Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeka złodziei - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Rzeka złodziei - ebook

Są kradzieże, za które nie sposób zadośćuczynić

Michael Crummey, autor głośnych powieści Dostatek, Pobojowisko i Sweetland, w Rzece złodziei przenosi czytelników na północno-wschodnią Nową Fundlandię, ukazując ją w czasach, gdy o przetrwanie walczyła tam garstka rybaków i traperów żyjących w bliskim sąsiedztwie Beothuków – rdzennych mieszkańców wyspy.

Druga dekada XIX wieku. Mieszkający w głuszy osadnicy od wielu dziesięcioleci sami stanowią prawo na zajętych przez siebie terenach, na własną rękę rozprawiając się z „Czerwonymi Indianami”. Ci, spychani w głąb lądu przez Europejczyjków, nieudolnie stawiają opór, atakując białych, którzy nie pozostają im dłużni. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy wiedziony nadzieją na zażegnanie konfliktu gubernator wysyła na wybrzeże oficera marynarki wojennej Davida Buchana, mającego wyegzekwować przestrzeganie prawa i zorganizować pokojową ekspedycję na terytorium Indian. Oficer werbuje do pomocy Johna Peytona Seniora – najbardziej wpływowego osadnika nad całą zatoką Exploits – oraz jego syna, zmagającego się z niechęcią do ojca i rywalizującego z nim o względy kobiety, której przyszło wieść życie w ich domu. Mężczyźni nawet nie podejrzewają, w jak wielkim stopniu tragiczne zakończenie wyprawy wpłynie na losy jej uczestników oraz mieszkańców wybrzeża

 

Crummey jak zwykle zapełnia karty książki ludźmi z charakterem. Twardzi i zawzięci osadnicy znad zatoki Exploits – podobnie jak bohaterowie Dostatku – tłumią w sobie pragnienia, nienazwane uczucia czy wspomnienia dawnych zranień, które krystalizując w niemal zupełnej izolacji, sprawiają, że każde wypowiedziane przez nich słowo nabiera ogromnej doniosłości, a pozornie błahy konflikt może zaważyć na życiu człowieka. Rzeka złodziei to także nawiązująca do najlepszych północnoamerykańskich tradycji literackich kronika podboju dziewiczego lądu, który swoim czystym pięknem wynagradza mieszkańcom trudy prostego, surowego życia.

 

Rzekę złodziei pamięta się długo po zamknięciu ostatniej strony” Washington Post

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-943523-4-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W na­szych opra­co­wa­niach hi­sto­rycz­nych i in­nych pu­bli­ka­cjach po­ja­wia­ją się od cza­su do cza­su róż­no­ra­kie opi­sy ni­niej­sze­go wy­da­rze­nia. Re­la­cje te cha­rak­te­ry­zu­ją jed­nak licz­ne roz­bież­no­ści, wolę więc przed­sta­wić tę opo­wieść tak, jak za­sły­sza­łem ją z ust sa­me­go świę­tej pa­mię­ci Joh­na Pey­to­na, sę­dzie­go po­ko­ju z Twil­lin­ga­te, któ­ry to wła­śnie do­ko­nał poj­ma­nia ko­bie­ty z ple­mie­nia Be­othu­ków.

– Ja­mes P. How­ley, The Be­othuks or Red In­dians, 1915Je­zio­ro

PIĘĆ

Wa­run­ki pa­nu­ją­ce na rze­ce były wręcz ide­al­ne do wę­drów­ki – pew­ny lód, sprzy­ja­ją­ca po­go­da. Szło ich ra­zem ośmiu: Pey­ton i John Se­nior, Rich­mond, Tay­lor i Re­il­ly, Mat­thew Hu­gh­ster i Wil­liam Cull – pra­wie do­rów­nu­ją­cy wie­kiem Joh­no­wi Se­nio­ro­wi – a do tego mło­dzik, Mi­cha­el Shar­pe. Wy­cho­dzi­li o wscho­dzie słoń­ca i za­trzy­my­wa­li się do­brze po zmro­ku, a bez wy­pa­ko­wa­nych sań, któ­re kie­dyś wle­kli pod górę z Bu­cha­nem, osią­ga­li zdu­mie­wa­ją­co do­bre tem­po, śred­nio po dwa­dzie­ścia mil dzien­nie. Czwar­te­go dnia do­tar­li pra­wie do Bad­ger Bay Bro­ok i zna­leź­li się o dzień dro­gi od je­zio­ra. W nocy wy­sta­wi­li war­ty, po dwóch uzbro­jo­nych męż­czyzn – pierw­szą ob­ję­li Tay­lor i Mi­cha­el Shar­pe. Po­zo­sta­li uło­ży­li się przy ogni­sku. Pey­ton le­żał bez­sen­nie, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie Tay­lo­ra z mło­dym Mi­cha­elem, do­pie­ro co przy­by­łym na wy­brze­że i zbyt zie­lo­nym, by pło­nąć12. Fa­cet opo­wia­dał mu hi­sto­rię o je­go­mo­ściu, któ­ry umarł z wy­czer­pa­nia w bur­de­lu po wy­pi­ciu szklan­ki wy­cią­gu z bo­brzych ge­ni­ta­liów.

12 Too gre­en to burn – no­wo­fun­dlandz­ki fra­ze­olo­gizm okre­śla­ją­cy oso­bę nie­do­świad­czo­ną, na­iw­ną.

Mi­cha­el Shar­pe po­wie­dział: – Od tego nie da się umrzeć.

W jego gło­sie nie było prze­ko­na­nia.

– A co taki szcza­wik może o tym wie­dzieć? – wy­śmiał go Tay­lor.

– Wiem to i owo.

Tay­lor zbył go prze­cią­głym, lek­ce­wa­żą­cym po­mru­kiem.

– Kie­dy tu przy­pły­ną­łem, by­łem nie­wie­le star­szy od cie­bie – po­wie­dział – ale nie by­łem na­wet w po­ło­wie tak nie­opie­rzo­ny.

– Na­jął cię pan Pey­ton? – spy­tał Shar­pe.

Tay­lor po­krę­cił gło­wą. – To Har­ry Mil­ler nas za­trud­nił. Mnie i Rich­mon­da.

Trzy ty­go­dnie po tym, jak John Se­nior od­sta­wił ich na Fogo Is­land, Tom Tay­lor po­ca­ło­wał swo­ją mło­dą żonę na po­że­gna­nie na scho­dach domu zi­mo­we­go Mil­le­ra. Ra­zem z Rich­mon­dem po­szli za Mil­le­rem w las – ob­cią­że­ni ple­ca­ka­mi wa­żą­cy­mi po osiem­dzie­siąt pięć ki­lo­gra­mów – by spę­dzić w te­re­nie swój pierw­szy se­zon jako tra­pe­rzy. Mie­li dwo­je sań, któ­re psy cią­gnę­ły po pierw­szym śnie­gu tej zimy. Cię­żar ła­dun­ku i cien­ki śnieg spra­wia­ły, że po­dróż była żmud­na. Nie­raz męż­czyź­ni mu­sie­li na zmia­nę zaj­mo­wać miej­sce psów w uprzę­żach, by prze­cią­gać sa­nie po nie­rów­nym lub nie­za­śnie­żo­nym te­re­nie.

Przez ko­lej­ne trzy mie­sią­ce sy­pia­li ra­zem w tra­per­skiej cha­cie pa­trząc, jak zima na­bie­ra roz­pę­du, a śnieg po­wo­li wy­peł­nia las ni­czym woda pod­no­szą­ca się w zen­zie nie­szczel­nej ło­dzi. Ozna­cza­li w te­re­nie swo­je szla­ki – dłu­gie, krzy­we szpry­chy roz­cho­dzą­ce się od osi, któ­rą sta­no­wi­ła cha­ta z bali. Po­tra­fi­li wy­cho­dzić w las na­wet na ty­dzień; przy­no­si­li z po­wro­tem bo­bry, lisy, kuny, a cza­sa­mi i wil­ka. Mil­ler uczył ich skó­ro­wać zwie­rzę­ta; od­dzie­lać cien­ką war­stwę tłusz­czu tak, by nie uszko­dzić fu­tra; przy­go­to­wy­wać z po­pio­łu i zwie­rzę­ce­go sa­dła sma­ro­wi­dło do gar­bo­wa­nia skór.

– A wi­dzia­łeś tam wte­dy wie­lu Czer­wo­nych? – spy­tał Mi­cha­el Shar­pe.

Tay­lor po­krę­cił gło­wą. – Nie, nie tam­tej zimy. Pierw­szych zo­ba­czy­łem wio­sną. Mil­ler ka­zał nam zbu­do­wać nowy jaz na rze­ce za Char­les Bro­ok.

Gdy tyl­ko lód pu­ścił na do­bre, Rich­mond z Tay­lo­rem za­czę­li wzno­sić za­po­rę z bali i ka­mie­ni na wą­skim, płyt­kim za­ko­lu rze­ki. Przez dwa ty­go­dnie pra­co­wa­li po pas w lo­do­wa­tej wo­dzie, ob­cią­ża­jąc ka­mie­nia­mi ramę ze świer­ko­wych pni, ma­ją­cą utwo­rzyć sto­pień na ca­łej sze­ro­ko­ści ko­ry­ta. Każ­de­go po­po­łu­dnia, gdy zdej­mo­wał prze­mo­czo­ne ubra­nia, sto­py miał bia­łe i bez czu­cia, a na po­marsz­czo­nej skó­rze ry­so­wa­ły się wzo­ry przy­wo­dzą­ce na myśl szron na szy­bie. Ob­kur­czo­na mosz­na przy­po­mi­na­ła cia­sną sko­ru­pę, a ją­dra cho­wa­ły się w głę­bi cia­ła, tak że mu­siał pal­ca­mi wy­py­chać je z po­wro­tem do wor­ka.

W dru­gim ty­go­dniu czerw­ca w górę po­to­ku pod­pły­nę­ło pię­ciu Be­othu­ków w kanu. Sio­bhan była w cha­cie, Rich­mond po­szedł do lasu, by ściąć bale na sto­jak do su­sze­nia sie­ci. Tay­lor stał w wo­dzie i dłu­bał u pod­sta­wy za­po­ry, a kie­dy wresz­cie za­uwa­żył In­dian, nie był w sta­nie stwier­dzić, od jak daw­na mu się przy­glą­da­ją. Wpa­try­wa­li się w nie­go w mil­cze­niu, sie­dząc w ło­dzi sto­ją­cej przy brze­gu. Znaj­do­wa­li się na tyle bli­sko, że mógł ich po­li­czyć i osza­co­wać ich wiek oraz tę­ży­znę.

Cał­kiem na­gle, jak­by na ja­kiś znak, któ­re­go on nie był w sta­nie roz­po­znać, pię­ciu męż­czyzn za­czę­ło krzy­czeć i po­trzą­sać wio­sła­mi, a może łu­ka­mi. Tay­lor po­śli­zgnął się na mo­krych ka­mie­niach, a gdy sta­nął z po­wro­tem na nogi, ze­szczał się przez spodnie do po­to­ku, wciąż sły­sząc dzi­kie wrza­ski. W koń­cu rzu­cił się do uciecz­ki w po­przek nur­tu i na czwo­ra­kach wdra­pał się na brzeg. Po­gnał do cha­ty, drąc się nie­prze­rwa­nie i wy­chla­pu­jąc z bu­tów i zza pasa pió­ro­pu­sze wody. Za­wo­łał do żony, żeby zo­sta­ła w środ­ku, po czym wy­biegł za próg z ro­giem na proch i jed­no­strza­ło­wą strzel­bą, któ­rej wi­dok skło­nił Be­othu­ków do od­wro­tu, cho­ciaż spły­wa­jąc z nur­tem ku oce­ano­wi, wciąż nie prze­sta­wa­li krzy­czeć. Tay­lor po­gu­bił więk­szość śru­tu, któ­ry za­mie­rzał wsy­pać do lufy. Trząsł się tak wście­kle, że nie był w sta­nie utrzy­mać rogu nie­ru­cho­mo i na­sy­pać pro­chu. Kie­dy ode­rwał się od swo­ich nie­zdar­nych prób na­ła­do­wa­nia bro­ni, stwier­dził, że In­dia­nie zdą­ży­li już znik­nąć za za­krę­tem rze­ki. Ze wstrę­tem ci­snął strzel­bę na zie­mię. Klął na drze­wa, cho­dząc w tę i z po­wro­tem. Kop­nia­kiem po­słał róg do rze­ki, a po chwi­li, po­mstu­jąc nie­prze­rwa­nie, wszedł do wody, żeby go wy­ło­wić.

Tay­lor zer­k­nął na twarz Shar­pe’a. Mło­dzian po­krę­cił gło­wą.

– Ze­szcza­łeś się w ga­cie, To­mie Tay­lor? – spy­tał. Wy­da­wał się głę­bo­ko za­wie­dzio­ny.

– Ow­szem, do­kład­nie to zro­bi­łem – przy­tak­nął Tay­lor. – A tego wła­śnie lata za­mor­do­wa­li Har­ry’ego Mil­le­ra, nie­ca­ły mie­siąc po tym, jak ja ich wi­dzia­łem.

Zna­leź­li jego cia­ło za cha­tą, na ścież­ce pro­wa­dzą­cej na po­la­nę, na któ­rej się zwy­kle za­ła­twiał. Tkwi­ło w nim kil­ka strzał, w ple­cach, ra­mio­nach, no­gach. Zie­mia w po­bli­żu zwłok upstrzo­na była świe­ży­mi śla­da­mi zwie­rząt, a tru­chło naj­wy­raź­niej ob­ja­da­ne było już od wie­lu dni; okrwa­wio­ne ubra­nia zo­sta­ły zdar­te z kor­pu­su. Wy­zie­ra­ły z nie­go sza­re ko­ści, po­zna­czo­ne śla­da­mi zę­bów. Z wierz­chu znik­nę­ła więk­szość mię­sa. – Nie wiem, czy war­to to w ogó­le za­ko­py­wać – po­wie­dział wte­dy Rich­mond.

Tay­lor na­chy­lił się do mło­dzi­ka. – Urżnę­li mu gło­wę, a resz­tę zo­sta­wi­li na pa­stwę pa­dli­no­żer­ców, ot co. To samo zro­bi­li z tam­ty­mi dwo­ma żoł­nie­rza­mi, kie­dy ostat­nio wy­bra­li­śmy się nad je­zio­ro.

Pey­ton usiadł na kocu. – To­mie Tay­lor, nie mie­szaj chło­pa­ko­wi w gło­wie.

– Le­piej, żeby wie­dział, z czym bę­dzie­my mie­li ju­tro do czy­nie­nia – to z ko­lei po­wie­dział Rich­mond. Wy­glą­da­ło na to, że nikt jesz­cze nie za­snął, a cały obóz przy­słu­chu­je się roz­mo­wie. – Nie ma po­wo­du, żeby ukry­wać przed nim praw­dę.

Ze spo­wi­te­go ciem­no­ścią za­kąt­ka, w któ­rym le­żał Re­il­ly, do­biegł chi­chot. – Do­brze po­wie­dzia­ne, Rich­mond. A może ty ze­chcesz zdra­dzić mu praw­dę o tym, jak wpa­dła w two­je łapy tam­ta in­diań­ska dziew­czyn­ka, któ­ra osta­tecz­nie wy­lą­do­wa­ła w Po­ole?

– Jaka dziew­czyn­ka? – spy­tał Shar­pe.

– Nie wty­kaj nosa w nie swo­je spra­wy, Re­il­ly – rzu­cił Rich­mond.

Tam­ci dwaj za­czę­li się ze sobą wy­kłó­cać, Pey­ton wrzesz­czał na nich bez skut­ku. W koń­cu John Se­nior pod­niósł się i wzniósł pi­sto­let w świe­tle ogni­ska. Trzy­mał go tak, do­pó­ki wszy­scy nie za­mil­kli, a wte­dy za­gro­ził: – Za­strze­lę pierw­sze­go, któ­ry przed świ­tem ode­zwie się choć sło­wem. – Po­wiódł wzro­kiem po krę­gu wpa­tru­ją­cych się w nie­go męż­czyzn. – Klnę się na Chry­stu­sa.

Wszy­scy uło­ży­li się z po­wro­tem na swo­ich po­sła­niach ze świer­czy­ny. Pey­ton na­krył gło­wę ko­cem. Kil­ka razy tej nocy za­sta­na­wiał się, czy nie sta­nąć przed oj­cem i nie po­wie­dzieć cze­goś, choć sło­wa.

***

Rich­mond w ogó­le nie my­ślał o tam­tej In­dian­ce od ostat­nie­go razu, gdy szli w górę rze­ki, a Pey­ton wspo­mniał Bu­cha­no­wi, że wi­dział ją w Po­ole. Przez ja­kiś czas le­żał, roz­my­śla­jąc ce­lo­wo o in­nych rze­czach, kie­dy jed­nak za­snął, za­czął śnić o tam­tym let­nim po­ran­ku, gdy wy­brał się na jed­ną z kil­ku pta­sich wy­se­pek na wy­brze­żu. O wscho­dzie słoń­ca po­wie­trze było przej­rzy­ste, na­to­miast kie­dy do­bi­jał do naj­bliż­szej wy­spy, jej brze­gi spo­wi­ja­ła już mgieł­ka. Ty­sią­ce pta­ków krą­ży­ły przy urwi­stych kli­fach, co chwi­lę nur­ku­jąc i wzla­tu­jąc zno­wu ni­czym mesz­ki drę­czą­ce sto­ic­ki pysk kro­wy. Wpły­nął we mgłę i po­wio­sło­wał wzdłuż skał. Ma­sko­nu­ry, bu­rzy­ki i nur­ni­ki tło­czy­ły się tak gę­sto na wo­dzie wo­kół ło­dzi, że miał wra­że­nie, iż mógł­by zejść na ląd po ich grzbie­tach.

W stro­me brze­gi wy­spy wci­na­ła się tyl­ko jed­na pla­ża, gdzie dało się wy­cią­gnąć łódź. Be­othu­ko­wie przy­pły­nę­li przed nim – cho­dzi­li już po kli­fach, zbie­ra­jąc jaja, a kanu le­ża­ło opar­te o sza­rą ska­łę. W pierw­szym od­ru­chu chciał za­wró­cić i po­pły­nąć na sta­ły ląd, zer­k­nął jed­nak na le­żą­cą w ło­dzi dłu­gą strzel­bę na kacz­ki – za­brał ją z my­ślą o po­lo­wa­niu na ptac­two – oraz musz­kiet, któ­ry za­wsze no­sił przy so­bie. Zga­dy­wał, że w jed­nym kanu nie mo­gło zmie­ścić się wię­cej niż sześć osób. Owi­nąw­szy dul­ki szma­ta­mi, po­wio­sło­wał ci­cho na pły­ci­znę i wy­sko­czył do się­ga­ją­cej mu do ko­lan wody. Zła­pał za cumę uwią­za­ną do dzio­bu i wy­cią­gnął skif na pla­żę. Po­nad wy­płasz­cze­niem rósł je­dy­ny las na wy­spie, Rich­mond ob­ró­cił więc łód­kę na bur­tę, dźwi­gnął ją na ple­cy i ukrył wśród drzew. Sam za­sa­dził się na tyle płyt­ko w za­gaj­ni­ku, by nie stra­cić z oczu kanu le­żą­ce­go na pla­ży. Na­ła­do­wał broń, nu­cąc pod no­sem ja­kąś po­zba­wio­ną me­lo­dii pio­sen­kę i zer­ka­jąc na pla­żę. Usiadł z musz­kie­tem na ko­la­nach, strzel­bę uło­żył so­bie u stóp i cze­kał, pod­czas gdy dzień stop­nio­wo wy­pa­lał mgłę.

Tay­lor wy­bu­dził go ze snu, trą­ca­jąc go w ra­mię czub­kiem buta. Rich­mond wyj­rzał spod koca i po­pa­trzył na gó­ru­ją­cą nad nim syl­wet­kę. Za­ję­ło mu to chwi­lę, nim po­jął, gdzie się znaj­du­je; za­nim umiej­sco­wił się na brze­gach rze­ki Explo­its, dzień dro­gi od je­zio­ra Czer­wo­nych In­dian. – Two­ja war­ta – po­wia­do­mił go Tay­lor, po czym od­wró­cił się, żeby obu­dzić Joh­na Pey­to­na.

– Zo­staw go – szep­nął Rich­mond. – Niech śpi.

Ci­snął do ognia na­rę­cze chru­stu, chcąc po­czuć szyb­ką falę cie­pła, i za­wie­sił nad pło­mie­niem czaj­nik z wodą na ku­bek her­ba­ty. Gme­rał pal­ca­mi w swo­jej bro­dzie, jak­by pró­bo­wał wy­łu­skać z niej tkwią­cy tam cią­gle tłu­sty osad mi­nio­ne­go snu.

Sio­stra wy­wie­sza­ła aku­rat po­ściel na sznur­kach przed do­mem nad rze­ką Toma Tay­lo­ra, gdy on przy­szedł z dziew­czyn­ką od stro­ny pla­ży. Po­wie­wał moc­ny, cie­pły wiatr; mo­kre pra­nie wy­dy­ma­ło się i strze­la­ło za jej ple­ca­mi. Po kla­mer­ki się­ga­ła do kie­sze­ni bia­łe­go far­tu­cha, trzy spo­śród nich mia­ła w ustach. Dłu­gie, ciem­ne wło­sy za­wią­za­ła w ku­cyk, ale cien­kie ko­smy­ki wy­su­nę­ły się ze wstąż­ki i trze­po­ta­ły jej wo­kół gło­wy, za­wie­wa­ły na twarz. Uj­rzaw­szy go, wy­ję­ła kla­mer­ki z ust i sta­nę­ła w miej­scu, przy­glą­da­jąc się, jak brat pod­cho­dzi tra­wia­stym zbo­czem na szczyt nie­wy­so­kie­go wzgó­rza. Obie­ma dłoń­mi od­gar­nę­ła wło­sy z oczu. Rich­mond niósł dziew­czyn­kę, nie­zgrab­nie przy­ci­ska­jąc ją do ra­mie­nia, jak­by osła­niał jej twarz przed wia­trem. Do­tarł­szy do sio­stry, wy­cią­gnął ku niej ręce, po­da­jąc jej zdu­mio­ne dziec­ko. – Pro­szę – po­wie­dział.

Wzię­ła dziew­czyn­kę, lecz ani na chwi­lę nie ode­rwa­ła wzro­ku od twa­rzy bra­ta.

– Od kie­dy ją zna­la­złem, na­wet nie pi­snę­ła – stwier­dził. – Na­tkną­łem się na nią na pta­sich wy­spach. – Ski­nął gło­wą w stro­nę oce­anu. – Zo­sta­wi­li ją tam samą jak pa­lec.

Sio­bhan po­pa­trzy­ła na małą.

– Gdzie Tom?

Wska­za­ła las za ich ple­ca­mi. – Po­szedł po tro­chę drew­na.

– Pew­nie umie­ra z gło­du – za­uwa­żył. – Znajdź jej coś do je­dze­nia, do­brze?

Kie­dy Rich­mond zna­lazł Tay­lo­ra i wró­cił z nim do domu, dziec­ko sie­dzia­ło już przy sto­le z za­wi­nię­tą w ście­recz­kę gar­ścią ro­dzyn­ków i ssa­ło je przez ma­te­riał. Wol­ną ręką przy­ci­ska­ło do pier­si drew­nia­ną fi­gur­kę, coś w ro­dza­ju lal­ki.

– Rany bo­skie – rzu­cił Tay­lor.

– Tom, mu­si­my ją za­brać do St. John’s.

Sio­bhan pa­trzy­ła to na Rich­mon­da, to na męża. Kil­ku­krot­nie zmie­rzyw­szy ich wzro­kiem, spy­ta­ła: – A cóż ta­kie­go za­mier­za­cie z nią tam zro­bić?

– Je­śli zdo­ła­my od­sta­wić ją do gu­ber­na­to­ra, do­sta­nie­my pięć­dzie­siąt fun­tów.

Tay­lor po­krę­cił gło­wą i spoj­rzał na swo­je sto­py, za­że­no­wa­ny tym, że szwa­gier po­wie­dział to tak otwar­cie. Po­mi­mo wie­lu lat prze­pra­co­wa­nych na dwo­rze Sio­bhan mia­ła twarz bia­łą jak mle­ko. Nie­bie­skie żyły na jej skro­niach za­tęt­ni­ły pul­sem. – I my­śli­cie, że gu­ber­na­tor wam uwie­rzy, że zna­leź­li­ście dziew­czyn­kę błą­ka­ją­cą się sa­mo­pas po wy­spie?

– Wie­dzia­łem, że po­peł­ni­łeś błąd, po­ka­zu­jąc jej to dziec­ko – rzu­cił Tay­lor.

– Ro­zu­miem, że to­bie uśmie­cha się to tak samo jak jemu? – spy­ta­ła męża. – Jak żyję, nie wi­dzia­łam jesz­cze ta­kich dwóch jak wy.

Dziew­czyn­ka przy­glą­da­ła im się, ssąc szmat­kę trzy­ma­ną w dło­ni. – No ale pro­szę, dziec­ko tu jest, czy ci się to po­do­ba, czy nie – oznaj­mił Tay­lor. Zdjął z gło­wy czap­kę i zło­żył ją w dło­niach. – Nie mo­że­my te­raz tak po pro­stu wró­cić na tam­tą wy­spę i jej tam zo­sta­wić, co nie?

Sio­bhan po­ro­ni­ła dwu­krot­nie krót­ko po ślu­bie; po­tem nie zdo­ła­ła już zajść w cią­żę. Obaj męż­czyź­ni wi­dzie­li, że cała zgry­zo­ta i złość, któ­ra wez­bra­ła w niej po tam­tych stra­tach, ob­ja­wia się w jej opie­kuń­czo­ści wo­bec in­diań­skie­go dziec­ka. Tay­lor od­wró­cił się do Rich­mon­da i po­wie­dział: – Nie prze­mó­wi­my jej do roz­sąd­ku.

– W ta­kim ra­zie zo­ba­czy­my, co ma na ten te­mat do po­wie­dze­nia pan Pey­ton – uciął roz­mo­wę Rich­mond.

Prze­no­co­wa­li w domu Tay­lo­ra. Rich­mond spał na le­żan­ce w kuch­ni, a dziew­czyn­ka do­sta­ła ma­leń­ki po­ko­ik na­prze­ciw­ko sy­pial­ni Toma i Sio­bhan. Tay­lor przy­wią­zał sznu­rek do jej klam­ki, a po­ło­żyw­szy się do łóż­ka, dru­gi ko­niec za­cią­gnął so­bie na du­żym pal­cu u nogi, by za­bez­pie­czyć się na wy­pa­dek, gdy­by mała chcia­ła wy­mknąć się z po­ko­ju i czmych­nąć w noc.

Sio­bhan po­krę­ci­ła gło­wą. – To­mie Tay­lor, ona nie ma jesz­cze na­wet pię­ciu lat.

– To nie są nor­mal­ne stwo­rze­nia – stwier­dził. Pod­parł się na łok­ciu, by zdmuch­nąć świe­cę.

Dziew­czyn­ka obu­dzi­ła się z pła­czem w środ­ku nocy, Sio­bhan po­szła więc do niej, po dro­dze pcha­jąc drzwi tak, że o mało nie wy­cią­gnę­ła z łóż­ka śpią­ce­go męża za nogę. Naj­wcze­śniej­sze go­dzi­ny po­ran­ka spę­dzi­ła u boku dziec­ka, pró­bu­jąc dać mu po ciem­ku choć odro­bi­nę uko­je­nia.

Przed po­łu­dniem męż­czyź­ni wy­ru­szy­li w dro­gę do domu let­nie­go Pey­to­na na Burnt Is­land, za­bie­ra­jąc ze sobą małą In­dian­kę. Na­ra­dziw­szy się z Joh­nem Se­nio­rem, usta­li­li, że dziec­ko spę­dzi resz­tę lata u Sio­bhan i Toma, a do St. John’s we­zmą je pod ko­niec se­zo­nu, gdy po­pły­ną na ry­nek z ła­dun­kiem za­kon­ser­wo­wa­ne­go ło­so­sia – wte­dy spró­bu­ją zła­pać gu­ber­na­to­ra, za­nim czmych­nie na zimę do An­glii.

Za­żą­da­li spo­tka­nia z gu­ber­na­to­rem, gdy tyl­ko za­cu­mo­wa­li w St. John’s, na au­dien­cję mu­sie­li jed­nak po­cze­kać aż trzy dni. Więk­szość tego cza­su John Se­nior spę­dził, trosz­cząc się o in­te­re­sy, opie­kę nad dziec­kiem po­zo­sta­wił zaś Rich­mon­do­wi i Tay­lo­ro­wi. Pro­wa­dza­li dziew­czyn­kę po skle­pach przy Up­per Path i Lo­wer Path, a skle­pi­ka­rze da­wa­li jej małe, kwa­śne ja­błusz­ka albo kost­ki cu­kru do ssa­nia. Sza­no­wa­ne ko­bie­ty, któ­re w in­nych oko­licz­no­ściach mi­nę­ły­by ich, nie ski­nąw­szy na­wet gło­wą, przy­sta­wa­ły i za­ga­dy­wa­ły dziec­ko śpiew­nym gło­sem, wy­py­tu­jąc o jego imię i wiek. Rich­mond raz czy dwa pró­bo­wał po­wie­dzieć uczci­wie, co to za dziew­czyn­ka, lecz wy­ni­kła z tego kon­ster­na­cja skło­ni­ła go do wy­my­śle­nia hi­sto­rii le­piej przy­sta­ją­cej do ocze­ki­wań do­cie­kli­wych ko­biet. Mó­wił im, że to cór­ka jego sio­stry, że jest nie­ma i od uro­dze­nia nie ode­zwa­ła się ani sło­wem. W mia­rę po­wta­rza­nia tej opo­wie­ści czuł się co­raz swo­bod­niej ze swo­imi zmy­śle­nia­mi, wzbo­ga­cał je więc na bie­żą­co o nowe szcze­gó­ły, na­da­jąc dziec­ku imię (Ro­we­na, po pra­bab­ce), do­rzu­ca­jąc star­szą sio­strę, któ­ra przy­szła na świat mar­twa, oraz przy­pi­su­jąc jej ogrom­ne za­mi­ło­wa­nie do sta­rych wa­lij­skich pie­śni. Tom Tay­lor z nie­do­wie­rza­niem przy­słu­chi­wał się co­raz dłuż­szej i bar­dziej za­gma­twa­nej opo­wie­ści, nie za­prze­czał jed­nak sło­wom przy­ja­cie­la aż do mo­men­tu, gdy Rich­mond oznaj­mił ko­muś, że dziec­ko jest z lek­ka zdzi­wa­cza­łe, bo jako nie­mow­lę wy­ka­zy­wa­ło nie­co­dzien­ną skłon­ność do je­dze­nia tra­wy, co, zda­niem nie­któ­rych, sta­ło się przy­czy­ną jego nie­mo­ty.

– Dic­ku Rich­mond, więk­sze­go ste­ku bzdur w ży­ciu nie sły­sza­łem – sko­men­to­wał.

Rich­mond zda­wał się do­tknię­ty. – Ja wca­le nie twier­dzę, że taka jest przy­czy­na – stwier­dził, wy­raź­nie roz­draż­nio­ny. – Mó­wi­łem tyl­ko, że nie­któ­rzy tak uwa­ża­ją.

Za­czął w jej obec­no­ści na­zy­wać sie­bie wuj­kiem Ri­char­dem i co­dzien­nie ku­po­wał jej blo­czek twar­de­go tof­fi, żeby mia­ła co ro­bić wie­czo­rem. Uli­ce w po­bli­żu przy­sta­ni były roz­gnie­cio­ne na błot­ną bre­ję przez wozy, zwie­rzę­ta i set­ki lu­dzi przy­by­wa­ją­cych do St. John’s z ca­łej wy­spy w na­dziei na zna­le­zie­nie stat­ku mo­gą­ce­go za­brać ich na zimę do An­glii. Z oba­wy, że dziew­czyn­ka się wy­wró­ci lub zgi­nie w tłu­mie, Rich­mond wziął ją w koń­cu na ba­ra­na i no­sił tak przez więk­szość cza­su.

Ko­ro­na bry­tyj­ska nie po­strze­ga­ła wów­czas No­wej Fun­dlan­dii w ka­te­go­riach peł­no­praw­nej ko­lo­nii, trak­to­wa­no ją ra­czej jako pły­wa­ją­cą osa­dę ry­bac­ką oraz po­li­gon dla re­kru­tów ma­ry­nar­ki wo­jen­nej – kraj, któ­ry ist­nie­je tyl­ko la­tem. Na zimę więk­szość osad­ni­ków i na­jem­nych ry­ba­ków wra­ca­ła do An­glii, po­dob­nie zresz­tą jak sam gu­ber­na­tor. Z tego, co za­sły­sze­li Rich­mond z Tay­lo­rem, błą­ka­jąc się po osa­dzie, obec­ny przed­sta­wi­ciel Ko­ro­ny był da­le­ko spo­krew­nio­nym z ro­dzi­ną kró­lew­ską po­mniej­szym urzęd­ni­kiem, któ­re­mu za­pro­po­no­wa­no to sta­no­wi­sko w ra­mach swe­go ro­dza­ju kary za roz­rzut­ne ży­cie. W An­glii lę­kał się wie­rzy­cie­li tak bar­dzo, że bu­dził się przed świ­tem i do zmro­ku trzy­mał się z dala od domu. Po­sa­dę na No­wej Fun­dlan­dii przy­jął przede wszyst­kim po to, by na ja­kiś czas uwol­nić się od dłu­gów.

Na­gro­da, na któ­rą li­czył Rich­mond, zo­sta­ła usta­no­wio­na przez po­przed­nią ad­mi­ni­stra­cję, a gu­ber­na­tor nie miał po­ję­cia o jej ist­nie­niu aż do mo­men­tu, gdy sta­nę­ło przed nim trzech męż­czyzn z dziew­czyn­ką. Wy­słu­chał opo­wia­da­nia Rich­mon­da o dziec­ku błą­ka­ją­cym się sa­mot­nie po pta­siej wy­spie, nie ko­men­tu­jąc go w ża­den spo­sób i nie da­jąc po­znać swo­jej opi­nii na­wet z wy­ra­zu twa­rzy.

– Co ona trzy­ma w ręce? – spy­tał.

– Lal­kę, eks­ce­len­cjo. Tyl­ko tyle mia­ła przy so­bie, gdy ją zna­la­złem.

– Na moje oko nie przy­po­mi­na In­dian­ki.

– Uży­li­śmy do­stęp­nych nam skrom­nych środ­ków, by ucy­wi­li­zo­wać dziec­ko – wy­ja­śnił John Se­nior. – Ze­skro­ba­li­śmy mu far­bę z twa­rzy, przy­strzy­gli­śmy wło­sy i ubra­li­śmy je w do­rzecz­ne ubra­nia.

Dziew­czyn­ka sta­ła mię­dzy po­ry­wa­cza­mi a cho­ro­wi­tym, usa­do­wio­nym w fo­te­lu je­go­mo­ściem, któ­ry co chwi­lę prze­cią­gał dło­nią po rzed­ną­cych wło­sach. Buty i nogi aż do ko­lan mia­ła uwa­la­ne bło­tem. Opar­ła bro­dę na głów­ce lal­ki i trwa­ła w bez­ru­chu.

– Niech po­wie coś w oj­czy­stym ję­zy­ku.

John Se­nior od­chrząk­nął. – Sir, od­kąd ją zna­leź­li­śmy, nie ode­zwa­ła się ani sło­wem.

Gu­ber­na­tor wes­tchnął prze­cią­gle i ze znu­że­niem. – Pa­no­wie, bez wzglę­du na to, w jaki spo­sób we­szli­ście w po­sia­da­nie tej In­dian­ki, o ile to w ogó­le In­dian­ka… – przez chwi­lę mie­rzył ich wzro­kiem, da­jąc im do zro­zu­mie­nia, że ma w tym wzglę­dzie wąt­pli­wo­ści – dla Ko­ro­ny jest ona cał­ko­wi­cie bez­u­ży­tecz­na.

– Prze­by­li­śmy dłu­gą dro­gę, żeby oka­zać tu­taj to dziec­ko… – za­czął Rich­mond.

Gu­ber­na­tor zdą­żył już wstać z fo­te­la. – A więc ży­czę wam przy­jem­nej po­dró­ży po­wrot­nej. Wasz wnio­sek o na­gro­dę zo­stał od­rzu­co­ny.

Trzej męż­czyź­ni pro­sto ze spo­tka­nia po­szli do pubu. Czu­li się ośmie­sze­ni i nie­uczci­wie wy­ko­rzy­sta­ni, tłu­mie­nie tych uczuć na­pit­kiem za­ję­ło im więk­szość wie­czo­ru. In­dian­ka sta­ła przy nich; wpa­try­wa­ła się w mi­go­czą­cą świe­cę oczka­mi le­d­wie się­ga­ją­cy­mi po­nad blat sto­łu, w rącz­ce trzy­ma­ła blok twar­de­go tof­fi. W koń­cu Rich­mond za­niósł ją na sło­mę pod ścia­ną. Zdjąw­szy kurt­kę, opa­tu­lił nią dziec­ko wciąż ści­ska­ją­ce kur­czo­wo swo­ją lal­kę.

Rano John Se­nior po­pły­nął do Po­ole, a Rich­mond z Tay­lo­rem od­pro­wa­dzi­li slup na pół­noc­no-wschod­nie wy­brze­że. Nie oma­wia­li tego mię­dzy sobą, obaj jed­nak spo­dzie­wa­li się, że po ich po­wro­cie nad za­to­kę Explo­its Sio­bhan przy­gar­nie dziec­ko i wy­cho­wa jak wła­sne. Gdy tyl­ko wró­ci­li z St. John’s, za­nie­śli dziew­czyn­kę do domu. Sie­dzie­li ra­zem w kuch­ni, mała ba­wi­ła się po ci­chu lal­ką na ko­la­nach Sio­bhan. Za oknem wi­cher mio­tał pła­ta­mi śnie­gu z desz­czem, wy­jąc w ko­mi­nie przy moc­niej­szych po­dmu­chach.

– Sio­bhan, może wła­śnie w ten spo­sób Bóg ze­chciał nam dać dzie­ci­nę – za­ga­ił Tom Tay­lor.

Sio­bhan zsa­dzi­ła dziew­czyn­kę z ko­lan i po­sta­wi­ła ją na pod­ło­dze. Opie­ko­wa­ła się już dziec­kiem od paru mie­się­cy i zdą­ży­ła przy­wią­zać się do nie­go w nie­mal nie­świa­do­my spo­sób. W tam­tym mo­men­cie pę­kła w niej jed­nak ja­kaś de­li­kat­na stru­na; wy­par­ła się tego, co jesz­cze dzień wcze­śniej by­ła­by go­to­wa na­zwać mi­ło­ścią. Lek­ko drżą­cym gło­sem oznaj­mi­ła: – Bóg na pew­no nie chciał, że­bym wy­cho­wy­wa­ła nie­mą dzi­ku­skę za­miast wła­sne­go dziec­ka. – Od­wró­ciw­szy się do bra­ta, do­da­ła: – Jak bę­dziesz wy­pły­wał, za­bie­rzesz ją ze sobą.

A po­tem wy­szła z izby. Kie­dy ma­sze­ro­wa­ła ku drzwiom, dziec­ko wska­zy­wa­ło ją rącz­ką.

Le­ci­we mał­żeń­stwo z Po­ole, któ­re spę­dzi­ło na wy­brze­żu de­ka­dę i wra­ca­ło na sta­rość do An­glii jed­nym z ostat­nich stat­ków wy­pły­wa­ją­cych z St. John’s tam­tej je­sie­ni, zgo­dzi­ło się przy­jąć dziew­czyn­kę i wy­cho­wać ją na słu­żą­cą. Aby po­kryć kosz­ty po­dró­ży przez oce­an oraz utrzy­ma­nia w An­glii, wy­sta­wia­li ją przed ocza­mi cie­kaw­skich ga­piów w jed­nym z przy­brzeż­nych ma­ga­zy­nów w Po­ole. Opła­ta za wstęp wy­no­si­ła dwa pen­sy.

Pod­czas gdy to wszyst­ko do nie­go wra­ca­ło, Rich­mond wpa­try­wał się śle­po w ogień – kru­che pal­ce chru­stu bu­cha­ły pło­mie­nia­mi i ku­li­ły się ni­czym isto­ty pró­bu­ją­ce bez­sku­tecz­nie osło­nić się przed ża­rem. Kie­dy w czaj­ni­ku za­go­to­wa­ła się woda, był już zbyt po­ru­szo­ny, żeby za­pa­rzyć so­bie her­ba­ty. Sie­dział owi­nię­ty ko­cem, pa­trząc na bu­cha­ją­ce nad ogniem kłę­by pary. W brzu­chu czuł iden­tycz­ne, pa­lą­ce wrze­nie.

***

Póź­nym po­po­łu­dniem na­stęp­ne­go dnia – szó­ste­go mar­ca – po nie­prze­rwa­nej wę­drów­ce trwa­ją­cej od świ­tu Pey­ton i jego lu­dzie do­tar­li nad je­zio­ro i przy­cup­nę­li ukry­ci w ro­sną­cej przy brze­gu gę­stej świer­czy­nie. Na po­la­nie po dru­giej stro­nie wody wid­nia­ło od­da­lo­ne o kil­ka mil sku­pi­sko zi­mo­wych na­mio­tów; luź­ne war­ko­cze dymu roz­plą­ty­wa­ły się w bla­sku dnia chy­lą­ce­go się już do kre­su. Pod­czas gdy słoń­ce opa­da­ło za ciem­ną ża­lu­zję lasu po­ra­sta­ją­ce­go zbo­cza do­li­ny, wy­co­fa­li się wzdłuż rze­ki Explo­its i skrę­ci­li do pa­ro­wu, któ­rym spły­wał do rze­ki nie­du­ży, by­stry po­tok. Udep­ta­li so­bie te­ren pod obo­zo­wi­sko, od­wią­za­li od bu­tów in­diań­skie ra­kie­ty i za­tknę­li je na sztorc w śnie­gu się­ga­ją­cym im do ud. Na­cię­li ga­łę­zi z po­bli­skich świer­ków, a naj­więk­sze pod­par­li tak, by utwo­rzyć pa­ra­wan chro­nią­cy obóz przed wia­trem. Po­zo­sta­ły­mi wy­mo­ści­li miej­sca, w któ­rych za­mie­rza­li się po­ło­żyć. Kie­dy skoń­czy­li, było już ciem­no i wzmógł się so­lid­ny wiatr, ale Pey­ton nie po­zwo­lił im roz­pa­lić ognia z oba­wy, że w ten spo­sób się zdra­dzą. Za­rzą­dził trzy war­ty. Gru­pa uło­ży­ła się na po­sła­niach, by wziąć gwiaz­dy na prze­cze­ka­nie. W prze­szy­wa­ją­cym chło­dzie nikt nie zdo­łał się choć­by zdrzem­nąć, noc była jed­nak roz­my­ta i nie­rze­czy­wi­sta jak sen, a każ­dy z męż­czyzn czuł się w niej za­gu­bio­ny.

Przed świ­tem ock­nę­li się i zło­ży­li obóz. Prze­żu­li twar­de su­cha­ry, żeby uspo­ko­ić żo­łąd­ki. Wy­trzą­snąw­szy z musz­kie­tów sta­ry proch, wy­skro­ba­li i na­peł­ni­li na nowo za­pa­ły i pa­new­ki. Więk­szość amu­ni­cji za­bra­nej przez człon­ków wy­pra­wy sta­no­wi­ły bre­ne­ki i ła­dun­ki śru­tu, ale Tay­lor, Rich­mond i John Se­nior na­bi­li broń ku­la­mi. Kie­dy wszy­scy przy­pię­li ra­kie­ty, Pey­ton przy­po­mniał im, że nikt nie ma pra­wa strze­lać bez jego zgo­dy. Rich­mond burk­nął, że sam jest wpraw­dzie tyl­ko na­jem­ni­kiem, ale po­zwo­li so­bie za­uwa­żyć, iż to pa­skud­na spra­wa tak po­mia­tać wła­snym oj­cem. – Moje zda­nie on już zna – rzu­cił John Se­nior. Pey­ton po­wtó­rzył roz­kaz, by cze­ka­li na jego sy­gnał. Wy­szli z jaru gę­sie­go i ru­szy­li wzdłuż rze­ki na po­łu­dnie, ku przy­ląd­ko­wi od­ci­na­ją­ce­mu ich od je­zio­ra.

Pod­szy­cie lasu ro­sną­ce­go nad wodą było tak gę­ste, że mu­sie­li iść jego skra­jem, trzy­ma­li się jed­nak jak naj­bli­żej drzew. Syp­ki śnieg za­wiał brzeg tak moc­no, że brnę­li z tru­dem przez dwie i pół go­dzi­ny, za­nim wresz­cie za­trzy­ma­li się o sto jar­dów od po­la­ny, na któ­rej sta­ły na­mio­ty. Przy­cup­nę­li w kę­pie drzew na nie­du­żym cy­plu wy­sta­ją­cym w je­zio­ro. Ku­ca­ją­cy obok Pey­to­na oj­ciec od­dy­chał ury­wa­nie i z wy­sił­kiem. Po­krę­cił gło­wą. – Zie­ję jak ja­kiś czort. Nie mam już za grosz daw­nej mocy w płu­cach.

Pey­ton zer­k­nął na Joh­na Se­nio­ra. Sam miał sto­py po­kry­te pę­che­rza­mi, ko­la­na i kost­ki opuch­nię­te i sztyw­ne od zim­na i wy­sił­ku. Na­wet ku­ca­nie spra­wia­ło mu ból. Przed wy­mar­szem z domu ży­wił oba­wy o kon­dy­cję ojca, ale w dro­dze to John Se­nior co rano pierw­szy zry­wał się z po­sła­nia, a po zmro­ku za­grze­wał lu­dzi do dal­szej wę­drów­ki. Pey­ton po­krę­cił gło­wą i po­pa­trzył na po­la­nę.

Dwa spo­śród ma­ma­te­eków były po­kry­te ka­wa­ła­mi brzo­zo­wej kory, zszy­ty­mi za po­mo­cą włó­kien ze świer­ko­wych ko­rze­ni i ścię­gien zwie­rząt. Trze­ci zo­stał na­to­miast owi­nię­ty płó­cien­nym ża­glem za­bar­wio­nym mie­szan­ką tłusz­czu i czer­wo­nej ochry. Rich­mond ski­nął na nie­go bro­dą i mruk­nął: – Zda­je się, że to na­sze.

John Se­nior przy­tak­nął. – Nie bę­dzie ich wię­cej niż po ja­kichś pięt­na­stu w wi­gwa­mie. Ra­zem może pod pięć­dzie­się­ciu. – Zer­k­nął na Pey­to­na, któ­ry wy­cią­gnął kie­szon­ko­wą lu­ne­tę Dol­lar­da i, mru­żąc oczy, ob­ser­wo­wał przez nią po­la­nę. – No? – spy­tał.

Pey­ton za­mknął przy­rząd i po­krę­cił gło­wą. – Nic się nie dzie­je. – Czuł ota­cza­ją­ce go wy­ostrzo­ne na­pię­cie, ten szmer wi­szą­cy w po­wie­trzu ni­czym syk zie­lo­ne­go drew­na do­pie­ro co do­rzu­co­ne­go do ognia. A wte­dy Jo­seph Re­il­ly trą­cił go w ra­mię i wska­zał po­stać, któ­ra wła­śnie uka­za­ła się przed jed­nym z na­mio­tów. Pey­ton po­now­nie przy­tknął lu­ne­tę do oka.

Rich­mond stwier­dził, że po­win­ni się ru­szyć, za­nim po­zo­sta­li In­dia­nie roz­pocz­ną dzień. Za­wtó­ro­wał mu ogól­ny po­mruk apro­ba­ty, któ­ry Pey­ton pu­ścił mimo uszu. Pey­ton wstał i wy­szedł na otwar­tą prze­strzeń. Kil­ku męż­czyzn po­szło w jego śla­dy, więc mach­nię­ciem ręki na­ka­zał im wró­cić mię­dzy drze­wa. Przed ma­ma­te­eka­mi wciaż po­ru­sza­ła się tyl­ko jed­na syl­wet­ka, a na za­mar­z­nię­tej ta­fli je­zio­ra i w ca­łej do­li­nie pa­no­wa­ła ci­sza tak głę­bo­ka, że na chwi­lę ogar­nę­ło go wra­że­nie, iż znaj­du­je się w tej prze­strze­ni sam na sam z ko­bie­tą. Przez lu­ne­tę wi­dział po­łysk jej sta­ran­nie na­tłusz­czo­nych wło­sów, twarz po­ma­lo­wa­ną tym sa­mym czer­wo­nym barw­ni­kiem co skra­dzio­ny ża­giel.

Wzniósł ra­mię. – Hej tam! – za­wo­łał.

Wła­sny głos wró­cił do nie­go echem od­bi­tym od li­nii drzew; In­dian­ka wła­śnie od­wra­ca­ła się, by po­pa­trzeć w jego stro­nę. Jesz­cze za­nim do jego uszu do­biegł jej pierw­szy ostrze­gaw­czy okrzyk, usły­szał, jak John Se­nior klnie za jego ple­ca­mi, a męż­czyź­ni wy­bie­ga­ją truch­tem spo­mię­dzy drzew.

Nim do­bie­gli w ra­kie­tach do po­ło­wy za­mar­z­nię­tej za­tocz­ki, cały obóz rzu­cił się do uciecz­ki; więk­szość Be­othu­ków wy­pa­dła z ma­ma­te­eków i po­gna­ła do lasu, na­to­miast mniej­sza grup­ka pu­ści­ła się pę­dem po za­mar­z­nię­tym je­zio­rze, kie­ru­jąc się na po­łu­dnie. Nie­któ­rzy nie zdą­ży­li się na­wet do koń­ca ubrać; w rę­kach nie­śli wy­łącz­nie nie­mow­lę­ta. Nie za­trzy­mu­jąc się, Pey­ton wrza­snął do swo­ich lu­dzi, by nie otwie­ra­li ognia. Duże in­diań­skie ra­kie­ty, któ­re mie­li na no­gach, były nie­wy­god­ne i nie­mal zu­peł­nie bez­u­ży­tecz­ne na ubi­tym śnie­gu po­kry­wa­ją­cym lód na za­to­ce. Po­ty­ka­jąc się i śli­zga­jąc, męż­czyź­ni zbli­ży­li się do brze­gu na wy­so­ko­ści obo­zu.

– O tych, co w le­sie, mo­że­my za­po­mnieć! – krzyk­nął Rich­mond, gdy przy­sta­nę­li na skra­ju lodu.

Mniej­sza gru­pa na je­zio­rze była jesz­cze wi­docz­na – na cze­le gro­ma­da po­sta­ci, z tyłu je­den ma­ru­der. Zdarł­szy ra­kie­ty z bu­tów, Pey­ton ru­szył bie­giem w ich kie­run­ku. Po dro­dze zrzu­cił z ra­mion ple­cak, róg na proch i cięż­ki płaszcz. Prze­bie­rał no­ga­mi w lę­kli­wym, prze­sąd­nym po­śpie­chu, jak­by ka­ta­stro­fy moż­na było unik­nąć wy­łącz­nie pod wa­run­kiem, że to on do­tknie któ­re­goś z Czer­wo­nych In­dian jako pierw­szy, że to jego imię naj­pierw do­trze do ich uszu.

Dzień za­czął się już na do­bre; śnieg i lód mie­ni­ły się w słoń­cu ni­czym mi­ra­że, a blask znie­kształ­cał bie­gną­ce przed nim syl­wet­ki tak, że zda­wa­ły się to uno­sić kil­ka stóp po­nad je­zio­rem, to nie mieć nóg. Ma­ru­de­rem oka­za­ła się ko­bie­ta, któ­rą za­wo­łał na po­cząt­ku. Zo­sta­wa­ła co­raz bar­dziej w tyle; od­róż­niał już ło­po­czą­cą połę jej płasz­cza ze skó­ry ka­ri­bu, koł­nierz ob­szy­ty gę­stym fu­trem. Ktoś z bie­gną­cych na prze­dzie cof­nął się i wy­jął jej z rąk ja­kieś za­wi­niąt­ko, wciąż jed­nak bie­gła z tru­dem, a Pey­ton szyb­ko zmniej­szał dzie­lą­cą ich od­le­głość. – Hej! – krzyk­nął za nią. Był już tak bli­sko, że wi­dział gru­be nici ze świer­ko­wych ko­rze­ni, któ­ry­mi zszy­te były jej spodnie – bia­łe włók­na na tle ma­te­ria­łu za­bar­wio­ne­go czer­wo­ną ochrą. Na ze­wnętrz­nych szwach po­dzwa­nia­ły ko­ścia­ne wi­sior­ki i ja­sno­czer­wo­ny pta­si szpon.

– Hej tam! – za­wo­łał zno­wu.

Gdy dzie­li­ło ich ja­kieś dzie­sięć kro­ków, ko­bie­ta, nie bę­dąc w sta­nie dłu­żej biec, pa­dła cięż­ko na ko­la­na, a Pey­ton za­trzy­mał się, nie chcąc skra­cać dy­stan­su. Dy­sza­ła chra­pli­wie i nie­rów­no, krztu­sząc się i kasz­ląc; po­zo­sta­li Be­othu­ko­wie zni­ka­li już za wi­docz­nym w od­da­li przy­ląd­kiem. Wciąż klę­cząc, od­wró­ci­ła się do nie­zna­jo­me­go, roz­pię­ła pas i unio­sła poły płasz­cza, od­sła­nia­jąc pier­si w ge­ście proś­by o li­tość. Sut­ki były le­d­wie wi­docz­ne pod czer­wo­ną far­bą po­kry­wa­ją­cą jej tu­łów. Pey­ton od­wró­cił wzrok; od­dy­chał z tru­dem, pró­bu­jąc uspo­ko­ić ro­ze­dr­ga­ne cia­ło. Gdy biegł, lo­do­wa­te po­wie­trze wdar­ło mu się w gar­dło i płu­ca; usta wy­peł­nił mu ciem­ny, tor­fia­sty smak krwi.

Po­ło­żył strzel­bę na zie­mi i od­su­nął ją kop­nia­kiem, a na­stęp­nie od­piął pi­sto­let i rzu­cił go w bok tak, że broń po­je­cha­ła po lo­dzie ja­kieś dwa­dzie­ścia stóp, po­ły­sku­jąc me­ta­lo­wą lufą w słoń­cu. – Już do­brze – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc zno­wu na In­dian­kę. Ręce wzniósł po bo­kach. Pierw­si człon­ko­wie jego wy­pra­wy wła­śnie ich do­ga­nia­li; ko­bie­ta sku­pi­ła wzrok gdzieś za nim, zer­ka­jąc na nad­bie­ga­ją­cych męż­czyzn. – Wszyst­ko do­brze – uspo­ko­ił ją, da­jąc krok w jej stro­nę.

Obej­rza­ła się przez ra­mię i po­pa­trzy­ła w stro­nę przy­ląd­ka, przy któ­rym ostat­nio wi­dzia­ła swo­ich po­bra­tym­ców, a na­stęp­nie okry­ła się i wsta­ła, cze­ka­jąc na spo­tka­nie. Po­ki­wał gło­wą i uśmiech­nął się do niej. – John Pey­ton. – Klep­nął się otwar­tą dło­nią w pierś. – John Pey­ton.

Ko­bie­ta wciąż jesz­cze pła­ka­ła, ale ki­wa­ła gło­wą i uśmie­cha­ła się bez­rad­nie, zbli­ża­jąc się do męż­czy­zny z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi. Pey­to­na za­sko­czy­ły jej zęby, rów­ne i nie­ska­zi­tel­nie bia­łe.

Pierw­szy do­biegł do nich Mi­cha­el Shar­pe. Przy­sta­nąw­szy, za­pa­trzył się na In­dian­kę z wy­ra­zem ta­kie­go zdu­mie­nia i nie­uf­no­ści na twa­rzy, jak­by uj­rzał drze­wo, któ­re wy­szarp­nę­ło ko­rze­nie z zie­mi i przy­szło do nie­go po je­zio­rze. Pey­ton de­li­kat­nie ujął ją za ra­mię po­nad łok­ciem i wy­po­wie­dział imię męż­czy­zny, a ona uści­snę­ła tam­te­mu dłoń, ski­nę­ła gło­wą i po­wie­dzia­ła do nie­go coś po swo­je­mu, po­dob­nie jak przed chwi­lą do Pey­to­na. Gdy po­zo­sta­li do­łą­czy­li do nich, nio­sąc płaszcz i sprzęt Pey­to­na, ich tak­że przy­wi­ta­ła. John Se­nior po­szedł po­zbie­rać broń syna.

Pey­ton wy­ja­śnił im, że resz­ta In­dian znik­nę­ła za przy­ląd­kiem; od­wró­ciw­szy się w tam­tą stro­nę, uj­rze­li trzy syl­wet­ki przy­glą­da­ją­ce im się z brze­gu. Jed­na z od­le­głych po­sta­ci za­ma­cha­ła rę­ka­mi, jak­by chcia­ła zwró­cić na sie­bie ich uwa­gę.

– W po­rząd­ku – mruk­nął John Se­nior. Ścią­gnąw­szy cięż­ką skó­rza­ną rę­ka­wi­cę, się­gnął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza po dłu­gą, lnia­ną chu­s­tę i strzep­nął ją, strze­la­jąc ma­te­ria­łem w lo­do­wa­tym po­wie­trzu. – Pro­szę – po­wie­dział sta­ru­szek, wrę­cza­jąc ją sy­no­wi.

Pey­ton przy­tak­nął i, od­wró­ciw­szy się do trzech syl­we­tek na przy­ląd­ku, za­ma­chał bia­łym ka­wał­kiem tka­ni­ny nad gło­wą.

– Jej ręce! – wark­nął John Se­nior. – Co za pie­przo­ny głu­pek.

Ode­brał mu chu­s­tę i chwy­cił ko­bie­tę za ra­mię, ob­ra­ca­jąc ją ty­łem do sie­bie. Gdy wią­zał jej ręce za ple­ca­mi, spoj­rza­ła na Joh­na Pey­to­na, a on ski­nął gło­wą, ro­biąc co w jego mocy, by po­ka­zać jej, że wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku.

Z brze­gu ze­szły na lód dwie po­sta­cie. Męż­czy­zna idą­cy na cze­le niósł ga­łąź bia­łe­go świer­ku – trzy­mał ją przed sobą, zbli­ża­jąc się do gru­py sto­ją­cej na je­zio­rze. Pey­ton ode­zwał się do to­wa­rzy­szy, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od nad­cho­dzą­cych In­dian. – Nikt nie wy­strze­li bez mo­je­go po­zwo­le­nia – przy­ka­zał.

SZEŚĆ

Uło­żyw­szy ka­mie­nie i świer­ko­we ga­łę­zie ze­bra­ne na po­bli­skim przy­ląd­ku w pro­sty kur­han oraz przy­sy­paw­szy śnie­giem pla­my krwi na lo­dzie, bia­li wró­ci­li po swo­ich śla­dach do obo­zo­wi­ska In­dian. Naj­więk­szy z trzech na­mio­tów był tak prze­stron­ny, że mo­gło­by w nim prze­no­co­wać bez mała dwa­dzie­ścia osób; krąg płyt­kich za­głę­bień na po­sła­nia roz­cho­dził się pro­mie­ni­ście od pa­le­ni­ska znaj­du­ją­ce­go się po­środ­ku. Pod­sta­wę kon­struk­cji sta­no­wi­ła wy­so­ka na trzy sto­py ścia­na z uło­żo­nych po­zio­mo bali uszczel­nio­nych mchem i ob­sy­pa­nych zie­mią od ze­wnątrz. Wznie­sio­ny na niej sto­żek z dłuż­szych żer­dzi słu­żył za kro­kwie pod­trzy­mu­ją­ce gru­be po­kry­cie z brzo­zo­wej kory. Ścia­ny były ob­wie­szo­ne łu­ka­mi, to­po­ra­mi, że­la­zny­mi sie­kie­ra­mi, pał­ka­mi i dzi­da­mi. Broń po­kry­to czer­wo­ną ochrą i po­se­gre­go­wa­no z ogrom­ną sta­ran­no­ścią.

Męż­czyzn ogar­nął gra­ni­czą­cy z oszo­ło­mie­niem spo­kój; wy­ra­ża­li peł­ne czci uzna­nie dla ota­cza­ją­cych ich przed­mio­tów. Gdy zna­leź­li za­wie­ra­ją­cą strza­ły skrzy­nię z brzo­zo­wej kory, John Se­nior wy­jął kil­ka oka­zów i przyj­rzał się ide­al­nie pro­stym świer­ko­wym drzew­com, po czym pu­ścił je da­lej. Koń­ce strzał upie­rzo­ne były lot­ka­mi z dwóch rzę­dów sza­rych gę­sich piór; gro­ty ukształ­to­wa­ne zo­sta­ły z że­la­za. Sta­ry po­wie­dział, że za­zwy­czaj In­dia­nie wy­ra­bia­ją je z pły­tek ze skra­dzio­nych po­trza­sków lub kwa­dra­to­wych gwoź­dzi roz­bi­tych na płask i ukształ­to­wa­nych ka­mie­niem, a on sam przed po­nad trzy­dzie­stu laty na­tknął się nad rze­ką na sta­re­go In­dia­ni­na ob­ra­bia­ją­ce­go w ten spo­sób jed­ną z jego pu­ła­pek.

Wę­sząc po na­mio­cie, roz­pa­li­li ogień z wę­gli ża­rzą­cych się jesz­cze w pa­le­ni­sku. Na ty­łach ma­ma­te­eku Wil­liam Cull na­tknął się na pry­mi­tyw­ny drew­nia­ny po­są­żek, na któ­re­go szyi wi­siał srebr­ny ze­ga­rek. Ko­per­ta zo­sta­ła otwar­ta i opróż­nio­na; ele­men­ty me­cha­ni­zmu zna­leź­li nie­opo­dal, wple­cio­ne w skó­rza­ne rze­mie­nie róż­nej dłu­go­ści. Wy­po­le­ro­wa­ne zę­bat­ki były przy­wią­za­ne na na­szyj­ni­kach i bran­so­let­kach obok kra­dzio­nych mo­net i musz­li po­brzeż­ków.

– Skra­dli panu z ło­dzi ze­ga­rek? – spy­tał Wil­liam Cull, pod­no­sząc drew­nia­ną fi­gur­kę.

– To po ojcu – wy­ja­śnił John Se­nior. – Przy­wio­złem go z Po­ole, kie­dy przy­pły­ną­łem tu z Mil­le­rem na mój pierw­szy se­zon.

Cull zdjął ko­per­tę z szyi drew­nia­nej po­sta­ci i strą­cił rzeź­bę na pod­ło­gę. In­dian­ka, sie­dzą­ca już przy ogniu, po­czu­ła się tym ura­żo­na i za­czę­ła traj­ko­tać coś do nie­go to­nem, któ­ry John Se­nior uznał za nie­do­pusz­czal­ny. Pod­niósł fi­gur­kę z zie­mi i sta­nął przy pa­le­ni­sku, przy­trzy­mu­jąc ją nad pło­mie­nia­mi mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Ko­ły­sał ją lek­ko jak wa­ha­dło, gro­żąc, że za­raz ją upu­ści. Ko­bie­ta nie­prze­rwa­nie ich besz­ta­ła, kil­ku męż­czyzn za­chę­ca­ło go więc, żeby wrzu­cił po­są­żek w ogień i zo­ba­czył, czy In­dian­ka bę­dzie mia­ła ocho­tę wy­cią­gnąć go stam­tąd zę­ba­mi.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: