- promocja
- W empik go
Saga kaszubska. Tom 1. Sztorm - ebook
Saga kaszubska. Tom 1. Sztorm - ebook
Kaszuby, 1914 rok. Pierwsza wojna światowa odciska piętno na rodzeństwie Stoltmanów. Janek, Anton i Bruno walczą przeciwko sobie we wrogich armiach. W tym czasie najmłodszy z braci, Piotr, który robi karierę jako gdański prawnik, decyduje się zaryzykować swoją pozycję, by budzić w społeczeństwie kaszubskim ducha patriotyzmu. W rodzinnej wiosce, podzielonej między zwolenników Niemiec a Polski, dochodzi do brutalnego morderstwa. Te przełomowe wydarzenia sprawią, że nic już nie będzie wyglądało jak dawniej…
Daria Kaszubowska snuje swoją sagę w rytmie muskanych powiewem wiatru łanów zboża. Odmalowuje wielobarwny niczym ukwiecona łąka obraz krainy, w której sielska sceneria staje się tłem wielu dramatów. Jej słowa zapisują się w sercach czytelników niczym kaszubski haft, budząc uznanie i szacunek wobec ludzi, którzy z miłości do swojej małej ojczyzny gotowi byli dokonać wielkich czynów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8364-001-3 |
Rozmiar pliku: | 868 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W rozległej dolinie między lasami a pagórkami, tam gdzie krzyżowały się drogi na Wejherowo, Kartuzy i Gdańsk, leżała kaszubska wieś Pòmieczëno, zwana z polskiego „Pomieczyno”, a z niemieckiego „Pomietschin”. Ludziom podróżującym z Mirachowa, którzy zaczynali się obawiać, że zmrok zastanie ich w ciągnących się kilometrami lasach, zwanych Lasami Królewskimi, bo wydzieranych sobie przez króla polskiego i pruskiego, niespodziewanie niczym nadzieja otwierała się przestrzeń, a nieco dalej maleńka osada.
Podróżnym jadącym od Kartuz, przyzwyczajonym do pustych pól i z rzadka porozrzucanych chat, niewielkie Pomieczyno zdawało się tętnić życiem. Znajdowały się tu aż cztery karczmy, bo wieś pośrodku niczego i pomiędzy ważnymi ośrodkami stanowiła idealne miejsce na postój. Ludziom żyło się tutaj przyzwoicie, o czym świadczyły porządne chaty i solidne budynki gospodarcze. Oczywiście, Niemcom powodziło się lepiej, bo nie nękała ich Hakata, nie dręczyły niesprawiedliwe przepisy, nie przygniatały podatki, ziemie mieli żyźniejsze, a domy zazwyczaj duże, parterowe i murowane. Kaszubi musieli walczyć o swoje. Ale długie wieki zmagań z kolonistami różnych nacji wykształciły w nich zaradność, upór, spryt i pewną nieufność wobec obcych, która pozwalała przetrwać najgorsze czasy.
– Marija Józef! Bernat, czy to dobry pomysł, by zapraszać Weberów na twój gebùrstach1? Doch2 to Niemcy! A Leo Weber to doch, wiesz… ten, no… hakatysta! – Pelagia Stoltman zniżyła głos i z lękiem rozejrzała się po kuchni, jakby się bała, że spod stołu wyskoczy żandarm albo nawet i sam kajzer.
1 kaszub. urodziny
2 kaszub. przecież
Po chwili wróciła do krojenia chleba, aż skórka trzeszczała przy ruchach noża, a okruszki pryskały na wszystkie strony. Z kuchennego pieca unosił się zapach wypiekanej drożdżówki.
– Daj spokój, białko, jaki tam z niego hakatysta. Dobry, przyzwoity człowiek. Nieraz nam pomógł, gdy rok był cięższy. A że Niemiec… wejle jo3, nikt nie jest idealny! – Bernard z właściwym sobie spokojem wzruszył ramionami. Dla potwierdzenia słów sięgnął po róg z tabaką, nasypał kopczyk w miejsce między kciukiem a nadgarstkiem i wciągnął najpierw w jedno, potem w drugie nozdrze. – A poza tym – dodał, wzdrygając się nieco, bo tabaka była wyjątkowo ostra – Weberowie to już wnet rodzina.
3 kaszub. otóż tak
Pelagia westchnęła rozdzierająco.
– No i to mnie najbardziej martwi. Kto to widział, syna z Niemką żenić. Oby nas Bóg za to nie pokarał! – jęknęła.
– Nie kracz, bo co złego wykraczesz! – Pogroził żonie palcem. – Gdy Anna szła za Niemca, nie byłaś przeciwna – wypomniał.
– To co innego! Marcus Schütt to szkólny4!
4 kaszub. nauczyciel
– To doch jeszcze gorzej.
Bernard się skrzywił, bo myśl, że najstarsza córka wybrała niemieckiego nauczyciela, germanizatora, zrywając zaręczyny z Wiktorem Bachem, synem Stacha, najlepszego przyjaciela Bernarda, wciąż uwierała go jak drzazga. Starał się akceptować wybory swoich dzieci w myśl zasady, że muszą żyć po swojemu, ale czasem to było trudne.
Do domu wpadł pomruk burzy. Pelagia trwożliwie wyjrzała przez okno, po czym na widok ciemnych chmur kłębiących się na zachodzie podreptała do izby, by z baziek poświęconych w Niedzielę Palmową i wetkniętych za święty obraz wyrwać jedną puchatą kuleczkę, którą następnie wrzuciła wprost w ogień buchający pod kuchennym piecem. Zatrzasnęła żeliwne drzwiczki z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Dym z poświęconej palemki powinien ochronić ich dom przed piorunami. To był sposób jeszcze jej babki, a wcześniej i jej babki.
– Tak po prawdzie to nie ma o czym gadać – dodał Bernard. – Bruno i Nora są już po swatach, słowo się rzekło, więc nie ma odwrotu. W listopadzie będzie ślub i Bruno będzie gospodarzył u Weberów. Osiemdziesiąt morgów ziemi, wyobrażasz to sobie? Więcej ma tylko Marcin Pettke z Barwika!
– Po swatach, po swatach… – utyskiwała Pelagia, nieprzejednana kuszącą wizją przyszłości środkowego syna. – Myślisz, że nie wiem, że wyście to zaraz po narodzinach Nory ustalili i przypieczętowali kielichem wódki? Bruno jeszcze gadać nie umiał, a ty już miałeś dla niego żonę, Marija Józef!
– No i cóż z tego? – Bernard znów wzruszył ramionami. – Młodzi mają się ku sobie, więc myśl o ślubie nie jest im niemiła.
– Mają się ku sobie?! Nora jest doch zimna jak kamień. Ona nie wie, co to znaczy mieć się ku sobie! – prychnęła Pelagia.
– Ty w jej wieku lepiej wiedziałaś, co, moja mùlkò5? – Bernard ze śmiechem pociągnął żonę za rękę, aż musiała usiąść mu na kolanach. Wtulił głowę w jej szyję.
5 kaszub. mùlk/-a – ukochany/-a
– A, idź mi!
Udawała, że opędza się szmatką, ale tak naprawdę lubiła te mężowskie pieszczoty. Rzadko się zdarzało, by chłop po tylu latach po ślubie – a to już przecież trzy lata, gdy świętowali srebrne gody – miał jeszcze dla swojej żony tyle czułości, ile w latach narzeczeństwa. Znacznie częściej widziało się takich, którzy nie żałowali sobie wódki, a żonie i dzieciakom – twardej ręki.
– Lepiej no pomóż mi przy szykowaniu jedzenia. Pięćdziesiąte urodziny to nie byle co! Będzie tu dziś połowa Pomieczyna! Drugiego takiego jak ty, który ma wokół siebie tylu przyjaciół, chyba nie ma na całym świecie. – Pogłaskała męża czule po gęstych szpakowatych włosach.
– Wiesz, jacy są ludzie – odparł i nieco sposępniał. – Dopóki jest im z tobą dobrze, masz dookoła przyjaciół. Jak zrobisz coś nie po ich myśli, wbiją ci nóż w plecy.
– Marija Józef! – Pelagia przeżegnała się prędko. – Zamiast gadać takie rzeczy, idź do piwnicy po kiszone ogórki! Goście zaraz będą, a tu jeszcze nic nieprzygotowane! Gdzie jest Monika?! Ona jest zgniła6 i ucieka, gdy dam jej co do roboty! Tak jak Anton! Nie udał nam się syn, nie ma co. Trzy krzyżyki niedługo, żeniały powinien dawno być, na swoim siedzieć, a on wciąż na naszym garnuszku i tylko pomysły coraz głupsze w głowie! A tu robota czeka! Krzyż pański z takimi dziećmi! – Denerwowała się, smarując chleb smalcem ze skwarkami i układając kromki na talerzu jedna na drugiej.
6 kaszub. leniwa
Bernard znał swoją żonę na tyle dobrze, by wiedzieć, że gdy była w takim nastroju, najlepiej wycofać się na bezpieczną odległość. Podniósł się z krzesła, jeszcze raz wciągnął w płuca smakowity zapach drożdżówki, choć w nosie wciąż kręciło go od tytoniu, i udał się do piwnicy po ogórki. Goniło go nawoływanie Pelagii: „Monika! Anton!”.
***
Pelagia Stoltmanka mogłaby nawoływać w nieskończoność, a jej pierworodny syn Anton i tak by nie usłyszał. Miał teraz ważniejsze sprawy na głowie. Ta „sprawa” miała piękną twarz o mlecznej skórze i oczach ciemnych jak kawa, warkocz czarny jak noc i gruby jak ręka oraz kształtne ciało, do którego próbował się dostać pomiędzy materiałami. Liesel Weber leżała na trawie pośród złotych jaskrów, piękna i ponętna niczym Pólnica, kaszubska boginka plonów. Anton jednym ruchem zrzucił z siebie koszulę i pochylił się nad dziewczyną.
– Kochasz ty mnie? – spytała, gdy jego silne, szorstkie dłonie niecierpliwie wsunęły się pod jej bluzkę.
– Gwës!7 – mruknął.
7 kaszub. Oczywiście!
Zapachy świeżo skoszonego żyta, ziół, kwiatów i potu odurzały jak sznaps. Nic innego nie było ważne. Nawet to, że mięśnie jeszcze paliły po całym dniu pracy z kosą na polu, a żołądek skręcał się z głodu, przypominając o porze kolacji. Nawet ciemne chmury nadciągające od zachodu, wydające z siebie pomruki niczym wściekły pies. Ważny był jedynie ogień, który Anton czuł w lędźwiach na widok pięknej Weberówny.
– Podobam ci się? – drążyła.
– Jesteś najpiękniejszą dziewczyną w całym Pomieczynie! – wymamrotał, z lubością dotykając skóry gorącej i wilgotnej jak lipcowy dzień.
Odszukał piersi i ścisnął je mocno. Liesel jęknęła i wygięła się na trawie.
– A w sołectwie? – pytała dalej, choć głos stał się chrapliwy, a oddech przyspieszył.
– Jo!
– A w powiecie?
– Jo!
– A w…
Anton przycisnął usta do jej pełnych warg, byleby tylko nie zadawała więcej pytań. Nie miał ochoty rozmawiać. Miał ochotę robić coś innego. Niecierpliwie podciągnął jej spódnicę, odsłaniając białe uda. Uwielbiał ten moment. Czekał na niego przez długie kilkanaście dni od ostatniego spotkania.
– Anton… – jęknęła najpierw cicho, a po chwili nieomal krzyknęła: – Anton!
Spełnienie było już bardzo blisko, nieomal brakowało tchu, myśli zupełnie pierzchły i liczyła się wyłącznie przyjemność. Wtem na zakochanych padł cień, a chwilę później rozległ się świst i huk. Anton poczuł uderzenie w plecy, tak silne, że aż ugięły się pod nim ręce, którymi zapierał się po obu stronach kochanki, po czym padł na nią jak nieżywy. Liesel krzyknęła. Jej oczy, jeszcze przed chwilą zamglone rozkoszą, teraz były szeroko otwarte ze strachu. Kolejny świst i kolejny cios. Anton nie był pewny, czy nie ma pogruchotanych żeber i kręgosłupa.
– Du Schwanz!8 – Głos Leo Webera huknął nad nimi jak piorun.
8 niem. Ty kutasie!
Chwilę później z daleka rozległ się prawdziwy grzmot.
Anton przetoczył się z Liesel na trawę. Zobaczył nad sobą potężną sylwetkę sąsiada, czerwonego na gębie ze złości. W ręku trzymał szerokie grabie, których trzonkiem zamierzał właśnie po raz trzeci zdzielić niechcianego adoratora córki. Ale Anton, choć półnagi i zaskoczony, nie był już bezbronny. Zdołał pochwycić trzon grabi i przez chwilę mocował się z agresorem. Leo Weber był od niego starszy o ćwierć wieku, ale wciąż bardzo silny. Anton jednak był silniejszy. Zdołał wyrwać mu grabie i odrzucić daleko na łąkę. Zaraz potem zerwał się na równe nogi.
– Ty kutasie! Ty jebany darmozjadzie! Zostaw moją córkę! – wrzeszczał Weber, pryskając śliną. Pięści zaciskał w taki sposób, jakby żałował, że nie może zacisnąć ich na gardle młodego Stoltmana.
– Do niczego jej nie zmuszam. Ona sama tego chce. Prawda, Liesel? – powiedział Anton zaczepnie, po czym mrugnął do dziewczyny i jak gdyby nigdy nic podciągnął spodnie, rzecz jasna w bezpiecznej odległości, by uniknąć kolejnych razów.
– Zabiję cię!
– A myślałem, że jesteśmy rodziną. – Anton uśmiechnął się przekornie. – Mój brat doch żeni się z Norą.
Brunon Stoltman, jakby przyzwany tajemniczym zaklęciem, również pojawił się na łące. Za nim jak cień podążała Nora Weber. Chmury przykryły większą część nieba i zupełnie zasłoniły słońce, a grzmoty dudniły coraz mocniej. Zrobiło się ponuro. Chłodne podmuchy wiatru rozganiały niedawny lipcowy żar.
– Anton, na miłość Bożą, co ty tu robisz?! – wykrzyknął Bruno, a znał najstarszego brata na tyle dobrze, że mógł mieć jak najgorsze przeczucia.
– Liesel! – krzyknęła Nora, zgorszona widokiem siostry, wciąż wpółleżącej na łące, potarganej, ze źdźbłami trawy we włosach, wstydliwie poprawiającej na sobie ubrania.
– Powiedzmy, że załatwiamy sąsiedzkie interesy – odparł Anton.
Podniósł grabie i rzucił je w stronę Leo Webera, a on złapał je w ostatniej chwili, nim wybiłyby mu zęby.
– Scheiße!9 – Splunął za nim. A gdy Anton już się oddalił, z całej siły szarpnął swoją młodszą córkę za rękę, aż musiała podnieść się z trawy. Szczęśliwie zdołała już doprowadzić do porządku odzienie. – Idź do domu! – krzyknął ze złością. – Przemyśl swoje zachowanie!
9 niem. Gówno! (przekleństwo)
Nora odprowadziła siostrę wzrokiem, aż zniknęła za drzewami rosnącymi przy domu. Pomyślała, że Liesel, ulubienicy ojca, zawsze wszystko uchodzi na sucho, bo gdyby to ona została przyłapana w takiej sytuacji z mężczyzną, ojciec chyba by ją zabił. Taki wstyd! Choć to by się nie wydarzyło. Nie dlatego, by Nora była taka posłuszna, o nie, ona również potrafiła pokazać charakterek. Ale dlatego, że… cóż… Nora kątem oka zerknęła na swojego narzeczonego, zajętego rozmową z ojcem. Brunon, tak jak wszyscy Stoltmanowie, był przystojny. Był niższy od braci, ale miał szerokie ramiona, mocny kark, regularne rysy twarzy. Wprawdzie powinien częściej strzyc włosy, bo kosmyki opadały mu aż na kołnierzyk, ponadto trochę zbyt rzadko się golił, a jednak chłopięcy uśmiech i ni to nieśmiałe, ni to wesołe spojrzenie błękitnych oczu były rozczulające. Lecz mimo wszystko nie potrafiła sobie wyobrazić wspólnych chwil uniesień. Na samą myśl, by miała rozebrać się przed, bądź co bądź, obcym mężczyzną, podczas gdy całe życie wychowywana była w pruderyjnej czystości i niewinności, robiło jej się niedobrze. W pocałunkach też nie widziała nic szczególnego, poza śliną przekazywaną z ust do ust i drapaniem brody ostrej jak druciak do mycia garów. Nie przepadała za dotykiem, obejmowaniem – czuła się wówczas niepewnie, jakby ktoś próbował zburzyć bezpieczny mur, który miała wokół siebie.
– Po ślubie – mówiła za każdym razem, gdy dłonie Brunona były zbyt ciekawskie, a usta zbyt zachłanne.
Dla niej, pobożnej luteranki, czystość przedmałżeńska była bardzo ważna. Poza tym miała nadzieję, że po ślubie coś się magicznie zmieni i stanie się to dla niej przyjemnością, a nie obrzydzeniem.
***
Niebo było ciemne jak nocą, a błyskawice co rusz przecinały powietrze, gdy Janek Stoltman wraz z Franciszką Labudą, zwaną zdrobniale Cëską, prędkim krokiem zmierzali w dół wzgórza z Otalżyna do Pomieczyna. Czerwony dach domu rodzinnego Stoltmanów był już widoczny między drzewami. Niespodziewanie Cëska zaparła się nogami. Janek odwrócił się zdziwiony.
– Co je lós?10 – spytał.
10 kaszub. Co się dzieje?
Wiatr gnał po pustych przestrzeniach, niezatrzymywany przez nikogo. Giął gałęzie drzew, kładł wysokie trawy na łąkach i te łany zboża, które jeszcze nie były skoszone, wszak żniwa dopiero się rozpoczynały, tradycyjnie na Kaszubach po świętej Magdalenie. A tam, gdzie skoszone, gonił się między rygami snopków. Szarpnął też złotym warkoczem dziewczyny z taką mocną, jakby zamierzał rozplątać sznurek, którym był związany.
– Diachle11, oby przeszło bokiem. Żniwa dopiero co zaczęte, a tu burza – mruknął Janek, marszcząc czoło ze zmartwienia.
11 kaszubskie przekleństwo
Cëska mimowolnie się uśmiechnęła. Jej ukochany był urodzonym gospodarzem, jego myśli zawsze krążyły wokół spraw ziemi.
– Musi być, że jakiś Purtk nam pogodę psuje! – dodał niechętnie.
Jakby na potwierdzenie tych słów niedaleko huknął piorun, aż ziemia zadrżała im pod nogami.
– W imię Ojca i Syna! – przeraziła się Cëska. – Nie wywołuj złego! Babcia mi opowiadała, że to Parón bije piorunami w Purtki, by je zabić. Więc widzisz sam, że to nie Purtki pogodę psują.
Janek roześmiał się szczerze. Stare kaszubskie baśnie opowiadane przez ukochaną zawsze go rozczulały. Wyobrażał sobie, że za kilka lat, jak Bóg da, będzie je opowiadać ich dzieciom.
– Pój12, bo się spóźnimy! – ponaglił i pociągnął Cëskę za rękę, ale ona znów się zaparła.
12 kaszub. chodź
– Janulk, boję się! – wyznała, skubiąc końcówkę warkocza.
– Czego? – zdziwił się.
– Twojej mamy…
Janek znów się zaśmiał, szczerze i z głębi serca.
– Cësko, mùlkò moja! Moja mama jest najlepszą kobietą na świecie, oczywiście zaraz po tobie. Pokocha cię jak córkę, zobaczysz! Nie ma się czego bać.
Cëska uśmiechnęła się nieśmiało.
– Tak myślisz?
– Jo, jestem pewny! Kto by cię nie kochał? A teraz pój! Niebezpiecznie jest tak stać w polu, gdy burza idzie – powiedział, a niebo zamruczało groźnie, jakby na potwierdzenie tych słów.
Gdy wchodzili na podwórze Stoltmanów, zaczęło padać. Pojedyncze ciężkie krople deszczu uderzały o suchą ziemię. Janek zatrzymał Cëskę na kamiennym stopniu przed malowanymi na zielono drzwiami.
– Mam coś dla ciebie – powiedział i z kieszeni spodni wyciągnął czerwoną wstążkę. Ujął warkocz ukochanej i zawiązał wstążkę w miejscu sznurka. Na jasnych włosach wyglądała jak mak w łanach pszenicy. – Pasuje do ciebie. Czerwona jak twoje rumieńce… i twoje usta.
W podziękowaniu otrzymał całusa. Nagle chmury jakby pękły od ciężaru wody i chlusnął lodowaty strumień. Prędko więc otwarli drzwi i wpadli do środka, by schronić się przed deszczem i burzą w ciepłej, suchej sieni. Ściany były bielone, co trochę rozpraszało półmrok. Nad drzwiami wisiał krzyż, a z ich prawej strony – porcelanowa kropielnica ze złoconymi ozdóbkami, aż wytartymi od ciągłego używania. Wieszak na nakrycia był o tej porze roku niemal zupełnie pusty, za to pod ścianą kotłował się rząd butów, szczególnie wysokich gumofilców i drewnianych korków, bo eleganckie półbuty i damskie botki były trzymane w skrzyni i wyciągane jedynie na wyjścia do kościoła oraz na ważne uroczystości. Cëska i Janulk byli boso, więc tylko otrzepali stopy z piachu. Od razu poczuli zapachy chleba, ciasta, kiełbasy i bigosu oraz usłyszeli harmider głosów. Nie trzeba być Sybillą, by przewidzieć, że urodziny ojca jak zwykle przebiegały tłumnie i radośnie.
Rzeczywiście, pańska izba pełna była ludzi, choć burza zatrzymała co poniektórych gości w domach. Oprócz solenizanta i jego żony zgromadziły się tutaj wszystkie ich dzieci, jak zwykle z wyjątkiem Piotra, który nie pojawiał się w domu rodzinnym od lat, tak bardzo pochłaniała go kariera prawnicza. Siedzieli więc i Anton, i Anna z mężem Marcusem, i Bruno, i najmłodsza, jedenastoletnia Monika. Przyszedł mieszkający po sąsiedzku Leo Weber z córką Norą, ale wyjątkowo bez Liesel. Był Marcin Pettke, mimo podeszłego wieku wciąż przystojny i elegancki, wraz z żoną Otylią – to już czternaście lat, gdy pochował pierwszą żonę Katarzynę, która urodziła mu szesnaścioro dzieci, a druga też była w kolejnej ciąży. Na honorowym miejscu siedział wujek Paweł Andrzej Miotk z Różanego Dębu, zwany między ludźmi „Pisarkiem” z powodu swojej wiedzy i oczytania albo „Kulawym” z powodu drewnianej nogi, pamiątki z wojny prusko-francuskiej. Marcin Pettke, Paweł Miotk i nieco młodszy od nich Bernard Stoltman byli najbardziej poważanymi ludźmi w okolicy, zasłynęli ze swojej mądrości i dobrych porad.
Nie zabrakło, oczywiście, najlepszego przyjaciela solenizanta, jeszcze ze szkolnej ławy, a więc Stacha Bacha, który zabrał ze sobą najmłodszego, ośmioletniego Józika. Żona Bacha po narodzinach ostatniego syna zupełnie osłabła i umarła ledwo rok później. Mówiło się jednak, że to nie trudy porodu ją zabiły, a brak miłości męża. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Stach od zawsze kochał się w Pelagii, jedynie sam Bernard uznawał to za wyssane z palca bzdury.
– Janulk, bój się Boga! – wykrzyknęła Pelagia, gdy tylko ukochany syn stanął w progu. – Gdzieś ty chodził w taką burzę?! – Podbiegła do Janka i spracowanymi rękoma zaczęła mu poprawiać potarganą od wiatru jasną fryzurę. Nagle jej wzrok padł na ukrytą za jego plecami dziewczynę. – A cóż to za dzéùs13? – spytała już znacznie mniej czule. Instynkt macierzyński doskonale wyczuł rywalkę o względy syna.
13 kaszub. dziewczyna
– To Cëska… Franciszka od Labudów. Moja przyszła żona – oznajmił z dumą i lekko pociągnął dziewczynę, by stanęła u jego boku.
Oczom zebranych ukazała się ładna, ale zabiedzona postać w łatanej wielokrotnie sukienczynie ozdobionej własnoręcznym haftem w zaledwie jednym kolorze – granatowym, bo nie stać jej było na zakup większej ilości nici. Twarz miała okrągłą i rumianą jak jabłuszko, a oczy w dziwnym odcieniu, ni to szarym, ni to granatowym jak ten haft na sukience. Złoty warkocz, zarzucony do przodu i sięgający pasa, przewiązany był czerwoną wstążką, która przykuwała wzrok. Nerwowo trzepotała rzęsami i pocierała o siebie brudne stopy.
– Od których Labudów? – spytała Pelagia surowo, bo na Otalżynie mieszkały trzy rodziny założone przez braci: dwóch było dobrymi gospodarzami, miało sporo ziem i pokaźny inwentarz, a trzeci był pijakiem, który wyprzedawał swoje grunty Niemcom, by mieć za co pić, a w chlewie mieszkały tylko dwie chude kozy.
– Od Jakuba – szepnęła Cëska przez ściśnięte wstydem gardło. Niełatwo było się przyznać, że jej ojciec był ochlaptusem i nieudacznikiem.
– Marija Józef – powiedziała cicho Pelagia i jak niepyszna wróciła na swoje miejsce.
Postanowiła pogadać z synem później, bez świadków, ale on jak barometr wyczuł jej nastrój, dlatego powiedział prędko:
– Ślub będzie w smùtanie14!
14 kaszub. listopad
Pelagia nie mogła złapać tchu, chwyciła się za kołnierzyk sukni. Bernard musiał objąć żonę i przemówić łagodnie, by ją uspokoić. Tylko on jeden to potrafił. Tuż obok Stach poklepał ją po plecach długą, chudą dłonią, tak długą i chudą jak cała postać Stacha.
– Gratulacje! To tak jak nasz ślub – zauważył Bruno i uśmiechnął się do Nory, a ona odwzajemniła uśmiech ledwo kącikami warg, bo niepewnie się czuła, gdy wszyscy na nią patrzyli.
– Dlaczego tak szybko? Dziecko jest w drodze? – zapytała Anna Schüttowa, starsza z dwóch córek Pelagii i Bernarda Stoltmanów, a wielu dodawało, że i brzydsza. Jedenastoletnia Monika wyglądała jak lilia, dwudziestosześcioletnia Anna co najwyżej jak rumianek.
– Marija Józef… – powtórzyła Pelagia ze zgrozą.
„Gdzie Anna ma rozum, by pytać o takie rzeczy publicznie? Nie dość, że dziecko nieślubne, to jeszcze wszyscy się o tym dowiedzą” – pomyślała.
– Nie, to nie o dziecko chodzi – uspokoił ich Janek. – My się kochamy i chcemy być razem.
– Pogadamy o tym później – odezwał się Bernard, jak zawsze spokojnie. – Siadajcie, zjedzcie coś.
Przesunął się, by zrobić młodym miejsce obok siebie, nawet jeśli żona najchętniej widziałaby młodą Labudównę na samym końcu stołu. Cëska odczytała to z jej miny i zawahała się na moment, ale Janek pociągnął ją za sobą. Usiedli pod oknem, uważając, by nie potrącić stojącej na parapecie między pelargoniami zapalonej gromnicy, której płomień miał chronić przed burzą.
W tym momencie zagrzmiało.
– W burzę trzeba uważać. Smętk się może człowiekowi objawić. Co złego przepowiedzieć. I nigdy już nie będzie taki sam. – Stach z powagą pokiwał głową.
– A bo to tylko w burzę? Po zmroku też trzeba uważać. Pamiętam czternaście lat temu, gdy szedłem wieczorem przez las i jak nagle lelek się odezwał, jak zaterkotał mi nad głową, aż mnie dreszcze przez całe ciało przeszły! Myślę sobie: „Zły znak!”. I co? Na drugi dzień zmarła moja białka Katarzyna. Szczęście, że córkę zratowaliśmy. Nazwaliśmy ją Kasia, po zmarłej matce. Ale pyskata i uparta jest po mnie! – opowiadał Marcin Pettke i uśmiechnął się z ironią, a oczy mu błysnęły. – A tydzień temu, gdy jechaliśmy załatwiać parafię u biskupa chełmińskiego Augustyna Rosentretera, znowu Smętk plany pomieszał i biskup się nie zgodził. – Z irytacją machnął ręką.
Wszyscy wiedzieli, że parafia w Pomieczynie była potrzebna. Po pierwsze dlatego, że teraz teren wsi był rozbity na cztery parafie: Przodkowo, Strzepcz, Sianowo i Szemud, a kościoły znajdowały się tak daleko, że w sezonie jesienno-zimowym mało kto chodził na nabożeństwa, a i w lecie starsi, chorzy i dzieciaki mieli z tym problem. Bywało, że najbliżsi sąsiedzi należeli do dwóch różnych parafii. Nieraz zdarzało się, że umierający odchodzili na tamten świat bez sakramentów, bo nim wezwano księdza, zdążyli wydać ostatnie tchnienie. Po drugie, tam, gdzie stał kościół, toczyło się życie kulturalne i patriotyczne. W wioskach niewielu było ludzi wykształconych, więc ksiądz stawał się mentorem. Duchowni zakładali Banki Ludowe, Kółka Rolnicze, Towarzystwa Naukowe, uczyli dzieci języka polskiego. Marcin Pettke żywił troskę o rozwój Pomieczyna, dlatego jeździł w tej sprawie do Pelplina, ale też przeznaczył spory kawał swojej ziemi pod budowę kościoła i na obejście dla przyszłego proboszcza. Bernard Stoltman dał zaś działkę na cmentarz.
– To nie Smętk plany miesza, tylko księża w sąsiednich wsiach. Nie widzi im się, że ich parafie miałyby się zmniejszyć. Mieliby mniej dëtków15 – gderał Stach.
15 kaszub. pieniądze
Bernard rozlał wszystkim wódkę do kieliszków na odegnanie smutnych myśli. Niewiele to jednak pomogło. Ciężkie czasy były, to i smutnych tematów nie brakowało.
– Teraz Smętk w inny sposób uderzy na Kaszuby. Wojna będzie! – odezwał się Paweł Miotk, odstawiając swój kieliszek na stół i ocierając biały sumiasty wąs wierzchem dłoni.
Potoczył po wszystkich spojrzeniem jasnych oczu o opadających kącikach, jednocześnie inteligentnych i wesołych. U wielkich ludzi mądrość idzie w parze z poczuciem humoru. Jego słowa przebiegły wśród biesiadników niczym pomruk burzy. Wojna – straszne słowo! Na Kaszubach nikt jej nie pragnął.
– E, gdzie tam zaraz wojna! – Stach machnął ręką. – Bo austriackiego księcia zabili? Nie takich jak on zabijali i wojna o to nie wybuchła. Niżódnej wojny nie będzie! Doch ludzie są na to za wygodni, a też za mądrzy, by się dać zabijać – przekonywał.
– Świata nie znasz, Stachu. Patrzysz tylko na to, co w Pomieczynie. Wojny zawsze były, są i będą. Jeśli tylko można coś wygrać – będzie wojna. Za długo już był spokój, przeszło czterdzieści lat od wojny z Francją, w której i mnie przyszło walczyć. Europa jest jak ul przed wiosną, wszystko aż brzęczy w środku. Sąsiad wrogo patrzy na sąsiada. Spójrz le! Niemcy i Anglia skaczą sobie do oczu o kolonie, Rosja i Austria o Bałkany, Francja i Niemcy o Alzację i Lotaryngię. To aż nadto, by dało trzask – tłumaczył Miotk, a wszyscy słuchali go jak zaczarowani, wszak słynął ze swojej mądrości i patriotyzmu, ponadto obrósł żywą legendą jako jeden z nielicznych powstańców styczniowych na Kaszubach. – Jo, jo. Czuję w starych kościach, że będzie to największa wojna od czasów Napoleona. Wielu Kaszubów straci życie. Cała tragedia w tym, że przyjdzie nam walczyć po stronie Niemiec, a jedyne, co teraz powinniśmy zrobić, to wykorzystać tę szansę, by się przyłączyć do Polski.
Leo Weber aż się poderwał ze stołka.
– Paul Miotke! Co to za agitacje?! – huknął po niemiecku, choć urodzony i wychowany na Kaszubach doskonale znał tutejszy język. – Mało ci kar za politykowanie? Na stare lata zatęskniło się za więziennym chlebem?!
Sześćdziesięcioośmioletni Miotk zwrócił na niego swoje jasne oczy pod krzaczastymi białymi brwiami. Biły z nich surowość i duma. Nie musiał nawet nic mówić, a Weber klapnął z powrotem na swój stołek, choć jeszcze przez długi czas posapywał ze złości. Zaraz też pochylił się w stronę pomieczyńskiego nauczyciela Marcusa Schütta i wzburzonym, choć ściszonym głosem wymienił z nim kilka uwag.
– Sybilla mówi tak: „W tych czasach powstaną królowie i książęta jedne przeciwko drugim, tak że żadnego spokoju nie będzie, nie tylko w Europie, ale także w innych częściach świata. A taka nieprzyjaźń między wysokimi stanami rozpowszechni się także pomiędzy prostym ludem” – zacytował Bernard, który od kilku lat zaczytywał się w Księgach proroczych Sybilli, królowej Saby. Potoczył przy tym wzrokiem po obecnych, jakby chciał im uświadomić, że również między nimi, prostym ludem, wiele jest nienawiści, szczególnie w stosunkach kaszubsko-niemieckich.
– Ty też pójdziesz walczyć? – spytała cicho Cëska, z przestrachem wpatrując się w narzeczonego, ale Janek pokręcił głową.
– Nie. Mnie trzeba tu żyć, na naszej kaszubskiej ziemi, siać na niej i zbierać plon. Kochać się z tobą i mieć dzieci. To jest moje życie – powiedział, a Cëska w odpowiedzi czule uścisnęła jego dłoń.
– Jak ci będą kazali iść, to pójdziesz i nie będziesz mieć nic do gadania – zauważył Stach. – Smętk się zawziął na Kaszuby. Jak nie Krzyżacy, to Polacy, jak nie Szwedzi, to Prusacy! Do Paralusza16!
16 kaszubski demon, tu: przekleństwo
– Przestańcie złe wywoływać, bo się tu zjawi – mruknęła Pelagia i przeżegnała się, patrząc w stronę malowideł przedstawiających Jezusa z płonącym Najświętszym Sercem i Maryję z Sercem Niepokalanym przebitym mieczem i otoczonym liliami.
W tej samej chwili drzwi rozwarły się na oścież i w krótkim, oślepiającym blasku piorunu pojawiła się czarna postać. Wiatr wpadł do izby, lodowatym powiewem dotknął nóg zebranych i poruszył płomieniem gromnicy na parapecie. Ciężarna Otylia Pettke omal nie zemdlała. Monika wrzasnęła piskliwie. Grzmot przetoczył się nad domem.
– Fidelfranc! – zawołał Bernard, który jako pierwszy rozpoznał przybysza.
Gdy pozostali przekonali się, że Stoltman ma rację i czarne widziadło okazało się wyłącznie wiejskim głupkiem, nastrój grozy minął, a zebrani zaczęli się śmiać z własnego strachu. Fidelfranc zaś podszedł bliżej, roznosząc wokół siebie trudny do wytrzymania odór niemytego ciała, starej odzieży i własnych fekaliów.
– Bejnat-kaffe-gejuśtak-pjosia! – wybełkotał w sobie tylko znanej mowie, łączącej język kaszubski z niemieckim, a pewnie i z fragmentami wyuczonej w kościele polszczyzny i łaciny, choć nikt nie był pewny, jakiego wyznania był Fidelfranc, bo nikt nigdy nie widział go w jakimkolwiek kościele. A potem zwrócił swoją szpetną, pobrużdżoną bliznami i zarośniętą poskubanym zarostem gębę w stronę Moniki i zacmokał. – Monia-teje-siun!
Dziewczynka zbladła, bo Fidelfranc zawsze budził w niej przerażenie, szczególnie gdy patrzył na nią takim łakomym wzrokiem i mówił coś, czego zupełnie nie rozumiała. Schowała się za ramieniem Antona.
– Fidelfranc, siadnij so tutaj! – Bernard przygotował stołek na samym krańcu stołu, w pewnym oddaleniu od reszty gości, którzy zatykali nosy i krzywili się z niesmakiem. Postawił przed nim kubek z czarną kawą i talerz, na który nałożył chleba ze smalcem, zylcu, czyli mięsnej galaretki, i bigosu. – Bòże przeżegnôj!17
17 kaszub. Smacznego!
Gość natychmiast zabrał się do jedzenia, niemiłosiernie mlaskając i siorbiąc, a przy tym mamrocząc coś wciąż do siebie. Jeśli to prawda, że każda wieś ma swojego wariata – w Pomieczynie był nim Fidelfranc. Niewysoki, pokrzywiony, ale nad podziw gibki, wiecznie niedomyty, śmierdzący, rozczochrany, z poskubanym zarostem, swoją brzydotą budził jednocześnie i litość, i obrzydzenie. Mieszkał w zapadającej się lepiance naprzeciw poczty, którą odziedziczył po zmarłym bezdzietnie wuju, a poza zapuszczonym ogródkiem nie miał żadnej ziemi i żeby przeżyć, chodził od domu do domu, żebrząc o poczęstunek. Nikt nie miał odwagi go przeganiać, bo wówczas Fidelfranc mamrotał przekleństwa i już niejeden nieszczęśnik, który potłukł się, spadając z drabiny, lub złamał nogę na prostej drodze, któremu błyskawica podpaliła stodołę lub któremu lis zadusił w nocy wszystkie kury, przekonał się, że z Fidelfrancem lepiej nie zadzierać. Na swoje wizyty szczególnie upodobał sobie gościnny dom Stoltmanów.
Dzisiejsze wtargnięcie Fidelfranca miało tylko tę jedną zaletę, że odwróciło uwagę wszystkich od tematu wojny. Rozmowy zeszły na trwające żniwa, na to, że przedłużające się upały wpłynęły na cenę zboża, która sięgała prawie dwudziestu jeden marek za sto kilogramów pszenicy, a ponad siedemnastu marek za żyto, na plotki z okolicy. Wreszcie Bruno sięgnął po swoją harmoszkę, a Janek po skrzypce i zagrali kilka znanych przyśpiewek, a zebrani, wśród których wybijał się mocny głos Miotka, zaśpiewali:
Më, Kaszëbi, lud robòczy,
i do tuńca téż òchòczy.
Wiatrë wieją, hùczą fale,
ni bòjimã sã jich wcale!18
18 Më, òd mòrza – ludowa piosenka kaszubska. Tłumaczenie: My, Kaszubi, lud pracowity / i chętny też do tańca. / Wiatry wieją, fale huczą, / wcale się ich nie boimy!
A jednak już do końca wieczoru nie udało się odegnać nastroju grozy i przygnębienia. Każdy miał nadzieję, że Kulawy Miotk się mylił i że wojny nie będzie. Czy ludziom nie dość było śmierci na co dzień, od chorób, starości, wypadków, w połogu, by dodatkowo się mordować? Czy świat nie był piękny taki, jaki był, szczególnie gdy po burzy rozpierzchły się chmury, a złote słońce ukazało się jeszcze na chwilę nad horyzontem, by zaczerwienić się jak krew i schować za Lasami Królewskimi…?