- W empik go
Sąd idzie - ebook
Sąd idzie - ebook
Źródłem pięciu zamieszczonych w książce historii – obok których pojawia się odautorskie posłowie – są sprawozdania sądowe dotyczące głównie procesów z lat 30. XX wieku. Autorka rezygnuje jednak z formalnej narracji na rzecz subiektywnych zapisów dotyczących psychiki człowieka, predyspozycji popychających do popełnienia zbrodni, charakterystycznej sztuczności, która ma towarzyszyć procesom sądowym. Niektóre z opisanych zbrodni stały się wyjątkowo nagłośnionymi historiami II Rzeczypospolitej – należały do nich . sprawa Rity Gorgonowej, poszlakowo skazanej za zabójstwo córki kochanka, czy proces o zamordowanie młodej tancerki rewiowej Igi Korczyńskiej.
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-7429-0 |
Rozmiar pliku: | 320 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sprawozdawczość sądowa, jedna z najbardziej czytywanych pozycji gazet i tygodników, zamiera albo, co gorzej, bije w oczy płaskością swych relacji. Ta anemiczność jest paradoksem w czasach licznych procesów, na których ławy oskarżonych wypełniają dziesiątki osób, a brutalność wielu zbrodni osiąga niespotykane dotąd nasilenie. Stan ten trwa od wielu lat i nie ma swego wyjaśnienia. Pozbawia on prasę polską zwierciadła, w którym odbijają się dramatyczne i krwawe zdarzenia, splątane losy ludzkie, konflikty społeczne, zakamarki charakterów i uczuć, niedowłady młynów sprawiedliwości. Próżno też szukać w księgarniach współczesnych polskich „Pitawali”
„Czytelnik”, oddając do rąk publiczności pięć reportaży sądowych Ireny Krzywickiej (drukowanych przed sześćdziesięciu ponad laty w „Wiadomościach Literackich”, najlepszym tygodniku międzywojennego dwudziestolecia), wypełnia ważną lukę. Nie tylko przypomina mało znaną część twórczości wielkiej damy polskiej literatury i dziennikarstwa, ale daje świadectwo, czym był i być powinien nadal reportaż sądowy.
Po latach gazety żółkną, szarzeją, przestają interesować kogokolwiek poza gronem historyków, ale sądowe relacje Ireny Krzywickiej pozostały żywe, barwne, zadziwiająco aktualne, także i dziś plastycznie obrazują procedurę karną, klimat rozpraw, trud sądowego dochodzenia prawdy, ferowanie winy i kary. Nie zblakły tu ani skreślone dramaty jednostek, ani wiecznie nękające wymiar sprawiedliwości pułapki, niebezpieczeństwa, słabości. Dlaczego? Krzywicka bowiem nie tylko siedzi na ławie sprawozdawcy prasowego, patrzy i słucha, ale i mocno przeżywa to, w czym uczestniczy. Pragnie być uważnym, bezstronnym i wrażliwym obserwatorem wymierzania sprawiedliwości i jest nim. Oto i wyjaśnienie zainteresowania i także (nierzadko) wzruszenia, które ogarną nas przy tej lekturze.
Morderstwo interesuje każdego i zawsze proces poszlakowy i zabójstwo pochłaniają w dodatku uwagę swymi licznymi zagadkami. Dlatego łatwo zdobyć szerokiego czytelnika, pisząc o procesach zabójców. Jednakże autorka nie towarzyszy tylko zdesperowanemu bezrobotnemu, który strzałem z rewolweru odebrał życie dyrektorowi zakładów włókienniczych w Żyrardowie, pełnemu tajemnic procesowi Gorgonowej o zabójstwo córki kochanka czy zabójcy z zazdrości. Odwiedza także sąd grodzki na warszawskiej Pradze i godzinami, w zatłoczonej salce, obserwuje i słucha sądowej masówki o drobne kradzieże, sprzedaż żywności wątpliwej higieny, lichwę, uprawianie prostytucji bez kontroli sanitarnej. Tu dochodzi do głosu prawdziwy majstersztyk sprawozdawczości sądowej, godny roztrząsania i nauczania w szkołach dziennikarskich. Parę zdań i znamy charakter rozpatrywanych przez sędziego zarzutów, parę dalszych i mamy przed sobą żywe postacie oskarżonych, świadków, sędziów, policyjnych oskarżycieli. Krzywicka wie, że tu, na tej małej salce właśnie, kształtuje się w dużej mierze zły lub dobry obraz wymiaru sprawiedliwości. Pisze: „W porównaniu z wielkim i teatralnym aparatem sądu okręgowego sąd grodzki to mały, kieszonkowy aparacik sprawiedliwości. Muszę wyznać, że taki właśnie więcej mi się podoba. Załatwia się tu wszystko bardziej po domowemu i jednocześnie bardziej po ludzku”. Dzisiaj, kiedy być może już niedługo, po pół wieku, będzie przywrócona ta stara instancja sądowa (powstała w XV stuleciu), a publiczna krytyka wad sądownictwa osiągnęła apogeum, słowa Krzywickiej mają w sobie nadzieję i pokrzepienie. Jeżeli było kiedyś całkiem nieźle, może być tak i w przyszłości. Porażeni obrazem i rozmiarami współczesnej przestępczości nie chcemy już słyszeć o jej społecznych źródłach i korzeniach. Otaczają nas potwory, które co prędzej i na jak najdłużej trzeba izolować – oto najczęstszy, nie tylko w Polsce, pogląd. Krzywicka z gorącym sercem, ale i chłodną głową obserwuje sądową wiwisekcję rozpatrywanych przez trybunały przypadków i łatwo dostrzega społeczne tło zbrodni, które miało swój udział w tym, że ktoś sięgnął po rewolwer, nóż, cudzą własność. Pisze: „Każdy człowiek jest w o wiele mniejszym stopniu indywiduum, niż mu się samemu zdaje, a postępki jego określa najczęściej gromada, której komórkę stanowi”.
Nie jest to wulgarny determinizm, ale uznanie faktów.
Czytelnika z kręgu zawodów prawniczych zadziwi wyczucie i swoboda, z którymi autorka (nie prawnik przecież) porusza się na obszarze na wskroś jurydycznym. Przekonywająco przeprowadza krytykę ławy przysięgłych, z łatwością oddziela plewy oratorstwa od obron poruszających, lecz rzeczowych, trafnie ocenia przeszkody w dotarciu do prawdy i zapadłe wyroki. „Badanie świadków wydało mi się jedną z najbardziej bezlitosnych egzekucji” – powiada i do dzisiaj ma rację.
Odmieniamy na wszelkie sposoby pojęcie „kultury prawnej” i tęsknimy do zapanowania tego ideału. Sprawozdawczość sądowa jest jej ważną, integralną częścią. _Sąd idzie_ Ireny Krzywickiej uczy, jak przybliżyć ideał.
_Stanisław Podemski_PROCES O ZABÓJSTWO TANCERKI
Obecność moja w sądzie wzbudziła zdziwienie na ławie prasowej. Cóż to? „Wiadomości Literackie” wysyłają swego sprawozdawcę na sensacyjny proces? Pismo, poświęcone krytyce i sztuce, udziela miejsca sprawom, które podlegały dotąd wyłącznej i chciwej eksploatacji pism codziennych? Widziałam twarze niemal zgorszone. Cóż robić! Literatura ma ten przywilej, że wpycha się wszędzie, wszystko jest dla niej pożywieniem, nęci ją zawsze zagadka przestępstwa i zbrodni. A że coraz bardziej zacierają się różnice w hierarchii rodzajów literackich, lekceważony do niedawna reportaż zaczyna się czuć coraz pewniej wśród swoich czcigodnych poprzedników.
Bywalcy-dziennikarze patrzą z uśmiechem pobłażania na literata, w którego oczach maluje się nieuchronnie silny wstrząs psychiczny, jaki mu daje sala sądowa. Czuje się on do pewnego stopnia jak prostaczek w teatrze. Granica między jego życiem a życiem działających przed nim osób od razu się zaciera: chciałby się wtrącić, rzucić pytanie, pokłócić się o odpowiedź. Czuje się bezpośrednio zamieszany w rozgrywające się przed nim wypadki. Z drugiej znów strony ta natłoczona sala, chciałam powiedzieć – widownia, ci panowie w efektownych togach, ta defilada coraz to nowych osób przed barierką świadków budzi w nim zmysł teatralny. Wstrząsa nim ta ponura _commedia dell’arte_, której kanwą jest fakt autentyczny, a epilogiem więzienie, jednocześnie zaś trudno mu jest uwierzyć w realność, w nieteatralność tego, co się przed nim dzieje. Nie lubię słowa „misterium”, ale czymże innym jest ten proces o duszę i ciało grzesznika, te dopuszczone do słowa głosy dobrych i złych sił?
Proces Drożyńskiego, w którym nie chodziło o wykrycie zbrodni, ale o charakterystykę oskarżonego, miał niewątpliwie ów charakter moralitetu, gęsto, niestety, naszpikowanego wątpliwej wartości morałami i dość średniowiecznego w koncepcji i w formie. Mieliśmy przed oczami zespół (proszę mi darować tę terminologię, ja teatr traktuję poważnie) amatorów i wytrawnych... graczy (w tym wypadku można by tak bez błędu zastąpić słowo „aktor”). Amatorzy to oczywiście świadkowie i oskarżony; główni aktorzy to panowie w togach. Z jednej strony bezpośredniość, trema, uczucie, z drugiej – kunszt, talent, rzemiosło. Z jednej – lęk, zawstydzenie Z jednej lęk, zawstydzenie – lęk, zawstydzenie, nieraz kłamstwo, z drugiej – bezwzględność, często brutalność, chłodny patos. Przykra jest nierówność między tymi dwiema grupami działających osób. Jedni, ci w togach, mają wszystkie awantaże, przywileje, to jest ich dzień, niejako ich benefis, tamci za barierką to plebs, statyści. Niektórzy ze świadków mają swoje wejście tryumfalne, większość jednak jest postawiona jakby w stan oskarżenia i traktowana niechętnie i pogardliwie.
Jest coś dziwnego i wprost niesamowitego w widoku tych ludzi, którzy są tu zmuszeni do mówienia prawdy, jeżeli nie całej prawdy, to w każdym razie w stopniu o wiele większym, niż to się zdarza w życiu codziennym. Stają przed nami i mówią o swoich najintymniejszych sprawach, odzierają z tajemnic siebie i oskarżonego, otwierają naszym oczom swoje i jego życie. Mówią przed sądem, to konieczne; ale właściwie z jakiej racji my ich słuchamy, przypadkowa publiczność i pilnie notująca ława prasowa? Jest jakaś nieprzyzwoitość w tym niepowołanym i najczęściej bezcelowym słuchaniu cudzych zwierzeń, jest przerażające nieposzanowanie prywatnego życia osób, które są często w najdalszy, w najbardziej przypadkowy sposób związane z oskarżonym. Jest coś niemal średniowiecznego w tym publicznym torturowaniu niewinnych ludzi krzyżowym ogniem pytań dotyczących nie tylko oskarżonego, ale i ich samych – nie tylko faktów, ale zapatrywań i poglądów. Pytania, zadawane przez strony, mają aż nazbyt często formę niewłaściwą i nietaktowną, przy czym świadka zeznającego na korzyść oskarżonego dręczą oskarżyciele, nad świadkiem zeznającym na jego niekorzyść pastwi się obrona. Udziela mu się nauk moralnych, szydzi się z jego słów, ironizuje na temat jego stosunku do różnych spraw życia, podaje się w wątpliwość jego prawdomówność, honor, uczciwość i inteligencję. Świadek odchodzi od barierki spreparowany dokładnie, aby w końcu, o ile pozostanie na rozprawie, usłyszeć mogącą przyprawić o depresję charakterystykę swojej osoby. Ale nawet gdy obie strony chwalą zeznającego, to czyż można zaprzeczyć, że tego rodzaju publiczne _colloquium_ musi w ten czy inny sposób zaciążyć na życiu świadka, że żadna egzystencja nie może wyjść bez szwanku z takiego obnażania, że prywatne konsekwencje takiej półgodzinnej spowiedzi mogą być nieobliczalne. Badanie świadków wydało mi się jedną z najbardziej bezlitosnych egzekucji, tym bardziej przykrą, że publiczną. Mówię o tym z przerażeniem, bo jeżeli nawet założyć optymistycznie, że żaden z nas nie będzie zbrodniarzem, to z pewnością każdy z nas może być świadkiem. Nie życzę tego nikomu.
Oto typowy wypadek: jest sobie teatrzyk, podrzędny kabaret. W teatrzyku tym tańczy młodziutka tancerka. Pewien pan na wysokim stanowisku siada od jakiegoś czasu co dzień w pierwszym rzędzie i posyła dziewuszce kwiaty. Zapoznaje się z nią, rozmawia z nią kiedyś za kulisami, idą razem do kina... Co dzień w każdym teatrze na całym świecie zawierają się tego rodzaju znajomości. Ale przypadek sprawia, że tu właśnie następuje katastrofa. Młodą tancerkę zabija jej kochanek. I od razu pan na stanowisku, który dowiedział się o zbrodni z gazet, staje się własnością ogółu. Mówią o nim, piszą o nim, szperają w jego życiu prywatnym. Pan staje przed sądem i musi się zwierzać. Gdyby milczał, wyglądałoby to podejrzanie. Musi opowiadać, co czuł do zabitej, jak z nią rozmawiał, czy ją traktował „z sympatią”, czy bez. Musi się spowiadać ze swoich słów i gestów, i to wobec tłumnie zebranej gawiedzi. Chwalą go potem w przemówieniach za inteligencję i subtelność; można kogoś przyprawić o zgrzytanie zębów takimi pochwałami. Ten świadek jest na stanowisku, więc się go traktuje ostrożnie. Za to innych...
Na ławie oskarżonych siedzi młody, elegancko ubrany chłopak. Maska twarzy nieruchoma, oczy głęboko osadzone, usta zaciskające się kurczowo, tik nerwowy w policzku. Matowa, ciepła bladość południowca. Jednocześnie raczej buzia niż twarz: nic nie znaczący nosek, usta pulchne, gdy nie zaciśnięte, głowa mała i okrągła. Mówią o oskarżonym, że się grubo pudrował i karminował sobie usta: cóż dziwnego, gdy się ma twarz lalczynego pierrota, co, przetłumaczone na język dzisiejszy, oznacza twarz wzorowego żigolo. Oto typowy fordanser, ulubieniec starszych pań i panów-pederastów. Któż by mógł uwierzyć, że tak właśnie wygląda zabójca? Taka powierzchowność predestynuje do pewnego trybu życia, ale któż by pomyślał, że predestynuje do zbrodni?
Prasa zbyt surowo obeszła się z Drożyńskim. Nie bronię go. Zabójstwo z zazdrości, z wściekłości po odtrąceniu przez kochankę – na to nie ma wytłumaczenia. Och, to przywłaszczanie sobie prawa do cudzego życia, ten brak ambicji, czepianie się drugiego człowieka, to niszczenie kochanki, gdy się nie może jej mieć na własność! Dotychczasowa moralność raczej zbyt pobłażliwie odnosiła się do tego rodzaju zbrodni. Drożyński padł do pewnego stopnia ofiarą pojęć, że zazdrość jest uczuciem słusznym i godziwym (trzeba było słyszeć, jak pewnym tonem o tym mówił), że zabicie kobiety, która przestała kochać, to jest jednak gest, za który, gdyby był legalnym mężem, mógłby może uzyskać sympatię sędziów i prasy. Istotnie, nie można się oprzeć uczuciu, że sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby zabójca zajmował właśnie ową legalną pozycję wobec ofiary. Kto wie, czy nie wybielono by go wówczas do czysta? Już by się wtedy nie mówiło o wyzysku materialnym, bo któż by brał mężowi za złe, że żona płaci za niego taksówkę lub rachunek w restauracji? Jego zazdrość poczęto by „szanować”, sprawę siniaka pod okiem uznano by za nie dowiedzioną (jak jest w istocie) i gdyby jeszcze rzecz działa się przed sądem przysięgłych, Drożyński poszedłby do domu wolny.
Czy ten lub inny wyrok zmieniłby coś w istocie sprawy? Nic. Toteż spróbujemy, my widzowie, my słuchacze, my publiczność, których może niesłusznie dopuszczono do udziału w tej ponurej sprawie, wyrobić sobie zdanie o tej dość pospolitej zresztą zbrodni, zwykłym _crime passionnel._
Nie ma usprawiedliwienia dla zbrodni Drożyńskiego, mimo iż nazbyt często sądy usprawiedliwiały ten typ zbrodni. Za to cały stosunek jego z Korczyńską nie wydał mi się ani tak podły, ani tak niegodziwy, ani tak niemoralny, jak to przedstawiono i w sądzie, i w prasie. Zapewne, kiedy zaczęły się pogróżki, sprawa nabrała grozy, ale to już był okres desperacji i zapadania się w otchłań. Jeżeli chodzi o sam romans, niemal każdy młody chłopiec może się znaleźć w podobnej sytuacji, tylko że jeden się wydobędzie, inny pójdzie na dno.
Chłopak wybitnie inteligentny i zdolny, to się czuło od pierwszej chwili, kiedy otworzył usta, to mu przyznał zresztą prokurator. Syn adwokata, doskonały uczeń, kończy gimnazjum, wstępuje na uniwersytet. Zarobkuje, zdaje egzaminy, posiada przyjaciół. Jest ładny, zdolny, ma temperament i duże apetyty, sporo zarabia na posadzie w magistracie, dużo wydaje. Nagle traci zajęcie. Przy tym zahamowaniu zarzuca jak samochód, coś pęka w jego psychicznej kierownicy. Dostaje różne posady, coraz pośledniejsze, wreszcie w urzędzie śledczym. Na żadnej nie może się utrzymać. Jest głupio ambitny, chorobliwie drażliwy, wygórowanego mniemania o sobie. Ma kochankę-tancerkę, osiem garniturów, czapkę studencką i pustkę w kieszeni. Raz już wszedł w skórę złotego młodzieńca i nie potrafi z niej wyleźć. W którymś punkcie swego życia wypada z rytmu, mylą się nici, którymi życie porusza tę postać pierrota, stworzonego, aby czarować girlsy i ekspedientki, stworzonego może na to, żeby zostać kimś w życiu. Ten chłopak, dotychczas bez zarzutu, przestaje się uczyć, zaczyna się wałęsać, grać dniami całymi w bilard, w karty, przenosi punkt ciężkości swego życia na osobę dziewczyny tańczącej co wieczór na scenie.
Iluż młodych chłopców przeszło przez taki okres! Na przekór oburzeniu panów prokuratora i powodów cywilnych, którzy nie mogli pojąć, jak niegłupi chłopak może w ten sposób spędzać dnie, znam sama wielu wybitnych ludzi, którzy tak właśnie przefujarzyli młodość, co im nie przeszkodziło odbić się w pewnej chwili do góry. I jeszcze jedno: z całego przewodu sądowego wynikło, że Korczyńska była miłą i wartościową dziewczynką, ale trzeba stwierdzić, że jednak dla młodego chłopca bez pieniędzy była znajomością niebezpieczną. Ktokolwiek należy do świata teatralnego lub choćby się z nim styka, musi się trzymać na pewnym poziomie, musi być ubrany, musi mieć zawsze parę złotych w kieszeni, nie może się wyrzekać taniego luksusu, który obowiązuje w tym otoczeniu. Bezinteresowna aktorka może nie przyjąć grosza od swego kochanka, ale jest nie do pomyślenia, aby pozwoliła wejść za kulisy chłopcu w podartych butach, w wytartej marynarce, aby mógł z nią chodzić ktoś, kto w deszcz nie może jej zawołać taksówki. To już jest minimum, bo to ją ośmiesza, deklasuje, zmniejsza jej możliwości, nakłada na nią stempel niemal perwersji, a dziś ambicją każdej aktoreczki jest być wzorową mieszczką. Może się sama biednie ubrać, nie może mieć kochanka-oberwańca. I cóż się dzieje? Korczyńska kocha swego chłopca, a on nie ma pieniędzy, traci posady, które lekceważy, bo czuje w sobie większe możliwości, bo ma myśli zaprzątnięte miłością, bo jest neurastenicznie drażliwy. Nie ma pieniędzy, a mieć je musi, choćby tyle, aby robić dobrą minę wobec kochanki, a zwłaszcza wobec jej przyjaciółek. Drożyński poczyna miotać się desperacko, aby zdobyć choć parę złotych, gra, pożycza, włazi w najgorsze kompanie, szamoce się spazmatycznie, aby się utrzymać na powierzchni i oczywiście stacza się coraz niżej. Kiedy już nie ma skąd wziąć na te wspólne drobne wydatki, więc jednak dla niej – od kogo bierze? Od niej. I ona mu daje, bo nie chce go stracić, bo wstydziłaby się kochanka-biedaka, bo oboje nie mieli ani rozumu, ani odwagi, aby przeciwstawić się otoczeniu i błysnąć odważnie nagością swojego ubóstwa.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.