- W empik go
Rzymscy chrześćjanie w zaraniu czwartego wieku - ebook
Rzymscy chrześćjanie w zaraniu czwartego wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 428 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już po korektach, w czasie drukowania, zrobiono w tej książce pięć uszkodzeń. Uprasza się więc, aby czytelnik przed rozpoczęciem czytania piórem je naprawił.
Uszkodzenia te i potrzebne poprawki są następujące:
Na stronicy 2 w wierszu 8 wydrukowano "chroniąc", a powinno być chroniącą, więc trzeba dopisać na końcu tego słowa ą.
Na tejże 2 stronicy w środku wiersza 18-go winna być kropka (.). nie zaś przecinek.
Ha stronicy 43 po wierszu 10-tym, licząc od góry, opuszczono cały wiersz:
Pana, którego chcecie zaprzeć się wobec
Wiersz ten trzeba dopisać na owej stronicy, i znaczkiem jakimś wskazać tam, gdzie go czytać należy.
Na stronicy 191 u dołu w napisie nowego rozdziału rozsunięto wyraz Ożycie tak, jakby to były dwa wyrazy: "O życie". Trzeba więc od litery O pociągnąć piórem kreskę łączącą do litery ż .
Na stronicy 286, w wierszu 11, w wyrazie Kapitolu poprawić literę k tak, aby była duża (K).DOM CHRZEŚĆJAŃSKI W STAROŻYTNYM RZYMIE.
Na miejscu gdzie jest dziś kościół Świętego Marcelego, przy jednej z najgłówniejszych i najbardziej ożywionych ulic w Rzymie, zwanej Korso, stał przed szesnastu wiekami, za czasów rzymskich cesarzy, dom mieszkalny rodziny patrycjuszów, czyli szlachty rzymskiej. Takich domów, jak ten, było podówczas nietylko w samym Rzymie, ale i w inny licznych miastach pod jego panowaniem bardzo wiele. Warto więc zobaczyć, jak one były pourządzane. A ten jeden, o którym tu mowa, da jakie-takie pojęcie o wszystkich. Wyrzućmy od naszych czasów w tył całych równo 16 wieków, czyli 1600 lat, jak gdyby ich nie było, a zatrzymajmy się na rzymskim bruku na początku czwartego wieku chrześćjaństwa, w roku 302, i poobcujmy trocha zapomocą tej opowieści z ówczesnymi tam ludźmi.
Dom, do którego wstępujemy, wygląda od ulicy jako tylko mur niezbyt wysoki, prosty, nagi, bez żadnych prawie ozdób, z drzwiami i paru oknami. Wszedłszy do jego wnętrza, przechodzimy przez przedsionek, w którym rzuca się w oczy napis: Salwe!, co po polsku znaczy witaj!… I stajemy w "atrjum", czyli ni to w dziedzińczyku, ni to w ogródku, ni to w pokoju.
Jest to jakby piękna izba kwadratowa, otoczona ze wszystkich stron słupami podtrzymującemi dach nad chodnikiem, za którym na prawo, na lewo i wprost naprzeciwko przedsionka są pokoje i pokojiki mieszkalne. Samo zaś "atrjum" jest bez pułapu i bez dachu, przykrywane tylko wielką płachtą płótna, chroniącą od słońca i deszczu. Pod słupami w różnych mieiscach widać piękne i bogate rzeczy: siedzenia wykładane kością słoniową lub srebrem, stoły z drogiego drzewa, lampy i inne rzeczy z brązu i ze srebra, pięknie wyrzeźbione posągi bożków lub podobizny ludzi, i różne inne rzeczy. Po środku jest wodotrysk, z którego bije w górę woda doprowadzana rurami do Rzymu z gór o kilka mil odległych. Tryskający w górę strumień opada wciąż z pluskiem na szeroką okrągłą misę z czerwonego marmuru, przepełnia ją i spływa jakby deszczykiem na podstawione pod misą doniczki z kwiatami, a z nich niżej jeszcze, do dołka w ziemi i rowka podziemnego. Za słupami na ścianach widać malowidła różnobarwne, już stare bardzo, ale dość świeżo wyglądające. Gdzieniegdzie jednak jest jakaś wnęka lub obrazek przykryte zasłoną.
Naprzeciwko wnijścia poprzez "atrjum", przyćmione płótnem górnym i dlatego mroczne, widać główną część mieszkania, błyszczącą od złota, z posadzką z różnobarwnych płyt marmurowych. Tu bardzo widno, bo pułap jest ze szkła przezroczystego, przez które wpadają promienie słońca, w razie potrzeby tylko powstrzymywane przesuwaną osłoną.
Tu za stołem marmurowym siedzi właśnie poważna niewiasta, lat średnich, o twarzy szlachetnej i wejrzeniu łagodnemi, noszącem jednak ślady cierpień przebytych. Prostota jej stroju dziwnie odbija od bogactw ją otaczających. Włosy jej, trocha siwizną przyprószone, nie są niczem przykryte. Suknia ciemna, prostego kroju, bez wyszywań, oblamowana tylko taśmą purpurową (czerwoną), która jest znakiem wdowieństwa. Jedyną jej kosztowną ozdobą jest złoty sznureczek na szyji, na którym wisi jakaś pamiątka, pod suknią na piersi ukryta. Pani ta zajęta jest obecnie wyszywaniem na długiej złocistej wstędze jakichś wzorów złotemi nićmi, perłami i drogiemi kamieniami. Nie na własny znać użytek robótkę tę wykonywa. Siedzi jednak niespokojna nieco: wciąż to ku drzwiom wchodowym oczy zwraca i nasłuchuje, to spójrzy na klepsydrę, czyli ówczesny zegar wodny, wskazujący godziny przez upływ wody wyciekającej z naczyńka szklanego kroplami.
Wtem drzwi się otwierają i wchodzi pełen życia młodzieniec, lat około 14, ale dość już jak na ten wiek wysoki. Głowa jego czarnym kędzierzawym włosem pokryta, szyja naga, ramiona silne, ćwiczeniami rozwinięte, twarz wesoła i pełna wdzięku. Ma na sobie zwykły strój ówczesnej rzymskiej młodzieży: suknię sięgającą niżej kolan, i "bullę" czyli gałkę dętą ze złota, u szyji zawieszoną.
Przeszedł szybkim krokiem przez atrjum do pokoju, przywitał się z matką, i u jej nóg usiadł. Ona spogląda na niego milcząc, jakby chciała sama odgadnąć, dlaczego o całą godzinę później wrócił ze szkoły. Wkońcu pyta:
– Czemu tak późno przyszedłeś? chybaś w drodze nie miał żadnego wypadku?
– O, żadnego, najdroższa mateńko! Wszystko mi poszło tak dobrze, iż nie śmiem nawet mówić.
Matka spójrzała na niego ciekawie, a on się roześmiał wesoło i mówi dalej:
– Opowiem ci, mateńko, zaraz, bo nigdy nie mam spokoju, ani zasnąć nie mogę, póki ci nie wypowiem, co mi się przytrafiło czy to dobrego, czy złego. Ale dzisiaj poraz pierwszy nie jestem pewny, czy ci się mam ze wszystkiego wyspowiadać.
Po chwili rękę matki do ust czule przycisnął i rzecze:
– Nie bój się, mateczko! Twój syn nie uczynił nic takiego, coby cię mogło martwić. Powiedz tylko, czy chcesz wiedzieć wszystko, czy tylko o tem, dlaczego się spóźniłem?
– Wszystko mi powiedz, Pankrasiu; wszystko mię obchodzi, co się ciebie tyczy.
– To dobrze, powiem wszystko. Nie dlatego, że dziś już ukończyłem szkołę, ale i z innych powodów ten dzień wydaje mi się dziwnie szczęśliwym, choć przeplatany był przygodami. Oto uznano mię za pierwszego, najlepszego ucznia: a ćwiczenie, które nauczyciel nasz Kasjan kazał nam napisać i odczytywać głośno, stało się powodem dziwnych wyznań. Nauczyciel polecił nam pisać o tem, że prawdziwy mędrzec powinien być zawsze gotów umierać za prawdę. I dziwna rzecz!
Wszyscy moi towarzysze popisali i mówili o tem bardzo ozięble i sucho, choć mnie serce płonęło i słowa same płynęły, gdym pisał. A w pamięci mi stały twoje, mateczko, nauki, i przykłady z domu naszego. Syn męczennika czyż mógł pisać o tem zimno? A gdy przyszło mi czytać głośno, gorące uczucia mię zdradziły. Zamiast powiedzieć: "mędrzec", pomyliłem się w zapale i rzekłem: "chrześćjanin"; a tam, gdzie stało: "prawda", przeczytałem: "wiara". Kasjan na pierwszą moją pomyłkę zadrżał, a na drugą – łzy mu w oczach stanęły, pochylił się do mnie i szepnął: – Bądź ostrożny, moje dziecko, bo tu słuchają i uszy zdradliwe.
– Jakto? – przerwała matka, – to Kasjan jest chrześcjaninem? Nie wiedziałam, ale nic dziwnego; żyjemy w niebezpieczeństwie i ucisku, jakby obcy we własnym kraju, kryjąc się z myślami swojemi, jedni o drugich nie wiedząc. Gdyby Kasjan wyznał głośno swą wiarę, szkoła by wkrótce została zamknięta. Lecz mów dalej synu.
– Prawie nikt z moich towarzyszy nie spostrzegł mojej pomyłki, oklaskiwali mię, że mi się dobrze powiodło; tylko jeden Korwin złośliwie wpatrywał się we mnie.
– Któż to jest i czego był zagniewany?
– To najsilniejszy i najstarszy z towarzyszy moich, tylko najgorzej się uczył w szkole. Nie wiem, czego on chce ode mnie.
– Ale czy ci nic nie mówił i nie robił?
– Owszem, i dlategom się spóźnił. Gdyśmy poszli, jak zwykle, ze szkoły na pole, Korwin zbliżył się do mnie i mówi:
"A co, Pankracy! ostatni już raz tu jesteś ze mną. Skończyło się twoje panowanie! Chciałeś zawsze wywyższać się nade mną w szkole, byłeś pierwszy, a teraz zobaczymy, kto z nas pierwszy! Myślisz, że nie słyszałem, coś ty dziś wypowiedział, czytając swoją głupią mowę? Pożałujesz ty wszystkiego, i to prędko. Przecież mój ojciec jest naczelnikiem miasta! – (Słysząc to ostatnie słowo, matka zadrżała.) – A i tak niezadługo coś ma być. Ale co mam czekać! Musisz spróbować się ze mną teraz. Niech wszyscy towarzysze zobaczą, kto z nas pierwszy".
– I cóżeś ty na to? – żywo zapytała strwożona matka.
– Ja mu grzecznie odpowiedziałem, że się myli, bo ja nigdy ani nad niego, ani nad innych nie chciałem się wywyższać, i wystrzegałem się wszystkiego, coby im mogło zrobić przykrość. A mocować się i bić się w sposób gniewny, złośliwy, do czego Korwin był gotów, nie chcę, – mówiłem, – bo to rzecz niegodna. Ale towarzysze otoczyli nas, a wszyscy byli przeciwko mnie. Nie! – krzyknął Korwin, – musisz!
Tu chłopiec urwał opowiadanie i nie chciał mówić dalej. Ale matka zaczęła nalegać:
– Zaklinam cię, synu, na Boga, na pamięć ojca, nie ukrywaj nic przedemną! Mów, coś dalej słyszał od tego Korwina.
– Nazwał mię czcicielem oślej głowy (tak wówczas szyderczo poganie nazywali chrześćjan). Potem odgrażał się, że wykryje, gdzie mieszkam, bo tego towarzysze moi nie wiedzą. Nareszcie uderzył mię z całej siły w twarz, żem się aż zatoczył, a wszyscy chłopcy śmieli się radośnie. We mnie zawrzała krew. Jakby mi coś zaszeptało do ucha: "jesteś tchórz". Czułem w sobie tyle siły, że chwyciłbym i cisnął go o ziemię, jak to już bywało, ale wtedy, gdyśmy się mocowali bez gniewu, tylko dla ćwiczeń i zabawy. Teraz czułem, jak mi gniew siły podwaja.
O Boże, nie dopuszczaj nigdy już więcej na mnie takiej pokusy!
– I cóż zrobiłeś, synu? – zapytała matka.
– Opamiętałem się, Bogu dzięki. Przypomniałem sobie, jak Pan Jezus był w domu Kajfasza wyszydzany i policzkowany, a przecież łagodnie przebaczał. Więc podałem Korwinowi rękę i rzekłem: niech ci Bóg przebaczy tak, jak ja ci szczerze, serdecznie przebaczam, i błogosławieństwo Boże niech nad tobą będzie. W tem nadszedł Kasjan. Otóż zakląłem go na wiarę świętą naszą, żeby nie karał Korwina. I obiecał mi. A teraz pomyśl sama, mateczko, czyż ten dzień dzisiejszy nie był dla mnie szczęśliwy?
Matka, a była to święta niewiasta, Lucyna, zamiast odpowiedzi w słowach, pocałowała gorąco syna w czoło.
Był już wieczór, ciemno. Niemłoda kobieta weszła ze światłem do pokoju i zapaliła knoty w lampach brązowych i marmurowych. I ślicznie w tem świetle, jakby anielskie, wyglądały postacie matki i syna.
Ukląkł młodzieniaszek u stóp matki i trwała cisa uroczysta… przerwała ją wkońcu niewiasta:
– Spełniło się, moje dziecko, to, o co modliłam się najusilniej. Widziałam, żeś pracowity, pobożny, że miłujesz Boga i ludzi, żeś litościwy dla ubogich i nieszczęśliwych; lecz wyglądałam tej chwili, któraby mi pokazała, czy będziesz prawdziwym spadkobiercą, chwały swego ojca, męczennika. I dzięki Bogu, ta chwila nadeszła. Dziś, kiedyś ukończył nauki szkolne, Bóg raczył ci dać naukę wyższą nad wszystkie szkolne nauki, raczył pokazać, żeś przestał być dzieckiem, bo jesteś zdolny myśleć, mówić i działać jak mężny sługa Boży. Twoja dzisiejsza mowa w szkole świadczy, że serce twe było pełne szlachetnych i wzniosłych myśli. Lecz słowa nie wystarczają. Co nastąpiło potem, na polu, dowodzi, że umiesz odważnie i cierpliwie znosić nietylko ból, lecz, co trudniejsza dla młodey patrycjuszowskiej krwi, obelgę, policzek, szyderstwo. I okazałeś siłę, która ci pozwoliła przebaczyć i modlić się za nieprzyjacioł. Dziś pokazałeś się godnym synem świętego męczennika Kwintyna…. Zdejmże z szyji tę bullę, oznakę dziecięcego wieku; inną, stosowniejszą ci daję… Skarb to droższy nad wszelkie klejnoty i złoto.
Pankracy zdjął z siebie złotą gałkę, a matka, wziąwszy drżącemi rękoma ze swej szyji złoty łańcuszek z woreczkiem bogato wyszywanym, otworzyła go i wyjęła gąbkę napojoną krwią, choć już suchą.
– To krew twego ojca, Kwintyna, – rzekła ze łzami. – Zebrałam ją sama z rany śmiertelnej, stojąc przebrana przy jego boku, gdy umierał za wiarę Chrystusową.
Oglądała czule świętą pamiątkę i całowała gorąco, a łzy z oczu płynące spadały na krew zakrzepłą męża. Tak zwilżona i rozgrzana, zaczerwieniła się krew napowrót jakby świeża. Niewiasta przytknęła ją do ust syna, które się ubarwiły świętą czerwienią. Pankracy uczcił relikwję z najgłębszem wzruszeniem i jako chrześćjanin, i jako syn. I uczuł, jakby duch ojca wstępował w niego. Ojciec, matka i syn zjednoczyli się w tej chwili na nowo.
Niewiasta złożyła skarb do woreczka i zawiesiła na piersiach syna.JESCZE DOM POGAŃSKI W RZYMIE.
Zaglądaliśmy w poprzednim rozdziale do domu jednej z rodzin już chrześćjańskich na początku czwartego wieku po narodzeniu Jezusa Chrystusa. Zajrzyjmy teraz do domu Fabjusza, rzymianina żyjącego w tymże czasie w pogaństwie. Boć to jeszcze chrześćjaństwo jest prześladowane i kryć się musi, a pogaństwo panuje.Nie jest to już jednak dawne naiwne pogaństwo, w którem ludzie nieoświeceni mieli błędne pojęcie o bóstwie, o wielu bogach, ale wierzyli w nie szczerze. Jest to pogaństwo, które taką, naiwną wiarę prawie całkiem utraciło, a oddaje cześć bogactwu ziemskiemu i przemocy. Są to czasy zepsucia obyczajów i czci oddawanej posągom tych, którzy wydostawali się różnemi sposobami na szczyt władzy ziemskiej, panowali, i nietylko ziemską ale i boską cześć okazywać sobie i swym podobiznom malowanym lub rzeźbionym kazali.
Przodkowie Fabjusa wzbogacili się niezmiernie, korzystając z panowania Rzymian nad narodami podbitemi w Azji i ściągając tam podatki dla skarbu cesarskiego. Dom Fabjusza jest też większy i wspanialszy od tego, który jużeśmy zwiedzili. Oprócz przedsionka i "atrjum, i otaczających je z trzech stron izb, pokojów, było w tem domostwie jeszcze podwórze, a dokoła niego mieszkania. Oprócz Keczy i ozdób europejskich był tu wszędzie przepych azjatycki. Posadzka przykryta dywanami z Persji przywiezionemi, siedzenia i łoża wyściełane materjami jedwabnemi aż z Chin, tkaninami z Babilonu, złotemi haftami z Indyj i z Azji Mniejszej. Tam i sam leżą jakieś dziwaczne wyroby jakichś dalekich krajów ze słoniowej kości i z metalu. Pan tego domu, Fabjusz, czyli właściwie Fabjus, albo nawet Fabj, dziedzic nagromadzonych bogactw, uważany był w Rzymie za człowieka porządnego i dobrego. Ale żył sobie według ówczesnego zwyczaju, lekkomyślnie, bez wiary, chociaż oddając cześć byle jakim bóstwom; a za główny cel życia uważał używanie świata i roskoszy, przyjemności zmysłowych. O niczem lepszem, wyższem, ważniejszem, nie myślał. Żył sobie według woli ówczesnych władców, którzy utrzymywali cyrki i inne miejsca zabaw, widowisk i roskoszy, aby poddanych swych jak dzieci głupstwami, a nawet zdrożnościami nieustannie zabawiać, i tym sposobem osła – bid w nich siłę ducha, odciągnąć ich myśli i chęci od rzeczy wznioślejszych, od spraw ogólnych. Prawie codzień szedł Fabjusz do którejś z olbrzymich łaźni przez cesarzy wystawionych. Tam były nietylko kąpiele, ale miejsce do biegania, skakania, do popisywania się siłą i zręcznością, a prócz tego były izby z jadłem wszelakiem i napojami, miejsca do pogawędek wesołych, do gry, do spoczynku, i nawet czytelnie. Tam Fabjusz rozmawiał, używał kąpieli, czytywał, i tak mu dzień schodził. Czasem szedł i na Forum, czyli na piękny rynek rzymski, żeby wśród zgromadzonego ludu posłuchać, jak tam mówią wprawni mówcy lub adwokaci; albo znów przechadzał się po którymkolwiek z ogrodów miejskich między takimi jak on sam strojnymi panami i pańmi. Pod wieczór dopiero wracał do domu na obiad, raczej' zaś na wieczerzę, którą spożywał zwykle w towarzystwie gości. W domu jego pełno niewolników, którzy spełniają wszelkie roboty i usługi. Dla nich i dla wszystkich wogóle Fabjusz jest panem dobrotliwym, choć sam w nic się nie wtrąca, spuszcza się we wszystkiem na swego rządcę.
Ma on jedno tylko dziecko, córkę, rzymskim zwyczajem od imienia ojca (Fabjusa, właściwie Fabja) zwaną Fabiola, co po naszemu będzie Fabijka (1). Miesz- – (1) Rzymskie to imię, pisane po łacinie "Fabiola", błędnie zwykle u nas wymawiają, przeciągając z polska głoskę o, jako znajdującą się w przedostatniej zgłosce. Rzymianin starożytny ani Włoch dzisiejszy posłyszawszy taką wymowę nie zrozumiałby wcale, co to za wyraz, jakie i ka ona w pokojach na piętrze, ciągnących się po obu stronach drugiego podwórza. Wchodzi się do nich wprost z dziedzińca po wschodach marmurowych; kończących się u góry pięknym gankiem, na którym pośrodku jest wodotrysk, a dookoła stoją kwiaty. W pokojach Fabijki pełno rzeczy pięknych i niezwykłych, do których widocznie ma szczególne zamiłowanie.
Teraz, zwyczajem rzymian bogatych, leży ona sobie na łożu, wykładanem srebrem, w pokoju z oknami wychodzącemi na kwiecisty ganek. Postać jej odbija się w zwierciedle z gładziutkiego srebra na – czyje imię wymienialny. W ich wymowie prawdziwej, gdy mówią "Fabijola", głoski o prawie niesłychać", wymawiają, niemal "Fabijla". To łacińskie "Ia" czyli "ola" na końcu wyrazu oznacza imię żeńskie, i przytem zdrobniale, tak, jak w polskiej mowie końcówka ka. Z nazwiska ojca, czyli z wyrazu Fabius, w którym pierwiastkiem jest Fabi (Fabj), Rzymianie zrobili zdrobniałe imię dla córki, na końcu więc do pierwiastku tego nazwiska dodali ola, – a to znaczy tyle, co po polsku dodać na końcu ka. Żonę lub córkę kowala, Wojciecha, Macieja nazywają u nas często: kowalka (zamiast kowalowa lub kowalówna), Wojcieszka (Wojciechowa lub Wojciechówna) Maciejka. Od imienia Marja (a jest i rzymskie imię Marius = Marjusz) mamy zdrobniałe imię Maryjka. Wszystko to pozwala nam córkę Fabjusa czyli Fabja nazywać Fabijką. Zmusza zaś nas do takiego jej nazywania to, że w polskiej wymowie takie brzmienie, z naciskiem na głosie i, jest daleko podobniejsze do właściwego łacińskiego imienia tej osoby, aniżeli toż imię z końcówką łacińską wymawiane na polski sposób, a zatem przekręcane zupełnie przez robienie niewłaściwego nacisku na glosie o. "Fabijka" uchroni czytelników od przekręcania prawdziwej rzymskiej Fabioli na jakąś niebywałą" choć czasem wygłaszaną u nas przez niewiadomość, Fabjolę.
ścianie naprzeciwko łoża zawieszonym. Na kamiennym, porfirowym stole obok zwierciadła leży mnóstwo pachnideł, pomad i tym podobnych rzeczy, których rzymianki używały wiele. Na drugim stole z indyjskiego drzewa, sandału, leżą kosztowne świecidła w szkatułkach.
Fabijka, 20-letnia dziewica, przyzwyczajona jest strojić się jak inne możne niewiasty w Rzymie. Matka wkrótce po jej urodzeniu umarła. Dobroduszny choć lekkomyślny ojciec dbał o wychowanie i naukę jedynaczki, wyszukiwał dla niej najlepszych nauczycieli, a pieścił ją tak, że pozwalał na wszystko, czego zapragnęła. Nie rozumiała też, co to jest odmówić sobie czegokolwiek, jakiej przyjemności. Ale nie była tak lekkiego usposobienia jak ojciec. Dumna, przyzwyczajona rozkazywać i wymagać od wszystkich posłuszeństwa i dogadzania sobie, lubiła jednak czytać, i to nie jakieś bajdy, ale dzieła poważne, przez mędrców pisane.
O chrześćjaństwie nie ma j eszcze pojęcia. Wie o niem tylko ze słyszenia, z plotek, jakoby to coś podłego, niegodziwego, więc je lekceważy. Wiarą zaś w bałwany i gusłami pogańskiemi gardzi; czuje się wyższą nad te głupstwa bałwochwalcze, tylko powierzchownie spełnia zwyczaje religijne pogan. Nie ma żadnej wiary. Chce jedynie żyć na tym świecie wśród jak największych przyjemności, roskoszy doczesnych. Ale ma wrodzoną czy wyrobioną w sobie dumę szlachetną, i to chroni ją od złego, od zepsucia. Brzydzi się przewrotnością, chytrością, kłamstwem nizkiemi popędami, i czuje odrazę do lekkomyślnej młodzieży, do płytkich towarzystw. Ludzie ją uważają za zimną, samolubną; ale za to obyczaje ma nieskalane, cnotę nienaruszoną.
Teraz, leżąc bezczynnie, Fabijka trzyma w ręku bezmyślnie sztylecik stalowy ostry z kosztowną rękojeścią i obrączką, którą wsuwa na palec. Jest to broń starożytnych pań rzymskich, używana do trzymania w grozie i posłuszeństwie niewolników. W pokoju przy Fabijce czekają na jej rozkazy trzy niewolnice. Są to kobiety kupione za wielkie pieniądze, ponieważ nietylko są piękne i okazałe, ale umiejętne w różnych rzeczach. Jedna z nich jest przywieziona z Afryki, więc ją nazywają Afra. Jest czarna jak murzynka, ale twarz i budowę ma bardzo kształtną, piękną. Zna się przytem na ziołach, umie robić różne pachnidła, maści, przyprawiać niby leki; a powiadają o niej, że i lubczyk lub inne czarodziejskie ziółka gotować, i truciznę przyrządzić potrafi. – Druga niewolnica, Grają, jest greczynką. Kupiono ją, bo wprawna, zręczna do strojów kobiecych, i przytem mowę ma gładką, słodką, że jej posłuchać miło. – Trzecia, Syra, bo przywieziona z Syrji, z Azji, jest cicha, pilna w robocie, i ślicznie, jak nikt inny, umie wyszywać, haftować.
– Ach, jasna panienko, jakie to dla mnie byłoby sczęście, gdybym mogła dziś wejść do stołowego pokoju i widzieć, jak na moją panienkę będą patrzyli panowie przy obiedzie. Tak ślicznie jasnej panience z temi poczernionemi brwiami i powiekami. Jeszcze nikt w Rzymie tak pięknie nie wyglądał. Oj, miałam ja roboty nim zrobiłam to czernidło dla mojej ubóstwianej pani! – Tak przypochlebia się i zarazem się chwali chytra Afra. A greczynka Grają słysząc to, odzywa się:
– Ja to nie śmiałabym pragnąc tak wielkiego sczęścia. Dosyć mi będzie choć z poza drzwi zobaczyć, jak ślicznie będzie panience przy gościach w tej nowej sukni, bo to i materja taka ładna i taka droga, wprost z Azji przywieziona, i krój taki zgrabny, i cała robota śliczna.
– A cóż ty, Syro, nic nie mówią? – zapytuje właścicielka niewolnic; – nie dbasz o swoją panię?
– Cóż ja mam mówić, droga panienko? Nie mam się czem chwalić, a jeśli co zrobię, toć od tego jestem. A co do sczęścia, to pragnę, żeby panienka je miała.
Zamało ta mowa pochlebiła dumnej rzymiance; nie była z tych słów zadowolona, i mówi:
– Tobie nic się nie podoba, nic miłego z twoich ust nie wychodzi.
– Czemże mogą być dla pani słowa i pochwały biednej sługi, kiedy słyszysz tyle pochwał z ust osób mających znaczenie, i mimo to ich słowom słodkim nie wierzysz.
Afra i greczynka przeszyły Syrę złem spojrzeniem. A samej Fabijce pokorne ale szczere słowa Syry wydały się zbyt zuchwałemi. Nachmurzyła brwi:
– A ja chcę, żebyś ty mię chwaliła. Jesteś przecie moją, kupioną dla mnie na to, abyś wszystko robiła, co mi się podoba. Cała jesteś moją, i twoje ręce, i twój język, twoja mowa do mnie należą. Nie zapominaj o tem, żeś niewolnica. Winnaś mówie i myśleć tylko to, co mi się podoba, a nic takiego, co by się w czemkolwiek mojej woli sprzeciwiało. Niewolnica nie może mieć woli swojej; jej wolą musi być wola pani. Nawet jej życie jest własnością pani.
– Tak, prawda, – odpowiada Syra pokornie lecz z powagą, – moje życie, i czas mój, zdrowie, siły, i wszystko, co się z życiem kończy, są w twoich rękach; wszystko to kupione za złoto twojego ojca. Ale zostaje mi jeszcze coś mojego, własnego, czego ani za cesarskie skarby nikt nie kupił i nie kupi, ani w pęta niewoli nie okuje.
– Ciekawam, cóż to jest? mów! – rozkazuje Fabijka.
– Dusza, – odpowiedziała niewolnica.
– Dusza? – powtórzyła ze zdziwieniem Fabijka. – Dusza jest własnością niewolnicy? Cóż u ciebie znaczy dusza?
– Ja nie potrafię mówić tak, jak uczeni i mędrcy, ale poprostu czuję i wiem, kto jestem; czuję i wiem, że jest gdzieś coś lepszego, niż to wszystko, co dookoła oczami widzę. Czuję i wiem, że jest we mnie dusza, której nic nie uwięzi i nic nie zniszczy; nawet śmierć jej nie zniszczy, bo ona wiecznie żyć będzie. Dusza też kłamstwem się brzydzi, i dlatego ja zawsze muszę być szczerą.
– Któż cię tych bredni nauczył? – dumnie i z niecierpliwością mówi pani. – Ja tyle uczyłam się, czytałam i rozmyślałam, i doszłam do przekonania, że dusza to jest nic, to tylko wymysł poetów i mędrców. Umrzesz, spalą cię, popioły twe zmieszają z innemi, pogrzebią we wspólnym grobie, i cóż po tobie zostanie? Będziesz ty wtedy wiedziała o sobie!
– "Nie cały umrę", tak już napisał jeden z waszych znanych rzymskich pisarzy, – odpowiedziała Syra pokornie i skromnie, ale z wejrzeniem ognistym, świadczącem o niezachwianej wierze w to, co mówi; – i ja mam nadzieję, nawet jestem pewna, że nie cała umrę, przeżyję to wszystko. Po za tym ziemskim grobem jest ręka, która zbierze najdrobniejsze cząsteczki moje choćby po całym świecie rozwiane i rozproszone. A ja powstanę żywa, – ale nie na to, żebym była czyjąś niewolnicą, lecz abym żyła na wieki wolna i szczęśliwa, kochająca i kochana.
– Oho! gdzież to ciebie nauczono takiego zuchwalstwa? Ja nigdzie nic podobnego nie spotkałam w księgach rzymskich ani greckich. Gdzież to tak uczą?
– W moim kraju tak uczą, tam, gdzie nie ma różnicy między wolnym a niewolnikiem.
– Jakto? to już teraz ty się uważasz za równą ze mną? – krzyknęła oburzona rzymianka. Podniosła się i usiadła na łożu. – Mów ostatecznie, czy tak? A może jeszcze masz się i za wyższą od twojej pani? Mów zaraz!
– O pani! tyś daleko wyższa ode mnie, wyższaś stanowiskiem, władzą, bogactwami, pięknością ciała i twarzy, i nauką, i wychowaniem, układem w ruchach i mowie. Czyż ja się mogę w tem wsyst – kiem równać z tobą? Ale czy pozwolisz mówie do końca prawdę?
– Mów!
– Więc niech panienka raczy sama rozsądnie: Oto biedna niewolnica wierzy, wie napewno, że ma duszę, która nie umiera, duszę stworzoną na podobieństwo Boga; wierzy w nieśmiertelność i świat lepszy, tam zmierza i dąży; i czemuż by ta niewolnica miała być czemś gorszem od innych stworzeń myślących, od takiej naprzykład osoby, która obdarzona jest tak wielkiemi darami, ale nie patrzy wyżej, o niczem prawdziwie wyższem nie myśli, i żyje jak ton ładny i śpiewający, ale nierozumny ptaszek w złocistej klatce.
Fabijka uczula się upokorzoną tem porównaniem. Pierwsy raz w życiu upokorzona, a upokorzyła ją niewolnica. Zapłonęła gniewem, i żywo, bez namysłu, cisnęła z całej siły sztylet wprost w niewolnicę. Syra nie myśląc zasłoniła sobie twarz ręką, którą też ostre żelazo zraniło głęboko. Od bólu łzy potoczyły się z oczu niewolnicy, a z ręki jej krew popłynęła.
Fabijka zawstydziła się teraz. Wstyd jej, że tak niemądrze a okrutnie postąpiła, i jeszcze większe czuje upokorzenie.
– Idź, idź do Eufrozyny! niech ona ci ranę opatrzy. Nie chciałam ciebie tak mocno ranie. Ale zaczekaj chwileczkę.
Otworzyła szkatułkę, coś z niej wyjęła i mówi dalej:
– Weź ten pierścień sobie na własność. A dziś przez cały wieczór jesteś wolna, moźesz tu dziś nie wracać.
I zdawało się Fabijce, że już Syrę wynagrodziła.
W niedzielę po tym wypadku w skarbonie dla ubogich w kościele Świętego Pasterza niedaleko od domu Fabjusa, kapłan Polikarp znalazł kosztowny pierścień. Myślał, że to ofiara jakiejś bogatej pani.DWIE PRZYJACIÓŁKI.
Podczas tego, co się działo między Fabijką a jej niewolnicą Syrą, weszło do mieszkania młodziutkie dziewczę w białej jak śnieg, skromnej sukience, bez żadnych świecidełek i ozdób. Jest to krewniaczka i przyjaciółka Fabijki. Nikt jej nie słyszy Jescze i nie spostrzega, bo drzwi, któremi ma wejść, zawieszone są zasłoną. Cala jej postać jaśnieje nietylko białością, ale i niewinnością" dobrocią i miłością niezwykłą, która się odbija w jej twarzy, oczach, uśmiechu i ruchach.
Syra wychodząc z pokoju swój pani ujrzała niespodzianie tę prawdziwie anielską postać. Zatrzymała się przed nią, a dziewczę chwyciło rękę niewolnicy, całuje ją i mówi:
– Widziałam wszystko. Zaczekaj na mnie tam w pokojiku obok przedsionka.
To rzekłsy wchodzi do Fabijki. Ta, ujrzawszy wchodzącą, zaczerwieniła się. Wstyd ją ogarnął, bo odrazu pomyślała że to dziewczę mogło być świadkiem jej złośliwego postępku. Machnęła ręką na dwie niewolnice, żeby odeszły, i wita się z przyjaciółką.
Fabijka, dumna i zimna wobec wszystkich, dwie tylko ma osoby, dla których czuje serdeczną przyjazń: jedną z nich jest Eufrozyna, jej mamka, stara już kobieta, która dawniej była niewolnicą, a teraz jest wyzwolona, ale pozostaje w domu swych państwa jako szafarka i gospodyni; Fabijkę też kocha i wieki w niej wszelkie doskonałości. Drugą przyjaciółką jest ta właśnie, co teraz weszła.
– Jakaś ty dobra, Agnieszko, żeś przyszła! – mówi Pabijka. – Posyłałam po ciebie prosząc, żebyś dziś przyszła, bo nie chcę dziś być przy wieczerzy sama. Mają być u ojca goście, ja będę musiała wyjść do nich, a będą i nieznajomi. Będzie Fulwjusz, o którego zaletach, zdolnościach i bogactwach tyle dziś mówią, choć nikt nie umie powiedzieć, zkąd on jest.
– Toć zawszem rada wiedzieć się z tobą, – odrzekła Agnieszka, – i dziś rodzice pozwolili mi iść do ciebie
– Aleś w tem swojem zwykłem ubraniu. Czemuś się lepiej nie wystrojiła, nie wzięłaś złotego naszyjnika, pierścionków, kolczyków? Zawsze ta biała szata, jakby na jakieś gody! Ale, o bogi! Zraniłaś się, czy co? Co to za czerwona plama na sukience? Zdejmźe tę suknię, a włóż moją, czystą.
– Nie, nie zdejmę! To jedyna droga ozdoba, w jaką dziś jestem ustrojona. To krew, krew niewolnicy, ale szlachetniejsza i droższa dla mnie nawet od krwi, która w twoich żyłach płynie.
Zrozumiała Fabijka, że to krew Syry, z rany przez nią zadanej, i mówi:
– To chcesz, Agnieszko, wszystkim pokazać moją popędliwości, żem ukarała niewolnicę za zuchwalstwo.
– Nie, Fabijko, nie chcę ci niczem szkodzić; tylko pragnę zachować sobie pamiątkę szlachetności niewolnicy, szlachetności, której' mało jest nawet w naszych patrycjuszach (ślachcie).
– Ależ, Agnieszko, czemże są ci niewolnicy! Już to nie pierwszy raz spostrzegam, że stajesz w ich obronie.
– Czem oni są? pytasz? Są ludźmi, tak samo jak i my; tak samo są stworzeni, takie same uczucia i rozum mają. ' Stanowią oni też jedną rodzinę z nami. Nam wszystkim życie dał Bóg, On jest Ojcem nas wszystkich, a myśmy wszyscy bracia i siostry.
– Jakto? – pyta zdziwiona i zgorszona Fabijka, – to i niewolnik jest moim bratem, a niewolnica siostrą dla mnie? Agnieszko, chyba nie wiesz, co mówisz! Toć oni są naszą własnością, naszym majątkiem; oni są na to, żeby robili, a nawet myśleli to, co my im każem; żeby we wszystkiem spełniali naszą wolę.
– Dosyć, dosyć, – rzecze Agnieszka łagodnie, – nie idźmy dziś z tem za daleko. Jedno tylko ci powiem: jesteś szczera i mówisz prawdziwie tak, jak ci się zdaje. Ale też ta twoja szczerość nie pozwoli ci zaprzeczyć, ani gniewać się za to co ja myślę, że dziś niewolnica wyprzedziła ciebie w tych rzeczach, które sama uważasz za najwyższe w człowieku: w rozumie, w szczerości, w odwadze i stałości. Nie odpowiadaj mi na to, bo widzę już twoją odpowiedź w tych łzach, które stoją w oczach twoich. Pragnę, moja droga Fabijko, żebyś już nigdy nie doznała takiej przykrości… jak dziś. Ale wiesz co? Odprzedaj mi tę Syrę; wszak teraz nie będzie ci przyjemnie widywać ją ciągle blizko.
– O nie, Agnieszko, mam doprawdy ochotę przezwyciężyć się i uszanować w Syrze te zaięty, które mi przypominasz.
– Ale w każdym razie mnie z nią będzie lepiej niż tobie, – mówi Agnieszka; – może i Syra będzie zadowolona z tej zmiany.
– Rozumie się, kochana Agniszko, nigdzie jej lepiej być nie może, niż u was. Jeszcze nigdzie nie widziałam takiego obchodzenia się z niewolnikami, jak w waszym domu. Mogłoby się zdawać, żeście się uczyli gdzieś tej samej nauki, takiego rozumowania, z jakiem występuje Syra. Toć ona mówiła, że niema różnicy między człowiekiem wolnym a niewolnikiem. Ale powiedz-no mi, Agnieszko, co to za sposób macie na to, że nie widać i nie słychać, żebyście rozkazywali niewolnikom, a wszyscy tak chętnie u was usługują sami i pracują weseli. Chyba w tem są jakieś czary.
Agnieszka patrzy na Fabijkę jakby zdziwiona i roześmiała się.
– E, nie śmiej się, tylko powiedz. Co to za tajemnice macie, w tamtym zamkniętym pokoju u was? Może tam są i jakie ziółka na to, że cię wszyscy tak słuchają i wielbią. Gdybyś stała się chrześćjanką (nie gniewaj się, że ja z tymi szaleńcami cię porównywam, to tylko w tym wypadku), otóż gdybyś chrześćjanką była, i w środek cyrku ciebie wrzucili dzikim drapieżnikom na pożarcie, to nawet lwy i tygrysy nic by ci złego nie zrobiły, czołgałyby się przed tobą.. – Ale coś się tak zamyśliła? toć ja tylko tak żartuję.
– Pomyślałam, – odpowiada Agnieszka, – że gdyby nawet miało stać się coś tak strasznego, to każdy pragnąłby mieć przy sobie kogoś takiego, jak twoja Syra.
– Ale gdzież tobie o takich strasznych rzeczach myśleć! – zawołała Fabijka. – Ale co do Syry, prawdę mówią. Gdy zeszłego lata byliście na wsi, ja zachorowałam na coś zaraźliwego; dużo ludzi wtedy tak chorowało, i dużo też umarło. Otóż tamte niewolnice aż bito rózgami, żeby przymusić do usługiwania mnie; a Syra nie chciała odstępować od mojego łóża, siedziała przy mnie dzień i noc, i pewnie dlatego wyzdrowiałam.
– A nie pokochałaś jej za to? – pyta Agnieszka.
– Co? kochać niewolnicę?! – wykrzyknęła Fabijka. – Czegóż ode mnie wymagasz? Toć ją wynagrodzłam… Tylko nie wiem, co ona z tem zrobiła? Mówiono mi, że tego, co dałam, nie ma już u siebie i nie używała wcale. Może oddala tej ślepej jakiejś żebraczce, z którą dzeli się wydzielanem jej codzień jedzeniem. To dziwaczka!
– Ależ, Fabijko droga! musisz mi Syrę odprzedać. Mów, ile chcesz za nią? Ja dziś jeszcze chcę ją zabrać do siebie.
– Kiedy tak chcesz koniecznie, to ją bierz. Któż ci oprzeć się potrafi? A targować się nie będziemy… przyślij jutro kogo do mego ojca, żeby tę sprawę załatwił. A teraz idźmy na dół, bo już czas na wieczerzę goście już czekają.
– Ale nie wkładasz kosztowności na siebie? Czy zapomniałaś? – pyta Agnieszka.
– Nie chcę ich dziś. Wolę dziś być tak skromnie ubrana" jak ty, – odrzekła Fabijka.NA WIECZERZY.
Córka więc Pabjusza i jej przyjaciółka, Agnieszka, zeszły na dół do pokoju stołowego na wieczrezę. Dzień to powszedni, nie żadna uroczystość, ale stół jest ładnie nakryty i zastawiony jadłem smakowitem, a w mieszkaniu zgromadziło się kilku gości.
Gdy Fabijka weszła i przywitała się z ojcem, ten zapytuje:
– Cóżeś tak późno, moję dziecko? A. to co? czemużeś się lepiej nie ubrała?
Córka nie umiała nic jakoś ojcu odpowiedzieć, tylko Agnieszka powiada:
– To moja wina. Zagadałyśmy się i dlatego Fabijka tak późno tu przychodzi. Ubrała się zaś tak skromnie dlatego, żeby nie różnic się ode mnie.
– Ty, Agnieszko, jesteś tak szczęśliwa, że ci wszystko ujdzie, – mówi Fabjusz; – ale, co prawda, to i tobie czas ubierać się staranniej; juźeś 12 lat skończyła, pora ci zamąż. (W Rzymie ówczesnym dziewczęta po ukończeniu 12-tu lat uważane były za dorosłe i zamąż wydawane). W pięknym naszyjniku byłoby ci ładniej. Powinnabyś pozyskać już serce jakiego porządnego młodziana. Ale coś się tak zamyśliła? Nie słuchasz mnie. Chyba masz już kogoś na myśli i w sercu?
I naprawdę Agnieszka była w coś niewidzialnego dla nikogo zapatrzona, co jej często się zdarzało. Słyszała jednak, co mówi Fabjusz, więc wnet odpowiada:
– O! rozumie się, jestem poślubiona oblubieńcowi, od którego mam nieocenione dary.
– Tak?… i jakież dary? – pyta gospodarz.
– Jakie? – odpowiada dziewczę wpatrzone gdzieś przed siebie w zachwyceniu; – rękę moją i szyję najdroższemi opasał kamieniami, a perły nieoszacowane dał mi na uszy. – Powtóryła tu słowa gdzieś wyczytane. – No, proszę! – mówi zdziwiony Fabjusz. – Któż to taki? przyjdźże kiedy, Agnieszko, jak nie będzie gości, i opowiedz mi. Pierwszy raz to widać pokochałaś… Obyżeś była sczęśliwa i długo Szczęścia zażywała!
– Szczęśliwam na wieki – odrzekła Agnieszka, i zbliżyła się do Fabijki, która już rozmawiała z gośćmi.
Gości było czterech: najpierw gruby, opasły Kalpurn, uważający siebie za uczonego mędrca; drugim jest często przychodzący na obiady Prokul, smakosz wielki. Z trzecim gościem najchętniej rozmawiają, Fabijka i Agnieszka: jest to Sebastjan, naczelnik pretorjanów, przybocznej straży cesarskiej w Rzymie. Młody jeszcze, ma lat 30, ale odznaczył się już nieraz odwagą, jako wojownik, i jest za to w wielkich łaskach u cesarza Djoklecjana, który przebywa wciąż gdzieś daleko, we wschodnich krajach państwa rzymskiego, i u Maksymjana, jego zastępcy w samym Rzymie. Postawę on ma piękną, a odziany sobie poprostu, znad niema w nim tej głupiej próżności, jaką łatwo można dostrzedz w innych.
Najmniej znany w tym domu jest gość czwarty, Fulwjusz, niedawno zkądziś przybyły do Rzymu. Człowiek to młody, ale wygląda zniewieściale. Odziany bardzo starannie, w sukni lśniącej od złota i innych błyskotek, a na palce ma ponasuwane pierścienie. Z mowy jego znad, że cudzoziemiec. Ciągle stara się być grzecznym, nadskakującym. A że wygląda napozór dobrodusznie, twarz ma niczego sobie, i przytem jest widocznie bogaty, pieniące rozrzuca hojnie, a jeszcze ktoś widział go kiedyś na dworze cesarskim, więc go wszędzie, dokąd tylko w gościnę przyjdzie, przyjmują. Kto jednak dobrze znał się na ludziach, musiał w nim dostrzedz oznaki chytrości ukrywanej a niebezpiecznej dla ludzi, jego źrenice ciekawie a niespokojnie biegające w różne strony, jego uszy nadstawione i wsłuchujące się we wszystko, co się dookoła dzieje… przyjechawszy do Rzymu, zamieszkał on w domu wynajętym, otoczył się zbytkiem, miał do usług niewolników, a starszym nad nimi wszystkimi i powiernikiem Fulwjusza był jakiś człek niemłody, o bardzo ciemnej skórze, a wejrzeniu niemiłem. Fulwjusz rozmawiał z nim w jakimś takim języku, że nikt ich nie rozumiał. Nikt też nie mógł zrozumieć, czy tym powiernikiem jest sługa i niewolnik, czy może przyjaciel, a nawet krewny Fulwjusa.
Teraz goście w domu Fabjusza zasiedli do stołu okrągłego. Właściwie usiadły po jednej stronie stołu obok siebie tylko obie panienki, bo mężczyźni, ówczesnym rzymskim zwyczajem, rozciągnęli się do jedzenia na łożach.
Gdy się nasycili jadłem i łakociami, zaczęła się rozmowa.
– Cóż tam dzisiaj słyszeliście panowie w łaźniach? – zapytuje ociężały Kalpurn.
– O! bardzo ciekawe nowiny! – odrzekł smakosz Prokul; – przyszedł rozkaz od najjaśniejszego i boskiego Djoklecjana, żeby nowe łaźnie, mające nosić jego imię, w ciągu trzech lat ukończono.
– Nie może być! – krzyknął Fabjusz. – Niedawno przechodzcąc tamtędy przyglądałem się robotom. Od przeszłego roku bardzo mało zrobiono, budowa ledwo zaczęta.
– To nic, – odezwał się najświeższy znajomy, Fulwjusz, – ja wiem, że nakazano zewsząd przysłać tu niewolników, skazanych na ciężkie roboty w kopalniach. Jak tu spędzą parę tysięcy chrześcjan do roboty, to oni wszystkiemu podołają.
– Czemuż to chrześćjanie prędzej podołają od innych? – pyta Fabijka.
– Tego nie wiem, moja pani, – odpowiada przymilając się Fulwjusz, – ale to wiem, że zaledwo na jakich pięćdziesięciu bitych przy robocie niewolników znajdzie się jeden chrześćjanin. Chrześćjanie pracują ochoczo, kiedy inni robotnicy wtedy tylko coś robią, gdy stoji nad nimi dozorca z batem, albo z rózgami. W Azji widziałem możną dawniej szlachtę zapędzoną do ciężkich robót, których dawniej się nie tykała. I ci szlachcice robili siekierami, łopatami, dźwigali na plecach wielkie ciężary, a wszystko ochoczo, choć w niewoli, zdawało się jakby ta robota była szczęściem dla nich. To byli także chrześćjanie. Ale mimo wszystko bito ich tęgo i katowano. I dobrze im tak! słusznie! bo taka wola boskiego cesarza.
– Ale mnie taka słuszność wcale się niepodoba – rzekła Fabijka. – Co to za dziwni jednak ludzie, ci chiześcjanie! Czemu oni iacy głupi, że samochcąc wystawiają się na cierpienia? Bardzo bym chciała o nich wiedzieć.
Prokul roześmiał się i powiada:
– To najprędzej potrafi nam wyjaśnić Kalpurn, bo on jest filozofem, i byle o czem potrafi z godzinę mówić bez ustanku.
Kalpurnowi podobała się taka pochwała, więc z najpoważniejszą i pewną miną zaczął mówić:
– Chiześcjanie to taka żydowska sekta. Założyciel jej żył w Babilonie. Za cesarza Wespazjana przyjechali ztamtąd do Rzymu dwaj bracia: niejaki Paweł i Piotr. Podobno to byli bliźnięta, a w kraju swojim nazywali się Mojżesz i Aron. Młodszy z nich podobno kupił od starszego prawo starszeństwa i dał mu za to koźlątko, bo starszy chciał mieć rękawiczki i potrzebował skóry. Otóż ten Piotr był ukrzyżowany w Rzymie. Dlatego jego uczniowie wzięli krzyż za godło i chcą tak samo jak Piotr umierać, i my – ślą, że po takiej śmierci dostaną się gdzieś na obłoki.
Wszyscy słuchali ciekawie tych wywodów niedouczonego ale czelnego mędrca, którego cała mądrość opierała się na gładkiem gadaniu. Wiadomości przez niego głoszone były dla wszystkich czemś nowem. Tylko dwie osoby słuchały go z ukrywaną niecierpliwością. Sebastjan spójrzał na Agnieszkę, jakby zapytując oczyma, czy na tę głupią mowę odpowiedzieć, czy z niej śmiać się tylko. Dziewczę przyłożyło palec do swych ust na znak, żeby milczał.
– A więc łaźnie boskiego cesarza Djoklecjana będą niezadługo ukończone! – mówi głośno Prokul, – będziemy mieli nowe uciechy. A nie wieś, Fulwjuszu, czy boski Djoklecjan sam do nas tu nie przyjedzie na otwarcie tej olbrzymiej łaźni?
– Pewnie przyjedzie i będą wspaniałe zabawy. Ale i przedtem będziemy mogli się bawić. Z powodu innych spraw posłano już do Afryki po lwy i tygrysy, których mają tam mnóstwo nałowić i przywieźć do Rzymu na początku zimy.
I to izekłay Pulwjusz zwrócił się nagle do swego tuż obok sąsiada, a wpatrując się przenikliwie w jego oczy, mówi dalej:
– Taki odważny wojak, jak ty, Sebastjanie, musi bardzo lubić te szlachetne igrzyska w cyrku, a szczególniej wtedy, gdy na tych igrzyskach pozbywamy się niepizyjaciół cesarskich.
Sebastjan podniósł się na łożu, ale spokojnie odpowiada:
– Niegodzien byłbym nazwy odważnego wojaka, gdyby mi sprawiały przyjemność walki bezbronnych ludzi, kobiet i dzieci, ze lwami i tygrysami. A ty nazywasz widok takich walk szlachetnem igrzyskiem?
Fulwjusz chciał wstać, ale Sebastjan położył na jego ramieniu silną dłoń i mówi:
– Słuchaj! Jam nie pierwszy w Rzymie, co tak myśli i mówi. Największy mówca rzymski, Cycero, tak samo czuł, myślał i mówił. Nie wstydzę się, że i moje uczucia i myśli są takież, jak jego.
– To nie zobaczymy się na tych igrzyskach? – pyta niby grzecznie, ale z uśmiechem szyderczym, Fulwjusz.
– Jeśli mię tam zobaczysz, to prędzej wśród tych bezbronnych, oddanych lwom i tygrysom, ale nie wśród ludzi okrutniejszych daleko, niż te drapieżniki.
Fabijka słysząc te słowa klasnęła dłońmi z uradowania i rzecze:
– Dobrze mówi Sebastjan! Ale dosyć już o tem, panowie!
Fulwjusz zacisnął tylko wargi.
Sam gospodarz, Fabjusz, w rozmowie podczas wieczerzy udziału nie brał. Zatapiał się w domysłach, kto jest oblubieńcem Agnieszki, kto ją takiemi kosztownemi klejnotami i tak hojnie darzy. Żaden złotnik w mieście nie chwalił się, żeby komu taki wielki sprawunek temi czasy załatwił. Nikt też takich klejnotów nie miał, oprócz chyba jednego Fulwjusza, który miewa ich pełno na palcach, a codzień inne. A no, to nikt inny, jeno on jest tym oblubieńcem. Niechże więc oni pobiorą się szczęśliwie! Muszę im w tem dopomódz – pomyślał ostatecznie Fabjusz.
Wszyscy wreście wstali od stołu i goście zbierali się do wychodzenia.