- W empik go
Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej - ebook
Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej - ebook
Artur „Żyd” Pośpiech urodził się i wychował na cieszącej się złą sławą ulicy Brzeskiej na warszawskiej Pradze. W wieku dziewięciu lat zaczął kraść, od tego czasu pnąc się po szczeblach złodziejskiej kariery i wchodząc coraz głębiej w przestępczy świat, by wreszcie na początku lat dziewięćdziesiątych wstąpić w szeregi mokotowskiej mafii. Codzienność kradzieży, włamań, rabunków, wymuszeń i bezwzględnej przemocy przeplatała się z pobytami w więzieniu, które w efekcie pochłonęły większość czterdziestoparoletniego życia bohatera. W rozmowie z Gabrielą Jatkowską opowiada o rozkwicie przestępczości zorganizowanej w okresie polskiej transformacji, swojej drodze na przestępczy szczyt, a także o spektakularnym upadku. To opowieść o świecie dla większości niedostępnym lub niewidzialnym, o prawie bezprawia, przestępczym kodeksie i pozbawionych skrupułów ludziach. Opowiedziana językiem, który nie zna przenośni, zdrobnień i subtelności, ponieważ jest szorstki, dosadny i brutalny – jak życie poza prawem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-399-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy jako mała dziewczynka, siedząc wieczorami przy kolacji, chłonęłam legendarny program _997. Magazyn kryminalny_, nie wiedziałam jeszcze, że to zapowiedź moich przyszłych dziennikarskich eksploracji. Oglądałam ten popularny program _true crime_ z Babcią, która niby to zajmowała się ośmioletnią wówczas wnuczką – co też oczywiście miało miejsce – ale jednak przede wszystkim z zapartym tchem wpatrywała się w ekran wypukłego telewizora marki, bodajże Grundig, śledząc losy bohaterów _Magazynu_.
Już jako dziennikarka zajmująca się tematyką kryminalną, musiałam trafić na ławy sądowe. To było nieuniknione. Na jednej ze spraw sądzony był seryjny zabójca, a w roli świadka pojawił się pewien policjant. Okazał się nim procesowiec ze stołecznego _terroru_, który zafascynował mnie swoją opowieścią o namierzaniu wspomnianego zabójcy.
Marek Hubert urzekł mnie jednak inną historią – o pewnym gangsterze, którego _robił_ w ramach śledztwa dotyczącego grupy mokotowskiej. Przedstawił Artura „Żyda” Pośpiecha jako bezkompromisowego gangstera, lawirującego pomiędzy strachem a chciwością i ryzykującego wszystko w imię swoich zasad.
Losy Artura były opowieścią o przetrwaniu w świecie, który nie daje drugiej szansy.
– Ta historia to wynik kooperacji trzech struktur: policji, dziennikarza i przestępcy, która w naturalnym środowisku nigdy by nie zaistniała – komentuje Marek, chcąc uchwycić moment powstania pomysłu, a w efekcie niniejszej książki. Ale to także splot niesłychanych zdarzeń wokół _Rzezimieszka_, czyli Artura Pośpiecha. Jak chociażby pojawienie się w jego życiu fotoreportera „Gazety Wyborczej”, Piotra Sadurskiego, który schowany za szpitalną elewacją przy ulicy Brzeskiej okiem aparatu uchwycił moment napadu w wykonaniu Artura i jego kompanów.
Udało mi się odnaleźć tego fotoreportera. Usiedliśmy w ogródkach piwnych na placu Narutowicza. Sadurski był trochę w szoku, że po latach wraca do niego ten temat, który jednak bardzo dobrze pamiętał:
– Dostaliśmy w redakcji telefon i redaktor Dróżdż wysłał mnie na Brzeską, żebym schował się w jednej z kamienic. Pojechałem, ukryłem się w szpitalu naprzeciwko bramy Brzeskiej 7. Byłem tam może pół godziny. W tym czasie jacyś chłopcy kręcili się po ulicy i w pewnym momencie zauważyłem, że napadają na dwie kobiety obładowane dużymi torbami. Od razu wyciągnąłem aparat i zrobiłem serię zdjęć. To było dość niesamowite, że znalazłem się w tym miejscu i czasie, mogąc na żywo dokumentować napad. Po wszystkim natychmiast wróciłem do redakcji i przekazałem materiał Dróżdżowi. Ten siedział dość znudzony za biurkiem, ale jak tylko przejrzał moje zdjęcia, natychmiast się poderwał i z rolką wywołanego filmu na szyi, niczym krawiec z centymetrem, poleciał do redakcji, by zdążyć jeszcze puścić moje fotografie do bieżącego numeru. Gazeta zamykana była o siedemnastej i zdjęcia od razu trafiły do druku. Od tego zaczęła się seria artykułów dotyczących najniebezpieczniejszych miejsc na Pradze, a potem także w innych dzielnicach Warszawy.
Artur trafił na łamy „Gazety Wyborczej”, a kilka lat później na okładkę „Polityki”, która wykorzystała jedno ze wspomnianych zdjęć Sadurskiego. Dziś natomiast jest bohaterem i współautorem niniejszej książki, którą w Państwa ręce oddajemy.
Gabriela JatkowskaŻYDEK Z WARSZAWSKIEJ PRAGI…
Żydek z warszawskiej Pragi, co miał braci wielu,
już jako szczaw dokonał niezłego fortelu.
Krnąbrny i głuchy na rodziców wołanie
zarabiał nielegalnie
na wymarzone w postaci gum i cukierków posiadanie.
Co to z niego także i pół Pragi obkupywał,
a potem wracał na Brzeską i dalej Ruskich oskubywał
– z dóbr, złota, pieniędzy,
po to, by nikomu na Brzeskiej nie żyło się w nędzy.
Warszawski _rakiet_¹ zabierze ci wszystko, co masz przy sobie,
niech się strzegą Ruscy, Wietnamcy czy inni śmiałkowie.
Po wielu latach złodziejskiej kariery
został liderem bandy i siał postrach wśród innych złodziei,
bo któregoś dnia się Żydek _rozjebał_
i wielu mokotowskich do więzienia wjebał.
Artur „Żyd” PośpiechAKCJA
O tej konkretnej Wietnamce z warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, kiedy to wydzwonił nas Śruba i powiadomił o zaobserwowanej przez siebie ofierze. Zapragnęliśmy ją jak najszybciej przywitać w naszym królestwie bezprawia.
Śruba poinformował nas, że konkretnego dnia Wietnamka wchodzi do kilku bud po kolei, skąd odbiera reklamówki z pieniędzmi, a potem wkłada to wszystko w jedną torbę i kieruje się do kolejnej budy, w której przesiaduje z piętnastu Wietnamców. Postanowiliśmy jeszcze dodatkowo ich poobserwować, co trwało dobry tydzień z pominięciem weekendów, a to dlatego, że w soboty i niedziele na stadionie odbywał się handel detaliczny, a we wtorki i czwartki – hurtowy. Wiadomo więc było, że więcej kasy do ściągnięcia będzie w tygodniu. Z naszych analiz wynikało, że Wietnamka powtarza czynności z odbieraniem reklamówek od wietnamskich handlarzy, przemierza tę samą trasę i kończy ją w jednej wietnamskiej budzie. Musieliśmy zaplanować, gdzie i jak ją zaatakować, żeby było najłatwiej odebrać całą kasę i bezpiecznie się z nią ulotnić.
Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wciąż nie namierzyliśmy osoby, która z tej ostatniej budy, w której zawsze było kilkunastu Azjatów, wywoziła całą przyniesioną przez Wietnamkę kasę. Trop urywał się właśnie na niej i tej ostatniej budzie, w której znikała. Plan był prosty, ale wymagał od nas nie lada odwagi. Musieliśmy ją _zrobić_, czyli okraść, tuż przed jej zniknięciem we wnętrzu ostatniego baraku. Tylko tyle i aż tyle. Wietnamka zmierzała do celu alejkami, po których obu stronach były budy pełne Wietnamców, setki jej braci, którzy natychmiast rzuciliby się jej na pomoc. Musieliśmy być szybcy. Szybcy i wściekli, bardziej niż to stado Wietnamców, które niechybnie ruszyłoby z pomocą Wietnamce i chyba zjadłoby nas na surowo. Dosłownie.
Ta buda, do której Wietnamka znosiła kasę, była na szczęście blisko wiaduktu kolejowego w okolicach ulicy Zamoyskiego, gdzie parkowały auta. Wpadłem więc na genialny pomysł, że w tym właśnie miejscu Nowak stanie samochodem, tymczasem ja ze Śrubą jebniemy reklamówkę z kasą. Nowak będzie czekał na nas, kiedy uderzymy w długą, dając dyla przed hordą wściekłych Wietnamczyków, i wskoczymy już do ruszającego auta prowadzonego przez Nowaka, chwilę wcześniej go wydzwaniając. Załatwiliśmy _sztukę_ na tę akcję, czyli samochód, który miał być użyty do przestępstwa, w tym wypadku był to ford mondeo. Żeby ułatwić sobie drogę ucieczki, wymontowaliśmy w nim tylne drzwi, te od strony pasażera, oraz tylną szybę. Wszystko po to, aby usprawnić nasze szybkie ulotnienie się, kiedy ile sił w nogach będziemy uciekać przed tymi małymi, zwinnymi ludźmi – każda sekunda była na wagę złota. I życia.
Do dnia napadu samochód z wyjętymi szybą i drzwiami stał pod plandeką w okolicach miejsca planowanej akcji, gdzie go kilka dni wcześniej zaparkowaliśmy. Przestępstwo zaplanowaliśmy na bodaj wtorek, na pewno był to środek tygodnia ze względu na największe utargi u Wietnamczyków. Do samej _wyrwy_ – tak nazywaliśmy kradzieże torebek czy saszetek – bardzo się przygotowywać nie musieliśmy, choć pamiętać trzeba, że aby uciec spod wietnamskiego topora, musieliśmy być w znakomitej formie. Stąd też podział ról wśród nas: postanowiliśmy, że _wyrwy_ dokonamy ja i Śruba, bo Nowak ze względu na dużą masę ciała nie potrafił szybko biegać. Został więc naszym kierowcą. Na dzień napadu mieliśmy specjalnie do tej roboty zakupione czapki z daszkiem i kominy, które założyliśmy tuż po wejściu na stadion. Wyglądało to dość naturalnie, bo była zima i wszyscy przecież byli czymś otuleni.
Wraz ze Śrubą ruszyliśmy z buta w kierunku stadionu, Nowak zajął strategiczne miejsce za kółkiem na parkingu przy Zamoyskiego, tak że samochód stał ze trzysta metrów od tej budy, do której zmierzać będzie nasza Wietnamka. Nowak czekał jednocześnie na nasz telefon, który mieliśmy wykonać, jak kobieta będzie blisko celu. Nie chcieliśmy, żeby wcześniej podjeżdżał bezpośrednio pod budę, bo tylko zwróciłby na siebie uwagę samochodem bez drzwi i okna.
Weszliśmy na stadion i wypatrywaliśmy naszej Wietnamki. Chwilę trwało, zanim się pojawiła. Natychmiast też zaczęliśmy podążać za nią jak cienie, nie tracąc jej ani na chwilę z oczu. Zajrzała do siedmiu bud, z każdej pobrała reklamówkę z kasą, a nam wyobraźnia pracowała i podsuwała obrazy tych ciepłych _kanapek_, czyli banknotów złożonych przez nią w torebce. Kobieta czuła się na tyle pewnie, że ta wypchana gotówką reklamówka swobodnie dyndała u jej boku, jakby niosła w niej bułki i kefir. Też pewnie czułbym się tak bezpiecznie, gdybym otoczony był swoimi ludźmi. Nie mogła przypuszczać, że została nominowana do roli ofiary, a już na pewno przez myśl jej nie przeszło, że ktoś odważy się zapolować na nią na jej terenie! Kiedy zbliżała się do tej ostatniej, najważniejszej dla nas budy, z reklamówką pełną kasy pobranej z wszystkich innych ruder na trasie, wydzwoniliśmy Nowaka, by był w gotowości, bo zaraz nadbiegamy! Zwarty i gotowy szykowałem się do skoku na torbę.
Na umówiony znak ruszyliśmy na kobietę, złapałem za tę drogocenną torbę, Śruba – no co tu dużo mówić – przyjebał jej z całej siły w plecy, a ona drobna i niewysoka, poleciała na jakieś pięć metrów do przodu, upadła i zaczęła rozpaczliwie krzyczeć. Gaz do dechy! Spieprzaliśmy tak szybko, że się za nami kurzyło, a w tym samym momencie, kiedy kobieta podniosła rwetes, w pościg za nami puściło się parudziesięciu Wietnamców! Mieliśmy do pokonania jakieś sześćdziesiąt metrów w tempie mistrzowskim do naszego odpalonego już auta. Rzuciliśmy się do jego środka na szczupaka, Nowak już ruszał, a ja dosłownie czułem oddech Wietnamca na szyi.
Jako pierwszy wskoczyłem na tylną kanapę na śledzia, zaraz na mnie rozpłaszczył się Śruba, Nowak cisnął gaz do dechy, ale był w ciężkim szoku, jak zobaczył zewsząd wyskakujących Wietnamców. Przyciskał pedał gazu, my przewalając się po sobie jakoś w końcu usiedliśmy w normalnych pozycjach. Musieliśmy też uważać, żeby nie wylecieć z samochodu.
Co tam się działo, to nie tyle trudno opowiedzieć, ile nawet sobie wyobrazić – było to klasyczne kino akcji z rodzaju tych „zabili go i uciekł”. No i faktycznie, gdyby któraś z rzucanych w naszą stronę rzeczy w nas trafiła, to i do zabójstwa ze strony Wietnamców mogło dojść. Z każdej budy, dziury, alejki wyskakiwały dziesiątki tych Wietnamczyków, próbowali nas złapać, a jak sobie tę brawurową ucieczkę przypomnę, to do tej pory nie pojmuję, jak nam się ta rejterada udała! Wietnamczycy jakiś czas za nami biegli, ale żaden z nich nas nie dopadł, a samochód porzuciliśmy w okolicach ulicy Sprzecznej i przykryliśmy plandeką.
Szybko też przeliczyliśmy nasz urobek – było tego dwieście tysięcy złotych, zatem jak najbardziej ryzyko się opłacało, choć muszę przyznać, że ten napad wspominaliśmy później wielokrotnie, rysując różne scenariusze zakończenia – co by było, gdyby nas jednak dopadli. Jak można się domyśleć, żaden z tworzonych w naszych głowach scenariuszy nie miał _happy endu_, więc naprawdę mieliśmy dużo szczęścia, że tego dnia uszliśmy z życiem.
Nie muszę tłumaczyć, że strach, który nam towarzyszył podczas opisanej akcji, w żaden sposób nie powstrzymał nas przed kolejnymi napadami i Wietnamcy nie mieli z nami życia. Inną formą napadów na nich było zawijanie ich do samochodu i teraz sobie przypomniałem jedno, które wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Nie zawijaliśmy ludzi, żeby ich przetrzymywać i męczyć. To były raczej takie krótkie porwania, po to aby przeszukać takiego skubańca i go skasować, a potem zwyczajnie puścić wolno. Ile było uprowadzeń, nie pamiętam. Nigdy nie bawiłem się w zliczanie takich drobnych przestępstw, ale zapewnić mogę, że było tego mnóstwo.
Jak już decydowaliśmy się porwać Wietnamca, to wjeżdżaliśmy na stadion bezpośrednio autem, wiedząc wcześniej, który typ ma przy sobie więcej _hajsu_ i wart jest naszego zainteresowania. Łapaliśmy ją albo jego, wrzucaliśmy do samochodu na przypał, czyli na żywca – mieliśmy gdzieś, czy ktoś nas widzi, czy nie, czy Wietnamcowi ktoś próbuje pomóc, czy w nas czymś ktoś rzuca. Po prostu wciągaliśmy go czy ją do środka, dwóch z tyłu go trzymało, bo zazwyczaj wił się jak piskorz, i spieprzaliśmy z naszą ofiarą, przy czym hordy Wietnamców wyskakiwały nam przed maskę, czasem też wchodziły na nią. Jakby Vega chciał wówczas kręcić jeden ze swoich filmów akcji, nie potrzebowałby kaskaderów, to były gotowe kadry filmowe.
Porwanie, o którym myślę, miało miejsce chwilę przed napaścią na Wietnamkę, na jesieni 2000 roku. Tym razem towarzyszył mi jak poprzednio Nowak, ale w miejsce Śruby pojawił się niejaki Opa. Śruba był wtedy w melanżu, ostro ćpał i chlał, więc trzeba było mu załatwić zastępstwo. Wietnamskiego frajera wyczaił Nowak, oczywiście na stadionie, w okolicach Portu Praskiego, gdzie była mała uliczka, w którą można było wjechać samochodem. Zanim zawinęliśmy Wietnamca, poszliśmy ze Śrubą – wciąż jeszcze pokładałem w nim nadzieję, że weźmie udział w akcji – obadać, co tam się kręci. Wietnamiec wyglądał na bogatego handlarza – miał kilka bud, co zapowiadało złoty strzał. Jedyny problem polegał na tym, że Wietnamcy byli już nieco wyczuleni i rozdrażnieni, zwracali w okolicy targowiska uwagę na wszystkie nie swoje samochody z młodymi osobnikami wewnątrz.
Do porwań Wietnamczyków dochodziło wtedy dość często i było ich naprawdę sporo. No więc wymyśliłem, że aby nasz samochód wyglądał bardziej jak ich, to na tylną kanapę władujemy parę kartonów, tak aby udawał jakiegoś dostawczaka. Na robotę Nowak ogarnął sztukę w postaci kombiaka – opla astrę, którego zakupił od niejakiego Serka, co to latał na kieszeni, czyli kradł ludziom z kieszeni i na przykład wyjmował z nich kluczyki samochodowe. Wyczekiwaliśmy już tylko dnia hurtowego, bo jak wiadomo, wtedy była szansa na rozbój większej rangi.
W wybranym dniu stawiliśmy się do roboty, ale – czego się zresztą obawiałem – Śruba zawalił, bo jak już wspomniałem, był wtedy w ostrym cugu. Wraz z Nowakiem odpuściliśmy robotę w tym dniu. Następnego ogarnąłem Opę. Astra, zaparkowana na Jagiellońskiej, już się do nas uśmiechała, miała też specjalnie zmienione blachy, należało więc tylko do niej wsiąść i wyruszyć po naszego Wietnamca. Niczym aktorzy przed wejściem na scenę powtórzyliśmy swoje kwestie: Opa wjeżdża autem na stadion, a potem z niego wyjeżdża, ja z Nowakiem łapiemy Wietnamca, wsadzamy go do środka i gaz do dechy, nic prostszego. Wyruszyliśmy na piechotę w kierunku stadionu, Opa podjechał w okolicę Portu Praskiego, no i – akcja! Jak tylko wypatrzyliśmy zbliżającego się handlarza, zadzwoniłem do Opy i kazałem mu ruszać. Wietnamiec zabawił w jednej budzie nieco dłużej, a w astrze czekał w napięciu nasz nie do końca jeszcze wprawiony i świeży w tego typu akcjach kierowca Opa. Na chwilę musiał się przyczaić, bo ustawił się przodem do wyjazdu, no i trochę się bał, ma się rozumieć, że jest na widoku skośnych azjatyckich oczu.
My czekaliśmy, aż Wietnamiec raczy opuścić budę. Na szczęście długo tam nie zabawił i gdy wyszedł, skierował swoje drobne kroki w stronę naszego auta. Nowak natychmiast go pochwycił, co nie było w ogóle trudne, bo Wietnamiec ważył tyle co cherlawa kura, więc potężnie zbudowany Nowak bez trudu wrzucił Wietnamczyka na kanapę, wpadając do środka razem z nim. Ja zamknąłem drzwi i usiadłem obok Opy, który strasznie spanikował na widok Wietnamców, którzy przyszli z odsieczą temu biedakowi. Zaczęli wrzeszczeć, piszczeć w tym swoim cudacznym języku, ale nie to było najgorsze, tylko to ich skakanie po samochodzie, dobijanie się do środka, walenie, kopanie – niczym chmara os raczej niż stado koni. Jako że mielimy już doświadczenie z takimi uprowadzeniami, zaraz po wrzuceniu człowieka do auta trzeba było zamknąć się od środka, żeby któryś nie otworzył drzwi, łapiąc za klamkę, i dać gaz do dechy, nie bacząc na nic.
Nowak leżał na coraz słabiej dającym oznaki życia Wietnamcu, bo bidak przyduszony został ciężarem stu dwudziestu kilo, więc nasza ofiara miała z gruntu przerąbane. Opa za kierownicą wpadł w panikę, bo Azjaci zaczęli skakać nam po masce. No widok był tak egzotyczny, że ja pierdolę, a chłopak nie był wprawiony w takich akcjach i tylko źrenice mu się powiększały do wielkości spodków, a łapy trzęsły. Musiałem jakoś temu zaradzić.
– Kurwa, gaz do dechy, dajesz! – nakazałem. – Nie patrz, że się obijają od maski samochodu jak te plastikowe lalki, musimy spieprzać! – Podziałało i jakoś otrzeźwiał, więc ruszyliśmy z piskiem opon, a tamci tylko się odbijali od naszej astry niczym kręgle!
Wyjazd trwał z minutę, może ciut więcej, ale mieliśmy wrażenie, że wieczność. Jak odjechaliśmy na bezpieczną odległość, Nowak jeszcze przyjebał temu naszemu bidzie piąchą w żebra, co to i tak je musiał mieć naruszone pod wpływem cielska Nowaka, jak sądzę, i po szybkim _kipiszu_ u Wietnamca znalazł torbę pełną pieniędzy. Opa się wtedy zatrzymał, a Nowak nakazał Wietnamcowi wypierdalać. Po takim porwaniu zazwyczaj wypuszczaliśmy ich w okolicach Zamoyskiego, wtedy szybko na piechotę wracali do swoich.
Po wyrzuceniu chłopaczyny wyruszyliśmy na Szmulki, na których mieszkał Opa, i tam podliczyliśmy nasze wynagrodzenie. Tym razem było tego po jakieś dwadzieścia pięć tysi na głowę. Solidarnie postanowiliśmy odpalić też działkę Śrubie, który miał wtedy ten swój słabszy okres. Był przecież stałą częścią naszej złodziejskiej ekipy.
Po wszystkim musieliśmy tylko pożegnać świetnie spisującą się w tym dniu astrę, która dokonała żywota na przemysłowym Targówku, gdzie Opa ją spalił.