- W empik go
Rzym, Tom 2 - ebook
Rzym, Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piotr zaraz już następnego ranka chciał rozpocząć starania, przejęty jedyną myślą, aby skończyć z tym wszystkim. Ale ogarnęły go wątpliwości: do kogo miał najpierw zapukać, od kogo rozpocząć składanie wizyt, aby uniknąć popełnienia błędu w tym świecie, który był tak próżny i tak skomplikowany? Ponieważ otwierając drzwi od swego pokoju spostrzegł przypadkiem na korytarzu sekretarza kardynała, don Vigilia, poprosił go, aby zaszedł na chwilę.
– Czy mógłby ksiądz oddać mi pewną przysługę? Zdaję się całkowicie na księdza. Potrzebuję życzliwej pomocy.
Piotr wiedział, że ten mały, chudy człowieczek o żółtej jak szafran cerze, nieustannie trzęsący się z gorączki, który zdawał się go unikać prawdopodobnie z obawy przed kompromitacją, jest doskonale poinformowany i zna wszystkie intrygi mimo swej przesadnej i bojaźliwej dyskrecji. Jednakże od pewnego czasu don Vi-gilio był bardziej przystępny i gdy spotykał swego sąsiada, w oczach jego zapalał się błysk, jakby te długie dni biernego oczekiwania budziły w nim tę samą niecierpliwość, jaka przepalała Piotra. Tym razem nie usiłował więc wykręcić się od rozmowy.
– Przepraszam, że proszę księdza do pokoju, gdzie jest taki nieporządek. Właśnie dziś rano otrzymałem paczkę z Paryża z ciepłą odzieżą i bielizną. Niech ksiądz sobie wyobrazi, że przyjechałem do Rzymu tylko na dwa tygodnie, z małą walizką, a tymczasem siedzę tu już blisko trzy miesiące i wiem tyle samo co w dniu mego przybycia.
Don Vigilio lekko skinął głową.
– Tak, tak, wiem.
Wówczas Piotr wyjaśnił mu, że ponieważ monsignore Nani za pośrednictwem contessiny kazał mu nawiązać kontakty dla obrony jego książki, jest w wielkim kłopocie, gdyż nie wie, w jakim porządku najkorzystniej będzie składać wizyty. Czy należy pójść przede wszystkim do monsignora Fornaro, który, jak mu powiedziano, ma napisać sprawozdanie z jego książki?
– Ach – zawołał don Vigilio cały drżący – więc monsignore Nani posunął się tak daleko, że zdradził księdzu nazwisko recenzenta!… To jeszcze bardziej zdumiewające, niż przypuszczałem!
I zapominając o wszystkim, nie panując już nad sobą:
– Nie, nie! Niech ksiądz nie zaczyna od monsignora Fornaro! Niech ksiądz złoży przede wszystkim najniższe uszanowanie prefektowi Kongregacji Indeksu, Jego Eminencji kardynałowi Sanguinetti, gdyż nie przebaczyłby nigdy, gdyby się dowiedział, że ksiądz udał się najpierw do kogoś innego.
Zamilkł i dorzucił cichszym głosem, przejęty gorączkowym dreszczykiem:
– A dowiedziałby się na pewno. Nic się nie da ukryć. Potem, jakby ulegając gwałtownemu porywowi sympatii, ujął ręce młodego, cudzoziemskiego księdza:
– Drogi księże Froment, proszę mi wierzyć, że byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł księdzu w czymś pomóc, żal mi księdza, gdy widzę jego prostotę ducha. Proszę jednak nie żądać ode mnie rzeczy niemożliwych. Gdyby ksiądz wiedział, gdybym księdzu wyznał, jakie niebezpieczeństwa nas otaczają… Jedno mogę dziś jeszcze powiedzieć: nie należy w żadnym wypadku liczyć na poparcie kardynała Boccanery. Kilkakrotnie w mojej obecności wydał potępiający sąd o książce… Ale to święty i niezwykle uczciwy człowiek i jeśli nie wystąpi w obronie księdza, nie będzie też księdza atakował, pozostanie neutralny przez wzgląd na swoją siostrzenicę, contessinę, którą uwielbia i która opiekuje się księdzem… Gdy ksiądz go zobaczy, proszę nie poruszać tego tematu, to nie zda się na nic, a mogłoby go tylko zirytować.
Piotra nie zmartwiło zbytnio to zwierzenie, gdyż już po pierwszym widzeniu się z kardynałem, a później w czasie rzadkich wizyt, jakie mu składał, zrozumiał, że Boccanera będzie zawsze jego przeciwnikiem.
– Pójdę więc podziękować mu za jego neutralność. Ale don Vigiliem owładnęło znowu przerażenie.
– Nie, nie, niech ksiądz tego nie robi, mógłby się domyślić, że mówiłem coś na ten temat, to by pociągnęło katastrofalne skutki! Moja posada mogłaby być zagrożona… Ja nic nie powiedziałem, nic nie powiedziałem. Niech ksiądz złoży wizyty kardynałom, wszystkim kardynałom. Umówmy się, że nic poza tym nie powiedziałem księdzu.
I tego dnia don Vigilio nie chciał już dłużej rozmawiać; i drżący opuścił pokój, przeszukując z prawa i z lewa korytarz swymi płomiennymi, pełnymi niepokoju oczyma.
Bezpośrednio po tej rozmowie Piotr wyszedł na miasto, by udać się do kardynała Sanguinetti. Była dopiero dziesiąta, mógł go więc jeszcze zastać w domu. Kardynał zajmował pierwsze piętro niewielkiego pałacu w pobliżu francuskiego kościoła Św. Ludwika, w ciasnej, pozbawionej światła i powietrza uliczce.
Piotr musiał długo dzwonić, wreszcie służący, który bez pośpiechu wkładał kurtkę, uchylił drzwi i powiedział, że Jego Eminencja wyjechał na wieś, do Frascati.
Ksiądz przypomniał sobie wówczas, że kardynał Sanguinetti był istotnie jednym z biskupów podstołecznych i w swoim biskupstwie, Frascati, posiadał willę, dokąd udawał się dla odpoczynku lub ze względów dyplomatycznych.
– Czy Jego Eminencja powróci wkrótce do Rzymu?
– Nie wiadomo. Jego Eminencja jest niezdrów. Polecił mi, aby nikt nie zakłócał mu spokoju we Frascati.
Gdy Piotr znalazł się znowu na ulicy, poczuł się całkowicie wytrącony z równowagi tym pierwszym niepowodzeniem. Czy miał nie odkładając tego na później, ponieważ sprawa była pilna, udać się do monsignora Fornaro na sąsiedni plac Navona? Ale przypomniał sobie, że don Vigilio polecił mu, aby przede wszystkim złożył wizyty kardynałom. Jakby pod wpływem natchnienia zdecydował, że odwiedzi natychmiast kardynała Sarno, którego poznał na jednym z poniedziałkowych przyjęć u donny Serafiny.
Mimo że Sarno świadomie usuwał się w cień, wszyscy uważali kardynała za jednego z najpotężniejszych i najstraszliwszych członków Świętego Kolegium, co nie przeszkadzało, że jego siostrzeniec Narcyz twierdził, iż nie znał człowieka bardziej tępego, gdy chodziło o sprawy wykraczające poza zasięg jego codziennych zajęć. Piotr był przekonany, że nawet jeśli kardynał Sarno nie zasiada w Kongregacji Indeksu, to w każdym razie może dać dobrą radę, a nawet wpłynąć na opinię innych kardynałów wyzyskując swe wielkie znaczenie.
Piotr skierował się prosto do pałacu Propagandy, gdyż wiedział, że na pewno zastanie tam kardynała. Pałac ten, którego ciężką fasadę spostrzega się z Piazza di Spagna, jest olbrzymią budowlą, nagą i masywną, i zajmuje cały narożnik między dwoma ulicami. Piotr, któremu słaba znajomość włoskiego utrudniała zrozumienie wyjaśnień, zagubił się we wnętrzu pałacu, wchodził na piętra, skąd musiał schodzić z powrotem, błąkał się w tym prawdziwym labiryncie schodów, korytarzy i sal. Wreszcie udało mu się spotkać sekretarza kardynała Sarno, młodego, miłej powierzchowności księdza, którego poznał kiedyś w pałacu Boccanera.
– Ależ oczywiście, jestem pewien, że Jego Eminencja zechce księdza przyjąć. Dobrze się stało, że ksiądz przyszedł właśnie w tej porze, bo Jego Eminencja bywa tutaj zwykle do południa. Prószę za mną.
Znów rozpoczęła się wędrówka. Kardynał Sarno, długoletni sekretarz Świętej Propagandy, stał obecnie na czele komisji, której zadaniem było organizowanie kultu w krajach Europy, Afryki, Ameryki i Oceanii; świeżo zdobytych dla katolicyzmu. Z tego tytułu miał w pałacu Propagandy gabinet i biura administracji, gdzie królował jak zdziwaczały urzędnik, który zestarzał się w swym fotelu obitym skórą, nigdy nie wychodząc poza ciasny krąg zielonych kartotek, a ze świata znając tylko wycinek ulicy przed swoim oknem.
Na końcu ciemnego korytarza, gdzie nawet podczas dnia paliła się gazowa lampa, sekretarz wskazał Piotrowi ławkę. Wrócił po upływie długiego kwadransa i rzekł z miną bardzo uprzejmą:
– Jego Eminencja jest zajęty, ma właśnie konferencję z misjonarzami, którzy odjeżdżają. Ale zaraz ją skończy i otrzymałem polecenie, aby zaprowadzić księdza do gabinetu kardynała.
Gdy Piotr został sam w gabinecie, ciekawie rozejrzał się wokoło. Był to obszerny pokój, obity zieloną tapetą i umeblowany sprzętami z czarnego drzewa, krytymi zielonym adamaszkiem.
W pewnej chwili spacerując po gabinecie Piotr zauważył na ścianie mapę, której widok zajął go, pobudził do głębokich refleksji do tego stopnia, że zapomniał, gdzie się znajduje. Ta kolorowa mapa przedstawiała cały świat katolicki, obie półkule globu ziemskiego, gdzie różne kolory oznaczały terytoria, zależnie od tego, czy dany kraj należał do katolicyzmu zwycięskiego, absolutnego władcy, czy też do katolicyzmu wojującego z niewiernymi. Druga grupa krajów dzieliła się z kolei na wikariaty lub prefektury. Czyż nie był to, przedstawiony graficznie, odwieczny wysiłek katolicyzmu, aby zawładnąć światem, wysiłek, który podjął od pierwszej chwili swego istnienia i z którego nie zrezygnował nigdy?
Piotr patrząc na tę mapę uświadomił sobie jasno, że Urząd Propagandy był olbrzymią maszyną funkcjonującą od wielu wieków po to, by wchłonąć całą ludzkość. Finansowana hojnie przez papieży, Propaganda rozporządzała znacznym budżetem i stanowiła potęgę zupełnie odrębną, papiestwo w papiestwie. Piotr zrozumiał teraz, dlaczego prefekta Kongregacji nazywano czerwonym papieżem; jakąż nieograniczoną władzą cieszył się ten człowiek zwycięski… i władczy, którego ręce sięgały z jednego krańca świata na drugi! Kardynał sekretarz miał tylko Europę centralną, maleńki wycinek kuli ziemskiej, on zaś całą resztę, bezkresne przestrzenie, odległe, nie znane jeszcze krainy. Mapa była opatrzona cyframi. Rzym miał pod swą bezsporną władzą przeszło dwieście milionów katolików rzymsko-apostolskich; innowiercy ze Wschodu i z krajów objętych Reformą przewyższali znacznie tę liczbę, a cóż dopiero jeśli dodać miliard niewiernych, których należało nawrócić! Wymowa tych cyfr zrobiła na Piotrze takie wrażenie, że wstrząsnął nim dreszcz.. A więc to była prawda? Około pięciu milionów Żydów, prawie dwieście milionów mahometan, ponad siedemset milionów bramanistów i buddystów, nie licząc stu milionów innych pogan wyznających różne religie, razem miliard, podczas gdy chrześcijan było tylko czterysta milionów, i to skłóconych ze sobą, podzielonych na dwa obozy, jeden za Rzymem, a drugi przeciw Rzymowi! Czyż to możliwe, by Chrystus przez osiemnaście wieków nie potrafił zjednać sobie nawet trzeciej części ludzkości, a wszechpotężny, wieczny Rzym panował zaledwie nad jedną szóstą wszystkich ludzi? Na sześć dusz jedna tylko mogła dostąpić zbawienia, cóż to za przerażająca proporcja! Lecz mapa przemawiała brutalnie, kraje poddane władzy Rzymu, zabarwione na czerwono, stanowiły jedynie nieznaczny punkt, jeśli się je porównało z obszarami zabarwionymi kolorem żółtym, gdzie panowali inni bogowie, i które Propaganda miała dopiero podbić.
Ach! ta armia w nieustannym pochodzie, Piotr widział ją, słyszał w tej chwili, jak poza morzami, poprzez kontynenty przygotowuje i zapewnia podbój polityczny w imię religii. Narcyz mówił mu, że ambasady z wielką uwagą śledzą wszystkie posunięcia Propagandy w Rzymie; misje bowiem często bywały narzędziem polityki poszczególnych państw w odległych krajach i miały decydujące znaczenie. Władza duchowna zapewniała władzę świecką, zdobyte dusze dawały ciała. Dlatego też Kongregacja prowadziła nieustanną walkę popierając misjonarzy z Włoch lub z krajów zaprzyjaźnionych, patrząc chętnym okiem na ich zaborcze zakusy. Byłe zawsze zazdrosna o swą rywalkę francuską, Organizację Krzewienie Wiary, z siedzibą w Lyonie, równie bogatą jak Propaganda, równie potężną, rozporządzającą większą ilością ludzi energicznych i odważnych. Kongregacja Propagandy w Rzymie nie zadowalała się pobieraniem od niej znacznego haraczu pieniężnego, lecz krzyżowała jej zamiary odsuwając ją na drugi pian wszędzie, gdzie obawiała się jej sukcesów. Wiele razy zdarzało się, że misjonarze francuscy bywali usuwani, a miejsce ich zajmowali zakonnicy włoscy lub niemieccy. W tym ponurym i pełnym kurzu gabinecie, którego nigdy nie rozweselał promień słońca, Piotr podświadomie wyczuwa istnienie tajemnego ogniska intryg politycznych pod pokrywką cywilizacyjnej akcji szerzenia wiary. Przejął go znowu dreszcz, dreszcz jaki wywołują rzeczy, które się zna i które nagle okazują się potworne i przerażające.
Bo czyż nie mogła wytrącić z równowag: najbardziej rozsądnych, kazać zblednąć najbardziej odważnym ta maszyna podboju i władzy o wszechświatowym zasięgu, działająca w czasie i w przestrzeni z odwiecznym uporem, nie zadowalająca się łowieniem dusz, ale dążąca do panowania nad wszystkimi ludźmi, a ponieważ nie może jeszcze zagarnąć ich dla siebie, ustępująca ich chwilowo doczesnemu władcy? Cóż to za gigantyczne marzenie: uśmiechnięty Rzym, oczekujący w spokoju chwili, kiedy wchłonie dwieście milionów mahometan i siedemset milionów bramanistów i buddystów, połączonych w jednym narodzie, i zapanuje nad nimi jako jedyny władca duchowy i świecki w imię triumfującego Chrystusa!
Na odgłos kaszlu Piotr odwrócił się i zadrżał widząc kardynała Sarno, którego wejścia nie słyszał zupełnie. Wydawało mu się, że został schwytany na gorącym uczynku, że wkradał się w czyjeś tajemnice. Silny rumieniec zabarwił mu twarz.
Ale kardynał przyjrzał mu się uważnie zagasłym wzrokiem, podszedł do biurka i opuścił się ociężale na fotel, nie mówiąc ani słowa. Ruchem ręki zwolnił go od ceremoniału ucałowania pierścienia.
– Przyszedłem, aby złożyć Waszej Eminencji wyrazy najgłębszego poważania. Czy Wasza Eminencja jest cierpiący?
– Nie, nie, tylko katar wciąż mi dokucza. A poza tym mam teraz tyle pracy!
Piotr przypatrywał się kardynałowi w sinym świetle dnia. Był tak wątły, tak kaleki z jedną łopatką wyższą od drugiej, tak zupełnie pozbawiony życia, że nawet spojrzenie jego było martwe w twarzy zniszczonej i ziemistej. Księdzu przyszedł na myśl jeden z jego krewnych w Paryżu, który po trzydziestoletniej pracy w biurze miał podobnie pergaminową cerę, umarłe oczy i otępiałość w całej postaci. Czyż to była prawda, że ten oto zasuszony staruszek w zbyt obszernej, obszytej czerwoną wypustką sutannie był panem świata i do tego stopnia miał w głowie całą mapę chrześcijaństwa, nigdy nie wyjeżdżając z Rzymu, że prefekt Propagandy przed każdym, nawet najmniejszym posunięciem zasięgał jego rady?
– Proszę, niech ksiądz spocznie… Ksiądz przychodzi do mnie z jakąś prośbą…
I w oczekiwaniu odpowiedzi kardynał zaczął przerzucać wychudłymi palcami leżące przed nim akta, tak jak generał – świetny znawca taktyki, który z dala od swej armii prowadzi ją do zwycięstwa, nie ruszając się ze swego gabinetu i nie tracąc ani minuty czasu.
Trochę zmieszany tak jasnym postawieniem sprawy, Piotr zdecydował, że odpowie równie szczerze.
– Istotnie, pozwoliłem sobie przyjść, by zasięgnąć rady Wasze; Eminencji. Przybyłem do Rzymu, by wystąpić w obronie mojej książki, i byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby Wasza Eminencja zechciał mną pokierować.
W krótkich słowach Piotr zreferował sprawę, starając się zyskać przychylność, kardynała. W miarę jak mówił, dostojnik Kościoła stawał się coraz bardziej obojętny, jakby nie słyszał i nie rozumiał słów księdza. Wreszcie po chwili milczenia odezwał się:
– Ach tak, ksiądz napisał książkę, mówiono o tym kiedyś u donny Serafiny. To był błąd, ksiądz nie powinien pisać. Bo i po co?… Jeżeli zaś Kongregacja Indeksu chce potępić książkę, to czyni dobrze i wie doskonale, dlaczego to czyni. Cóż ja mogę na to zaradzić? Nie jestem nawet członkiem Kongregacji i nie wiem o niczym.
Piotr starał się na próżno wyjaśnić kardynałowi swą sprawę, przemówić do jego uczuć, zrozpaczony, że Sarno jest tak niewzruszony i obojętny. Spotrzegł, że człowiek ten, przejawiający tak niezwykle szeroką i wnikliwą inteligencję w dziedzinie, w której obracał się od lat czterdziestu, stępiał na wszystko, co wykraczało poza jego specjalność. Z oczu kardynała znikła ostatnia iskierka życia, czaszka jego jakby zmalała, a cała twarz wyrażała ponurą otępiałość.
– Nic nie wiem, nic nie mogę – powtarzał. – Nie mam zwyczaju popierania kogokolwiek…
Zdobył się jednak na pewien wysiłek.
– Przecież Nani należy do Kongregacji. Cóż on księdzu radzi?
– Monsignore Nani raczył mi wyjawić nazwisko prałata, który pisał recenzję o mojej książce, monsignora Fornaro, i zalecił mi, bym go odwiedził.
Kardynał wydał się zdziwiony, jakby przebudzony ze snu. Oczy jego odzyskały trochę blasku.
– Doprawdy? Doprawdy?… Jeśli Nani to powiedział, to musiał mieć jakiś cel. Niech ksiądz złoży wizytę monsignorowi Fornaro.
Kardynał powstał z fotela dając w ten sposób do zrozumienia, że uważa wizytę za skończoną. Piotr skłonił się głęboko na znak podziękowania. Nie zadając sobie trudu odprowadzenia go do drzwi, kardynał usiadł natychmiast przed biurkiem i w śmiertelnej ciszy pokoju rozległ się tylko suchy odgłos, jaki wydawały jego kościste palce przerzucając akta.
Piotr posłusznie usłuchał rady i skierował się w stronę Piazza Navona, gdzie mieszkał monsignore Fornaro. Nie zastał go jednak, dowiedział się tylko, że prałat bywa w domu do godziny dziesiątej. Nazajutrz Piotr przyszedł znowu. Został przyjęty natychmiast, gdy tylko złożył swój bilet. Mógł nawet przypuszczać, że go oczekiwano, gdyby nie szczere zdziwienie, a nawet zakłopotanie, jakie okazał na jego widok gospodarz domu.
– Ksiądz Froment, ksiądz Froment – powtórzył kilkakrotnie monsignore trzymając w ręku bilet Piotra. – Proszę, niech ksiądz zechce wejść… Miałem zamiar nie przyjmować dziś nikogo, gdyż mam pilną robotę, ale nic nie szkodzi, proszę, niech ksiądz siada.
Piotr, zachwycony, patrzył z podziwem na tego pięknego, rosłego i wysokiego mężczyznę, w rozkwicie swych pięćdziesięciu pięciu lat. Różowy i starannie wygolony, miał lekko siwiejące włosy ułożone w loki, kształtny nos, wilgotne wargi i oczy o pieszczotliwym wyrazie – wszystko, co wysokie duchowieństwo rzymskie posiadało najbardziej pociągającego i dekoracyjnego. Wyglądał naprawdę wspaniale w swej czarnej sutannie z fioletowym kołnierzem, cała zaś jego postać tchnęła pełną prostoty elegancją. Obszerny pokój, w którym przyjął Piotra, rozjaśniony wesołym światłem, jakie dawały dwa wielkie okna wychodzące na Piazza Navona, umeblowany ze smakiem, bardzo rzadkim obecnie u duchowieństwa rzymskiego, pachniał przyjemnie i tworzył pogodne i pełne życzliwości tło.
– Proszę usiąść, księże Froment. Czemu mam przypisać zaszczyt jego wizyty?
Fornaro miał twarz banalnie uprzejmą, jakby nie domyślał się niczego; i Piotr nagle poczuł się skrępowany tym naturalnym pytaniem, którego przecież mógł był się spodziewać. Czy miał od razu przystąpić do sprawy, wyznać delikatny powód swej wizyty? Uznał, że jest to metoda najszlachetniejsza i najszybciej prowadząca do celu.
– Mój Boże, monsignore, wiem, że nie jest przyjęte postępować tak, jak postępuję. Lecz… poradzono mi, abym przyszedł tutaj, i zdaje mi się, że z uczciwymi ludźmi najlepiej jest być zupełnie szczerym.
– Ale o co księdzu chodzi? – zapytał prałat z miną naiwną, nie przestając się uśmiechać.
– A więc po prostu dowiedziałem się, że Kongregacja Indeksu powierzyła do oceny Waszej Wielebności moją książkę pod tytułem „Nowy Rzym”. Przychodzę, aby udzielić wszelkich wyjaśnień, jeśli zachodzi tego potrzeba.
Monsignore podniósł obie ręce do góry, jakby chcąc zakryć sobie uszy, aby nie słyszeć słów gościa. Nadal jednak uprzejmy, zawołał:
– Proszę nie mówić na ten temat, to mi robi największą przykrość!… Proszę sobie wyobrazić, że mylnie księdza poinformowano, bo nikt nie powinien nic wiedzieć, ani ja, ani ktokolwiek inny.
Na szczęście Piotr, który zauważył, jak wielkie wrażenie wywołało nazwisko asesora Świętej Inkwizycji, wpadł na pomysł, aby powiedzieć:
– Oczywiście, monsignore, nie chciałbym sprawić Waszej Wielebności najmniejszego kłopotu i nie ośmieliłbym się nigdy go nachodzić, lecz monsignore Nani podał mi nazwisko i adres Waszej Wielebności.
I tym razem skutek był natychmiastowy. Fornaro z właściwym sobie wdziękiem uległ, ociągając się nieco.
– Jak to, więc to monsignore Nani popełnił tę niedyskrecję? Ależ ja się na niego pogniewam, muszę go złajać. Skąd on może o tym wiedzieć? Nie należy przecież do Kongregacji i ktoś mógł go wprowadzić w błąd. Proszę mu powiedzieć, że się pomylił i że ja nie mam nic wspólnego ze sprawą, która księdza interesuje. No, no… kto by się spodziewał, że monsignore Nani nie umie dochować tajemnicy, którą wszyscy uważają za świętą!
Potem ze swym urzekającym spojrzeniem i uśmiechem na ustach:
– Ponieważ monsignore Nani tego sobie życzy, chętnie porozmawiam chwilę z księdzem, księże Froment, zaznaczam jednak, że ksiądz nie dowie się ode mnie nic o moim raporcie ani o tym, co sądzą o książce członkowie Kongregacji.
Słysząc te słowa Piotr uśmiechnął się, gdyż przejął go podziw, jak wszystko staje się łatwe i proste, gdy tylko zachowa się pozory. Zaczął więc jeszcze raz tłumaczyć prałatowi, w jakim celu napisał książkę i jak bardzo był zdziwiony procesem wytoczonym przez Kongregację Indeksu. Nie wiedział, jakie mu się stawia zarzuty, i gubił się w domysłach.
– Doprawdy? Doprawdy? – powtarzał prałat zdumiony aż taką naiwnością. – Kongregacja Indeksu jest trybunałem i jeżeli zajmuje się tą sprawą, to dlatego, że nadesłano jej akt oskarżenia. Książka księdza znalazła się przed sądem tego trybunału po prostu dlatego, że ktoś ją zadenuncjował.
– Tak, tak, wiem.
– A czy ksiądz wie także, że oskarżenie wnieśli trzej biskupi francuscy? Niestety nie mogę wyjawić ich nazwisk. Rozumie ksiądz teraz, że Kongregacja była zmuszona zbadać książkę, przeciwko której wytoczono zarzuty.
Piotr patrzył z przerażeniem na mówiącego. Aż trzech biskupów wniosło na niego skargę! Dlaczego? Z jakiej przyczyny? Nagle przyszedł mu na myśl główny jego protektor.
– Jednakże kardynał Bergerot raczył napisać list, gdzie wyraził swoje uznanie i który zamieściłem jako wstęp do mojej książki. Czy ten list nie jest dostateczną gwarancją dla episkopatu francuskiego?
Monsignore Fornaro pokiwał głową, zanim zdecydował się na odpowiedź:
– Tak, istotnie, list Jego Eminencji jest bardzo piękny… Jestem jednak zdania, że byłoby lepiej, gdyby był go nie napisał i ze względu na siebie, i przez życzliwość dla księdza, księże Froment.
A ponieważ Piotr, którego zdumienie wzrastało, otwierał już usta, aby poprosić go o wyjaśnienie:
– Nie, nie, ja nic nie wiem i nic nie mówię… Jego Eminencja kardynał Bergerot jest świętym człowiekiem, którego wszyscy otaczają czcią. Jeśli popełnił błąd, to winę ponosi wyłącznie jego zbyt dobre serce.
Zapadło milczenie. Piotr czuł, że rozwiera się przed nim otchłań. Nie śmiał nalegać, powiedział dalej z pewną gwałtownością:
– Dlaczego oskarżono właśnie moją książkę, a nie tyle innych? Nie mam zamiaru bawić się ja z kolei w donosicielstwo, lecz znam wiele książek dużo niebezpieczniejszych, a jednak Rzym przymyka na nie oczy!
Tym razem monsignore wydał się bardzo zadowolony z takiego obrotu rozmowy.
– Ma ksiądz najzupełniejszą rację! Niestety nie możemy dosięgnąć i zniszczyć wszystkich szkodliwych i niebezpiecznych książek. Należałoby przeczytać niezliczoną liczbę dzieł. Aby zaradzić złemu, potępiamy z góry najgorsze.
I zagłębił się w uprzejme wyjaśnienia. W zasadzie każdy wydawca jest obowiązany, zanim wydrukuje dzieło, oddać rękopis do przeczytania i zatwierdzenia przez biskupa. Lecz obecnie, wobec przerażającego nawału produkcji wydawniczej, wydawcy nie mogą stosować się ściśle do tej zasady, gdyż naraziliby biskupstwa na straszliwy kłopot. Nie ma ani czasu, ani pieniędzy, ani odpowiednich ludzi dla wykonania tej olbrzymiej pracy. Toteż Kongregacja Indeksu potępia z góry, nie czytając ich nawet, wszystkie książki już wydrukowane lub będące w przygotowaniu, jeżeli należą do pewnych kategorii. A więc przede wszystkim książki zagrażające obyczajności, książki erotyczne, wszystkie powieści; następnie Biblię tłumaczoną na języki nowoczesne, bowiem święte księgi nie powinny być przystępne dla każdego; wreszcie książki traktujące o czarach, książki naukowe, historyczne lub filozoficzne, niezgodne z dogmatami wiary; książki heretyckie, a poza tym książki pisane przez duchownych na temat religii.
Były to wydane przez różnych papieży mądre prawa, których wykład stanowił wstęp do katalogu książek objętych klątwą; gdyby ten katalog był kompletny, wypełniłby całą bibliotekę. Na ogół biorąc, gdy się go przegląda, widać wyraźnie, że interdykcją obłożone są głównie książki pisane przez księży, ponieważ Rzym wobec ogromu pracy zwraca przede wszystkim uwagę na poczynania duchowieństwa. Do tej właśnie kategorii należy książka księdza Piotra Froment.
– Łatwo zrozumieć – mówił dalej monsignore Fornaro – że Kongregacja Indeksu nie ma zamiaru robić reklamy licznym złym książkom czyniąc im zaszczyt zajmowania się nimi każdą z osobna, Jest ich całe mnóstwo, a my nie mamy ani czasu, ani niezbędnych środków, aby oceniać je pojedynczo. Zatem tylko od czasu do czasu rzucamy klątwę na książkę wyjątkowo gorszącą, a bardzo poczytną, zwłaszcza jeśli jest napisana przez autora o głośnym nazwisku i zawiera bezpośrednie ataki na religię. To wystarczy, aby przypomnieć światu, że istniejemy i że nie rezygnujemy z naszych praw i obowiązków.
– Ale dlaczego moją książkę uznano za godną potępienia? – zawołał porywczo ksiądz Piotr.
– Drogi księże Froment, tłumaczę to przecież księdzu tak jasno, jak tylko mi wolno. Książka księdza cieszy się powodzeniem, jest tania i rozchodzi się szybko; nie mówię już o tym, że ma dużą wartość literacką. Byłem zachwycony siłą poetyckiego natchnienia i szczerze księdzu winszuję tak niepospolitego talentu. Czyż ksiądz sobie wyobraża, że mogliśmy zamknąć oczy na publikację, która prowadzi w konkluzji do unicestwienia świętej naszej wiary i obalenia Rzymu?
Piotr słuchał zdumiony do ostatnich granic.
– Obalić Rzym, wielki Boże! Przecież ja niczego tak gorąco nie pragnę, jak ujrzeć Rzym odrodzony i królujący nad światem!
Uniesiony płomieniem entuzjazmu, Piotr bronił się, wygłosił znowu swe wyznanie wiary: katolicyzm powracający do pierwotnego Kościoła, czerpiący ożywczą krew z idei braterskiego chrystianizmu Jezusa, papież uwolniony od ciężaru królestwa ziemskiego, królujący nad całą ludzkością w imię miłosierdzia i miłości, ratujący świat od straszliwego kryzysu społecznego, który mu grozi, by go doprowadzić do prawdziwego królestwa bożego, do wspólnoty chrześcijańskiej wszystkich ludów złączonych w jeden lud.
– Czyż ojciec święty może mnie potępić? Czyż to nie są właściwie jego tajemne myśli, które można wyczuć? Mój jedyny błąd, to chyba że mówię o tym zbyt wcześnie i w sposób zbyt swobodny. Ach, gdybym mógł być dopuszczony przed oblicze ojca świętego, na pewno rozkazałby natychmiast wstrzymać dochodzenie.
Monsignore Fornaro w milczeniu kiwał głową, nie biorąc za złe młodzieńczego zapału księdza. Przeciwnie, uśmiechał się coraz bardziej uprzejmie, jakby ubawiony marzycielską naiwnością młodego człowieka. Wreszcie odpowiedział wesoło:
– Proszę mówić, mój drogi księże, proszę mówić… nie mam nic przeciwko temu, tylko nie wolno mi nic zdradzić… A co do władzy świeckiej, co do władzy świeckiej…
– A więc, co do władzy świeckiej? – zapytał Piotr.
I znowu monsignore milczał. Uniósł do góry swą ładną twarz, wykonał parę wdzięcznych gestów białymi rękoma. Gdy się odezwał, to po to, by odpowiedzieć:
– A potem jest jeszcze ta księdza nowa religia… Dwa razy spotyka się takie sformułowanie, nowa religia, nowa religia… Ach, mój Boże!
Fornaro podniecał się coraz bardziej, odchodził prawie od zmysłów, aż Piotr zniecierpliwiony wykrzyknął:
– Nie wiem, jakie będzie orzeczenie Waszej Eminencji, monsignore, lecz mogę go zapewnić, że nie miałem nigdy zamiaru krytykowania dogmatów. Moim najszczerszym pragnieniem było napisać książkę, która wskazałaby ratunek cierpiącej ludzkości. By wydać sprawiedliwy sąd, trzeba brać pod uwagę intencję.
Monsignore był znowu bardzo spokojny, bardzo ojcowski.
– Och, intencje, intencje!
Wstał na znak, że uważa rozmowę za skończoną.
– Proszę mi wierzyć, drogi księże Froment, że czuję się bardzo zaszczycony jego wizytą… Oczywiście nie mogę zdradzić, jaka jest treść mojego raportu; i tak zbyt wiele mówiliśmy na ten temat, właściwie nie powinienem był słuchać obrony księdza. Jestem gotów jednak uczynić wszystko, aby przyjść księdzu z pomocą, oczywiście, o ile to nie będzie kolidowało z moimi obowiązkami… Ale obawiam się, że książka księdza będzie potępiona.
A ponieważ Piotr wzdrygnął się:
– Ach, niestety tak!… Osądza się fakty, a nie intencje. Wszelka obrona jest bezcelowa, ponieważ książka jest tym, czym jest. Usiłowania księdza, by wyjaśnić jej treść, są nadaremne, nie uda się księdzu jej zmienić… Dlatego też Kongregacja nie wzywa nigdy przed swój trybynał autorów i wymaga od nich tylko jednej rzeczy: odwołania dzieła. Według mnie najlepiej ksiądz zrobi wycofując książkę i podporządkowując się woli Kongregacji. Nie chce ksiądz? Mój drogi księże, jakże ksiądz jest jeszcze młody!
Monsignore roześmiał się głośniej, widząc gest pełen buntu i nieugiętej dumy, jaki zrobił młody ksiądz. Potem u samych drzwi ulegając nagłemu odruchowi szczerości i zniżając głos:
– Drogi księże, chciałbym się w jakiś sposób przysłużyć księdzu, dam księdzu dobrą radę… Ja w gruncie rzeczy nie znaczę nic. Składam moje sprawozdanie, drukuje się je, czyta nie zwracając nań prawie żadnej uwagi… Lecz sekretarz Kongregacji, ojciec Dangelis, może wszystko, nawet rzeczy nieosiągalne… Radzę księdzu złożyć mu wizytę w klasztorze dominikanów za Piazza di Spagna… Proszę tylko nie wymieniać mego nazwiska. Do widzenia, drogi księże Froment! Do widzenia.
Piotr oszołomiony znalazł się na Piazza Navona nie wiedząc już, w co wierzyć ani czego się spodziewać. Nie mógł się oprzeć tchórzliwym myślom: po co walczyć dalej, gdy przeciwnicy byli nieznani, nieuchwytni? Dlaczego uparcie przedłużać pobyt w tym Rzymie tak porywającym i przynoszącym tyle zawodów? Ucieknie, wróci tego samego wieczoru do Paryża, zniknie tam, zapomni o swych gorzkich rozczarowaniach, jak najpokorniej oddając się miłosiernym praktykom. Piotr przeżywał jedną z tych chwil załamania wewnętrznego, kiedy zadanie tak bardzo upragnione wydaje się nieosiągalne. Ale mimo tej rozterki szedł dalej do celu. Kiedy stwierdził, że jest na Corso, potem na Via Condotti, a wreszcie na Piazza di Spagna, zdecydował, że wstąpi jeszcze do ojca Dangelis. Klasztor dominikanów znajdował się tuż przy kościele Trinita dei Monti.
Ach, ci dominikanie! myślał o nich zawsze z szacunkiem zmieszanym z odrobiną lęku. Przez długi szereg wieków jakąż dzielną stanowili podporę teokratycznej i absolutnej władzy Kościoła! Im to Kościół zawdzięczał utrwalenie swej władzy, oni byli jego pełnymi chwały, zwycięskimi żołnierzami. Podczas gdy święty Franciszek podbijał dla Rzymu serca prostaczków, święty Dominik opanowywał dusze możnych i uczonych, wszystkie dusze wyrastające ponad tłum. I czynił to z pasją, trawiony cudownym płomieniem wiary i energii, działając za pomocą wszystkich możliwych środków. Kazał z ambony, walczył książką, stosował ucisk policyjny i sądowy. Jeżeli nie był twórcą inkwizycji, to wykorzystał ją; jego serce, przepojone miłością i słodyczą, zwalczało schizmę ogniem i krwią. Żyjąc wraz ze swymi mnichami w czystości, ubóstwie i posłuszeństwie, które były najwyższymi cnotami w tych czasach pychy i rozwiązłości, chodził od miasta do miasta, nauczał bezbożnych, usiłował sprowadzić ich na łono Kościoła, a jeśli słowa nie wystarczały, wydawał ich Trybunałom Świętej Inkwizycji. Porywał się także na naukę, chciał ją sobie podporządkować, marzył, by w obronie Boga posługiwać się rozumem i wiedzą ludzką – przodek anielskiego świętego Tomasza, zwanego światłem średniowiecza, który w swojej „Summie” zamknął wszystkie wiadomości z dziedziny psychologii, logiki, polityki i nauki moralności. I tak oto dominikanie zapełnili świat broniąc doktryny Rzymu na słynnych katedrach wszystkich krajów, zwalczając prawie wszędzie ducha swobody na uniwersytetach, czujni strażnicy dogmatu, niezmordowani budowniczowie wielkości papieży, najpotężniejsi z pracowników sztuki, nauki i literatury, którzy wznieśli olbrzymi gmach katolicyzmu, taki, jaki istnieje jeszcze dzisiaj.
Ale dzisiaj Piotr, który czuł, że grozi on zawaleniem, ten gmach zbudowany z piasku i wapna po wieczne czasy, zadawał sobie pytanie, na co mogli się przydać ci pracownicy z innej epoki wraz z ich policją i trybunałami uśmierconymi nienawiścią, wraz z ich słowem, którego nikt nie słuchał, z ich książkami, których nikt nie czytał, z ich skończoną rolą uczonych i twórców cywilizacji – wobec wiedzy współczesnej, której prawdy rozsadzały dogmaty.
Stanowią oni jeszcze bez wątpienia wpływowe i bogate zgromadzenie, ale jakże odległe są czasy, gdy generał zakonu dominikanów królował w Rzymie jako władca świętego pałacu, a w całej Europie miał klasztory, szkoły i poddanych. Z tego bogatego dziedzictwa została im tylko pewna ilość urzędów w kurii rzymskiej, między innymi stanowisko sekretarza Kongregacji Indeksu, dawnego oddziału Trybunału Inkwizycji, której byli wszechwładnymi panami.
Natychmiast wprowadzono Piotra do ojca Dangelis. Sala była obszerna, pusta i biała, zalana potokami słońca. Znajdowały się tam tylko stół, kilka taboretów i duży miedziany krucyfiks wiszący na ścianie. Obok stołu stał ojciec Dangelis, mężczyzna około pięćdziesiątki, bardzo szczupły, udrapowany w surową szatę czarno-białą. W jego długiej twarzy ascety, o wąskich ustach, wąskim nosie i wąskiej, znamionującej upór brodzie, szare oczy miały krępującą nieruchomość. Okazał się zresztą bardzo rzeczowy, bardzo prosty i rzekł z lodowatą grzecznością:
– Ksiądz Froment, autor „Nowego Rzymu”, nieprawdaż? I usiadł na jednym z taboretów wskazawszy drugi gościowi.
– Czy mogę wiedzieć, jaki jest cel wizyty księdza?
Piotr musiał znowu tłumaczyć się, bronić swej książki. Przychodziło mu to z tym większym trudem, że słowa jego padały wśród grobowo zimnej ciszy. Zakonnik słuchał nieruchomy, z rękami opartymi na kolanach, utkwiwszy w Piotrze przenikliwe, ostre spojrzenie. Gdy ksiądz zamilkł, ojciec Dangelis rzekł bez pośpiechu:
– Nie uważałem za stosowne przerywać księdzu, ale nie powinienem był słuchać tego wszystkiego. Proces już się rozpoczął i żadna siła ludzka nie zdoła wstrzymać jego biegu. Zatem nie rozumiem, czego ksiądz sobie życzy?
– Oczekuję dobroci i sprawiedliwości – wyjąkał drżącym głosem Piotr.
Blady uśmiech, pokorny i dumny zarazem, wypłynął na usta zakonnika.
– Proszę się nie lękać. Bóg dotychczas zawsze raczył mię oświecać w mych skromnych funkcjach. Nie do mnie należy wydawanie wyroku, jestem tylko urzędnikiem, którego zadanie polega na zbieraniu i klasyfikowaniu dokumentów w związku z tą lub inną sprawą… Ich Eminencje, członkowie Kongregacji, wypowiedzą się na temat książki księdza… Duch Święty przyjdzie im z pomocą, księdzu nie pozostanie nic innego, jak ukorzyć się przed wyrokiem, skoro zostanie opatrzony podpisem ojca świętego.
Ojciec Dangelis zamilkł nagle i wstał zmuszając również Piotra do powstania. A więc były to prawie te same słowa, które mówił monsignore Fornaro, tylko wypowiedziane bezwzględnie i rzeczowo, jak spokojne wyzwanie. Wszędzie natrafiał na tę samą, bezimienną siłę, wspaniale zorganizowaną maszynę, której poszczególne kółka nie chcą nic wiedzieć o sobie, a która miażdży. Długo jeszcze każą mu chodzić od jednego do drugiego, ale nie odnajdzie nigdy głowy, woli działającej i rozumującej. Pozostawało tylko poddać się.
Mimo to zanim opuścił klasztor, Piotr wpadł na pomysł, aby jeszcze raz wypowiedzieć nazwisko monsignora Nani, którego władzę zaczynał poznawać.