Saga nadmorska. Tom 1. Obcy powiew wiatru - ebook
Saga nadmorska. Tom 1. Obcy powiew wiatru - ebook
Wielopokoleniowa, pasjonująca saga o rodzinie, która po wojennej zawierusze odnalazła swoje miejsce na ziemi w Ustroniu Morskim.
Marcjanna Zielczyńska żyje beztrosko – spędza czas z przyjaciółkami, marzy o wielkiej miłości, planuje swoją przyszłość. Kiedy zaczyna się wojna, wszystko się zmienia.
Świat, który znała i kochała, przestaje istnieć. Dziewczyna musi opuścić swoje rodzinne strony i wyruszyć w podróż w nieznane, aby odnaleźć nowy dom.
Wzruszająca opowieść inspirowana losami tysięcy Kresowiaków, którzy z dnia na dzień utracili coś o wiele cenniejszego niż majątek – spokój i miejsce do życia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-488-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
arcjanna Zielczyńska zamknęła okolone siatką drobnych zmarszczek oczy. Młodość umknęła jej niepostrzeżenie, podobnie jak całemu jej pokoleniu. Ze zdziwieniem odnotowała obecność pierwszych bruzd na twarzy. Wczoraj była młodą, ufnie patrzącą w przyszłość dziewczyną, a dziś jest zgorzkniałą kobietą, której potrzeby zeszły na dalszy plan wobec konieczności wykarmienia dziecka. Samotnym matkom nigdy nie było łatwo, a ona miała wrażenie, że w czasach, które nadeszły po wojnie, będzie jeszcze gorzej.
Wciągnęła do płuc obce powietrze. Nie potrafiła przyzwyczaić się do porywistych wiatrów i ciągnącego od morza chłodu.
Mocniej zacisnęła powieki.
Dom.
Pierwsze skojarzenie: ten należący do jej dziadków, do którego droga prowadziła przez łąki i łany dojrzewającego zboża. Wystarczyło, że trochę popadało, a drewniane koła furmanki dziadka grzęzły w błocie. Dom stojący w Woli Ostrowieckiej, serce nowoczesnego gospodarstwa, ze studnią na środku, z żywopłotem wokół obejścia i z ogródkami warzywnym i kwiatowym, w których królowała babcia. Porządny, z czerwonej cegły, nie drewniany. Jako jeden z nielicznych we wsi był kryty blachą, a nie strzechą. Dziadek potrafił zadbać o swoją rodzinę. Dobrze im się z babcią powodziło. Mieli duże gospodarstwo, dwadzieścia pięć mórg. Ale nie zadzierali nosa. Pomagali sąsiadom w potrzebie, a czasem nawet dawali zarobić parę groszy w czasie żniw. Obok domu była pasieka – królestwo dziadka. Marcjanna wciąż czuła smak maczanych w świeżym miodzie bułek. I ten zapach! Obłędny. Leśnych owoców, dojrzałych zbóż, kaczeńców i tataraku. Zapach Wołynia.
Drugie skojarzenie: dom, który stworzyli rodzice. Szczęśliwe dzieciństwo, troska mamy i taty, pierwsze przyjaźnie. Dom w Lubomlu. Wystarczyło zamknąć oczy, a już tam była. Spacerowała przy zabudowaniach zespołu pałacowego Branickich, w drodze do kościoła mijała cerkiew i z szerokim uśmiechem na ustach pozdrawiała koleżanki, które znikały we wnętrzu okazałego budynku. Znów mijała Żydów czatujących na włościan w dni targowe, biegła na przedstawienie cyrku, którego przyjazd zawsze był wielkim wydarzeniem, przechodziła tuż obok koszar, ukrywając rumieńce, które pojawiały się na jej twarzy zawsze, gdy jej wzrok skrzyżował się ze wzrokiem przystojnego ułana.
Była szczęśliwa, zarówno u dziadków, jak i w rodzinnym domu. Tam zawsze czuła się u siebie. Swobodnie. Nigdy nie przyszłoby jej na myśl, że pewnego dnia ktoś zapuka do ich drzwi i powie: Tu już nie jest Polska, nie jesteście u siebie. Jak to: nie jesteście u siebie? Gdzie zatem jest to „u siebie”? Gdzie jest jej dom? Bo przecież nie tu, nie w tym miejscu, gdzie powietrze pachnie tak obco, a zamiast znajomego cykania koników polnych słychać szum morza. Miała wrażenie, że jest wszędzie. Otaczał ją. Wnikał w nią głęboko. Wciąż nie potrafiła się do niego przyzwyczaić. Czy kiedykolwiek to nastąpi? Czy poczuje się tu u siebie?
Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że nie warto się przyzwyczajać. Bo skoro te ziemie, na których znaleźli schronienie – przecież nie dom – skoro te ziemie są teraz poniemieckie, to kiedyś mogą stać się też popolskie. Bardzo się tego bała. Że pewnego dnia ktoś znów zapuka do jej drzwi i powie: Tu już nie jest Polska, nie jesteście u siebie.
Z tęsknotą zerkała na wschód. Ach, gdyby tylko mogła wrócić…
Otworzyła oczy. Nie była już na Kresach. Stała nad samym brzegiem morza, gdzie w pojedynkę przyszło jej stworzyć dom dla córki, której nie potrafiła pokochać tak, jak matka kochać powinna.Rozdział 1
arcjanna stanęła przed lustrem i wygładziła kretonową sukienkę. Najlepszą, jaką miała. Mama kupiła materiał od Chajki, starej Żydówki, która od lat prowadziła swój sklep w sąsiedztwie budynku, gdzie mieścił się urząd gminy, poczta i komisariat policji. Janina często powtarzała, że woli robić zakupy u Żydów niż u Polaków. Polacy w ogóle nie potrafili zadbać o klienta.
– Nie mam, bierze to, co jest, albo w ogóle – mówili, wzruszając ramionami.
Żydzi nie wypuszczali kupującego ze sklepu, dopóki nie był w pełni zadowolony. Chajka zawsze dwoiła się i troiła, żeby usatysfakcjonować klientów. Potrzebne materiały potrafiła wyciągnąć spod ziemi.
Marcjanna uśmiechnęła się do swojego odbicia. Uszczypnęła się delikatnie w policzki, aby nabrać rumieńców. Tata nie lubił, kiedy się malowała. Zawsze powtarzał, że tego, co piękne, w żaden sposób nie trzeba poprawiać, ale ona miała swoje sposoby, żeby niepostrzeżenie podkreślić to piękno. Podkreślić, nie poprawić. Władysław nie miał racji, ale co on, mężczyzna, mógł o tym wiedzieć.
W życiu Marcjanny zakończył się ważny etap. Zdała pomyślnie wszystkie egzaminy i otrzymała świadectwo dojrzałości. Z tej okazji tata postanowił zorganizować wystawną kolację, na którą zaprosił rodzinę i przyjaciół, a na następny dzień umówił wizytę w zakładzie fotograficznym swojego dobrego znajomego Stanisława. Zresztą z tego, co Marcjanna wiedziała, pan Miauczyński miał być dzisiejszego wieczoru obecny przy stole. „Tatko pewnie znów wypije o jeden kieliszek bimbru za dużo, a mama będzie się na niego gniewać”, pomyślała i zachichotała.
Wciąż nie wiedziała, co chce robić w życiu. Gdzieś w oddali majaczyło marzenie o studiach, ale jeszcze żadna z kobiet w jej rodzinie nie zdobyła wyższego wykształcenia, a Marcjanna nie była typem pionierki. Bała się tego, co nieznane. Na myśl o wielkim świecie czuła nie ekscytację, a lęk. Wilno, Lwów, Kraków… Lubiła czytać o tych miastach w swoich książkach, ale miała wrażenie, że nie potrafiłaby się tam odnaleźć. Tutaj, w Lubomlu, znała każdy kąt. Z jednej strony chciałaby tu zostać, ale z drugiej pragnęła od życia czegoś więcej niż tylko dobrze wyjść za mąż.
Za mąż… Kolejny drażliwy temat. Wprawdzie jej sytuacja wyglądała o wiele lepiej niż na wsi, gdzie Rozalia, nieco starsza od niej kuzynka, wciąż wysłuchiwała utyskiwań dziadków i rodziców, że jest starą panną, ale i tutaj już odczuła pierwsze naciski ze strony mamy.
– Najważniejsze, żebyś trafiła na odpowiedniego mężczyznę. Widzisz, ja miałam szczęście, że poznałam twojego ojca. Dobrze by było, gdyby i tobie się tak powiodło…
Kiedy tylko mama zaczynała swoje aluzje, tata cmokał z niezadowoleniem. Marcjanna uważała, że rodzice podzielili się dziećmi po równo. Ona była ukochaną córeczką tatusia, a jej dziewięcioletni brat Antoni skradł serce matce. Miała wrażenie, że ojciec nie chce, żeby wyszła za mąż. To Janina zwykle podejmowała ten temat.
– Ja w twoim wieku byłam już w ciąży!
– Mamo, wtedy były inne czasy – przypominała jej Marcjanna.
– Inne czasy, inne czasy… Masz szczęście, że mieszkasz w mieście, a nie na wsi. Tam wszystkie dziewczyny idą za mąż młodo, w wieku piętnastu, szesnastu lat. Niezamężna dwudziestolatka to stara panna! – powtarzała mama, chociaż przecież Marcjanna była tego świadoma, bo każde wakacje spędzała u dziadków w Woli Ostrowieckiej, gdzie mieszkała też Rozalia.
Często się zastanawiała, czy mama zawsze taka była, czy zmienił ją ślub z tatą i wyjazd do miasta. Przecież sama pochodziła ze wsi, a teraz zadzierała nosa. Utrzymywała stały, choć chłodny kontakt z rodzicami i siostrą Teodorą, która została w Woli Ostrowieckiej i młodo wyszła za mąż za mieszkającego w sąsiedztwie Nikifora. Marcjanna była ciekawa, z czego to wynika, ale nigdy nie śmiałaby jej zapytać o to wprost. Nie czuła, że może z nią porozmawiać o wszystkim. Zadziwiające, ale to tata uświadomił ją, że wcale nie umiera, kiedy w wieku trzynastu lat na widok pierwszej krwi na bieliźnie zaniosła się głośnym płaczem. Janina tylko zacisnęła usta i rzuciła sucho: „Nie becz, to normalne”. To Władysław przyszedł do sypialni Marcjanny i czerwony ze wstydu wyjaśnił jej, że właśnie stała się kobietą.
Jej rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi. Szybko spojrzała w lustro, jeszcze raz wygładziła materiał na wysokości talii i odwróciła się w stronę wejścia.
– Proszę!
Drzwi powoli się otworzyły. W progu stał zadowolony, choć poruszony Władysław.
– Wejdź, tatku – zachęciła go Marcjanna.
Ojciec stawiał kroki powoli, przez cały czas bacznie obserwując córkę. Wyglądała przepięknie. Był przekonany, że dziewczyna pociągnęła usta jasną szminką, ale tego dnia uznał, że nie będzie się na nią z tego powodu złościł. Kiedy ma świętować, jak nie dziś, gdy otrzymała świadectwo dojrzałości? W powietrzu unosiła się ledwo wyczuwalna woń perfum, ale i to zignorował.
– Jesteś gotowa? – zapytał. – Goście zaraz zaczną się schodzić.
– Tak. Pójdę pomóc mamie w kuchni.
– Zostaw. – Władysław złapał córkę za rękę. – Dzisiaj jest twoje święto, nie będziesz stać przy garach. Mama zresztą już wszystko przygotowała.
Marcjanna powoli skinęła głową. Zapadła cisza. Ojciec stał w tym samym miejscu i wpatrywał się w nią z zainteresowaniem. O co chodziło? Czyżby dostrzegł rumieńce na twarzy córki lub ślad szminki, którą pomalowała usta?
– Tatku?
Władysław uśmiechnął się smutno. Odkąd został ojcem, z trudem akceptował upływ czasu. Nie chciał, żeby jego Marcysia tak szybko wyfrunęła z domu. Oddałby wszystko, aby jeszcze raz przeżyć jej dzieciństwo, a tymczasem stała przed nim dorosła kobieta, gotowa, by opuścić rodzinne gniazdo. Na razie tylko na okres letni, który, jak zwykle, miała spędzić u dziadków na wsi, ale kto wie, co postanowi? A jeśli, nie daj Boże, się zakocha, wyjdzie za mąż i urodzi dzieci, a Władysław przestanie być najważniejszym mężczyzną w jej życiu?
Marcjanna była podobna do Janiny, przynajmniej z wyglądu, ale charakter z pewnością odziedziczyła po nim. Długie jasne włosy zaplotła tego dnia w ciasny warkocz, a wąską talię podkreśliła dopasowaną sukienką. Kiedy się śmiała, robiła to całą sobą. Jej brązowe oczy były niczym iskierki, które swoim blaskiem przyciągały mężczyzn. Władysław był tego świadomy. Jego córka podobała się i dżentelmenom, i chłopom. Mógł tylko mieć nadzieję, że żaden nie zrobi jej krzywdy.
– Coś nie tak? – wychrypiała Marcjanna. Tata zachowywał się dziwnie. Nic nie mówił, tylko stał i na nią patrzył.
– Wszystko w jak najlepszym porządku – zreflektował się Władysław. – Po prostu wciąż nie mieści mi się to w głowie, Marcysiu…
Dziewczyna roześmiała się szczerze.
– Lepiej chodźmy już do salonu. Mówiłeś, że zaraz zjawią się goście.
Przed drzwiami Marcjanna i Władysław natknęli się na Antoniego. Pewnie jak zwykle podsłuchiwał, o czym rozmawiają ojciec i siostra. Chłopiec wykazywał niezdrowe zainteresowanie sprawami innych. Marcjanna uważała, że powinien poświęcać więcej uwagi nauce, do której wcale się nie przykładał, a mniej śledzeniu innych, ale zachowała tę uwagę dla siebie. To nie ona miała go wychowywać. Uśmiechnęła się więc tylko i zmierzwiła bratu czuprynę. Władysław nie był jednak aż tak wyrozumiały.
– Znowu podsłuchiwałeś? – zdenerwował się. – Tyle razy mówiłem ci, że to nieładnie!
– To co mam robić? – żachnął się chłopiec. – Mama wygoniła mnie z kuchni, bo podobno tylko tam przeszkadzam, a wy…
– Cii, nic się nie dzieje – weszła mu w słowo Marcjanna. – Chodź, zaraz przyjdą goście.
Całą trójką weszli do salonu, gdzie Janina układała już półmiski i talerze, mamrocząc coś do siebie pod nosem. Nawet nie podniosła wzroku, kiedy stanęli obok stołu. Skinęła tylko ręką na Marcjannę i poprosiła, aby poszła do kuchni sprawdzić, czy barszcz jest gotowy.
Kwadrans później w domu Zielczyńskich pojawili się pierwsi goście: Paulina, przyjaciółka Marcjanny, wraz z rodzicami, którzy utrzymywali bliskie kontakty z Janiną i Władysławem. Paulina wyglądała bardzo elegancko w sukience podobnej do tej, którą miała na sobie młoda Zielczyńska, i w pantofelkach na francuskim obcasie. Czarne włosy spięła ozdobną spinką.
Marcjanna poczuła się pewniej na widok koleżanki, która już ciągnęła ją na plotki.
– Słyszałaś, że Waldek Tuszyński poprosił o rękę Anielę od Zientkiewiczów?
– Żartujesz! Przecież od lat wodził wzrokiem za Ołeną!
– Najwidoczniej rodzice wybili mu ślub z Ukrainką z głowy – podsumowała Paulina.
Marcjanna, która do życia podchodziła bardzo idealistycznie, uważała jednak, że musi istnieć inna przyczyna takiego stanu rzeczy. Może po prostu Aniela bardziej mu się podobała? Jej samej dobrze żyło się w sąsiedztwie Ukraińców. Nie było awantur, wzajemnych animozji. Traktowała kolegów i koleżanki pochodzenia ukraińskiego tak samo jak Polaków czy Żydów. Ty wierzysz w to, ja w to, jesteśmy inni, ale równi sobie. Polacy i Ukraińcy nawiązywali ze sobą relacje, zdarzały się małżeństwa mieszane, nawet w jej rodzinie. Siostra mamy, ciotka Teodora, miała męża Ukraińca. Urodziło im się troje dzieci. Trzy córki: Rozalia oraz bliźniaczki Helenka i Zosia, ochrzczone w kościele, bo dziewczynki chrzciło się w katolickich świątyniach, a chłopców w cerkwi. Tak było od zawsze. Nie wierzyła zatem, żeby pochodzenie Ołeny mogło być problemem.
– Nie wydaje mi się. Pewnie po prostu się o coś pokłócili – oświadczyła z pełnym przekonaniem.
– Oj, Marcyś, aleś ty naiwna. Przecież widać, że nasi rodzice traktują Ukraińców gorzej niż Polaków – wyszeptała Paulina, ignorując ojca, który wołał ją do stołu.
– Moi rodzice są uczciwi – oburzyła się Marcjanna.
– Powiedziałam „nasi rodzice”, bo miałam na myśl ogół, no wiesz, starsze pokolenie…
– Przestań!
Dziewczęta podeszły do stołu, przy którym zasiedli już goście. Oprócz Pauliny i jej rodziców pojawili się państwo Miauczyńscy ze swoim dziesięcioletnim synem, co ucieszyło Antka, babcia Alfreda i Stefan, brat taty, który przybył tylko ze starszą córką, nielubianą przez Marcjannę Krystyną.
– A gdzie ciotka Katarzyna? – Dziewczynę zdziwiła nieobecność żony wuja Stefana.
– Janek się czymś zatruł, Stefania też się źle czuje, więc uznaliśmy, że lepiej będzie, jak zostaną w domu. Katarzyna nie mogła przyjść, za co prosiła cię bardzo mocno przeprosić.
Marcjanna tylko skinęła głową. Zdecydowanie wolałaby, żeby to Krysia zachorowała, a jej rodzeństwo pojawiło się na uroczystości. Nigdy pałała do kuzynki szczególną sympatią. Krystyna miała nieznośny zwyczaj wtrącania się w nie swoje sprawy i rzucania złośliwych uwag.
– A twoi rodzice? – Stefan zwrócił się do Janiny, która właśnie stawiała przed gośćmi kieliszki. Zawahała się przy nakryciu Marcjanny, ale ostatecznie nawet córka i jej przyjaciółka dostały tego wieczoru przyzwolenie na picie alkoholu.
– Marcysia wyjeżdża do nich jutro – wyjaśniła Janina. – Mama ma problemy z nogą i podróż mogłaby jej zaszkodzić, a tata nie chciał zostawiać jej samej na noc w gospodarstwie. Przyjedzie z samego rana, bo ma coś do załatwienia w mieście, i zabierze ze sobą Marcysię.
– A Antek? – nie odpuszczała Krystyna.
Marcjanna przewróciła oczami. Co ją to właściwie interesuje?
– A Antek zostaje w domu – skwitowała Janina. – Nie chciał jechać, to co go będę zmuszać? W niczym mi nie przeszkadza, a tak to przynajmniej będę mieć towarzystwo, kiedy Władek będzie znikał na całe dnie w pracowni…
Władysław uniósł kieliszek napełniony bursztynowym płynem i głośno odchrząknął. Przy stole zapadła cisza.
– Chciałbym wznieść toast za moją córkę. – Spojrzał na Marcjannę z czułością. – Za moją córkę oraz jej przyjaciółkę Paulinę. Obie dziewczyny zdały egzaminy i otrzymały świadectwa. Zdrowie naszych maturzystek!
– Zdrowie!
Marcjanna upiła łyk napoju, który dotychczas był zarezerwowany dla dorosłych. Najwyraźniej matka uznała, że dołączyła do tego grona, zdobywając świadectwo dojrzałości, bo jej kieliszek był wypełniony po brzegi. Nie spodziewała się, że płyn będzie tak mocny i palący w gardło. Zakaszlała, ale kiedy alkohol spłynął już do żołądka, poczuła przyjemne ciepło i szybko pociągnęła kolejny łyk.
Podczas jedzenia biesiadnicy niewiele się odzywali. Co jakiś czas ktoś tylko rzucał pochwały pod adresem kuchni Janiny. Kiedy po kolacji pani domu posprzątała ze stołu, a kieliszki ponownie wypełniły się płynem, tym razem ciemnoczerwonym, towarzystwo widocznie się rozluźniło.
– Marcysiu, jakie masz plany na przyszłość? – zapytał wuj Stefan, wprowadzając Marcjannę w konsternację.
Bo co niby miała powiedzieć? Że wciąż nie wie, co powinna zrobić ze swoim życiem? Pójść na studia, do pracy, a może wyjść za mąż? Zostać w Lubomlu czy wyjechać na wieś, gdzie przecież czekało ogromne gospodarstwo? Serce miała rozdarte na pół. Jedna połowa została w mieście, w którym dorastała, a druga w Woli Ostrowieckiej, gdzie spędziła najbardziej beztroski czas. Ale czyż to nie degradacja? Z miasta na wieś, gdzie ludzie nie potrafili czytać i pisać?
– Ma jeszcze czas na decyzję. – Władysław wyczuł wahanie córki i pospieszył jej z pomocą.
– A masz już jakiegoś absztyfikanta? Ktoś jest zainteresowany twoją ręką? – Krystyna posłała kuzynce rozbawione spojrzenie.
– Krysiu! – zrugał ją Stefan. – Nieładnie tak ludzi wypytywać o prywatne sprawy.
– Przecież to rodzina! Najbliższa!
Marcjanna złapała kieliszek i napiła się łapczywie. Uznała, że jeśli będzie zajęta piciem, wuj i siostra stryjeczna dadzą jej święty spokój.
Z ratunkiem, zupełnie nieświadomie, przyszedł Antek, który nie lubił, kiedy uwaga zbyt długo skupiała się na siostrze.
– Tydzień temu umarł mój nauczyciel – wypalił dość niespodziewanie. – Wszyscy go bardzo lubiliśmy i jest nam teraz przykro. Kto będzie uczył naszą klasę w przyszłym roku?
– Antosiu, kierownik szkoły na pewno rozwiąże ten problem, nie musisz się teraz zamartwiać – wtrąciła Janina.
– A tak, rzeczywiście, zdaje się, że nawet widziałem, jak kondukt żałobny przechodził ulicami – powiedział Stanisław Miauczyński. Jego zakład fotograficzny mieścił się przy alei Jagiellońskiej, która prowadziła na cmentarz.
– Trumnę nieśli uczniowie – kontynuował Antek. – Wszyscy go bardzo lubiliśmy, dlatego starsi chłopcy, a nawet mężczyźni, którzy skończyli szkołę, zgłosili się od razu na ochotników.
Marcjanna zignorowała szum w głowie i dolała sobie alkoholu. Janina posłała jej oburzone spojrzenie, ale dziewczyna je zignorowała. Nie znała wcześniej tego stanu, ale już wiedziała, że jest bardzo przyjemny. Dawał nowe przydatne umiejętności, takie jak choćby lekceważenie niezadowolenia matki.
– A jak ci idzie w szkole, młody człowieku? – zwrócił się do Antka ojciec Pauliny.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Chyba nieźle… Najlepiej z polskiego, trochę gorzej z rachunków, ale mama mówi, że najwyraźniej jestem humanistą po niej i po siostrze.
– Ucz się, ucz, bo ten kraj potrzebuje potężnych umysłów! – skomentował Drzewiecki, a Marcjanna jęknęła w duchu, bo wiedziała, co teraz będzie. Polityka.
– Wczoraj byłam świadkiem strasznej sceny – wtrąciła szybko, aby odwrócić uwagę gości od tematów politycznych. – Widziałam, jak taki elegancki pan, kojarzę go z widzenia, ale nie pamiętam jego nazwiska. Na pewno jest wojskowym… No, nieważne! W każdym razie podszedł do drugiego mężczyzny i ni stąd, ni zowąd uderzył go w twarz. No jak tak można?!
– Pewnie ten drugi sobie zasłużył – podsumował Stefan.
– Albo był Ukraińcem – dodał Miauczyński.
Paulina posłała przyjaciółce rozbawione spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: A nie mówiłam?
– A co to ma za znaczenie? – oburzyła się Marcjanna. – Nie można tak po prostu bić ludzi na ulicy!
Wszyscy goście zamilkli. Marcjanna konsekwentnie lekceważyła Janinę, która już nie tylko posyłała jej oburzone spojrzenia, ale też prychała z niezadowoleniem. Nawet Władysław zdawał się sugerować córce chrząknięciem, że o pewnych sprawach nie powinno się dyskutować przy stole.
– Kiedyś zrozumiesz – skwitował Miauczyński.
– Ale co zrozumiem? Że można podejść do drugiego człowieka i uderzyć go w twarz? Mam nadzieję, że jednak nie zrozumiem. Wolę pozostać nieświadoma…
– Marcysiu, dość. – Władysław wyciągnął w stronę córki dłoń w uspokajającym geście. – Nie spotkaliśmy się tutaj chyba po to, żeby się pokłócić.Poza tym nie znamy sytuacji, nie wiemy, kim byli ci mężczyźni, co między nimi zaszło…
– Ale pan Miauczyński zdążył wtrącić, że na pewno był Ukraińcem!
– Powiedziałem: dość, prawda? Pewne sprawy… – Poruszył niespokojnie wąsem. – Pewne sprawy nie zależą od nas i nie warto się nimi zajmować. W porządku?
– A co jest nie tak z Ukraińcami? – zapytał z zaciekawieniem Antek. – Mam w klasie kilku i bardzo ich lubię. Mam się z nimi nie kolegować?
– A skąd! Koleguj się, z kim chcesz. Pan Miauczyński po prostu głupio zażartował, prawda, Stanisławie? – Władysław wbił w przyjaciela świdrujące spojrzenie.
– Oczywiście. – Miauczyński otarł rękawem spocone czoło. – Taki głupi, niewinny dowcip…
Niesmak jednak pozostał, a Marcjanna, teraz już na lekkim rauszu, wciąż analizowała w głowie wcześniejszą rozmowę z Pauliną. Czy Waldek mógł zrezygnować z Ołeny tylko dlatego, że jest Ukrainką? Oczywiście Marcjanna nie była ślepa. Wiedziała, co się wokół niej dzieje, ale nie zastanawiała się nad przyczynami takiego stanu rzeczy. Akceptowała rzeczywistość taką, jaka jest. Zdążyła zauważyć, że wszystkie kierownicze stanowiska zajmują Polacy, że Ukraińcy właściwie nie mają szans, żeby dostać pracę na kolei czy w administracji, ale dotychczas myślała, że to dlatego, że nie mają odpowiednich kwalifikacji. Teraz w jej sercu jednak zostało zasiane ziarenko niepewności. Dlaczego ich nie mają? Czyżby z tego samego powodu, dla którego Waldek Tuszyński poprosił o rękę Anielę Zientkiewicz?
To wszystko było skomplikowane. Bo chociaż żyli w Polsce, na Wołyniu było mniej Polaków niż Ukraińców. Językiem urzędowym był polski, a Marcjanna sama kiedyś była świadkiem, jak w urzędzie odmówiono pomocy starszej kobiecie ze wsi, która próbowała porozumieć się z urzędnikami po ukraińsku. Tata potem wytłumaczył Marcysi, że starsi ludzie, którzy żyli na tych terenach jeszcze za cara, nie mieli możliwości nauczyć się polskiego. Mimo to urzędniczka z satysfakcją rzuciła starowince, że tutaj jest Polska i tutaj mówi się po polsku. Wtedy Marcjanna nawet się nad tym nie zastanawiała, ale teraz zaczęła łączyć fakty i sama nie wiedziała, jak się z tym czuje.
Odstawiła kieliszek na stół. Po przyjemnym rauszu nie został nawet ślad. Kręciło jej się w głowie, co wcale jej się nie podobało. Potrzebowała dłuższej chwili, aby zrozumieć, o czym tak zażarcie dyskutują tata, wujek Stefan oraz panowie Drzewiecki i Miauczyński. Kobiety taktownie milczały lub szeptem rozmawiały o własnych sprawach. Wiedziały, że nie powinny mieszać się do rozmów o polityce, równie dobrze jak Marcjanna zdawała sobie sprawę z tego, że dostanie jej się od matki za uwagi wygłoszone przy stole, ale uznała, że pomartwi się o to jutro. Zresztą następnego dnia miała przecież wyjechać do dziadków. Gdy wróci do domu z końcem sierpnia, mama zdąży zapomnieć, o co tak w ogóle się gniewa na córkę.
– Przecież dopiero co była wojna. Uważacie, że politycy są na tyle głupi, żeby pchnąć nas w stronę następnego konfliktu? – Wuj Stefan nie był przekonany do wizji brata i jego znajomych.
Mężczyźni upierali się, że wybuch wojny jest tylko kwestią czasu.
– Nikt się nie przeciwstawił Hitlerowi, kiedy wyciągał łapy po Austrię i Czechosłowację. Myślisz, że to go zadowoli, że nie pójdzie dalej? Nie mam złudzeń, wojna będzie, pytanie tylko kiedy – oznajmił ze smutkiem Władysław.
– A może do nas nie dojdzie? – wyraził nadzieję Stefan. – Nie ma się co martwić, Brytyjczycy i Francuzi nam sprzyjają.
Miauczyński prychnął z pogardą.
– Czechosłowację sprzedali Hitlerowi, a ty myślisz, że o nas się upomną? Nawet nie zaprosili Czechów i Słowaków na konferencję, mimo że decydowali o ich terytorium!
Marcjannę od tych rozmów tylko rozbolała głowa. Wojna wydawała jej się czymś abstrakcyjnym i dalekim. Odsuwała od siebie myśli o ewentualnym konflikcie zbrojnym, wierząc, że nawet jeśli wojna wybuchnie, nastąpi to w odległym czasie.
– Podobno spotkaliśmy się tutaj, żeby świętować, a wy kłócicie się o to, czy będzie wojna, czy nie – fuknęła ze złością.
– Marcysiu, to jest bardzo poważna sprawa. Wy, młodzi, nie wiecie, co to znaczy, ale my… – zaczął ojciec, ale nie pozwoliła mu skończyć.
– Tato, nie dziś.
Kwadrans później goście się rozeszli. Najwyraźniej dywagacje na temat wojny zepsuły im humor, co Marcjanna przyjęła z zadowoleniem. Czuła zmęczenie i czmychnęła do swojej sypialni, jeszcze zanim Janina zdążyła ją zrugać za zachowanie przy stole.
Rzuciła się na łóżko w eleganckiej sukni i pantoflach i nim zdążyła o czymkolwiek pomyśleć, już twardo spała.Rozdział 2
budziło ją brzęczenie muchy. Otworzyła oczy, ale natychmiast je zamknęła. Jęknęła głośno. Sen wcale nie sprawił, że poczuła się lepiej. Jeszcze wczoraj była gotowa zgodzić się z tymi, którzy twierdzą, że alkohol pomaga się rozluźnić, ale tego ranka dołączyła do grona zadeklarowanych przeciwników spożywania napojów wyskokowych. Szorstki i twardy język sprawiał wrażenie, że kontakt z płynami innymi niż wysokoprocentowe miał w poprzednim stuleciu, a nieświeży oddech tylko potęgował mdłości. Głowa ciążyła Marcjannie tak bardzo, że nie była w stanie jej podnieść nawet na centymetr.
Przez krótką chwilę tkwiła w błogiej nieświadomości. Kiedy jednak przypomniała sobie, co wygadywała przy stole, ze wstydu schowała głowę pod poduszkę. Co w nią wstąpiło? Przecież nigdy nie wtrącała się w rozmowy ojca z wujem i przyjaciółmi! Została dobrze wychowana, wiedziała, kiedy powinna się odezwać, a kiedy lepiej zamilknąć, ale poprzedniego wieczoru… No cóż, dobre wychowanie przegrało w starciu z alkoholem. Mama będzie wściekła!
Jak na złość rozległo się ciche pukanie do drzwi.
– Wstałaś już? – zapytała Janina.
Marcjanna niechętnie podniosła się i usiadła na brzegu łóżka. Wygładziła suknię i poprawiła włosy. Na więcej nie miała czasu.
– Wejdź, proszę.
Janina weszła do sypialni córki i posłała jej spojrzenie pełne troski i dezaprobaty zarazem.
– To twoja najlepsza suknia! – Załamała ręce. – Miałaś ją jeszcze założyć do fotografa. Jak ty wyglądasz?!
Marcjanna spróbowała przełknąć ślinę, ale nie była w stanie.
– Przepraszam, nawet nie wiem, kiedy zasnęłam…
Matka podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Mimo że słońce było stosunkowo nisko, do pokoju wdarło się nagrzane powietrze.
– Nie spodziewałam się po tobie takiego zachowania. – Janina pokręciła głową i gestem zachęciła córkę, aby wstała, co Marcjanna natychmiast uczyniła. – Kobiety nie mogą tak po prostu się upijać, nie wolno nam tego, co mężczyznom. Ja rozumiem – kontynuowała, ścieląc łóżko – wypić kieliszek wina do kolacji, ale żeby wygadywać przy stole takie bzdury?
– Przepraszam. Jest mi okropnie wstyd.
– Chociaż tyle! – Janina zatrzymała wzrok na twarzy córki. – Jak ty będziesz wyglądać na fotografii? W wygniecionej sukni, ze skołtunionymi włosami i podkrążonymi oczami…
Marcjanna z głośnym jękiem osunęła się na taboret postawiony przy odziedziczonej po matce toaletce. Tata zamówił ją dla niej w prezencie ślubnym. Przyjechała aż ze Lwowa i była przepiękna. Bogato zdobiona, z trzema ogromnymi lustrami.
– Przepraszam. – To było jedyne, na co tego poranka było stać Marcjannę.
Janina przewróciła oczami.
– Będziesz musiała założyć tę granatową suknię. Wprawdzie wyglądasz w niej blado, ale lepsze to niż wygnieciony materiał.
– Dobrze.
Matka podeszła do córki. Ich spojrzenia skrzyżowały się w lustrzanej tafli. Janina była powściągliwa w okazywaniu uczuć, ale Marcjanna czuła, że gdyby coś jej się stało, mama skoczyłaby za nią w ogień. Taka po prostu była – zawsze postępowała tak, jak powinna, a nie tak, jak chciała.
Janina wysunęła szufladę i wyjęła z niej szczotkę do włosów. Marcjanna zadrżała, kiedy poczuła na skórze dotyk ciepłej dłoni matki. Powoli, pasmo po paśmie, zaczęła szczotkować długie jasne włosy dziewczyny. Marcjanna przymknęła oczy. Czuła się tak, jakby znów była małą dziewczynką. Potrzebowała tego. Pogubiła się. Była w najgłupszym wieku: ni to dziecko, ni kobieta. Z jednej strony miała ogromną potrzebę niezależności, z drugiej wciąż chciała, aby to rodzice rozwiązywali za nią wszystkie problemy.
Janina delikatnie rozprawiała się z kołtunami we włosach córki.
– Masz takie piękne, gęste włosy – zauważyła. – Zawsze o takich marzyłam. Masz szczęście, że odziedziczyłaś je po ojcu! Moje ciągle wypadają, łamią się, są suche…
– Będę za wami tęsknić.
Janina spojrzała na córkę z zaskoczeniem.
– Tęsknić?
– Jak pojadę do babci i dziadka.
– A! – zreflektowała się matka. – To tylko dwa miesiące, szybko zlecą. Zresztą zawsze masz tyle zajęć u dziadków… Nawet nie zdążysz o nas pomyśleć!
Marcjanna wyjęła z szuflady spinkę i podała ją mamie.
– Skąd wiedziałaś, że tata to… no wiesz, że to ten właściwy?
Janina uśmiechnęła się tajemniczo.
– Nie wiem. Wiedziałam i tyle. Dlaczego pytasz?
– Tak po prostu. – Marcjanna wzruszyła ramionami. – Bez powodu.
– Jest ktoś?
Dziewczyna ucieszyła się, że jest odwrócona do matki plecami. Wprawdzie ich spojrzenia co jakiś czas krzyżowały się w lustrze, ale to nie to samo, co patrzeć komuś prosto w oczy. Marcjanna bardzo rzadko rozmawiała z mamą o tak intymnych sprawach, dlatego czuła się nieswojo.
– Nie ma nikogo – przyznała z żalem. – Może coś jest ze mną nie tak? Moje koleżanki dyskutują o chłopcach, dziwnie się zachowują, kiedy znajdą się w ich towarzystwie, a ja… – zawahała się. – A mnie nikt się nie podoba.
– Najwyraźniej nie spotkałaś jeszcze nikogo interesującego, ale nie martw się. Wkrótce na pewno się to zmieni.
– A jeśli nie? Nie wiem, co mam zrobić ze swoim życiem…
– Ja też nie wiedziałam. A potem pojawił się twój tata i wszystko nabrało sensu – przyznała Janina. – Przypuszczam, że w twoim wieku niewiele osób jest pewnych tego, czego chce od życia. Niedługo na pewno poznasz kogoś, z kim założysz rodzinę, a kiedy pojawią się dzieci…
Rozczarowanie było wypisane na twarzy Marcjanny tak widocznie, że matka gwałtownie urwała.
„Mężczyzna, dzieci, rodzina. A ja? Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla mnie? Jak odnaleźć siebie, skoro wszyscy tylko czekają na to, że wyjdę za mąż?”, myślała Marcjanna.
– Wracając do twojego wczorajszego zachowania… – Janina powróciła do ostrego tonu. – Nie chciałabym, żeby kiedyś się to powtórzyło! Musisz zrozumieć, że kobiety nie są dla mężczyzn partnerami do dyskusji. I pamiętaj, że całego świata nie zbawisz.
– Całego świata może i nie, ale… – Nagle Marcjannie przyszła do głowy pewna myśl. – Mamo, Paulina wczoraj powiedziała mi, że nasz kolega Waldek poprosił o rękę Anielę Zientkiewicz, chociaż wcześniej podobała mu się Ołena od Pałaczuków. Myślisz, że to dlatego, że…
Janina ściągnęła brwi, przez co jej twarz sprawiała wrażenie dużo starszej.
– Nie wiem. Przebierz się, zaraz musimy wychodzić. Za pół godziny jesteśmy umówieni u fotografa, a potem przyjedzie po ciebie dziadek. – Odłożyła szczotkę i szybko wyszła z pokoju.
Marcjanna oparła głowę na rękach i rozmasowała obolałe skronie.Rozdział 6
ozalia nie pokazywała się przez dwa dni, a Marcjanna nie miała śmiałości, żeby pójść do domu ciotki i wuja po tym, co tam zaszło. Termin jej wyjazdu do domu zbliżał się nieuchronnie, a ona wciąż nie wiedziała, co się dzieje u kuzynki. Odetchnęła z ulgą, kiedy Rozalia w końcu przyszła do gospodarstwa dziadków. Marcjanna przyjrzała jej się uważnie. Poza kilkoma siniakami na ramionach i nogach nic jej nie było.
Siostra cioteczna stanęła przed nią i ze wstydem spuściła wzrok. Dziadek Feliks, któremu Marcjanna pomagała przy bydle, kiwnął tylko nieznacznie głową na znak, że nie ma nic przeciwko, żeby wnuczka zajęła się swoimi sprawami. Dziewczęta wyszły przed oborę.
– Przepraszam, że ci nie powiedziałam… – zaczęła Rozalia. – Teraz już chyba rozumiesz, dlaczego nie mogłam pisnąć ani słówka… Nie chciałam obciążać cię tak wielką tajemnicą.
– Jak twoi rodzice? Są bardzo wściekli?
– Zawiodłam ich… Nie wiem, czy teraz uda mi się odbudować ich zaufanie.
– A chcesz?
– Chcę, ale to nie jest takie proste. Przejdziemy się? O wszystkim ci opowiem.
Nogi same poniosły je nad staw, z którym były związane ich najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. To tutaj urządzały polowania na żaby i pluskały się w gorące dni. Tutaj opowiadały sobie o marzeniach, które, jak się okazało, niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Staw był powiernikiem ich największych tajemnic.
– Ja wcale tego nie chciałam. Jaryna nie ma racji. Nie uwiodłam Ustyma! Nigdy bym tego nie zrobiła…
Marcjanna skinęła głową. Znała swoją kuzynkę, jak się jednak okazało, nie dość dobrze, bo przecież wplątała się w romans z żonatym mężczyzną, ale na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że to nie ona tę znajomość zainicjowała.
Ustym Hirski. Marcjanna nigdy nie zapytałaby Rozalii, dlaczego właśnie on, ale w głębi serca bardzo się zdziwiła, kiedy w końcu poznała nazwisko ukochanego kuzynki. Ustym był od nich o dobre dwadzieścia lat starszy. Kiedy żenił się z Jaryną, chyba nie było ich jeszcze na świecie. W każdym razie odkąd tylko Marcysia sięgała pamięcią, Hirscy byli razem. Mieli czworo dzieci, a sam Ustym, no coż, nie należał do najprzystojniejszych… Ona nigdy by na niego nawet nie spojrzała. Co takiego zatem zobaczyła w nim Rozalia? Nawet nie śmiała pytać.
– To on mnie wypatrzył. Wodził za mną wzrokiem od dawna, ale ja nie zwracałam na niego najmniejszej uwagi. Sporo starszy, żonaty, dzieciaty… Z całą pewnością można powiedzieć, że znajdował się poza sferą moich zainteresowań. Kiedyś spotkałam go tutaj, nie wiem, czy to był przypadek, czy nie, nigdy o to nie pytałam – przyznała Rozalia, a Marcjanna była dziwnie pewna, że pojawienie się Hirskiego nad stawem, nad którym kuzynka często przesiadywała, nie mogło być zbiegiem okoliczności. – Zaczęliśmy rozmawiać, a ja przeżyłam szok. Zawsze wydawało mi się, że Ustym to pies na baby, zresztą babcia sama o tym nie raz opowiadała, a tymczasem on wcale nie chciał się do mnie dobrać, tylko po prostu mnie poznać, przekonać się, jakim jestem człowiekiem… Pytał, czego pragnę, o czym marzę, opowiadał, jaki jest nieszczęśliwy z kobietą, której nigdy nie kochał, a z którą się ożenił, bo rodzina naciskała. Mówił, że jego ojciec dobił targu z rodzicami Jaryny, że sprzedali mu ją za dwie krowy i kawałek pola.
Rozalia nie musiała tłumaczyć Marcjannie realiów, w których żyła. Chociaż małżeństwa z miłości zdarzały się coraz częściej, wiele z nich wciąż zawierano z rozsądku.
– Wiesz – zaczęła ostrożnie Marcjanna. – Mój tato mówił, że oni tak właśnie robią. Przestrzegał mnie kiedyś, żebym nigdy nie wierzyła mężczyznom, którzy opowiadają, że żona ich nie rozumie i nie kocha. Bo oni chcą tylko jednego…
– Nie Ustym! – zdenerwowała się Rozalia. – On taki nie jest. Powiedziałam ci przecież, że wcale się do mnie nie dobierał. Nie patrzył tylko na moje ciało, on mnie naprawdę słuchał. Po raz pierwszy miałam wrażenie, że ktoś dorosły… ktoś sporo ode mnie starszy – poprawiła się – chce mnie wysłuchać. Że jestem dla niego ważna. Rodzice mnie wiecznie zbywali. Kiedy o coś pytałam, odpowiadali, że nie teraz, że robota w polu czeka. Wiesz, jak to jest… Wciąż brakuje rąk do pracy. Zawsze lubiłam odwiedzać babcię Józefę, ale to nie to samo. Znasz ją, ona nie lubi słuchać, ona głównie mówi. Ustym jako pierwszy miał dla mnie czas, powtarzał, że gospodarka poczeka, a dzieci mu w domu nie płaczą.
– Bo zajmowała się nimi Jaryna – wtrąciła Marcjanna, ale kuzynka spiorunowała ją wzrokiem.
– Ty jesteś taka sama, wiesz? Pamiętasz, co mówiłyśmy, jak byłyśmy dziećmi? Że nigdy nie będziemy takie jak dorośli. Że zawsze będziemy mieć czas dla drugiego człowieka i nie będziemy go osądzać po pozorach…
– Stare dzieje – westchnęła Marcjanna. – Tyle się zmieniło… Ale mów, mów, słucham cię.
Rozalia głośno wciągnęła powietrze.
– Nawet się nie zorientowałam, kiedy zaczęłam niecierpliwie czekać na każde następne spotkanie. Ustym był moją ostatnią myślą przed zaśnięciem i pierwszą po przebudzeniu. Z dnia na dzień stawał się moją obsesją… Po każdym spotkaniu obiecywałam sobie, że to ostatni raz, bo przecież on ma żonę, dzieci! Nie tak mnie rodzice wychowywali. Nie, wtedy jeszcze nic między nami nie było… Ale ja wiedziałam, do czego to prowadzi. Każdy gest z jego strony dawał mi nadzieję, którą chwilę potem traciłam, bo odwoływał spotkanie albo niczego nie mówił, a po prostu nie przychodził. Tłumaczył mi wtedy, że czasem jest mu trudno wyrwać się z domu, bo Jaryna wypytuje, gdzie znika, i zaczyna coś podejrzewać.
– Może po prostu to znała, bo wcześniej mu się to zdarzało…
– Tak. Ustym był zakochany dwa razy w życiu. Tak mi powiedział. – Rozalia zapatrzyła się aż za horyzont, gdzie bezkresne równiny spotykały się z błękitem nieba. – W jednej kobiecie z Ostrówek, nie chciał mi podać jej imienia, i we mnie. Poznał tamtą, jak już był mężem Jaryny, i pokochał całym sercem… No powiedz sama, czy możemy potępić miłość tylko dlatego, że się wydarzyła? Ustym nie miał wtedy odwagi i w końcu tamta powiedziała, że nie chce go znać, bo przez cały czas ją zwodzi, ale teraz nie zamierzał znowu popełnić tego błędu.
– Dlaczego więc cię porzucił? Przecież przez niego płakałaś. – Marcjanna była podejrzliwa.
– Jaryna wszystkiego się domyśliła. Pewnego dnia poprosiła sąsiadkę, żeby przypilnowała młodszych dzieci. Starsze radzą sobie same… No, nieważne. Zostawiła dzieciaki z sąsiadką i poszła za Ustymem. Przyłapała nas na pocałunkach. To było straszne, bo rzuciła się na mnie z widłami! Naprawdę myślałam, że zrobi mi krzywdę i do dziś jestem przekonana, że byłaby do tego zdolna… Ale Ustym załagodził całą sytuację – powiedziała Rozalia. – Potem zachorowała ich najmłodsza córka, było naprawdę kiepsko, jeździli z nią po różnych znachorach i felczerach, ale wszyscy rozkładali ręce. Jaryna kazała mu przysiąc na życie dziecka, że już nigdy ze mną nie… – Po jej policzku potoczyła się łza. – Wzbudziła w nim poczucie winy. Mała wyzdrowiała, ale Ustym powiedział mi, że nie możemy się dłużej spotykać. Pękło mi wtedy serce! Byłam na niego wściekła! Oddałam mu wszystko co miałam: kochające serce, cnotę, całą moją niewinność, a on to wszystko podeptał… Wtedy nie wiedziałam, dlaczego to zrobił.
– Wrócił do ciebie, prawda? – domyśliła się Marcjanna.
– Tak. Przyszedł i powiedział, że nie potrafi beze mnie żyć. Wyznał miłość, przekonywał, że muszę jeszcze trochę poczekać, ale że niedługo uciekniemy razem gdzieś daleko, gdzie nie będzie jego żony, dzieci i ludzi, którzy patrzą na nas nieprzychylnym wzrokiem.
Nad ich głowami przeleciał ogromny ptak. Dziewczęta odruchowo spojrzały w górę.
– Uwierzyłaś?
– A dlaczego miałabym nie uwierzyć? – żachnęła się Rozalia. – Ustym wbrew temu, co sobie myślisz, jest uczciwym człowiekiem. To prosty mężczyzna, nie kłamie, nie udaje. U niego co w sercu, to na języku. Gdybyś go poznała, od razu byś zrozumiała, za co go pokochałam.
– Ja nic nie mówię, tylko…
– Tylko próbujesz go ocenić. – Rozalia uśmiechnęła się smutno. – Ja wiem, jak to wygląda… Dużo starszy mężczyzna postanowił uwieść młodą niedoświadczoną dziewczynę, ale, Marcysiu, ja nie jestem głupia. Potrafię o siebie zadbać!
„Jak widać, nie do końca, skoro teraz siedzisz i wypłakujesz sobie oczy”, pomyślała Marcjanna, po czym zapytała:
– Więc co się stało? Dlaczego Jaryna przyszła do ciebie do domu? Tylko mi nie mów, że nie wiesz, bo przecież już wcześniej nie chciałaś wyjść z sypialni, a kiedy się pojawiłaś przy stole, byłaś cała zapłakana.
– Znowu go zaszantażowała – oznajmiła Rozalia. – Skoro nie udało jej się z chorym dzieckiem, postanowiła, że uderzy w inną czułą stronę Ustyma, czyli we mnie…
– Zrobiła ci krzywdę? – zaniepokoiła się Marcjanna.
– Nie, ale zagroziła Ustymowi, że jeśli to się nie skończy, pójdzie do moich rodziców i o wszystkim im opowie, a potem cała wieś się dowie, że młoda Kowtoniuczka uwodzi żonatych. Ustym nie chciał, żeby ludzie myśleli, że jestem puszczalska… Chociaż ja nie wierzę, żeby Hirska rozpowiedziała w wiosce o moim romansie z jej mężem. Nie jest głupia, wie, że i ona by się wstydu najadła… – Rozalia pociągnęła nosem. – Ustym przyszedł do mnie kilka dni przed tym, jak pojawiła się u nas Jaryna, i powiedział, że mnie nie kocha i nigdy nie kochał. Że mnie wykorzystał, że miał ochotę na młodą dziewczynę, a ja wydałam mu się głupia, naiwna, łatwo dostępna…
Marcjanna zakryła usta dłonią.
– Jak on mógł! Co za drań!
– Zrobił to, bo wiedział, że tylko tak pogodzę się z naszym rozstaniem. Że jeśli powie mi prawdę, nie odpuszczę, nie zrezygnuję z niego tak łatwo. Ale nie przewidział, że nie uwierzę w ani jedno jego słowo! Ustym nie jest człowiekiem, który mógłby kogokolwiek skrzywdzić – oświadczyła Rozalia z pełnym przekonaniem, a widząc minę siostry ciotecznej, szybko dodała: – Ja wiem, wiem, co teraz sobie myślisz… Przecież zdradził żonę, złamał przysięgę małżeńską… Ale on jej nie kochał. Nigdy! To co innego. Wiem, że nie zraniłby nikogo świadomie. Ustym, jakiego znałam, nigdy nie wygadywał takich rzeczy. Nie uwierzyłam w to, co mówi… Tak długo prosiłam go, żeby powiedział prawdę, aż się ugiął i w końcu wyznał mi, że żona go do tego zmusiła.
– Dlaczego więc Jaryna przyszła do was do domu? Przecież Ustym zrobił, co chciała! – Marcjanna nie rozumiała, ale kiedy Rozalia spuściła ze wstydem wzrok, od razu ją przejrzała.
– Nie oceniaj mnie… – bąknęła Rozalia.
– Byłaś z nim wczoraj, tak? On przyszedł ci powiedzieć, że to koniec, a potem ty i on…
– Tak, kochaliśmy się. – Rozalia spojrzała jej w oczy. – To chciałaś powiedzieć, prawda?
– Rozalio, to nierozsądne. On ma żonę i dzieci, ty jesteś młoda, możesz zniszczyć sobie życie! Jaki mężczyzna cię zechce, jeśli wieść o romansie się rozniesie albo, co gorsza, zajdziesz w ciążę? – Marcjanna próbowała podejść do sprawy racjonalnie.
– Ja nie chcę nikogo, tylko Ustyma! To jemu oddałam serce i już nigdy nie pokocham innego. Nigdy, słyszysz?!
„Jeśli miłość robi z ludzi głupców, nigdy nie chcę się zakochać”, pomyślała Marcjanna. Rozalia powinna jak najszybciej zakończyć romans z Hirskim, a tymczasem lgnęła do niego jak ćma do światła. Nie słuchała logicznych argumentów, uważała, że cały świat sprzysiągł się przeciwko niej. A przecież kiedyś była mądrą, rozsądną dziewczyną!
– Co planujesz? Teraz, kiedy twoi rodzice już o wszystkim wiedzą…
– Nie mam pojęcia, co robić. – Rozalia podciągnęła kolana pod brodę i przeczesała palcami włosy. – Ojciec zabronił mi się z nim spotykać, a matka pilnuje, żebym do niego nie pobiegła. Dzisiaj odprowadziła mnie prawie do samego gospodarstwa dziadków, żeby mieć pewność, że idę się spotkać z tobą, a nie z Ustymem. Nie wiem, co się z nim dzieje! Jaryna jest furiatką, martwię się o to, co jeszcze może zrobić, ale… – jęknęła. – Marcysiu, ja nie chcę z niego rezygnować, rozumiesz?
Nie, Marcjanna nie rozumiała i słuchając kuzynki, coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że chyba jednak nie chce zrozumieć.