. Wciągnąłem trapy. Kapitan wyszedł na pokład, ocenił zaawansowanie prac i wrócił do sterówki. Dziób barki odszedł od betonowego nabrzeża. Drgania pokładu nasiliły się i raptem ustały. Statek ruszył do przodu, ku wyjściu na rzekę.
Płynęliśmy wzdłuż nabrzeża zastawionego kontenerami, stertami złomu, hałdami węgla i piasku i walającymi się wszędzie paletami. Przy końcu kanału statek zwolnił i zaczął skręcać w prawo. Gdy minął połową długości znak nawigacyjny na końcu nabrzeża, nagle przyspieszył, odrzucając mnie w bok. Kapitan wyprowadził barkę na rzekę. Obejrzałem się za siebie. Barak biura spółki z rzeki wyglądał jak brunatna gąsienica, przed wejściem stało białe cinquecento. Płynęliśmy na pełnym gazie, mijając tereny portowe, przystanie, ogródki działkowe i zaniedbane, zdegenerowane przedmieścia Szczecina. Po półgodzinie doszliśmy do głównego toru wodnego. Rozpoczęliśmy rejs. Rejs do jądra ciemności.
•
Rzeka zmieniała się. Zniknęły resztki zabudowań, ustępując zwartym szpalerom wierzb przeplatanych podmokłymi trzcinowiskami i łęgowym lasem. Czasami brzeg cofał się zarośniętymi wylotami kanałów, prowadząc wzrok gdzieś w głąb bagnistego obszaru otaczającego rzekę. Koryto rzeki było proste, szerokie, a żywopłoty wierzb umacniających brzegi i narzut z kamienia sprawiały wrażenie wygodnego, bezpiecznego traktu. Barka sunęła spokojnie i szybko. Listkiewicz wykorzystał szerokość toru wodnego i względne bezpieczeństwo żeglugi, płynąc maksymalną mocą silników. Prędkość i zwrotność były zaletami łajby, ale ujawniły się także jej wady. Małe zanurzenie i niemal płaskie dno powodowały niestabilne zachowanie się na fali wywołanej przez inne jednostki, dochodziły do tego wibracje kadłuba i smród spalin diesla. Zacząłem liczyć napotykane barki i zestawy pchane, po jedenastej mijance zacząłem wymiotować. Znudzony jazdą bosman ożywił się. Zadowolony, udzielał mi rad, w jaki sposób powinienem wymiotować, kpiąc w żywe oczy i ciesząc się z niespodziewanego ubawu. Nic chyba nie mogło mu tak poprawić humoru jak mój widok – rzygającego i żałosnego. Moje kłopoty żołądkowe potraktował jako osobistą zemstę. Nie do końca wiedziałem za co.
•
Zbliżał się wieczór. Ruch na rzece ustał. Siedziałem na dziobie oparty o klapę czegoś, co Listkiewicz nazwał forpikiem, i paliłem skręta, przyglądając się stadom łysek i krzyżówek wiercących się przy brzegu. Obejrzałem się do tyłu. Niebieskawa postać sterczała na mostku, wpatrując się w dal rzecznego horyzontu. Przypominał muminkowego hatifnata, skupionego na horyzoncie, pędzącego bez celu, pewnego, co tam zastanie. Hryciuk esemesował zajadle, w skupieniu, z wywalonym jęzorem wbijając kolejne klawisze i mrucząc tekst do siebie. Wydmuchiwałem dym, obserwując, jak rozpada się na wietrze.
Śledząc lot wyjątkowo kształtnej smugi, zauważyłem słup. Żółto-czarno-czerwony słup graniczny z godłem i napisem – BUNDESREPUBLIK DEUTSCHLAND. Płynęliśmy granicznym odcinkiem Odry, prawa strona Niemcy, lewa Polska. Obie identyczne. Kaczki i łyski też nie widziały różnic, przelatując i przebiegając z prawa na lewo.
Brzeg obniżył się, tworząc piaszczystą, długą na kilkanaście metrów plażę, ujętą w dwie ostrogi z kamiennego narzutu. Kilka kroków od wody stało dwóch zblazowanych kolesiów ubranych w zielonkawe mundury i obojętnie przyglądało się nam, paląc papierosy i opędzając się przed komarami. Grencszuce, krajobraz po Schengen. Pomachałem im ręką. Odpowiedzieli z pewnym oporem, niezdarnie, nieprzygotowani na ten gest.
Przypomniała mi się babcia Mathilde. Zmarła, gdy miałem osiem lat. Zapamiętałem ją jednym jedynym obrazem, stojącą przed swym domem w Karsiborze. Wysoka starsza pani, zawsze z pewną dystynkcją, zawsze przepraszająco uśmiechnięta. Ściska w ręku jakąś książkę. Przy jej nodze stoi pies Lupus. W tle skrada się kotka Luna. To wszystko. Nie zapamiętałem jej głosu, koloru oczu, zapachu czy dotyku.
Był marcowy, zimny poranek. Wstała, nakarmiła dziecko, doglądnęła resztki swego żywego dobytku, na który składały się dwie kury i kaczka, wyszła na podwórko. Znalazła się w innym kraju, kulturze i wyznaniu.
Mama opowiadała mi, że Mathilde wierzyła w duchy. Była przekonana, że okolicę zamieszkują tłumy niewidzialnych stworów, kryjących się po najbardziej odludnych i niedostępnych kątach. Podobno wtedy, wychodząc przed dom, Mathilde zobaczyła na własne oczy to, w co do tej pory wierzyła. Watahy topielic, strzyg, południc, światowidów, trygławów i mokoszy wylazły z wody, bagien i ziemi, gdzie siedziały zepchnięte przez niemieckie chrześcijaństwo. Widziała też, jak wielką falą płynęła inna, obca kultura, z inną poezją, inną historią i językiem.
Przetrwała najtrudniejsze powojenne lata, samotnie wychowując dziecko. Nigdy nie wyszła za mąż, mimo że zwiększało to szanse na asymilację i akceptację przez Polaków. O mężu Mathilde, a ojcu mojej mamy krążyły legendy. Raz był esesmanem, potem oficerem wermachtu, niemieckim szpiegiem. Moje dociekania co do dziadka mama zawsze ucinała, opowiadając co rusz inną historię – sugerując się zapewne krążącymi plotkami; a to, że zmarł na tyfus, innym razem, że zginął w obozie, może na froncie.
•
Moje wspominki o babci przerwała dyskusja prowadzona przy sterówce. Listkiewicz i Hryciuk kłócili się. Przedmiotem sporu było miejsce noclegu – zbliżał się wieczór i należało pomyśleć o kotwicowisku lub miejscu do cumowania. Kapitan chciał stawać już teraz, bosman wył o porcie w Osinowie i jego atrakcjach.
– Do Osinowa jest ze dwadzieścia kilometrów – syczał kapitan. – To niemożliwe, panie Hryciuk. Czy pan to w końcu przyjmie do wiadomości?
– Dlaczego niemożliwe? Dlaczego niemożliwe? To tylko ze dwie godzinki!
– Po co?
– Jak to po co. Mamy stać w krzakach jak dziady, skoro można elegancko siedzieć w porcie? – zaperzył się bosman. – Sklepy, knajpy i takie tam nie liczą się? – krzyknął w moim kierunku.
– Jeśli jest pan głodny, oddam panu własne kanapki – zakpił kapitan. – Moja decyzja jest nieodwołalna, stajemy tutaj.
Czekałem, aż Hryciuk rzuci „mam w dupie twoje kanapki”, ale nic nie odpowiedział. Koci urok i taktyka nie wyparowały mu z głowy tak szybko, jak myślałem, spojrzał na kapitana nieźle wypracowanym wzrokiem pełnym pogardy i niechęci, zamruczał coś i zszedł do maszynowni.
Kapitan obrócił się w moją stronę, spodziewał się ataku. Wzruszyłem ramionami.
– Niech pan tak na mnie nie patrzy. Mnie to obojętne, czy będę stał w jednych czy drugich chaszczach.
Patrzył przez chwilę nieprzytomnie, to na mnie, to na dach mesy, ale dał sobie spokój i zajął się sterem.
•
Zacumowaliśmy u wylotu jakiegoś kanału czy starorzecza. Wspólnie z bosmanem zrzuciliśmy kotwice z dziobu, a następnie z rufy. Kapitan wyłączył maszyny, ale nie wyszedł ze sterówki.
– Widziałeś pojebanego chuja – głośny szept bosmana rozchodził się po kanale. Siedzieliśmy na dziobie, paląc moje skręty. – Pojeb woli kiblować w tej dupie, niż elegancko stać jak ludzie w porciku. Chłopie – zaciągnął się papierosem. – Mówię ci, przejście graniczne Francja elegancja. Sklepy, bar. – Uniósł do góry ręce w geście, który miał oddać dobra wszelakie znajdujące się w Osinowie. – Teraz by my żarli kurczaki z rożna.
Na myśl o kurczakach zrobiło mi się niedobrze z głodu. Od popołudnia miałem w gębie tylko chińską zupkę, zjedzoną krótko po wypłynięciu. W myślach dokonałem przeglądu tego, co miałem do żarcia. Nie było tego wiele. Może faktycznie należało przyłączyć się do bosmana i wymóc te parę kilometrów po ciemku?
Hryciuk poczłapał do kibla z zapasem moich skrętów, ja poszedłem zalać ostatnie zupki. W mesie zastałem kapitana. Siedział odwrócony tyłem do wejścia i popijał herbatę.
– Wstawić wodę? – zapytałem.
– Tak, proszę.
– Herbatę?
– Nie, dziękuję, właśnie piję.
Spojrzał na mnie, ale szybko odwrócił wzrok. Później często łapałem go na tym, że ukradkiem mi się przygląda. Siedzieliśmy, wpatrując się w emaliowany czajnik szumiący na kocherze. Modliłem się o powrót Hryciuka ze sracza, ale on pewnie nie miał zamiaru gadać z kapitanem. Chcąc przerwać ciszę, zacząłem podpytywać Listkiewicza.
– Mam pytanie. O której jutro wypływamy?
Patrzył na mnie, jakbym był gadającym sprzętem AGD. Zawahał się, ale odpowiedział.
– O szóstej. Płyniemy po czternaście godzin na dobę.
– Zdążymy? – zapytałem i natychmiast pożałowałem. Tym razem patrzył na mnie jak czapla, która dojrzała coś w błocie.
– Raczej tak. Chociaż jako agent i… opiekun frachtu powinien pan wiedzieć, że termin dotarcia do celu zależy od kilku niezależnych ode mnie czynników. Jednym z nich jest stan wody.
– Ustaliłem z panem Kurtzem, że dotrzemy w siedem, maksymalnie osiem dni.
– Ustalać możecie sobie wszystko, ale nie terminy i warunki pływania na rzekach, zwłaszcza na tej trasie. Osobiście umawiałem się na przeprowadzenie barki pod Burzenin z przeładunkiem na Jeziorsku. Zapory nie przepłyniemy. Terminu nie określałem.
Zaczął bawić się okularami, kręcąc nimi ołówkiem na blacie stołu. Zawsze miał przy sobie okulary, ale ich nie nosił.
– Czyli kiedy właściwie dopłyniemy? – zaniepokoiłem się
– Sądzę, że zgodnie z planem. Będziemy płynęli na fali wysokiej wody, co ma szczególne znaczenie powyżej Konina. Zresztą – westchnął. – Co będzie powyżej Konina, tego nikt nie wie. Teraz idzie duży zrzut wody, ale możliwe, że zakończymy tam trasę i będzie pan musiał uruchamiać plan B.
– Nie mam planu B.
Pokiwał głową. – Zdarza się.
– Bosman twierdzi, że tam w ogóle nie da się płynąć.
– To idiota, do opinii i opowieści tego człowieka należy podchodzić ze sporym dystansem. Poza tym posiada nikłe doświadczenie w pływaniu po rzekach. Z tego co wiem – dodał.
– Nie pływał tam?
– Do Kostrzyna i z powrotem. Całe jego pływanie. Mam jedno pytanie. – Poprawił się na krześle. – Wie pan, dokąd płyniemy?
Tu mnie złapał. Faktycznie, jestem chyba kompletnym idiotą, zapomniałem dopytać Kurtza czy choćby spojrzeć w kwity.
– Nieee… no pewnie, że wiem.
Nie uwierzył.
– Ale papiery jakieś pan ma, co? – Uniósł brwi.
– Wszystko mam.
– Nie wątpię. – Wychylił zawartość kubka jednym haustem. Postawił czerwony poobijany kubek przed sobą i zaczął mi się przeglądać.
– Pan mnie zastanawia. Po co się pan wepchnął w tę eskapadę?
– Po to, co pan – dla pieniędzy.
– Pieniądze. No tak. – Wstał i zaczął grzebać w swoich rzeczach wyrzuconych z czerwonej walizki. Z bocznej kieszeni wyjął jakąś książkę i wyszedł z mesy.
Wyciągnąłem bibułki i tytoń, skręciłem papierosa. Postanowiłem przejść się po pokładzie.
•
Było już po dziesiątej i ledwo można było rozpoznać kształty barki. Światło pozycyjne świeciło z poświatą wieczornej mgły. Listkiewicz siedział w sterówce i coś pisał, Hryciuka nadal nie było. Zapaliłem papierosa. Znad rzeki powiał wiatr, niosąc zapach wody, błota i świeżej zieleni. Wzdrygnąłem się z zimna. Rzeka płynęła powoli, dostojnie. Na jej powierzchni nie było choćby jednego wiru, zmarszczki. Bakelitowa wstęga oddzielająca dwa państwa i dwa światy. Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, że jest granicą i z pełną świadomością wykonywała swoje zadanie. Przed oczyma stanęła mi babcia. Z kotem, psem, lipą i przepraszającym uśmiechem. Spojrzałem na drugi brzeg, niknący w gęstej mgle ciągnącej z dołu rzeki. Przypomniałem sobie dziadka.
Niemcy w sierpniu 1990. My, pędzący polonezem 1500 na spotkanie rodzinne w Jever. Jever – ceglane, czyste, schludne jak z opowieści dla maluchów. Kombinacja białych okien, czerwieni ceramiki i szarości trzcinowych strzech. Porządek i czystość raziły i powodowały odruch protestu. W porównaniu z brudem i rozmemłaniem Polski wszystko wydawało się nierzeczywiste i sztuczne.
Nasza rodzina, przyszywana niemiecka rodzina. Banda kompletnie niezainteresowanych nami gamoni. Patrzyli na nas ze znudzeniem i odrazą, nie siląc się na grzeczność czy konwenanse. A w środku tego Brigit, miła, wesoła, przepraszająca, na każdym kroku podkreślająca swe fryzyjskie, nie niemieckie pochodzenie. Było jej wstyd za swe dzieci, z obrzydzeniem komentujące nasze zachowanie, i pewnie za nas, oszołomionych Zachodem, niezdarnych, ledwie cywilizowanych. Poza nią nikt nie chciał z nami gadać. Nawet nowo odnaleziony dziadek nie bardzo miał ochotę na rozmowę ze swą rodzoną córką, której nigdy wcześniej nie widział na oczy i o której istnieniu dowiedział się przed paroma laty. Przecież zdawał sobie sprawę, że ta kobieta oczekuje najmniejszego choćby gestu z jego strony, akceptacji, uśmiechu – czegokolwiek. Starszy siwy pan z wymodelowaną bródką, dwurzędową marynarką ze złotymi guzikami i czapką rybakówką, robiący za wilka morskiego. Cały nasz pobyt przesiedział przed wygasłym kominkiem – widać nie byliśmy na tyle ważni, by w nim rozpalić – zagryzając równie wygasłą fajkę, mrucząc co chwilę coś do siebie i raz po raz przywołując na słowo Brigit. Gardził nami, jak reszta. Córkę odnalezioną po pięćdziesięciu latach poklepał po policzku i odesłał do stołu. Ojcu nie podał nawet ręki. Mną był zdziwiony. Byłem bardzo podobny do niego. Zaskoczony tym, przyglądał mi się przez cały pierwszy dzień, szwargocąc coś na boku. Brigit przekazała mi później jego uwagi; że jestem „strasznie” interesującym młodym człowiekiem i jest we mnie siła, której nie ma w jego niemieckich wnukach. Byłem Polakiem, tak jak jego nowa córka i nowy zięć, i było to wszystko, na co mógł się zdobyć.
Spotkanie zorganizowała Brigit – druga żona Jensa, męża Mathilde, czyli mojej babci. Już w latach siedemdziesiątych odnalazła babcię przez znajomych ze Świdwina, którzy wyjechali do Niemiec na pochodzenie. Zorientowała się, że pozostawienie babci w Karsiborze z jednej strony i brak prób odnalezienia męża z drugiej było celowe i w pełni świadome. Rozwód przez wojnę. Takie rzeczy się zdarzały. Jensa o odnalezieniu Mathilde poinformowała dopiero po jej śmierci. Może miała w tym jakiś własny cel, może uszanowała decyzję obydwojga – nie wiadomo. Nigdy tego głośno nie powiedziała. Nawet mamie.
Jens, mój nowy dziadek, nigdy nie dostał się do niewoli. Gdy skończyła się ropa i akumulatory w kutrze torpedowym, którym pływał, rzucił grata gdzieś u wybrzeży Danii i przemelinował się do końca 1945 roku. Potem jak gdyby nigdy nic zameldował się w Jever jako wypędzony z Prus, którym w istocie był, i rozpoczął nowe, szczęśliwe życie pod zmienionym nazwiskiem. Babci nigdy nie szukał. Brigit korespondowała z Mathilde do jej śmierci; nie była jednak na pogrzebie babci, ale przyjechała rok czy dwa później. Przypominała nieco babcię; wysoka, postawna blondynka z grubymi łydkami i szerokimi biodrami, o twarzy z dziewiętnastowiecznych rycin. Słała nam paczki na każde święta, pełne kawy, żelków Haribo, gum do żucia, czekolad z orzechami laskowymi, kremów dla mamy i Old Spice’a dla ojca. Dla dziesięciolatka takiego jak ja była boginią. I prawdziwym Świętym Mikołajem.
•
Mocniej powiało z dołu rzeki. Pstryknąłem peta do wody. Przeleciał kilka metrów i z cichym syknięciem zgasł. Od strony dziobu usłyszałem odgłosy kroków i w bladej poświacie zamajaczyła postać bosmana.
– Gdzie ten debil? – zacharczał. Był podpity.
– Kapitan?
– Kapitan? – Zachwiał się i w ostatniej chwili złapał za żurawik podtrzymujący łódkę.
Zaciągnął się papierosem. – Chuj z niego, nie kapitan. Pierwszy oficer był z niego, nic więcej.
– Pierwszy?
– Ta – zasapał. – Miał już awans, ale go wyjebali.
– Wyjebali? Za co? – zainteresowałem się.
Popatrzył na mnie z demonstracyjną ostrożnością. Stwierdził oficjalnie, że budzę zaufanie, więc ciągnął dalej.
– Sfiksował na pewnym rejsie.
– I co? – zachęcałem go.
– I nic, zapakowali go do Kocborowa, odsiedział rok i jak wrócił, zabrali mu pływanie w peżetemie i tak się teraz tuła. A to tutaj – machnął ręką, próbując ogarnąć całą barkę – to jego koniec.
Postanowiłem wyciągnąć z niego coś więcej na temat Listkiewicza. Może się przydać.
– Pływał pan z nim?
Patrzył w bok. Przez chwilę myślałem, że nie dosłyszał pytania, ale odpowiedział wreszcie, z ociąganiem.
– Raz.
– Daleko?
Znowu wahanie.
– Daleko.
Zaczął się trząść z zimna. Światło w sterówce zgasło i usłyszeliśmy odgłos kroków na schodkach.
– Idę się wyrzygać. Gdyby co, nie widziałeś mnie.
Kiwając się, poczłapał na dziób. Zniknął w mroku, by pojawić się na moment w białej poświacie na dziobie.
Zza nadbudówki wyszedł kapitan. Był w dobrym humorze i podśpiewywał coś sobie pod nosem.
– Piękna noc, panie Michale – wyszczerzył zęby.
– Chyba pan żartuje. Cholernie zimno jak na maj.
– To niech się pan ciepło ubiera, bo mi się pan tu jeszcze rozchoruje – rzucił wesoło. – Wejdziemy? – Wskazał ręką drzwi mesy.
Kapitan zapalił lampkę na stole i zgasił główne, żółtawe światło czterowatowej żarówki. Zaczął się rozbierać, najwyraźniej szykował się do spania. Zniknął w toalecie, skąd doszły mnie odgłos lejącej się z kranu wody i temat z „Bolera”. Wyszedł po piętnastu minutach, kiwnięciem głowy pozwalając na skorzystanie z łazienki. Hierarchia obowiązuje.
Umyłem się po bożemu, w ciepławej cieczy śmierdzącej rdzą – twarz, ręce, zęby. Kończąc, miałem wrażenie, że jestem bardziej brudny, niż byłem przed myciem. Gdy wyszedłem, kapitan…
.
.
.
(fragment)