- W empik go
Rzym, Tom 1 - ebook
Rzym, Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 421 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O tej porze dnia Via Giulia, ciągnącą się w prostej linii na prze-. strzeni około pięciuset metrów od Palazzoi Farnese do San-Giovanni dei Fiorentini, zalewały potoki jasnego słońca nagrzewając do białości drobną kostkę pozbawionej trotuarów ulicy; powóz przejechał ją prawie całą i minął wielkie szare domostwa wznoszące się po obu stronach drogi, jakby pogrążone we śnie i zupełnie puste. Żelazne kraty chroniły wielkie okna, zaś głębokie bramy wjazdowe pozwalały dostrzec ponure, podobne do studzien podwórza. Zbudowana przez papieża Juliusza II ulica ta była najbardziej regularną i najpiękniejszą arterią ówczesnego Rzymu i w wieku XVI spełniała rolę spacerowej alei. Ta niegdyś piękna, a dzisiaj w ciszę zapomnienia – zapadła dzielnica tchnęła pustką, opuszczeniem i jakąś słodką, klerykalną jakby dyskrecją. Stare fasady ciągnęły się jedna za drugą, żaluzje były zapuszczone, na progach siedziały koty, nędzne sklepiki mieszczące się w przybudówkach drzemały wraz z nagromadzonymi wewnątrz ubogimi towarami.
Ulicą, szli nieliczni przechodnie, śpieszyły pracowite mieszczki, biedne kobiety z gołymi głowami ciągnęły za rękę dzieci, przejeżdżał jakiś wózek, z sianem zaprzężony w muła, mignęła sylwetka wspaniale wyglądającego mnicha, udrapowanego w brunatną wełnę, welocypedysta sunął bezszelestnie na świecącej w słońcu maszynie.
Dorożkarz odwrócił się wreszcie i pokazał wielki prostokątny budynek na rogu uliczki opadającej w stronę Tybru.
– Palazzo Boccanera.
Piotr podniósł głowę i serce ścisnęło mu się na widok nagiej i masywnej architektury, surowej rezydencji o murach poczerniałych ze starości.
Uwagę Piotra przyciągnęła przede wszystkim tarcza herbowa wyrzeźbiona nad jednym z okien parterowych, przedstawiająca godło rodu Boccanera, skrzydlatego smoka, z którego nozdrzy buchały płomienie. Bez trudu odczytał dewizę zachowaną w całości: Bocca nera, Alma rossa: usta czarne, dusza czerwona. Po drugiej stronie bramy, także nad oknem, mieściła się mała kapliczka, jakich sporo spotyka się, w Rzymie, we wnęce stała Matka Boska w atłasowej sukience; dniem i nocą paliła się.przed nią lampka.
Dorożkarz, wedle przyjętego w mieście zwyczaju, miał zamiar skręcić w otwartą ciemną bramę, lecz młody ksiądz zatrzymał go nagle onieśmielony:
– Nie, nie, proszę nie wjeżdżać do wewnątrz, to zbyteczne.
Wysiadł z dorożki, uregulował należność i znalazł się z walizką w ręku pod sklepieniem, a następnie na głównym podwórzu pałacowym nie napotkawszy żywego ducha.
Wielkie podwórze o kształcie prostokąta otoczone było portykiem, jak dziedziniec klasztorny. Pod mrocznymi arkadami uszeregowane wzdłuż muru walały się szczątki zdruzgotanych posągów, marmury pochodzące z wykopalisk, jakiś posąg Apollina bez rąk, jakiś tułów Wenery; delikatne źdźbła trawy wyrosły między kamykami czarno-białej mozaiki. Słońce nie dochodziło chyba nigdy do tych wilgotnych, pokrytych pleśnią płyt. Zalegała je cisza, cień, wielkość śmierci i bezmierny smutek.
Piotr, zdziwiony pustką tego niemego pałacu, szukał jakiegoś dozorcy czy służącego. Zdawało mu się, że gdzieś daleko mignął jakiś cień, zagłębił się, więc w drugą sklepioną bramę, która prowadziła do małego schodzącego aż do Tybru ogródka. Od tej strony fasada pozbawiona zupełnie ornamentów świeciła trzema rzędami symetrycznie rozstawionych okien. Piotr doznał jeszcze silniejszego skurczu serca na widok zaniedbanego ogrodu. W samym jego środku na miejscu zasypanego basenu wyrosły wielkie gorzkie bukszpany. Pośród chwastów jedynie drzewa pomarańczowe o dojrzewających złocistych owocach przypominały dawne rozplanowanie alei. Z prawej strony pod ścianą, pomiędzy dwoma wielkimi drzewami, laurowymi, stał pochodzący z drugiego wieku sarkofag ozdobiony płaskorzeźbą przedstawiającą faunów ścigających nagie kobiety, jedna z tych scen wyuzdanej bachicznej miłości, jakie upadający Rzym z upodobaniem rzeźbił na swoich grobowcach; marmurowy, wyszczerbiony i pozieleniały sarkofag służył jako rezerwuar na wodę, która spływała wąskim strumieniem z ust tragicznej wielkiej maski przytwierdzonej do muru. Od strony Tybru wznosiło się tu dawniej coś w rodzaju loggii z portykiem, taras, o podwójnych schodach prowadzących aż do rzeki. Lecz prace nad uregulowaniem wybrzeża i sypaniem wałów dokonały zmian w poziomie terenu tak, że taras zasypany gruzem odłamków i porzuconymi kamieniami ciosowymi znalazł się teraz poniżej prowadzonych robót ziemnych, w samym środku bielejącego kredą i żałośnie wyglądającego wykopu, który zamieniał w ruinę całą dzielnicę.
Tym razem Piotr najwyraźniej dostrzegł jakąś postać w kobiecej sukni. Zawrócił więc na podwórze i znalazł się oko w oka z pięćdziesięcioletnią kobietą, o twarzy okrągłej i wesołej, czarnych włosach i przysadzistej figurze. Na widok księdza w jej jasnych, małych oczach odbiła się jakby nieufność.
Piotr natychmiast wyjaśnił swą obecność, szukając z trudem słów, gdyż słabo znał język włoski:
– Jestem ksiądz Piotr Froment…
Lecz ona nie pozwoliła mu dokończyć rozpoczętego zdania i odezwała się doskonałą francuszczyzną, przeciągającym i nieco chrapliwym akcentem mieszkańców prowincji Ile-de-France.
– Ach! proszę księdza, ja wiem, wiem… właśnie czekałam na księdza stosownie do wydanego mi polecenia.
I w odpowiedzi na jego osłupiałą minę dodała:
– Jestem Francuzką… od dwudziestu pięciu lat mieszkam w tyra… kraju i nie mogę się przyzwyczaić do ich diabelskiej gwary!
Wówczas Piotr przypomniał sobie, że wicehrabia mówił mu o tej służącej; nazywała się Wiktoryna Bosąuet, pochodziła z prowincji Beauce, ze wsi Auneau, mając dwadzieścia dwa lata przybyła do Rzymu wraz ze swą chorą na suchoty panią, której nagła śmierć pogrążyła Wiktorynę w takiej rozpaczy, jakby znalazła się w kraju dzikusów. Oddała się też duszą i ciałem hrabinie Ernestynie Bran ini, pochodzącej z rodu Boccanera, która niedawno odbywszy połóg zabrała wyrzuconą na bruk dziewczynę i zatrudniła ją jako niańkę swej córki Benedetty z myślą, że piastunka będzie mogła.. pomóc dziecku w nauce francuskiego. Przebywając w tej rodzinie od lat dwudziestu pięciu, Wiktoryna wyniesiona została do roli gospodyni, chociaż była analfabetką tak pozbawioną zdolności jazy – kowych, że zdołała przyswoić sobie zaledwie parę zdań w okropnej włoszczyźnie, aby porozumiewać się z domownikami oraz pozostałą służbą.
– Jak… się miewa pan wicehrabia? – podjęła znowu ze szczerą poufałością. – Jest taki miły i tak się cieszymy, ilekroć zatrzymuje się tutaj podczas swych podróży! Wiem, że contessina otrzymała wczoraj od niego list, który zawiadamiał o przyjeździe księdza.
Wicehrabia, rzeczywiście dołożył starań, aby ułatwić Piotrowi pobyt w Rzymie. Ze starego i pełnego żywotności rodu Boccanera pozostali przy życiu jedynie kardynał Pius Boccanera, księżniczka, jego siostra, stara panna, którą przez szacunek nazywano donną Serafina, następnie ich siostrzenica Benedetta, której matka Ernestyna poszła do grobu w ślad za mężem hrabią Brandini, i wreszcie ich bratanek, Dario Boccanera, którego ojciec, książę Onofrio Boccanera, nie żył już, a matka, z domu Montefiori, wyszła po raz drugi za mąż. Wicehrabia był spowinowacony z rodem Boccanera przez młodszego brata ożenionego z panną Brandini, siostrą ojca Benedetty i jako wuj Benedetty, zatrzymywał się kilka razy w pałacu przy Via Giulia jeszcze za życia hrabiego. Przywiązał się także do jego córki, zwłaszcza od chwili osobistego dramatu, jaki przeżyła młoda kobieta w związku z, niefortunnym małżeństwem, o unieważnienie którego rozpoczęła już starania. Teraz, gdy zamieszkała znowu z ciotką Serafina i wujem kardynałem, wicehrabia chcąc ją, rozerwać pisywał do niej często i przysyłał jej książki z Francji. Między innymi przysłał jej też książkę Piotra, co spowodowało wymianę listów. W jednym z ostatnich Benedetta zawiadamiała go, że książka została zgłoszona do oceny Kongregacji Indeksu; list zawierał także radę, aby autor przyjechał jak najprędzej do Rzymu, gdzie, znajdzie uprzejmie ofiarowaną mu w pałacu gościnę. Wicehrabia był tak samo zdziwiony jak młody ksiądz i nic nie rozumiał, lecz namówił Piotra do podróży, która miała być dyplomatycznym, posunięciem, i zapalił się sam do myśli o zwycięstwie, jak gdyby wchodził tu w grę jego własny interes. Zrozumiałe więc było zmieszanie Piotra, gdy znalazł się nagle w tym obcym domu, wplątany w heroiczną przygodę, której przyczyn i okoliczności nie znał zupełnie.
Wiktoryna zaczęła nagle mówić znowu.
– Ale ja księdza tak tutaj zatrzymuję, zamiast zaprowadzić go zaraz do przygotowanego dlań pokoju. Gdzie jest kufer księdza?
Wskazał jej swoją walizkę, którą postawił na ziemi, objaśniając, że w przewidywaniu kilkunastodniowego pobytu w Rzymie ograniczył się do przywiezienia tylko nowej sutanny na zmianę i niewielkiej ilości bielizny. Wiktoryna wyraziła swe zdziwienie.
– Dwa tygodnie! Ksiądz myśli zostać tylko dwa tygodnie? Zobaczymy!
Zawołała też zaraz drągala lokaja, który nareszcie się pokazał:
– Jakubie, proszę to zanieść do czerwonego pokoju… Ksiądz będzie łaskaw za mną.
To niespodziewane spotkanie w rzymskim pałacu rodaczki, pełnej życia i poczciwej kobiety, rozweseliło i pokrzepiło Piotra. Idąc teraz przez podwórze słuchał jej opowiadania, że księżna wyszła na miasto, zaś contessina, którą ciągle jeszcze nazywano Benedettą mimo jej zamążpójścia, nie opuściła jeszcze swego pokoju tego rana, gdyż czuła się nieco cierpiąca. Wiktoryna powtórzyła jednak raz jeszcze, że księdza powierzono jej opiece.
Główne… wejście mieściło się w rogu dziedzińca pod arkadami: monumentalne, schody o szerokich i niskich stopniach miały tak łagodny spadek, że koń mógłby po nich stąpać bez trudu. Kamienne ściany natomiast świeciły nagością, zaś podesty były puste i głuche; śmiertelna melancholia zdawała się spływać z wysoko wiązanych sklepień.
Na pierwszym piętrze Wiktoryna widząc zdziwienie Piotra uśmiechnęła się. Pałac zdawał się niezamieszkały, najmniejszy szmer nie dochodził z zamkniętych salonów. Gospodyni wskazała z prostotą wielkie dębowe drzwi znajdujące się na prawo.
– Jego Eminencja zajmuje to skrzydło pałacu wychodzące na dziedziniec i rzekę, och, nawet nie czwartą część piętra. Wszystkie salony przyjęć od strony ulicy są zamknięte. Trudno utrzymywać w porządku tak wielkie sale i zresztą w jakim celu? Trzeba by przyjmować tłumy gości..
Wchodziła dalej po stopniach szybkim krokiem, a gdy doszli do drugiego piętra, powiedziała znowu:
– Tutaj na lewo znajdują się pokoje donny Serafiny, zaś na prawo mieszka hrabianka. Jest to najcieplejsza część domu, gdzie jakoś jeszcze można żyć… Zresztą, dziś jest poniedziałek, dzień przyjęć księżnej. Sam ksiądz zobaczy.
Potem i otwierając drzwi prowadzące na inne, bardzo wąskie schody, dodała:
– My wszyscy mieszkamy na trzecim piętrze… Czy ksiądz pozwoli, że pójdę przodem?
Wielkie pałacowe schody wiodły tylko na drugie piętro; Wiktoryna objaśniła Piotra, że trzecie piętro ma oddzielne wąskie schody służbowe, które wychodzą na uliczkę biegnącą do Tybru. Znajduje się tam też osobna, brama, co jest bardzo wygodne. Wreszcie na trzecim piętrze Wiktoryna zapuściła się w korytarz i znowu zaczęła wskazywać drzwi:
– Oto mieszkanie don Vigilio, sekretarza Jego Eminencji… A to są drzwi do pokojów księdza. Ilekroć wicehrabia przyjeżdża do Rzymu, zawsze chce mieć te pokoje, a nie inne. Mówi, że czuje się tu swobodniejszy mogąc wychodzić i wracać, kiedy zechce. Dam księdzu jego klucz od bramy na dole… Zobaczy ksiądz, jaki jest śliczny widok z okien pokoju!
Na mieszkanie to składały się dwa pokoje: dosyć duży salon obity czerwoną tapetą w wielkie kwiaty i pokój sypialny lnianoniebieską w ciemniejsze wypłowiałe bukiety. Salon zajmował narożnik, od strony bocznej małej uliczki i Tybru. Wiktoryna podeszła natychmiast do okien, z których jedno wychodziło na widniejącą w oddali rzekę, z drugiego zaś rozciągał się widok na Zatybrze i wzgórze Gianicolo, po drugiej stronie Tybru.
– Tak, to bardzo przyjemny widok – powiedział Piotr stając w oknie obok gospodyni.
Jakub nie śpiesząc się nadszedł za nimi z walizką… Minęła godzina jedenasta. Widząc, że ksiądz jest zmęczony, i domyślając się, że musi być głodny po tale długiej podróży, Wiktoryna zaproponowała, że natychmiast poda mu obiad w salonie. Będzie rozporządzał całym popołudniem, aby wypocząć lub wyjść na miasto, ponieważ dopiero wieczorem po kolacji zostanie przedstawiony paniom. Ksiądz zaprotestował żywo, mówiąc, że wyjdzie z pewnością na miasto, gdyż nie ma zamiaru stracić całego popołudnia. Zgodził się natomiast zjeść obiad, bo rzeczywiście umierał z głodu.