Sąd Ostateczny - ebook
Sąd Ostateczny - ebook
Gdańsk. W hali dworca głównego pojawia się ogromne płótno i kilka na pozór zwyczajnych osób próbujących skupić na nim uwagę przechodniów. Już na pierwszy rzut oka widać, że Sąd Ostateczny Hansa Memlinga skrywa w sobie niejedną tajemnicę. A gdyby tak krok po kroku wiernie odtworzyć dzieje tego obrazu? Akcja utworu przenosi się z renesansowego miasteczka Dinant prosto na współczesny plan filmowy i z powrotem do Brugii, w której bankier Angelo Tani zamawia obraz mający zmienić losy świata. A to dopiero początek ich przygód…
Ksiądz Michał i amerykański aktor Ian MacEwan wpadają na zagadkowy trop związany z dziełem Memlinga. Choć różni ich wiele, łączy wspólna chęć odkrycia tajemnicy, do której droga prowadzi przez pełen przepychu i zepsucia świat kościelnych hierarchów, ciemnych interesów, a nawet miłosnych uniesień. By jednak zdołali zrozumieć, w czym tak naprawdę uczestniczą, muszą wspólnie prześledzić zdumiewającą historię obrazu.
W jaki sposób Sąd Ostateczny trafił do gdańskiej katedry Mariackiej? I jak dzięki nieustępliwości samych mieszczan udało się tam zatrzymać to arcydzieło? Odpowiedzi na te i wiele innych, także nieoczywistych pytań dostarcza ta wielowymiarowa powieść, pełna misternych szczegółów i frapujących ciekawostek ze świata sztuki, historii, a nawet sportu.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-131-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sny nie przejmują się kalendarzem ani pogodą. W snach o lataniu można w połowie stycznia unieść się wysoko w mroźnym powietrzu i nie odczuwać chłodu. Taki sen jest niczym skafander Iron Mana. Szybował teraz niespiesznie, lekko tylko korygując lot wzdłuż Długiej. Gdy przepłynęła pod nim Złota Brama, uniósł lewe skrzydło i opuścił prawe, a roziskrzona bezlikiem świateł mapa miasta obróciła się pod nim łagodnie. Opadał z wolna na granitowy bruk Targu Węglowego wypełniony rozkołysanym w takt muzyki tłumem. Skrzydła złożyły się z metalicznym westchnieniem i znikły pod grubym wełnianym płaszczem do kostek, skrojonym na podobieństwo napoleońskiego redingote. Nie zastanawiał się nad tym, że nie jest już nagi i nie czuje skrzydeł. Pochłonęło go omijanie roześmianych i rozgadanych ludzi szczelnie wypełniających plac parkingowy, na który tego dnia nie wpuszczono samochodów. Na stopach czuł miłe ciepło ciężkich sztybletów z juchtowej skóry.
Sny są ciągami obrazów, filmami podświadomości. Nic dziwnego, że podświadomość projektuje to samo, co słynni reżyserzy. Ciekawie byłoby poznać projekcje senne z czasów, kiedy nie było Hollywood. Jak wyglądał sen o anielskości w połowie piętnastego wieku? Pewnie podświadomość ówczesnych śpiących adaptowała obrazy, które oglądali w rzeczywistości. Senne anioły prostaków były bose i siermiężne, anioły możnych chełpiły się w ich snach szmelcowanymi zbrojami inkrustowanymi złotem. Fascynujące. „Sen jest projekcją zajęć mojego umysłu. Najwidoczniej tym zajmuje się mój umysł na jawie”, pomyślał.
Wciąż przepychał się przez ciżbę, chcąc podejść bliżej poprzecinanej oślepiającymi strugami spotlightów estrady, która zmieniała kolory w takt ogłuszającej muzyki. Ludzie życzliwie ustępowali, z uznaniem patrząc na sięgającą barków złotą grzywę i napoleoński mantel. Wreszcie znalazł się blisko sceny. Tłum, zachęcony przez wodzireja, rozpoczął chóralne odliczanie. W górę uniósł się las rąk trzymających zimne ognie i rozświetlone smartfony.
Zachwycony uległ tej emanacji życzliwości, spolegliwości i empatii. Wydawało mu się, że gwałtownie wzbierająca fala dobrej energii uniesie go nieważkiego ku niebu. W swoim śnie chciał się poddać tej fali, ale nagle wyczuł, a potem zobaczył cień przemykający pomiędzy zgromadzonymi na estradzie. Szarpnął się gwałtownie, pragnął znaleźć się na scenie pomiędzy nim a człowiekiem, którego niedawno poznał przy okazji załatwiania jakichś spraw dla kurii i który był mu życzliwy. Nogi w juchtowych butach jakby wrosły mu w granitowy bruk Targu Węglowego. Chciał zrozumieć, co nie pozwala mu polecieć ku scenie, co trzyma go przy ziemi. Szarpnął całym ciałem raz jeszcze i się obudził.
Przejście od snu do jawy było gwałtowne. Pierwszym, co zobaczył poprzez pierzchające senne kadry, była jego prawa stopa zakleszczona pomiędzy niklowanymi prętami łóżka – dopiero po dłuższej chwili ostrożnych prób udało mu się ją uwolnić. Leżał bez ruchu, oddychając głęboko, a potem z wysiłkiem wsunął dłoń pod nagie biodra, by wyciągnąć gruby plik stron scenariusza. Najwidoczniej poprzedniego dnia zasnął z nim w dłoni i całą noc przeleżał z niewygodnym opasłym tomem pod tyłkiem.
„Pewnie stąd takie zwariowane sny – rozważał w myślach. – Choć czy faktycznie zwariowane? Raczej głupie i kiczowate. Może gdyby scenariusz był lepszy, mniej pretensjonalny, sny także byłyby bardziej wysmakowane. Jaki skrypt, takie sny”.
Ułożywszy się wygodniej, próbował jeszcze poukładać umykające ze świadomości fragmenty snu w sensowną całość, ale jedyne, co osiągnął, to… dobiegający gdzieś przez mgłę tubalny głos podśpiewujący trywialny refren: „Czas nam się kończy. Czas to pies gończy”. Potem głos zaczął się oddalać, aż wreszcie ucichł i ze snu nie zostało nic oprócz bolesnej igiełki pod sercem, a może tylko w głębi świadomości.
Spuścił bose stopy na dywan i zaczął porządkować w trzeźwej już głowie plan dnia. Najpierw dworzec kolejowy i ten nie najmądrzejszy pomysł z wypytywaniem przechodniów, potem spotkanie z ekscelencją. Takie spotkania zawsze wywoływały u niego przyjemny dreszczyk. Podśpiewując zapamiętany ze snu głupkowaty refren, Michał ruszył do łazienki.25 SIERPNIA 1466 ROKU, MIASTO DINANT W DIECEZJI LIÈGE
Wjechali kłusem na kamienny most. Koń dowódcy potknął się, pociągnął łeb w dół i pewnie by zrolował, gdyby jeździec nie oddał wodzy. Gniewnie pchnięty ostrogami rosły, masywny fryz odzyskał równowagę i niepotrzebnie przeszedł w galop. Pozostałe konie oddziału, choć zmęczone długą drogą, także ruszyły galopem, hałasując na kamiennych płytach mostu podkutymi kopytami.
Dinant prezentowało się stąd jak pokryta połyskliwym werniksem powierzchnia barwnego płótna. Ten widok zupełnie nie pasował do okoliczności. Miasto było nieprzyzwoicie kolorowe i w świetle południowego słońca wydawało się nierealne, jak teatralna dekoracja. Na wprost, nieco na lewo, wznosiła się wypchnięta spod ziemi tektonicznym kaprysem kilkudziesięciometrowa pionowa skała, której ściany pokrywał kożuch niestosownie wesołej zieleni. Na zwalistych plecach tego gigantycznego kamienia posadowiono przed trzystu laty proste mury cytadeli. Nikt jej nie atakował, nie przystawiał drabin i nie wspinał się na zapewne nigdy niezdobyte mury. Bo i po co? W końcu zbudowano ją tylko po to, by z góry mieć oko na dolinę i rzekę. Nieliczna załoga siedziała tam niepewna swego losu, drżąc ze strachu i wyczekując stosownego momentu do ucieczki. Przy masywie skały strzelista kolegiata Najświętszej Marii Panny wydawała się mała i nieważna. A przecież zwieńczony cebulastą kopułą gotycki budynek świątyni, smukły i proporcjonalny, był piękny. Dawną romańską kolegiatę ponad dwieście lat wcześniej niemal doszczętnie zburzyły oderwane od skały głazy. Być może było to trzęsienie ziemi, kaprys tego samego podziemnego bóstwa, które wypiętrzyło granitową pałubę. Ostał się tylko fundament, który budowniczowie księcia biskupa Liège umiejętnie wykorzystali.
Na prawo i lewo wzdłuż nadbrzeży Mozy tłoczyły się kamieniczki we wszystkich odcieniach beżu, pomarańczu i jasnego brązu. Wyglądały jak lukrowane pierniki, miało się ochotę je polizać. Dowódca oddziału poczuł bolesny i jednocześnie przyjemny skurcz mięśni szczęk, jak na widok dojrzałej cytryny. Uświadomił sobie, że jest głodny i że od kilkunastu godzin nie miał w ustach niczego poza wodą.
Dinant emanowało nieodpartym urokiem. Szczególnie dla kogoś, kto zwykł patrzeć na rzeczywistość tak, jak patrzy się na olejne malowidło, i dostrzegać niezwykłość tam, gdzie inni nie widzą niczego godnego uwagi ani kontemplacji. Niebo było aż nazbyt niebieskie, w wysokim sierpniowym słońcu rzeka zastygła w lustrzaną taflę maskującą wiry nurtu. Polukrowane kolorowymi tynkami kamieniczki wraz z kolegiatą i słoniowatą skałą niemal bez załamań i zniekształceń odbijały się w nieskazitelnej powierzchni wody. Moza stanęła wraz z czasem i przeglądającym się w jej nurcie bajkowym miastem. Na chwilę zatrzymał się także umysł jeźdźca, który zapragnął, by ten stan trwał jak najdłużej.
Oblegane Dinant poddało się po tygodniu. Nie było widać zniszczeń, a obrazek byłby idylliczny, gdyby nie grupy wrzeszczących żołdaków Karola. Jedni przebiegali ulice, waląc w drzwi i pozamykane okiennice, inni pędzili wywleczonych z kamienic i kryjówek mieszkańców na nadbrzeże.
Jeźdźcy pokonali most i rozciągnąwszy szyk, przeszli do stępa, popuszczając koniom wodze. Dowódca bez wahania skręcił w lewo, jakby doskonale znał miasto, a potem pewnie poprowadził kilkunastoosobowy oddział w przesmyk pomiędzy boczną ścianą kolegiaty i dwupiętrową kamieniczką. W wymytych do czysta szybach błyskało oślepiające słońce.
Przesmyk między murami wiódł ich w pożądany cień. Na końcu uliczki tak wąskiej, że musieli jechać gęsiego, w łukowate zwieńczenie wpisane były solidne okute brązem drzwi z grubych desek. Dwa brązowe lwy, każdy ulokowany na jednym skrzydle, trzymały w pyskach kółka kołatek. Fryz dowódcy zatrzymał się, chrapami niemal dotykając drzwi. Jeździec wysunął stopy ze strzemion, z wysiłkiem przerzucił prawą nogę nad wysokim oparciem kulbaki i zsunął się na bruk. Zdjął rozgrzany słońcem kapalin włoskiej roboty i nie odwracając nawet głowy, podał hełm do tyłu, pewny, że odbierze go skwapliwa ręka któregoś z podwładnych. Zsunął noszoną pod nim czerwoną sukienną czapeczkę i obtarł nią spoconą twarz. Mimo że skończył trzydzieści trzy lata, miał aparycję chłopca. Choć był szczupły, twarz okolona przyciętymi nad karkiem i nisko nad brwiami czarnymi włosami była okrągła jak u osoby otyłej i osadzona na szyi z niestosowną fałdką tłuszczu, jaką zwykle miewają mężczyźni znacznie starsi, niestroniący od dobrego jedzenia i innych przyjemności. W tej twarzy wszystko było spokojne. Spokojne były ciemne oczy, patrzące nieruchomo spod prostych brwi. Spokojny był długi, ale kształtny nos. Spokojne były wreszcie ładnie zarysowane usta z wyraźnie zaznaczonymi kącikami, w których zgromadziły się przydrożny kurz i zaschnięta ślina. Choć jeździec się nie uśmiechał, dzięki połączeniu spokojnego spojrzenia i ironicznie zadumanych ust emanował pogodą. Każdy, kto patrzył w tę twarz po raz pierwszy, myślał zapewne, że to człowiek rozumny, który pojął, czym jest świat i całe jego szaleństwo. Istotnie, było to oblicze człowieka, który rozumie i akceptuje wszystko, co go otacza i spotyka. Ciało dowódcy sprawiało za to wrażenie, jakby należało do kogoś innego. Tak jakby głowa była doń przyszyta jedynie tymczasowo. Mężczyzna był szczupły i niewysoki, dłonie miał smukłe i delikatne, ale pod poprzecieranym od rzemieni zbroi skórzanym kaftanem i inkrustowanym srebrem stalowym półpancerzem czaiła się drapieżna siła.
Jeździec założył czerwoną czapeczkę i wyciągnął rękę w stronę kołatki. Dłoń w połowie drogi zmieniła zamiar i prostując palce, pchnęła jedno ze skrzydeł. Drzwi uchyliły się bezdźwięcznie i mężczyzna wszedł na dziedziniec, przestępując wysoki kamienny próg. Żołnierze bez namysłu ruszyli za dowódcą, zostawiwszy wierzchowce luzakom. Wysokie słońce, dzielące dziedziniec na pół granicą cienia, uderzyło dowódcę w oczy. Przysłonił je dłonią i się rozejrzał. W przeciwległym załomie murów, nieudolnie tłumiąc przerażenie i niepewność, czekało trzech żołnierzy. Trzymali wyciągnięte daleko przed siebie miecze, tak jakby chcieli za wszelką cenę zwiększyć dystans od tego, co ich czeka. Za ich plecami kryła się kilkunastoosobowa grupka mieszczan uzbrojonych w miecze, topory, zwykłe drwalskie siekiery i widły do gnoju. Cywile – zapewne rzemieślnicy i straganiarze, wśród nich dwóch starców i trzech podrostków – wyglądali dziwnie z bronią w drżących, nienawykłych do szermierki dłoniach. Jeźdźcy dobyli mieczy i sprawnie rozbiegli się w dwie strony pod murem. Dowódca powstrzymał ich niedbałym, ale dobrze im znanym ruchem dłoni. Nie musiał się odwracać, jego ludzie doskonale wiedzieli, co teraz nastąpi. Czekała ich dobra zabawa i obiecujące widowisko, bo ich dowódca wyciągnął miecz i oddał przeciwnikom salut, pełen zupełnie nielicującego z sytuacją szacunku. Tylko wybitny znawca szermierczych ceremoniałów i etykiety dostrzegłby w tym ironię i dystans – przestraszeni mieszczanie widzieli jedynie zgrabne i nie do końca zrozumiałe dla nich ruchy.
Choć w pięknym języku gaelickim claidheamh mòr oznacza „wielki miecz”, broń dowódcy miała długą, delikatną, zwężającą się w stronę sztychu głownię, ostrzoną dwustronnie dopiero w pewnej odległości od jelca z szeroką strudziną. Stosowniej byłoby nazwać ją z włoska: spada. Miecz, lekki i zgrabny, był ledwie „półtorakiem” stosownym dla kawalerzysty, a nie dwuręcznym mieczem pieszego. Dzięki temu cięcia były szybsze, a broń dawała się łatwo prowadzić i hamować samym nadgarstkiem. Dowódcę, ilekroć poczuł wyważony ciężar miecza, ogarniała rozkosz niemal erotycznej natury. Uwielbiał ten miecz i cenił z niczym nieporównywalną przyjemność zadawania nim cichych, czystych i skutecznych ciosów. To przyjemność znana wszystkim praktykom, którym po latach wysiłku, prób, korekt, niezliczonych zawodów i rozczarowań zaczyna w końcu wychodzić to, nad czym się trudzą. Bez wyjątków, bez konieczności ponawiania prób. Bez błędów i bez niepotrzebnego wysiłku. Niezależnie od tego, co jest przedmiotem praktyki. Perfekcyjnie można bowiem wbijać podkowiaki w końskie kopyta, międlić len, zwijać motki wełnianej przędzy albo zdobić karty ksiąg kolorowymi inicjałami. Ten moment przychodzi pod warunkiem, że praktykujący nie przerwie nauki. Perfekcyjna szermierka wymaga perfekcyjnej choreografii. To taniec, którego uczestnicy po chwili początkowego wahania angażują swe ciało w wypady, obroty, uskoki i uniki po to, by zabić lub samemu zostać zabitym. Dowódca znał wszystkie kroki tego tańca i teraz, gdy – tak jak przypuszczał – obrońcy miasta rzucili się na niego bezładną gromadą, z rozkoszą poddał się rytmowi walki. W jego wykonaniu nie było jednak, w przeciwieństwie do bezładnych ruchów jego przeciwników, niczego przypadkowego. Już pierwsze pchnięcie ze zwodem, poprowadzone ponad zastawą, było czyste i skuteczne. Wykonując kolejne odmierzone ruchy, wyobrażał sobie sekwencje, które za chwilę nastąpią, a one posłusznie, niczym tresowane pudle, spełniały to, co zamierzył. Sam wypracował indywidualny styl. Bardzo przypominał on system, który kilkadziesiąt lat później tak pięknie skodyfikował Achille Marozzo. Pierwszeństwo przed pchnięciami należało się tu cięciom, które – niezależnie od tego, czy trafiały, czy nie – dosięgały przeciwnika i płynnie przechodziły w kolejne, tak że miecz nigdy się nie zatrzymywał, a nadgarstek miał wiele pracy. Większość tych cięć poprzedzało zwodzone pchnięcie na twarz lub na korpus przeciwnika prowadzone nad zastawą, z góry na lewo. Potem sztych miecza, wiedziony obrotowym ruchem nadgarstka, przesuwał się za lewym uchem szermierza i następowało cięcie na głowę przeciwnika. Przez umysł szermierza przemykały towarzyszące kolejnym sekwencjom włoskie nazwy: mandrito tondo, mandrito fendente, mandrito squalembrata i wreszcie jego ulubione, prowadzone z dołu do góry, mandrito montante. Drobne stopy w skórzniach pracowały finezyjnie, dbając o odpowiedni dystans i pomagając biodrom w woltach i półwoltach. W odmierzonych ruchach nie było wysiłku, tak jakby choreografia tego starcia została ułożona i przećwiczona już wcześniej. Szermierz, chyba z troski o głownię, blokował uderzenia jedynie płazem i zręcznie operował obejściami i obrotami. Jego przeciwnicy, choć przekonani, że go trafią, cięli i kłuli powietrze w miejscach, w których był przed ułamkiem sekundy, on zaś wykorzystywał ich działanie i energię tak, by się zbytnio nie namęczyć. Zabijanie doskonałe, skuteczne i piękne.
Gdy zabił wszystkich, starannie wytarł głownię w połę kaftana jednego z rannych przeciwników. Obejrzał miecz pod słońce i wsunął go do pochwy, udając, że nie dostrzega tego, co robi jego zastępca Philippe de Mornay. Dziesiętnik wypatrzył błyszczący krzyżyk na szyi trupa. Zerwał go, sprawdził zębami, czy to aby złoto, po czym zadowolony schował zdobycz. Dowódca pomyślał, że nie interesuje go obdzieranie trupów. Od pewnego czasu nieporównywalną z niczym innym przyjemność sprawiało mu zabijanie. Kiedy patrzył na swoich ludzi przeszukujących ubrania jego ofiar, ogarnęła go potrzeba refleksji nad tym zadziwiającym uczuciem. „Dawniej tak nie było – pomyślał. – To przyszło z tą wojną, ta wojna zmieniła świat. Wszystko, co było dobre, staje się złe. I takie łatwe”. Odetchnął i wciągnął w nozdrza rozpalone upałem, pachnące świeżą krwią, strachem i spalenizną powietrze, próbując uspokoić myśli. „To wszystko przez tę wojnę – usprawiedliwiał się. – Takie są reguły i nie masz na to żadnego wpływu”. Inna część jego mózgu najwyraźniej szydziła jednak z tych usprawiedliwień, natarczywie szepcząc gdzieś w środku czaszki: „Reguły? Zgoda, ale dlaczego odczuwasz taką przyjemność?”.
Potrząsnął głową, chcąc odpędzić myśli, które w ostatnich dniach pojawiały się coraz częściej.
– Philippe!
Karny dziesiętnik podbiegł gorliwym truchtem, przytrzymując pochwę miecza.
– Powiedz ludziom, żeby się tu zakwaterowali. Niech poszukają czegoś do jedzenia.
– I do picia – podpowiedział de Mornay.
– Tam macie studnię. – Uśmiechając się ironicznie, dowódca wskazał na kąt dziedzińca. – Tylko sprawdźcie, czy nie wrzucili jakiegoś truchła.
– Woda? – De Mornay skrzywił się komicznie i splunął.
Dowódca oddziału spojrzał na niego i po chwili przeniósł wzrok na przesłonięte dymem niebo oraz na wyniosłą wieżę kolegiaty:
– Chodźmy się pomodlić – zaproponował z ledwie wyczuwalną kpiną w głosie. – Może Najświętsza Panna ześle nam chleb i wino?
– I jakieś dziewczyny – dodał na stronie de Mornay.
W głównej nawie rozbrzmiewały echa kroków, śmiechu i rozmów zgromadzonych żołdaków. Było ich tylu, że na granitowej posadzce z kwadratowych żyłkowanych płyt zaczynało brakować miejsca. Tymczasem wciąż napływali kolejni żołnierze, spoceni, niemyci od tygodni, podnieceni walką i grabieżą. Wielu już pijanych, skłonnych do kłótni i zaczepek. Dowódca oddziału i de Mornay przepchnęli się bliżej prezbiterium, gdzie pod balustradą leżał trup w zakonnym habicie. Nikt się nie pofatygował, by przykryć zmiażdżoną twarz choćby kapturem.
Gdy na ambonę, brzęcząc ostrogami i chrzęszcząc kopijniczą zbroją, począł gramolić się po drewnianych schodkach Karol zwany Zuchwałym, gwar i hałasy przycichły. Książę Burgundii, niemal równolatek dowódcy, w twarzy o długim nosie i nieco odętych wargach nie miał niczego, co usprawiedliwiałoby jego groźny przydomek. Mimo widocznych oznak zmęczenia oczy Karola były spokojne i pogodne, a spojrzenie, pełne wyrozumiałości dla podwładnych, dziwnie przypominało spojrzenie dowódcy. Patrzył na nich dłuższą chwilę z pobłażaniem, niby dobry ojciec, smukłymi dłońmi bezwiednie gładząc rant kazalnicy. Tłum stopniowo cichł. Książę poczekał, aż gwar zupełnie ustanie. Był doświadczonym mówcą i wiedział, że nic tak nie wzmaga ciekawości słuchaczy jak wytrzymane milczenie oratora. Gdy wypowiedział wreszcie przygotowaną w myślach kwestię, ci, którzy słyszeli jego głos po raz pierwszy, zdziwili się, jak bardzo nie przystaje on do jego postaci. Lekko zachrypnięty niski bas dudnił pod wysokimi sklepieniami kolegiaty i nikt z obecnych nie musiał zbytnio wytężać słuchu, bo słowa, nawet zwielokrotnione pogłosem, docierały do nich czyste i wyraźne. Styl Karola oraz to, co mówił, nie bardzo licowały z jego starannym wykształceniem i powszechnie znaną erudycją:
– Dzięki wam, moi panowie, nikt nie nazwie już mojej matki kurwą! I dwa razy się zastanowią, nim zaczną chlać z byle okazji. Albo dawać posłuch niesprawdzonym wieściom…
– O czym on gada? – De Mornay, szepcząc teatralnie, przysłonił usta dłonią.
– Takie tam… – odpowiedział dowódca, nie odwracając twarzy. – Kiedy książę szedł na Ludwika, w Dinant ktoś rozpuścił plotkę, że zginął pod Montlhéry. Palili jego portrety. Na dodatek ogłosili, że jest bękartem i że jego ojcem jest poprzedni biskup Liège.
Rozległ się szmer aprobaty. Dowódca oddziału wykorzystał to i w narastającym gwarze szybko dokończył pełnym głosem:
– Karol się zdenerwował. No i masz… w dodatku ten biskup to podobno szwagier Ludwika. Zresztą każdy powód jest dobry… Gdyby ktoś spalił twój portret i nazwał twoją matkę kurwą…
– Nie mam portretu! – żalił się szeptem de Mornay.
Spojrzawszy na jego wyłupiaste oczy, spurchlony nos i brzydką bliznę biegnącą od prawego oka przez policzek, dowódca mruknął bardziej do siebie niż do rozmówcy:
– Może to i lepiej.
Karol uciszył tłum i ciągnął:
– Załatwiliście to ledwie w tydzień! Należy wam się nagroda. Przez najbliższe trzy dni miasto jest wasze.
Znów musiał odczekać dłuższą chwilę, nim entuzjazm ucichł, po czym z krzywym uśmieszkiem, robiąc teatralne przerwy, oznajmił:
– Dla tych żartownisiów też mam nagrodę. Jest upał, niech się trochę ochłodzą. Jak powiedział Pan nasz: „Ja wszystkich, których kocham, karcę i ćwiczę”³. Więc… – Wyciągnął zakrzywiony w dół palec. – Do rzeki z nimi!
To spodobało się żołdakom. Nikt nie zwrócił uwagi na niestosowność ewangelicznego cytatu w takim kontekście. Karol niczym rzymski triumfator w kwadrydze pozdrawiał wiwatujące tłumy z ambony. Dowódca z niesmakiem podniósł wzrok na prześwietlone słońcem witraże kolegiaty. W środkowym oknie zobaczył trzymających się za ręce nagich Adama i Ewę. Pierwsi wygnańcy z raju trwożnie oglądali się na anioła z obnażonym mieczem, jakby w obawie, że wysłannik Stwórcy zechce ich przynaglić, kłując sztychem w gołe zadki. Anioł trzymał oręż z wężową głownią niczym kucharka wałek do ciasta. Widać było od razu, że autor witraży miał niewielkie pojęcie o broni. Dowódca raz jeszcze spojrzał na anioła i pociągnął za łokieć swego totumfackiego.
– Pomysł godny rzeźnika. Nie sądzisz, de Mornay?
Zamiast odpowiedzieć, dziesiętnik spytał z niedowierzaniem:
– Mamy ich potopić? Wszystkich?
Kilka minut później dowódca razem z pozostałymi uczestnikami Karolowego nabożeństwa znalazł się na kamiennym nabrzeżu. Widok był niezrównany, a scena mogłaby ilustrować Apokalipsę Janową. Rozochoceni żołnierze, wymachując mieczami, toporami i włóczniami, pędzili wzdłuż Mozy przerażonych ludzi. W tłumie przemieszali się bezładnie mieszczanie, księża i zakonnicy, żołnierze i szlachta.
Wrzaski żołdaków przeplatały się z odgłosami razów, trzaskiem płonącego drewna, pluskiem wody, hukiem wystrzałów, płaczem i błaganiem o litość starców, kobiet i dzieci. Dowódca oddziału, prowadząc kilku swoich ludzi wzdłuż nabrzeża, pomyślał, że gdyby ktoś nie wiedział, co się dzieje w mieście, i usłyszał ten dźwięk z daleka, mógłby sądzić, że w Dinant zapadła się ziemia, a z powstałej dziury dobywają się odgłosy piekła.
W ogarniającym miasto szaleństwie można było jednak dostrzec metodę. Ktoś zadbał o to, by dostarczyć oprawcom postronków do wiązania ofiar. Ktoś wydał im polecenie, by zdzierali ze skazańców ubrania. Ktoś wreszcie nakazał im wiązać ludzi w pary. Plecami do siebie, by szybciej tonęli.
„Piekło – myślał dowódca – też musi mieć ustalony porządek i procedury. Jak czułbym się w wodzie, mając skrępowane ręce, przywiązany do własnego ojca albo brata? Może do własnego dziecka. Męce tonięcia towarzyszy niewyobrażalna męka świadomości, która nie umiera tak od razu. Umiemy zadawać śmierć i cierpienie. Potrafimy je metodycznie organizować, by nie trwały zbyt długo. Zło nie ma za wiele czasu”. Razem z tą myślą przypomniał sobie fragment tekstu, uporczywie powracający do niego, ilekroć dowódca uczestniczył w zbrodni i występku: „Biada ziemi i biada morzu – bo zstąpił do was diabeł, pałając wielkim gniewem, świadom, że mało ma czasu”⁴.
„Diabeł zawsze się spieszy, kiedy czyni to, co czyni. Tak jakby wiedział, że czasu jest mało. Że przyjdzie opamiętanie. I niebiosa przywrócą równowagę”. Dowódca uśmiechnął się smutno w duchu.
Nie ma na ziemi umysłów zdolnych ogarnąć te potworności. Można jednak na nie patrzeć – i właśnie to go pociągało. Gdyby to wszystko mogło się zatrzymać, znieruchomieć, zastygnąć, by można było to zapamiętać i potem odtworzyć. Oprawcy? Diabły jak żywe. Jedni byli rozpaleni żądzą mordu, inni zmęczeni robotą chwycili rodzącą kobietę za stopy i powlekli krzyczącą na skraj nabrzeża. Z ciała ofiary wydostał się wreszcie noworodek, zrywając sznur pępowiny. Ciśnięte z rozmachem ciało matki wpadło do Mozy, wzbijając fontannę świetlistych bryzgów, malec przebił zaś taflę wody bez hałasu. Rzeka zamknęła się za nimi. Niektórzy oprawcy sprawiali wrażenie, jakby chcieli się wyrwać z tego opętania. Byli przerażeni, ale to przerażenie zbrodnią dodawało im zapału i ostatecznie niwelowało wątpliwości. Chcesz zapomnieć? Oddaj się występkowi. Ot, choćby ta odarta z ubrań dziewczynka, z dłońmi związanymi z tyłu wrzynającym się w delikatną skórę postronkiem. Pozornie spokojna i pogodzona z tym, co za chwilę ją spotka. Nawet nie mrugała, jej bursztynowe spojrzenie było nieruchome.
Gdy dowódca podszedł bliżej, odsuwając na bok zdziwionych żołdaków, spostrzegł chłopca tulącego się do jej nagiego uda. Miał takie samo przejrzyste, bursztynowe spojrzenie i takie same kędzierzawe jasne włosy. Pewnie jej braciszek. Z pozoru niedbałym ruchem dowódca odepchnął żołnierza, który chciał złapać dziewczynę za włosy. Ten omal nie fiknął kozła, nim rąbnął zadkiem o bruk. Gdy poderwał się i sięgał po broń, pilnujący pleców dowódcy de Mornay zajechał żołdaka głowicą rękojeści w głowę. Po wzorcowych interwencjach de Mornaya zwykle nie trzeba było poprawiać. Nie były może zbyt eleganckie, bo adiutant doskonalił tę sztukę głównie podczas karczemnych burd, ale nieodmiennie okazywały się skuteczne. Dowódca nawet się nie obejrzał. Znał możliwości dziesiętnika. Wybrał ze stosu ubrań sukienkę i kaftan dla chłopca, wcisnął je w dłonie de Mornaya i powiedział:
– Niech się ubierze. Chłopczyk też. Potem przyprowadzisz ich na kwaterę. Zbierz ludzi. Dosyć tych rekolekcji. Trzeba poszukać wina, zanim ta diabelska banda wszystko wyżłopie.
Skierowali się ku zajętej przez oddział kamienicy. Od jej frontu pomieszczono zajazd dla przejezdnych kupców i handlarzy win. W jednej pierzei dziedzińca były stajnie, a cały parter od strony rzeki zajmowała obszerna sala gościnna z wielkim kamiennym paleniskiem. Były tu zapasy mięsa, drobiu i wędlin, a w piwnicy dziesiątki beczek i butelek z winem. To z niego słynęła dolina Mozy. Dowódca kazał natoczyć trunku w cynowe konwie, zdając się na gust i smak dziesiętnika. De Mornay znał się na winach. Nim na dobre zajął się wojaczką i zaczął żyć z wojennej grabieży, zarządzał wielką winnicą nad Renem, należącą do arcybiskupstwa mogunckiego w Eltville. De Mornay twierdził, że okres prosperity winnice zawdzięczają właśnie jemu i że doczekałby się tam emerytury, gdyby nie wrodzona skłonność do zwady i zaprzaństwo arcybiskupa. Bogiem a prawdą, podstawę sukcesu owej winnicy w księstwach niemieckich i w zachodniej Europie stanowiły szczepy słynnego gatunku rießlingen, w tych czasach już mocno zakorzenionego w dolinie Renu. Dziesiętnik przyniósł butelki rieslinga, z pewnością ponaddziesięcioletniego, o czym świadczyły ciemnozłota barwa i delikatny zapach kojarzący się ze świeżo skoszoną trawą i płatkami róż.
Wypili zachłannie kilka łyków. Dowódca chciał jak najszybciej poczuć uderzenie alkoholu, de Mornay natomiast pił uważnie, jak zawodowy kiper, starając się wyczuć predykat wina. Nawet po latach przerwy jego smak bez trudu oceniał trunek, zapragnął więc pochwalić się swoim znawstwem:
– Pięknie się starzeje – stwierdził, patrząc pod światło na puchar z dmuchanego szkła, w którym kołysał się jasnobursztynowy riesling.
Dowódca spojrzał na niego i uniósł brwi. De Mornay nie zwlekał z wyjaśnieniem:
– To przez to, że winogrona są bardzo kwaśne. Nawet jak grono lekko podgnije, to nic nie szkodzi, wino i tak może długo leżakować. To ma jakieś piętnaście lat. W sam raz dla półwytrawnego. Słodsze odmiany leżą znacznie dłużej i wierz mi, są pyszne. Arcybiskup potrafił na jedno posiedzenie wydudlić całą konew. – Wskazał wzrokiem wysokie naczynie mieszczące zapewne ze cztery niemieckie kwarty.
Dowódca natychmiast wyobraził sobie spasionego dostojnika pijącego łapczywie wprost z konewki. Wiedział, że de Mornay miał na pieńku z arcybiskupem i musiał opuścić Eltville. Nie wypytywał go nigdy o szczegóły.
Kwadrans wystarczył, by porządnie się zamroczyć. Upijanie się winem ma to do siebie, że moment, w którym świadomość wskakuje do świata sztucznej wesołości i zbyt głośnej mowy, chwila, w której smutki, kłopoty i dylematy moralne zdają się kryć gdzieś po kątach klarownego jeszcze przed chwilą, skoncentrowanego myślenia, przychodzi niepostrzeżenie i podstępnie. Złota struga rieslinga koiła ból istnienia. Świat znów wydał się kolorowy.
– Pójdę po tę dziewczynę. – De Mornay dźwignął z wysiłkiem zmęczone drogą i upałem ciało. Zachwiał się lekko, spoglądając pytająco w twarz zwierzchnika.
– Po dziewczynę? – Dowódca odstawił z trzaskiem pusty kubek na stół. – To dziecko, nie dziewczyna. Zresztą… wszystko jedno. Idź – powiedział i zamknął oczy, opierając głowę o ścianę.
Nagle, po raz drugi tego dnia, zapragnął, żeby cały świat znieruchomiał, zatrzymał się w pół ruchu, tak by można było uporządkować to, co kłębiło się w głowie niczym węże w garnku wędrownego magika. Zdało mu się przez chwilę, że do tego wystarczy bardzo niewiele. Ale to było złudzenie. Gdy rozwarł powieki, zobaczył dziewczynę trzymającą za rękę chłopca. Rodzeństwo, które uratował przed ostatnią kąpielą. Kiedy kazał ich wyciągnąć z piekła na bulwarze, wydawało mu się, że to dobry pomysł. Że dziewczyna go zabawi, a może lepiej – pozwoli oderwać myśli od spraw, które zajmowały mu głowę, przynosząc tylko niepokój i cierpienie. Choć na chwilę. Ale to złudna nadzieja – przecież od tych myśli nic nie było w stanie go odciąć, nawet wojna i zabijanie. Wyjątek stanowiło kilka błogosławionych godzin przed świtem, kiedy udawało mu się zasnąć. Ale i wtedy śniło mu się, że męczy się tymi swoimi myślami i że boli go skołatane serce.
Dziewczynka miała pewnie nie więcej niż czternaście lat. Czerwona sukienka ze srebrną lamówką przy mankietach i dekolcie, którą wybrał dla niej ze stosu ubrań, była na nią za duża. Głęboka purpura pięknie kontrastowała z jasną skórą. Wybrał bardzo drogą suknię, z tkaniny barwionej czerwienią z rozkolców, utrwalaną ałunem. Purpura – kolor władzy i świętości, znak potężnej siły życia, namiętności i płodności. Ale dziewczynce o jasnej cerze, jasnych źrenicach i rudych lokach, rozpuszczonych teraz i sięgających połowy pleców, daleko było do władzy. Bliżej może do świętości, takiej bezbronnej, oczekującej gwałtu i pohańbienia.
Ruchem dłoni nakazał, by podeszła. Ruszyła posłusznie w jego stronę z braciszkiem uczepionym sukni. De Mornay podskoczył, oderwał dłonie chłopczyka od fałdów sukni, podniósł go bez wysiłku i postawił pod ścianą. Chłopczyk nie krzyczał ani nie płakał. Szeroko otwartymi bursztynowymi oczami patrzył na sunącą somnambulicznie siostrę. Dowódcy przez chwilę zdawało się, że dziecko się uśmiecha, jakby zadowolone z obrotu zdarzeń.
Dziewczynka zatrzymała się tuż przed nim. Chwycił jej dłonie i przyciągnął ją bliżej, unieruchomił jej nogi, opasawszy swoimi łydkami, i zadzierając głowę, spojrzał z dołu na jej twarz. Nawet w takim skrócie perspektywicznym, eksponującym niewielkie dziurki w nozdrzach i trochę spiczasty podbródek, jej twarz była piękna. Doskonałe proporcje. Szczególnie podobały mu się widziane od dołu niewielkie konchy małżowin usznych. „To perspektywa diabła – pomyślał – który sięga po kolejną grzeszną, a przecież piękną ofiarę”. Wsunąwszy dłonie pod purpurowy materiał, przesuwał je badawczo po tyłach jej ud. Od kolan w górę, aż poczuł drobne jak u chłopca, choć pełne i sprężyste pośladki. Skóra była gładka, chłodna i miła w dotyku. To, co robił, przynosiło ukojenie. Dziewczynka opuściła głowę i wzrokiem poszukała jego spojrzenia.
– Maria – powiedziała.
Podniósł pytająco brwi.
– Mam na imię Maria. Mój brat to Daan, od Daniela.
Znał to imię i wiedział, że należało do jednego z czterech proroków, który został uprowadzony do niewoli babilońskiej. Po hebrajsku oznacza: „Bóg jest moim sędzią”. Serce boleśnie drgnęło mu w piersiach. Przez chwilę oddychał ciężko, czekając, aż ból ustanie. Drobne pośladki Marii rozgrzały się od dotyku jego ciepłych dłoni. Pomyślał, że właśnie tak chciałby umrzeć: trzymając dłonie na ciele pięknej dziewczyny. Stłumił tę myśl, bo wydała mu się grzeszna. Zabrał dłonie i nie patrząc więcej na dziewczynkę, wydał polecenie de Mornayowi.
– Philippe! Zabierz te dzieci. Daj im jeść. Niech się prześpią.
– Pojedziemy z tobą, panie? – spytała z nadzieją dziewczynka i dodała gdzieś w przestrzeń: – Nie ma rodziców. Potopili się… Nic nie ma…
– Potopili się… – powtórzył machinalnie i pokiwał głową. – Ach tak – dodał tylko po to, żeby coś odpowiedzieć.
Najgorsze było to, że go nie obwiniała. Może się bała? Zaczynał żałować, że ich ocalił. Po co mu te dzieci? Przecież nie będzie ich włóczył z oddziałem. Gdyby wrócił do domu, do pracowni, ich piękne dziecięce ciała mogłyby posłużyć za modele. Miałby dziesiątki wspaniałych węglowych szkiców. Może do pogodnej i ekscytującej bachicznej sceny w lesie, z nimfami i satyrami? Nimfy o chłopięcych pośladkach Marii i chłopiec, może leśny stworek, o kręconych złotych włosach wijących się pomiędzy małymi różkami i wielkich zdziwionych oczach Daniela Osądzonego przez Boga. Najlepiej byłoby zabić te dzieci mieczem. Miałyby szybką, dobrą śmierć. Myśl o zabijaniu wydała mu się mniej grzeszna od pomysłu szkicowania obcujących nimf i leśnych stworów o dziecięcych ciałach.
– Ach tak – powtórzył. – Nie możecie jechać z nami. Musimy… musimy… – Szukał właściwych słów. – Musimy zdobyć jeszcze inne miasta. Nie powinniście więcej na to patrzeć. Podpisałem kontrakt, to moja praca. Pewnie tego nie rozumiesz. – Nie pojmował, dlaczego nagle postanowił tłumaczyć swoje uczynki przed dziećmi, którym jego kompania zamordowała rodzinę i spaliła dom. Położył dłoń na czerwonej czapeczce, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż ma ją na głowie. A potem, nie patrząc na Marię, oznajmił głupio i bez przekonania:
– Pan de Mornay gdzieś was ukryje, aż sobie stąd pójdziemy.
– I tak dopadną ją maruderzy – wtrącił dziesiętnik.
– Nie możemy ich wlec ze sobą. Zabierz ich gdzieś, de Mornay, i upijmy się wreszcie, jak Bóg przykazał.
Dziesiętnik położył dłonie na ramionach dzieci i poprowadził je w stronę drzwi. Chłopczyk nawet się nie obejrzał, ale Maria strąciła dłoń de Mornaya i podbiegła do dowódcy. Kiedy wstał, okazało się, że jest od niej niewiele wyższy. Spojrzała mu w oczy. W jej wzroku nie było wyrzutu ani prośby, nie było błagania o litość ani niepokoju. Były tylko pytania. Zmieszał się i spojrzał gdzieś w bok.
– Jak się nazywasz, panie? – spytała.
– Nic ci po moim imieniu. Lepiej dla mnie, żebyś go nie znała – odpowiedział.
Gdy trzeciego dnia rano z głowami ciężkimi od przepicia wyjeżdżali z miasta, zobaczył nagie ciała dzieci rzucone na stos innych zwłok. Zatrzymał węszącego niespokojnie fryza i patrzył dłuższą chwilę, jakby chciał utrwalić w pamięci ten widok. Potem pchnął wierzchowca ostrogami i ruszył stępa, lekko przechylony na bok w kulbace, zgarbiony niczym starzec, ze zwieszoną głową. Jadącemu obok de Mornayowi wydawało się, że dowódca zasnął. Nie wiedział, że jego zwierzchnik intensywnie rozważa, czy zabić dziesiętnika natychmiast, czy zrobić to później, na chłodno, na pierwszym popasie.