Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej - ebook

Artur „Żyd” Pośpiech urodził się i wychował na cieszącej się złą sławą ulicy Brzeskiej na warszawskiej Pradze. W wieku dziewięciu lat zaczął kraść, od tego czasu pnąc się po szczeblach złodziejskiej kariery i wchodząc coraz głębiej w przestępczy świat, by wreszcie na początku lat dziewięćdziesiątych wstąpić w szeregi mokotowskiej mafii. Codzienność kradzieży, włamań, rabunków, wymuszeń i bezwzględnej przemocy przeplatała się z pobytami w więzieniu, które w efekcie pochłonęły większość czterdziestoparoletniego życia bohatera. W rozmowie z Gabrielą Jatkowską opowiada o rozkwicie przestępczości zorganizowanej w okresie polskiej transformacji, swojej drodze na przestępczy szczyt, a także o spektakularnym upadku. To opowieść o świecie dla większości niedostępnym lub niewidzialnym, o prawie bezprawia, przestępczym kodeksie i pozbawionych skrupułów ludziach. Opowiedziana językiem, który nie zna przenośni, zdrobnień i subtelności, ponieważ jest szorstki, dosadny i brutalny – jak życie poza prawem.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-399-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Kiedy jako mała dziew­czynka, sie­dząc wie­czo­rami przy kola­cji, chło­nę­łam legen­darny pro­gram _997. Maga­zyn kry­mi­nalny_, nie wie­dzia­łam jesz­cze, że to zapo­wiedź moich przy­szłych dzien­ni­kar­skich eks­plo­ra­cji. Oglą­da­łam ten popu­larny pro­gram _true crime_ z Bab­cią, która niby to zaj­mo­wała się ośmio­let­nią wów­czas wnuczką – co też oczy­wi­ście miało miej­sce – ale jed­nak przede wszyst­kim z zapar­tym tchem wpa­try­wała się w ekran wypu­kłego tele­wi­zora marki, bodajże Grun­dig, śle­dząc losy boha­te­rów _Maga­zynu_.

Już jako dzien­ni­karka zaj­mu­jąca się tema­tyką kry­mi­nalną, musia­łam tra­fić na ławy sądowe. To było nie­unik­nione. Na jed­nej ze spraw sądzony był seryjny zabójca, a w roli świadka poja­wił się pewien poli­cjant. Oka­zał się nim pro­ce­so­wiec ze sto­łecz­nego _ter­roru_, który zafa­scy­no­wał mnie swoją opo­wie­ścią o namie­rza­niu wspo­mnia­nego zabójcy.

Marek Hubert urzekł mnie jed­nak inną histo­rią – o pew­nym gang­ste­rze, któ­rego _robił_ w ramach śledz­twa doty­czą­cego grupy moko­tow­skiej. Przed­sta­wił Artura „Żyda” Pośpie­cha jako bez­kom­pro­mi­so­wego gang­stera, lawi­ru­ją­cego pomię­dzy stra­chem a chci­wo­ścią i ryzy­ku­ją­cego wszystko w imię swo­ich zasad.

Losy Artura były opo­wie­ścią o prze­trwa­niu w świe­cie, który nie daje dru­giej szansy.

– Ta histo­ria to wynik koope­ra­cji trzech struk­tur: poli­cji, dzien­ni­ka­rza i prze­stępcy, która w natu­ral­nym śro­do­wi­sku ni­gdy by nie zaist­niała – komen­tuje Marek, chcąc uchwy­cić moment powsta­nia pomy­słu, a w efek­cie niniej­szej książki. Ale to także splot nie­sły­cha­nych zda­rzeń wokół _Rze­zi­mieszka_, czyli Artura Pośpie­cha. Jak cho­ciażby poja­wie­nie się w jego życiu foto­re­por­tera „Gazety Wybor­czej”, Pio­tra Sadur­skiego, który scho­wany za szpi­talną ele­wa­cją przy ulicy Brze­skiej okiem apa­ratu uchwy­cił moment napadu w wyko­na­niu Artura i jego kom­pa­nów.

Udało mi się odna­leźć tego foto­re­por­tera. Usie­dli­śmy w ogród­kach piw­nych na placu Naru­to­wi­cza. Sadur­ski był tro­chę w szoku, że po latach wraca do niego ten temat, który jed­nak bar­dzo dobrze pamię­tał:

– Dosta­li­śmy w redak­cji tele­fon i redak­tor Dróżdż wysłał mnie na Brze­ską, żebym scho­wał się w jed­nej z kamie­nic. Poje­cha­łem, ukry­łem się w szpi­talu naprze­ciwko bramy Brze­skiej 7. Byłem tam może pół godziny. W tym cza­sie jacyś chłopcy krę­cili się po ulicy i w pew­nym momen­cie zauwa­ży­łem, że napa­dają na dwie kobiety obła­do­wane dużymi tor­bami. Od razu wycią­gną­łem apa­rat i zro­bi­łem serię zdjęć. To było dość nie­sa­mo­wite, że zna­la­złem się w tym miej­scu i cza­sie, mogąc na żywo doku­men­to­wać napad. Po wszyst­kim natych­miast wró­ci­łem do redak­cji i prze­ka­za­łem mate­riał Dróż­dżowi. Ten sie­dział dość znu­dzony za biur­kiem, ale jak tylko przej­rzał moje zdję­cia, natych­miast się pode­rwał i z rolką wywo­ła­nego filmu na szyi, niczym kra­wiec z cen­ty­me­trem, pole­ciał do redak­cji, by zdą­żyć jesz­cze puścić moje foto­gra­fie do bie­żą­cego numeru. Gazeta zamy­kana była o sie­dem­na­stej i zdję­cia od razu tra­fiły do druku. Od tego zaczęła się seria arty­ku­łów doty­czą­cych naj­nie­bez­piecz­niej­szych miejsc na Pra­dze, a potem także w innych dziel­ni­cach War­szawy.

Artur tra­fił na łamy „Gazety Wybor­czej”, a kilka lat póź­niej na okładkę „Poli­tyki”, która wyko­rzy­stała jedno ze wspo­mnia­nych zdjęć Sadur­skiego. Dziś nato­miast jest boha­te­rem i współ­au­to­rem niniej­szej książki, którą w Pań­stwa ręce odda­jemy.

Gabriela Jat­kow­skaŻYDEK Z WARSZAWSKIEJ PRAGI…

Żydek z war­szaw­skiej Pragi, co miał braci wielu,
już jako szczaw doko­nał nie­złego for­telu.
Krnąbrny i głu­chy na rodzi­ców woła­nie
zara­biał nie­le­gal­nie
na wyma­rzone w postaci gum i cukier­ków posia­da­nie.
Co to z niego także i pół Pragi obku­py­wał,
a potem wra­cał na Brze­ską i dalej Ruskich osku­by­wał
– z dóbr, złota, pie­nię­dzy,
po to, by nikomu na Brze­skiej nie żyło się w nędzy.
War­szaw­ski _rakiet_¹ zabie­rze ci wszystko, co masz przy sobie,
niech się strzegą Ruscy, Wiet­namcy czy inni śmiał­ko­wie.
Po wielu latach zło­dziej­skiej kariery
został lide­rem bandy i siał postrach wśród innych zło­dziei,
bo któ­re­goś dnia się Żydek _roz­je­bał_
i wielu moko­tow­skich do wię­zie­nia wje­bał.

Artur „Żyd” PośpiechAKCJA

O tej kon­kret­nej Wiet­namce z war­szaw­skiego Sta­dionu Dzie­się­cio­le­cia dowie­dzia­łem się zupeł­nie przy­pad­kowo, kiedy to wydzwo­nił nas Śruba i powia­do­mił o zaob­ser­wo­wa­nej przez sie­bie ofie­rze. Zapra­gnę­li­śmy ją jak naj­szyb­ciej przy­wi­tać w naszym kró­le­stwie bez­pra­wia.

Śruba poin­for­mo­wał nas, że kon­kret­nego dnia Wiet­namka wcho­dzi do kilku bud po kolei, skąd odbiera rekla­mówki z pie­niędzmi, a potem wkłada to wszystko w jedną torbę i kie­ruje się do kolej­nej budy, w któ­rej prze­sia­duje z pięt­na­stu Wiet­nam­ców. Posta­no­wi­li­śmy jesz­cze dodat­kowo ich poob­ser­wo­wać, co trwało dobry tydzień z pomi­nię­ciem week­en­dów, a to dla­tego, że w soboty i nie­dziele na sta­dio­nie odby­wał się han­del deta­liczny, a we wtorki i czwartki – hur­towy. Wia­domo więc było, że wię­cej kasy do ścią­gnię­cia będzie w tygo­dniu. Z naszych ana­liz wyni­kało, że Wiet­namka powta­rza czyn­no­ści z odbie­ra­niem rekla­mó­wek od wiet­nam­skich han­dla­rzy, prze­mie­rza tę samą trasę i koń­czy ją w jed­nej wiet­nam­skiej budzie. Musie­li­śmy zapla­no­wać, gdzie i jak ją zaata­ko­wać, żeby było naj­ła­twiej ode­brać całą kasę i bez­piecz­nie się z nią ulot­nić.

Zda­li­śmy sobie sprawę z tego, że wciąż nie namie­rzy­li­śmy osoby, która z tej ostat­niej budy, w któ­rej zawsze było kil­ku­na­stu Azja­tów, wywo­ziła całą przy­nie­sioną przez Wiet­namkę kasę. Trop ury­wał się wła­śnie na niej i tej ostat­niej budzie, w któ­rej zni­kała. Plan był pro­sty, ale wyma­gał od nas nie lada odwagi. Musie­li­śmy ją _zro­bić_, czyli okraść, tuż przed jej znik­nię­ciem we wnę­trzu ostat­niego baraku. Tylko tyle i aż tyle. Wiet­namka zmie­rzała do celu alej­kami, po któ­rych obu stro­nach były budy pełne Wiet­nam­ców, setki jej braci, któ­rzy natych­miast rzu­ci­liby się jej na pomoc. Musie­li­śmy być szybcy. Szybcy i wście­kli, bar­dziej niż to stado Wiet­nam­ców, które nie­chyb­nie ruszy­łoby z pomocą Wiet­namce i chyba zja­dłoby nas na surowo. Dosłow­nie.

Ta buda, do któ­rej Wiet­namka zno­siła kasę, była na szczę­ście bli­sko wia­duktu kole­jo­wego w oko­li­cach ulicy Zamoy­skiego, gdzie par­ko­wały auta. Wpa­dłem więc na genialny pomysł, że w tym wła­śnie miej­scu Nowak sta­nie samo­cho­dem, tym­cza­sem ja ze Śrubą jeb­niemy rekla­mówkę z kasą. Nowak będzie cze­kał na nas, kiedy ude­rzymy w długą, dając dyla przed hordą wście­kłych Wiet­nam­czy­ków, i wsko­czymy już do rusza­ją­cego auta pro­wa­dzo­nego przez Nowaka, chwilę wcze­śniej go wydzwa­nia­jąc. Zała­twi­li­śmy _sztukę_ na tę akcję, czyli samo­chód, który miał być użyty do prze­stęp­stwa, w tym wypadku był to ford mon­deo. Żeby uła­twić sobie drogę ucieczki, wymon­to­wa­li­śmy w nim tylne drzwi, te od strony pasa­żera, oraz tylną szybę. Wszystko po to, aby uspraw­nić nasze szyb­kie ulot­nie­nie się, kiedy ile sił w nogach będziemy ucie­kać przed tymi małymi, zwin­nymi ludźmi – każda sekunda była na wagę złota. I życia.

Do dnia napadu samo­chód z wyję­tymi szybą i drzwiami stał pod plan­deką w oko­li­cach miej­sca pla­no­wa­nej akcji, gdzie go kilka dni wcze­śniej zapar­ko­wa­li­śmy. Prze­stęp­stwo zapla­no­wa­li­śmy na bodaj wto­rek, na pewno był to śro­dek tygo­dnia ze względu na naj­więk­sze utargi u Wiet­nam­czy­ków. Do samej _wyrwy_ – tak nazy­wa­li­śmy kra­dzieże tore­bek czy sasze­tek – bar­dzo się przy­go­to­wy­wać nie musie­li­śmy, choć pamię­tać trzeba, że aby uciec spod wiet­nam­skiego topora, musie­li­śmy być w zna­ko­mi­tej for­mie. Stąd też podział ról wśród nas: posta­no­wi­li­śmy, że _wyrwy_ doko­namy ja i Śruba, bo Nowak ze względu na dużą masę ciała nie potra­fił szybko bie­gać. Został więc naszym kie­rowcą. Na dzień napadu mie­li­śmy spe­cjal­nie do tej roboty zaku­pione czapki z dasz­kiem i kominy, które zało­ży­li­śmy tuż po wej­ściu na sta­dion. Wyglą­dało to dość natu­ral­nie, bo była zima i wszy­scy prze­cież byli czymś otu­leni.

Wraz ze Śrubą ruszy­li­śmy z buta w kie­runku sta­dionu, Nowak zajął stra­te­giczne miej­sce za kół­kiem na par­kingu przy Zamoy­skiego, tak że samo­chód stał ze trzy­sta metrów od tej budy, do któ­rej zmie­rzać będzie nasza Wiet­namka. Nowak cze­kał jed­no­cze­śnie na nasz tele­fon, który mie­li­śmy wyko­nać, jak kobieta będzie bli­sko celu. Nie chcie­li­śmy, żeby wcze­śniej pod­jeż­dżał bez­po­śred­nio pod budę, bo tylko zwró­ciłby na sie­bie uwagę samo­cho­dem bez drzwi i okna.

Weszli­śmy na sta­dion i wypa­try­wa­li­śmy naszej Wiet­namki. Chwilę trwało, zanim się poja­wiła. Natych­miast też zaczę­li­śmy podą­żać za nią jak cie­nie, nie tra­cąc jej ani na chwilę z oczu. Zaj­rzała do sied­miu bud, z każ­dej pobrała rekla­mówkę z kasą, a nam wyobraź­nia pra­co­wała i pod­su­wała obrazy tych cie­płych _kana­pek_, czyli bank­no­tów zło­żo­nych przez nią w torebce. Kobieta czuła się na tyle pew­nie, że ta wypchana gotówką rekla­mówka swo­bod­nie dyn­dała u jej boku, jakby nio­sła w niej bułki i kefir. Też pew­nie czuł­bym się tak bez­piecz­nie, gdy­bym oto­czony był swo­imi ludźmi. Nie mogła przy­pusz­czać, że została nomi­no­wana do roli ofiary, a już na pewno przez myśl jej nie prze­szło, że ktoś odważy się zapo­lo­wać na nią na jej tere­nie! Kiedy zbli­żała się do tej ostat­niej, naj­waż­niej­szej dla nas budy, z rekla­mówką pełną kasy pobra­nej z wszyst­kich innych ruder na tra­sie, wydzwo­ni­li­śmy Nowaka, by był w goto­wo­ści, bo zaraz nad­bie­gamy! Zwarty i gotowy szy­ko­wa­łem się do skoku na torbę.

Na umó­wiony znak ruszy­li­śmy na kobietę, zła­pa­łem za tę dro­go­cenną torbę, Śruba – no co tu dużo mówić – przy­je­bał jej z całej siły w plecy, a ona drobna i nie­wy­soka, pole­ciała na jakieś pięć metrów do przodu, upa­dła i zaczęła roz­pacz­li­wie krzy­czeć. Gaz do dechy! Spie­prza­li­śmy tak szybko, że się za nami kurzyło, a w tym samym momen­cie, kiedy kobieta pod­nio­sła rwe­tes, w pościg za nami puściło się paru­dzie­się­ciu Wiet­nam­ców! Mie­li­śmy do poko­na­nia jakieś sześć­dzie­siąt metrów w tem­pie mistrzow­skim do naszego odpa­lo­nego już auta. Rzu­ci­li­śmy się do jego środka na szczu­paka, Nowak już ruszał, a ja dosłow­nie czu­łem oddech Wiet­namca na szyi.

Jako pierw­szy wsko­czy­łem na tylną kanapę na śle­dzia, zaraz na mnie roz­płasz­czył się Śruba, Nowak cisnął gaz do dechy, ale był w cięż­kim szoku, jak zoba­czył zewsząd wyska­ku­ją­cych Wiet­nam­ców. Przy­ci­skał pedał gazu, my prze­wa­la­jąc się po sobie jakoś w końcu usie­dli­śmy w nor­mal­nych pozy­cjach. Musie­li­śmy też uwa­żać, żeby nie wyle­cieć z samo­chodu.

Co tam się działo, to nie tyle trudno opo­wie­dzieć, ile nawet sobie wyobra­zić – było to kla­syczne kino akcji z rodzaju tych „zabili go i uciekł”. No i fak­tycz­nie, gdyby któ­raś z rzu­ca­nych w naszą stronę rze­czy w nas tra­fiła, to i do zabój­stwa ze strony Wiet­nam­ców mogło dojść. Z każ­dej budy, dziury, alejki wyska­ki­wały dzie­siątki tych Wiet­nam­czy­ków, pró­bo­wali nas zła­pać, a jak sobie tę bra­wu­rową ucieczkę przy­po­mnę, to do tej pory nie poj­muję, jak nam się ta rej­te­rada udała! Wiet­nam­czycy jakiś czas za nami bie­gli, ale żaden z nich nas nie dopadł, a samo­chód porzu­ci­li­śmy w oko­li­cach ulicy Sprzecz­nej i przy­kry­li­śmy plan­deką.

Szybko też prze­li­czy­li­śmy nasz uro­bek – było tego dwie­ście tysięcy zło­tych, zatem jak naj­bar­dziej ryzyko się opła­cało, choć muszę przy­znać, że ten napad wspo­mi­na­li­śmy póź­niej wie­lo­krot­nie, rysu­jąc różne sce­na­riu­sze zakoń­cze­nia – co by było, gdyby nas jed­nak dopa­dli. Jak można się domy­śleć, żaden z two­rzo­nych w naszych gło­wach sce­na­riu­szy nie miał _happy endu_, więc naprawdę mie­li­śmy dużo szczę­ścia, że tego dnia uszli­śmy z życiem.

Nie muszę tłu­ma­czyć, że strach, który nam towa­rzy­szył pod­czas opi­sa­nej akcji, w żaden spo­sób nie powstrzy­mał nas przed kolej­nymi napa­dami i Wiet­namcy nie mieli z nami życia. Inną formą napa­dów na nich było zawi­ja­nie ich do samo­chodu i teraz sobie przy­po­mnia­łem jedno, które wywo­łuje uśmiech na mojej twa­rzy. Nie zawi­ja­li­śmy ludzi, żeby ich prze­trzy­my­wać i męczyć. To były raczej takie krót­kie porwa­nia, po to aby prze­szu­kać takiego sku­bańca i go ska­so­wać, a potem zwy­czaj­nie puścić wolno. Ile było upro­wa­dzeń, nie pamię­tam. Ni­gdy nie bawi­łem się w zli­cza­nie takich drob­nych prze­stępstw, ale zapew­nić mogę, że było tego mnó­stwo.

Jak już decy­do­wa­li­śmy się porwać Wiet­namca, to wjeż­dża­li­śmy na sta­dion bez­po­śred­nio autem, wie­dząc wcze­śniej, który typ ma przy sobie wię­cej _hajsu_ i wart jest naszego zain­te­re­so­wa­nia. Łapa­li­śmy ją albo jego, wrzu­ca­li­śmy do samo­chodu na przy­pał, czyli na żywca – mie­li­śmy gdzieś, czy ktoś nas widzi, czy nie, czy Wiet­nam­cowi ktoś pró­buje pomóc, czy w nas czymś ktoś rzuca. Po pro­stu wcią­ga­li­śmy go czy ją do środka, dwóch z tyłu go trzy­mało, bo zazwy­czaj wił się jak piskorz, i spie­prza­li­śmy z naszą ofiarą, przy czym hordy Wiet­nam­ców wyska­ki­wały nam przed maskę, cza­sem też wcho­dziły na nią. Jakby Vega chciał wów­czas krę­cić jeden ze swo­ich fil­mów akcji, nie potrze­bo­wałby kaska­de­rów, to były gotowe kadry fil­mowe.

Porwa­nie, o któ­rym myślę, miało miej­sce chwilę przed napa­ścią na Wiet­namkę, na jesieni 2000 roku. Tym razem towa­rzy­szył mi jak poprzed­nio Nowak, ale w miej­sce Śruby poja­wił się nie­jaki Opa. Śruba był wtedy w melanżu, ostro ćpał i chlał, więc trzeba było mu zała­twić zastęp­stwo. Wiet­nam­skiego fra­jera wyczaił Nowak, oczy­wi­ście na sta­dio­nie, w oko­li­cach Portu Pra­skiego, gdzie była mała uliczka, w którą można było wje­chać samo­cho­dem. Zanim zawi­nę­li­śmy Wiet­namca, poszli­śmy ze Śrubą – wciąż jesz­cze pokła­da­łem w nim nadzieję, że weź­mie udział w akcji – oba­dać, co tam się kręci. Wiet­na­miec wyglą­dał na boga­tego han­dla­rza – miał kilka bud, co zapo­wia­dało złoty strzał. Jedyny pro­blem pole­gał na tym, że Wiet­namcy byli już nieco wyczu­leni i roz­draż­nieni, zwra­cali w oko­licy tar­go­wi­ska uwagę na wszyst­kie nie swoje samo­chody z mło­dymi osob­ni­kami wewnątrz.

Do porwań Wiet­nam­czy­ków docho­dziło wtedy dość czę­sto i było ich naprawdę sporo. No więc wymy­śli­łem, że aby nasz samo­chód wyglą­dał bar­dziej jak ich, to na tylną kanapę wła­du­jemy parę kar­to­nów, tak aby uda­wał jakie­goś dostaw­czaka. Na robotę Nowak ogar­nął sztukę w postaci kom­biaka – opla astrę, któ­rego zaku­pił od nie­ja­kiego Serka, co to latał na kie­szeni, czyli kradł ludziom z kie­szeni i na przy­kład wyj­mo­wał z nich klu­czyki samo­cho­dowe. Wycze­ki­wa­li­śmy już tylko dnia hur­to­wego, bo jak wia­domo, wtedy była szansa na roz­bój więk­szej rangi.

W wybra­nym dniu sta­wi­li­śmy się do roboty, ale – czego się zresztą oba­wia­łem – Śruba zawa­lił, bo jak już wspo­mnia­łem, był wtedy w ostrym cugu. Wraz z Nowa­kiem odpu­ści­li­śmy robotę w tym dniu. Następ­nego ogar­ną­łem Opę. Astra, zapar­ko­wana na Jagiel­loń­skiej, już się do nas uśmie­chała, miała też spe­cjal­nie zmie­nione bla­chy, nale­żało więc tylko do niej wsiąść i wyru­szyć po naszego Wiet­namca. Niczym akto­rzy przed wej­ściem na scenę powtó­rzy­li­śmy swoje kwe­stie: Opa wjeż­dża autem na sta­dion, a potem z niego wyjeż­dża, ja z Nowa­kiem łapiemy Wiet­namca, wsa­dzamy go do środka i gaz do dechy, nic prost­szego. Wyru­szy­li­śmy na pie­chotę w kie­runku sta­dionu, Opa pod­je­chał w oko­licę Portu Pra­skiego, no i – akcja! Jak tylko wypa­trzy­li­śmy zbli­ża­ją­cego się han­dla­rza, zadzwo­ni­łem do Opy i kaza­łem mu ruszać. Wiet­na­miec zaba­wił w jed­nej budzie nieco dłu­żej, a w astrze cze­kał w napię­ciu nasz nie do końca jesz­cze wpra­wiony i świeży w tego typu akcjach kie­rowca Opa. Na chwilę musiał się przy­czaić, bo usta­wił się przo­dem do wyjazdu, no i tro­chę się bał, ma się rozu­mieć, że jest na widoku sko­śnych azja­tyc­kich oczu.

My cze­ka­li­śmy, aż Wiet­na­miec raczy opu­ścić budę. Na szczę­ście długo tam nie zaba­wił i gdy wyszedł, skie­ro­wał swoje drobne kroki w stronę naszego auta. Nowak natych­miast go pochwy­cił, co nie było w ogóle trudne, bo Wiet­na­miec ważył tyle co cher­lawa kura, więc potęż­nie zbu­do­wany Nowak bez trudu wrzu­cił Wiet­nam­czyka na kanapę, wpa­da­jąc do środka razem z nim. Ja zamkną­łem drzwi i usia­dłem obok Opy, który strasz­nie spa­ni­ko­wał na widok Wiet­nam­ców, któ­rzy przy­szli z odsie­czą temu bie­da­kowi. Zaczęli wrzesz­czeć, pisz­czeć w tym swoim cudacz­nym języku, ale nie to było naj­gor­sze, tylko to ich ska­ka­nie po samo­cho­dzie, dobi­ja­nie się do środka, wale­nie, kopa­nie – niczym chmara os raczej niż stado koni. Jako że mie­limy już doświad­cze­nie z takimi upro­wa­dze­niami, zaraz po wrzu­ce­niu czło­wieka do auta trzeba było zamknąć się od środka, żeby któ­ryś nie otwo­rzył drzwi, łapiąc za klamkę, i dać gaz do dechy, nie bacząc na nic.

Nowak leżał na coraz sła­biej dają­cym oznaki życia Wiet­namcu, bo bidak przy­du­szony został cię­ża­rem stu dwu­dzie­stu kilo, więc nasza ofiara miała z gruntu prze­rą­bane. Opa za kie­row­nicą wpadł w panikę, bo Azjaci zaczęli ska­kać nam po masce. No widok był tak egzo­tyczny, że ja pier­dolę, a chło­pak nie był wpra­wiony w takich akcjach i tylko źre­nice mu się powięk­szały do wiel­ko­ści spodków, a łapy trzę­sły. Musia­łem jakoś temu zara­dzić.

– Kurwa, gaz do dechy, dajesz! – naka­za­łem. – Nie patrz, że się obi­jają od maski samo­chodu jak te pla­sti­kowe lalki, musimy spie­przać! – Podzia­łało i jakoś otrzeź­wiał, więc ruszy­li­śmy z piskiem opon, a tamci tylko się odbi­jali od naszej astry niczym krę­gle!

Wyjazd trwał z minutę, może ciut wię­cej, ale mie­li­śmy wra­że­nie, że wiecz­ność. Jak odje­cha­li­śmy na bez­pieczną odle­głość, Nowak jesz­cze przy­je­bał temu naszemu bidzie pią­chą w żebra, co to i tak je musiał mieć naru­szone pod wpły­wem ciel­ska Nowaka, jak sądzę, i po szyb­kim _kipi­szu_ u Wiet­namca zna­lazł torbę pełną pie­nię­dzy. Opa się wtedy zatrzy­mał, a Nowak naka­zał Wiet­nam­cowi wypier­da­lać. Po takim porwa­niu zazwy­czaj wypusz­cza­li­śmy ich w oko­li­cach Zamoy­skiego, wtedy szybko na pie­chotę wra­cali do swo­ich.

Po wyrzu­ce­niu chło­pa­czyny wyru­szy­li­śmy na Szmulki, na któ­rych miesz­kał Opa, i tam pod­li­czy­li­śmy nasze wyna­gro­dze­nie. Tym razem było tego po jakieś dwa­dzie­ścia pięć tysi na głowę. Soli­dar­nie posta­no­wi­li­śmy odpa­lić też działkę Śru­bie, który miał wtedy ten swój słab­szy okres. Był prze­cież stałą czę­ścią naszej zło­dziej­skiej ekipy.

Po wszyst­kim musie­li­śmy tylko poże­gnać świet­nie spi­su­jącą się w tym dniu astrę, która doko­nała żywota na prze­my­sło­wym Tar­gówku, gdzie Opa ją spa­lił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: