- W empik go
Saga o Oderyku - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
21 stycznia 2020
Ebook
36,00 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Saga o Oderyku - ebook
Jedynym ratunkiem może być ryzykowny plan nadcenturiona Oderyka, zakładający całkowite rozbicie koczowników, nim uda się im zbliżyć do bram miasta. Merburgia zostaje uratowana, ale dla Oderyka rozpoczyna się czas, w którym będzie zmuszony dokonać najtrudniejszych wyborów w swoim życiu. Okazuje się bowiem, że wszystkie jego dotychczasowe sukcesy są wynikiem wyrachowanej manipulacji, a on sam jest jedynie pionkiem w rozgrywkach ludzi walczących o władzę w Imperium... Kto stoi za Oderykiem, komu zależy na jego awansie, a kto mu zagraża? Ile walk będzie musiał stoczyć, by zyskać prawdziwą wolność?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-709-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OD AUTORA
Skoro już trzymasz w rękach tę opowieść, to musisz o czymś wiedzieć… Świat przedstawiony w utworze funkcjonuje tak jakby na przełomie znanej nam starożytności i znanego nam średniowiecza, lecz nie jest to dokładna kalka. W utworze nauka w wielu miejscach pozostała w starożytności, by w innych sięgnąć renesansu czy nawet baroku. Pamiętaj o tym, gdy uznasz: „Ale oni są głupi!” albo spytasz zaskoczony: „Ciekawe, skąd oni to wiedzą”.
Kolejna kwestia: historia. Spostrzegawcze osoby zauważą naprawdę wiele nawiązań do niej. Wiele imion i nazw zostało nadanych nieprzypadkowo, wiele legend, wydarzeń i mitów zostało przeze mnie wykorzystanych i dostosowanych do prowadzonej narracji.
Mówi się, że Cesarstwo Rzymskie upadało przez kilka pokoleń; zawsze byłem ciekaw, jak wyglądałaby jego agonia, gdyby upadło w zaledwie kilka lat. Albo jak by to było, gdyby ktoś tę agonię w porę zatrzymał.
Na koniec zostawiłem sobie kilka smaczków. Dla prawdziwych koneserów i miłośników zagadek. Jest tego naprawdę wiele, jeżeli je dostrzeżesz (lub rozwiążesz), to gratuluję i gwarantuję, że będziesz wiedział i zrozumiesz. Mała podpowiedź – najłatwiej zacząć od rzek, a skończyć… Wszystko zaczęło się od słowa, chaos narodził się dopiero później. Powodzenia!
R. Pydyś
1.
Jesień, 303 w.p.t.
Merburgia
Najdalej wysunięte na wschód miasto Imperium
– No żeż kurwa! Ja pierdolę! – Oderyk zaklął ze złością. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! – dodał, jednocześnie opluwając sobie przy tym ciemny, krótki zarost. Był wściekły. Uderzył pięścią w stół, przy którym zebrali się zgromadzeni, lecz nikt nie śmiał wytykać mu braku manier. Nerwowość towarzyszyła wszystkim niczym smród z latryn w upalny dzień.
Pociągła twarz Oderyka pasowała do jego szczupłej sylwetki i muskularnej figury. Krótkie, ciemne włosy i charakterystyczny błysk w oku były jego cechami rozpoznawczymi. Miał niecałe trzydzieści wiosen i wyglądał groźnie. Potrafił samym spojrzeniem wywołać strach zarówno u podwładnych, jak i u przełożonych. Często rodziło to nieporozumienia, lecz to już inna kwestia.
– Może nie będzie tak źle? Cesarz nie pozwoli sobie na utratę Merburgii. Jesteśmy zbyt ważni. Tylko my stoimy między Imperium a Eretirami – odparł niski, ale barczysty wojownik stojący w rogu, rozglądając się po sali. Rudy zarost dodawał mu kilka wiosen, ale i tak nie mógł być starszy niż Oderyk. Miał na imię Peokles i jego ubiór wskazywał na to, że dosłużył się rangi centuriona.
Po niewielkiej, zaciemnionej sali przetoczył się nieśmiały pomruk aprobaty.
Była pora obiadu. Mała sala w koszarach XIX legionu świeciła pustkami, toteż kilkunastu wojaków mogło rozmawiać w spokoju. Większość zgromadzonych nosiła ubiory centurionów, choć kilku miało na sobie ciemne cywilne tuniki. Każdy z obecnych trzymał przy pasie charakterystyczny legionowy miecz, a na szyi nosił wisior ukazujący pysk dzika.
– Co ty tam, kurwa, wiesz! Już widzę, jak cesarz przywleka tu swoje dupsko, aby cię uratować! – odpowiedział prześmiewczym tonem Oderyk. – Większość murów Merburgii jest w takim, kurwa, stanie, że nie zatrzymałaby bandy chłopów, a co dopiero Koczowników!
Peokles tylko pokręcił głową i odparł niepewnie:
– Cesarz na pewno ma plan…
Oderyk spojrzał na Peoklesa tak jak niewiasta patrzy na swoje nierozgarnięte dziecię.
Nic nie rozumiesz.
– Ile wałów naprawiono przez ostatnie dwie wiosny?! Połowę? I to w najlepszym wypadku. Jest nas za mało, mury przypominają kurewsko wielkie kamienne sito, a załatanie ich deskami niewiele da! – Oderyk opadł na krzesło i zmienił ton. Teraz mówił spokojnie, choć wyraźnie trochę zrezygnowany. – Ile wytrzymamy? Tydzień? Dwa? Miasto padnie i, kurwa, śmiem wątpić, czy chociaż trzecia część z nas przeżyje na tyle długo, aby zobaczyć to na własne oczy.
– Spokojnie. Damy radę. Musimy tylko wytrzymać do nadejścia posiłków… – Peokles bronił swojego stanowiska z uporem.
– Jakich, kurwa, posiłków? – z grymasem niezadowolenia odparł najwyższy rangą.
– No…
– Południe płonie, tam jest teraz prawdziwa wojna i uwaga cesarza. Tam! Tam, nie tu! – Oderyk uderzył pięścią w stół. – Eretirzy tylko wykorzystali sytuację. Doskonale wiedzą, że cesarz nie zrobi nic. Przygalopują tu na swoich koniach, splądrują prowincję i się wycofają, zanim ktokolwiek dotrze tu z odsieczą. – Mężczyzna mimowolnie podrapał długą bliznę znajdującą się pod prawym uchem. Rana zagoiła się już wiele wiosen temu, lecz przypominała o sobie za każdym razem, gdy działał w ogromnym stresie.
– Ale cesarz…
– Cesarz ma nas w sraczu.
Peokles dał za wygraną, a niezważający na to Oderyk kontynuował swoją tyradę.
– Cesarz i ta jego Rada doskonale wiedzą, że Merburgii nie da się utrzymać. Myślicie, dlaczego pozwolili zaniedbać odbudowę miasta? Specjalnie! Imperium ma ważniejsze wydatki.
– Ale… – do rozmowy bezskutecznie starał się dołączyć kolejny mężczyzna.
– Jestem tu rok i ilu rekrutów przysłali nam w tym czasie?
Zgromadzeni spojrzeli po sobie z konsternacją. Nawet najwięksi miłośnicy imperialnego bata zrozumieli, co się szykuje.
– No właśnie – skwitował Oderyk i spojrzał w oczy każdemu ze zgromadzonych. – Miasto padnie, bo jest nie do utrzymania. I cesarz, i Eretirzy to wiedzą. Żadne z nich nie będzie starało się go usilnie bronić. Koczownicy przyjdą, splądrują i wrócą na swoje stepy. Potem, za kilka tygodni wkroczy na te tereny jakiś pojedynczy cesarski legion i będzie się szczycił „odbiciem prowincji”. Wtedy nasze kości będą już zalegać na okolicznych polach, więc zamiast wypatrywać pomocy, zastanówmy się, jak przeżyć.
Oderyk wstał od stołu i odwrócił się plecami do reszty. Staną przy kominku i wpatrywał się w przygasający ogień.
– To co mamy zrobić? Porzucić miasto? – zapytał wprost Peokles.
– O! I wreszcie zaczynasz sensownie mówić. Tylko gdyby pytał cię o tę sytuację jakiś cesarski pretor, to użyj słów: „Wycofać się w celu przegrupowania”.
– Łatwo powiedzieć.
– Albo coś wymyślimy, albo musimy stąd jak najszybciej spierdalać i to tak, aby nie wzięli nas za dezerterów.
Do sali z hukiem wszedł młody chłopak o zakopconej twarzy. Nie mógł mieć więcej niż kilkanaście lat. Omiótł pospiesznie wszystkich obecnych i odnalazł wzrokiem Oderyka.
– Wszyscy nadcenturioni mają natychmiast udać się do sali obrad. Legaci, namiestnik i mer już czekają. Zostaliśmy zaatakowani, nadciągają…
– Eretirzy. Wiemy – powiedział Oderyk i niedbale machnął ręką.
Niezbyt inteligentna twarz chłopaka przyozdobiła się grymasem wyrażającym zdziwienie. Informacja była przecież tajna, toteż nadcenturion z wrodzonej przezorności zareagował.
– Jesteśmy na wschodnim pograniczu. Graniczymy tylko z koczownikami, więc kto inny miałby nas, kurwa, zaatakować? Trole? A może leśne licha?
Wszyscy ryknęli śmiechem. Lico posłańca zalało się szkarłatną plamą. Wyraźnie speszony młodzian nic nie odpowiedział, choć usiłował.
– Wiemy, że koczownicy zaatakowali, bo zwiadowcy obserwują ich od kilku dni – skłamał Oderyk i opadł na krzesło z malującą się na twarzy niemal namacalną pogardą dla świata. Nie miał zamiaru tłumaczyć się przed zwykłym posłańcem, ale jednocześnie nie chciał dawać powodów do podejrzeń.
Tak naprawdę zwiadowcy o niczym nie donosili. Atak koczowników był dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, co już samo w sobie było niepojęte, bo jak można przeoczyć kilkadziesiąt tysięcy wrogów?! Oderyk dowiedział się o wszystkim dosłownie kilka minut wcześniej, bo po prostu przekupił stajennych i strażników na bramach, którzy mieli donosić mu niezwłocznie o każdej, nawet błahej sytuacji, będącej odstępstwem od normy. Płacił dobrze, więc mógł być niemal pewien, że o ataku dowiedział się znacznie wcześniej niż mer Merburgii, namiestnik Wschodniej Prowincji Przygranicznej, a nawet szybciej niż sam legat XIX, pod którym służył. Jeżeli wojna czegoś go nauczyła, to tylko tego, że przeżyją nie najsilniejsi czy najmądrzejsi, ale ci, którzy posiadają wiedzę i pełny ogląd sytuacji. Oderyk zwykł nawet mówić, że jeden cios mieczem może zabić tylko jedną osobę, natomiast jedna informacja może zabić dziesiątki tysięcy.
Goniec spojrzał na Oderyka pytająco. Nadcenturion sięgnął do sakiewki i rzucił chłopakowi dwie monety. Młodzik erudytą nie był, lecz za to ręce miał diabelnie sprawne i jednym ruchem zagarnął obie monety pomimo tego, że nie leciały zbyt blisko siebie.
– Dziękuję, panie – rzekł, chowając łup.
– Powiedz innym, że już idę, a wychodząc, zamknij za sobą drzwi.
Małoletni posłaniec karykaturalnie zasalutował i ruszył w stronę wyjścia.
– Panie, co zrobimy? – zapytał jeden z centurionów zaraz po tym, gdy goniec opuścił pomieszczenie i był zbyt daleko, żeby mógł cokolwiek podsłuchać.
– Przeanalizujmy wszystko na spokojnie. Rozwiązanie istnieje. Musimy tylko ruszyć głowami – odezwał się dowódca, tym razem całkowicie opanowanym głosem.
– Nie ma czasu.
– Poczekają.
– Wezwano cię. Legat i wszyscy inni już pewnie czekają.
– Jeżeli tam pójdę bez pomysłu, to z całą pewnością reszta skaże nas na oblężenie, a wtedy będziemy mieli wystarczająco dużo czasu na narady i zaplanowanie własnej śmierci. Nie potrzebują mojej obecności, lecz pomysłu, jak wyjść z tej nieciekawej sytuacji z głową na karku i bez zastruganego eretirskiego pala w dupie. Myślcie. Czuję, że czegoś nie dostrzegamy…
Oderyk w myślach rozważał całą sytuację.
Posłaniec przyniósł wiadomość zaledwie przed kilkoma chwilami. Za godzinę każdy żołnierz w mieście będzie wiedział o nadciągającym ze wschodu zagrożeniu. Za dwie godziny dowiedzą się też cywile. Za trzy godziny rozpęta się chaos. Okoliczni chłopi będą chcieli przedostać się za linię murów miejskich w nadziei na ocalenie. Natomiast spora część mieszczan, niektórzy rzemieślnicy i ludzie, którzy wiedzą, jak naprawdę wygląda wojna, będą chcieli jak najszybciej znaleźć się daleko od miasta, licząc na to, że uczynią to, zanim zagony Eretirów pojawią się w okolicy. Bramy miasta się zakorkują, zniecierpliwieni ludzie staną się zdesperowani, a od tego był tylko krok do zamieszek. Imperialne oddziały czekało nie lada wyzwanie. Jakby stado krwiożerczych koczowników stanowiło zbyt mały problem.
• • •
Oderyk nie miał nawet trzydziestu wiosen, a już wpakował się w trzecie oblężenie. TRZECIE! Trzecie, w którym to on będzie wewnątrz obleganego miasta. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Mężczyzna wiedział, jak naprawdę przebiegają oblężenia, i to go przerażało.
To nigdy nie wyglądało tak, jak w pieśniach bardów i minstreli. Oblężenia, gdy już do nich dochodziło, to najpierw ciągnąca się w nieskończoność nuda, a później tylko gówno, krew i jeszcze więcej gówna. Opowieści traktują o waleczności, honorze, sile, a co głupsze nawet o sprawiedliwości. Żadna z tych rzeczy nie znajdowała odzwierciedlenia w faktach. No ale czego wymagać od bardów.
Pierwsze oblężenie przydarzyło się Oderykowi, gdy miał piętnaście wiosen. Działo się to w 290 w.p.t., tuż po tym, gdy siłą wciągnięto go do Imperialnego Korpusu. Jego szkolenie trwało jeden cykl księżyca i w tym krótkim czasie nauczył się jedynie, jak maszerować i którą stronę miecza skierować na wroga. Nic więcej. Trwało wówczas któreś z kolei Północne Powstanie. Jakimś cudem udało mu się je przeżyć, lecz niewielu z jego oddziału mogłoby powiedzieć to samo. Rzeź, jaką wtedy widział, często nawiedzała go w snach, a blizny na szyi i plecach nie pozwalały mu o niej zapomnieć.
Drugie oblężenie zastało go w Akamanie, w 297 w.p.t. Bunt Wedan – tak zapamiętali to kronikarze. Bunt ludu zamieszkującego południowe rubieże Cesarstwa, żyjącego na pograniczu wielkich, gęstych lasów, w których codziennie padał deszcz, i równin znajdujących się w centrum kontynentu. Miasto nazywało się Akaman, co w języku tubylców znaczyło „diament”.
Bunt wybuchł niespodziewanie.
Z dnia na dzień Wedanie z uśmiechniętych, miłych ludzi stali się bezlitosnymi mordercami. Żadne kroniki nie mówiły o tym, aby w ciągu setek lat historii Cesarstwa zbuntowali się kiedykolwiek wcześniej. Po prostu pewnego dnia z nieznanych powodów postanowili chwycić za broń. Ich atak był zaskoczeniem, dlatego okazał się tak skuteczny.
To była przeszłość.
Oto miało rozpocząć się trzecie oblężenie w życiu Oderyka…
Nadchodzące wydarzenia zapowiadały się znacznie gorzej niż poprzednie. Nadciągały dziesiątki tysięcy Eretirów, koczowników zamieszkujących odległe, wschodnie stepy. Okazywanie litości pokonanym nie było ich mocną cechą. Wkraczając na terytoria, łupili wszystko, co byli w stanie oderwać od ziemi, a pozostałe rzeczy beznamiętnie niszczyli. Byli okrutnikami i chlubili się w wymyślaniu coraz to nowych form tortur.
Zaraza przychodzi od wschodu prowadzona krwistymi sztandarami.
Skórowanie, wbijanie na pal, rozrywanie końmi – były to u nich dość popularne formy rozrywki, zarówno dla prostych wojowników, jak i przywódców. Nie bez powodu ich sztandary tworzono, nadając im krwistoczerwone barwy z wymalowanymi czarnymi głowami zwierząt. Każdy oddział Eretirów wybierał na patrona swoje własne zwierzę, ale istniały dwa warunki. Pierwszy: zwierzę nie mogło być wilkiem. Czarny wilk na czerwonym tle był symbolem tylko i wyłącznie chana, czyli ich króla, choć to duże uproszczenie. Drugi warunek dotyczył rodzaju patrona – musiał to być drapieżnik.
Wojska Eretirów składały się niemal wyłącznie z lekkiej jazdy, lecz gdy było to konieczne, potrafili oni oblegać miasta i budować machiny oblężnicze. Cechowały ich spryt i jednoczesna prostota myślenia. Mężczyźni większość życia spędzali na wojnach, walcząc w lokalnych konfliktach, albo w podjazdach łupiących ziemie Imperium – złośliwi twierdzili, iż działo się tak dlatego, że w ich kulturze wielożeństwo było na porządku dziennym. A mając w domu kilka ich kobiet, też byś wolał przez większość czasu przebywać poza domem – powiedzieć bowiem o Eretirkach, że są temperamentne, a czasami agresywne, to tak jakby nie powiedzieć nic.
To tyle z historii. Pora wrócić do Merburgii.
2.
Na wchodzącego do sali Oderyka spojrzało kilkanaście par oczu. Przybył ostatni, a wszyscy, których wezwano, już od dawna siedzieli przy wielkim, jadalnianym stole, na pospiesznie dostawionych drewnianych krzesłach. Pomimo tego, że jesień dopiero się zaczynała i było jeszcze dość ciepło, w kominku płonęły drwa, sycząc cicho w takt sobie tylko znanej melodii. Ciemne, zimne kamienne ściany i kilka wiszących między wąskimi oknami pstrokatych arrasów kontrastowało ze sobą w niezwykły sposób.
Oderyk skinął głową w stronę zgromadzonych oraz przywitał się z merem, namiestnikiem i legatami, używając oficjalnych formułek. Wszyscy spoglądali na niego z pogardą. Nie spodziewali się po najmłodszym nadcenturionie w historii zbyt wiele, a na pewno nie tego, że ma pomysł na rozwiązanie aktualnego kryzysu. Jego niskie pochodzenie nie dodawało mu popularności. W opinii innych nadcenturionów niewiele znaczył. Zarzucali mu, że w nic się nie angażuje, pozostaje jakby z boku, pomimo pełnionej przez siebie funkcji. Uważano, że co prawda polecenia przełożonych wykonywał skrupulatnie, ale robił niewiele ponad to, co mu zlecano, a najczęściej po prostu przekazywał swoje zadanie komuś innemu, stojącemu niżej w łańcuchu dowodzenia. Do XIX legionu przyszedł jako bohater, ale było to tak dawno, że niewielu równych mu rangą o tym pamiętało.
Bardziej doświadczeni wojskowi nie powierzali Oderykowi odpowiedzialnych zadań (za co był im po cichu wdzięczny), gdyż uważali go za gorszego od siebie, wśród legionistów niższego szczebla cieszył się on jednak szczerą sympatią. Zwykli żołnierze uważali, że bardziej doświadczeni dowódcy z zawiści nie pozwalają mu się wykazać. Prości legioniści mieli go za młodego, ambitnego i inteligentnego dowódcę. Jego legenda w kręgach podwładnych nadal żyła i pomimo upływu tylu lat o dziwo nie słabła, a wręcz przeciwnie. Od czasu do czasu pojawiały się plotki o bohaterskim Oderyku i dotyczyły już nie tylko oblężenia Akamanu, ale także wydarzeń o wiele bardziej współczesnych. Oczywiście nie były prawdą, ale ludzie już dawno przestali prawdy słuchać.
Oderyk zajął miejsce pod ścianą, na uboczu.
– Jak widać punktualność też należy skreślić z i tak niezbyt długiej listy twoich cnót. – Legat XXI legionu Marek Lipidus nie omieszkał skomentować spóźnienia Oderyka.
Nadcenturion szczerze go nienawidził i dziękował Bogu Trzech, że nie musiał pod nim służyć.
– O ile mi wiadomo, to nie punktualnością wygrywa się wojny, a umysłem i orężem – zripostował, patrząc mu prosto w oczy.
– Może i tak, ale punktualność na pewno nie przeszkodziłaby w ich wygraniu.
– DOŚĆ TEGO! – krzyknął Edogan, mer Merburgii. – Mamy miasto do uratowania. Zapomnijcie na chwilę o wzajemnych animozjach i opracujmy plan działania.
Mer wskazał dłonią w wymownym geście w stronę spóźnionego.
– Przepraszam za mój wybuch. Pomimo tak długiego czasu, jaki spędziłem wśród was, nadal nie przywykłem do obrażania mojej skromnej osoby. Przepraszam – niemal wyrecytował z udawanym żalem Oderyk.
Był lubiany i w Stolicy, i przez szeregowych żołnierzy, toteż pozwalał sobie na ciut więcej, niż wypadało przy jego pozycji.
Oderyk nie byłby aż tak głupi, aby publicznie podważać autorytet któregokolwiek z dowódców umieszczonych wyżej w hierarchii niż on sam, ale tutaj, w sali narad, lub w prywatnych rozmowach pozwalał sobie na dużo. Zresztą tak jak i inni. Po to organizuje się takie spotkania, aby doprowadzić do konfrontacji odmiennych strategii i sposobów myślenia. Żadna z wypowiedzianych tu obelg nie przedostanie się poza grono osób zgromadzonych w tej sali.
O najeździe koczowników wiedziano w Merburgii dopiero od kilku minut, więc Imperialna Rada odległa o wieleset mil jeszcze długo nie będzie tego świadoma, a co za tym idzie, nieprędko wyznaczy nowego konsula, który przejmie dowództwo nad legionami we wschodniej części Cesarstwa. Co z kolei oznaczało, że głos każdego legata był tak samo ważny i nieprędko się to zmieni.
W regionie stacjonowały trzy legiony, czyli do porozumienia będzie musiało dojść trzech legatów. A to oznacza kłótnie. Właśnie dlatego na takie spotkania oprócz legatów zaprasza się też nadcenturionów i przedstawicieli lokalnej administracji. Nadcenturion podczas takich konfrontacji może powiedzieć coś, co chciałby powiedzieć jego legat, ale mu nie wypada, a merowie i namiestnicy mają za zadanie studzić emocje i być głosem rozsądku.
Zakulisowa polityka.
Głos znów zabrał legat XXI legionu. Marek Lipidus wstał z krzesła i rozejrzał się po sali.
– Powtórzmy to, co ustaliliśmy, aby ci z nas – wymowna pauza i spojrzenie na Oderyka – którzy przybyli nieco później, rozeznali się w sytuacji.
– Dobrze – zgodził się mer. – Oktawianie, wprowadź raz jeszcze wszystkich.
Edogan ze znudzonym wyrazem twarzy pogładził się pełną pierścieni dłonią po siwawej brodzie. Udawał, że wpatruje się w leżące na stole mapy, lecz myślami był gdzie indziej.
Lipidus usiadł, a Oktawian Warus Lucjusz, legat XX legionu, nakreślał sytuację.
– Zwiadowcy donoszą, że koczownicy w liczbie około pięćdziesięciu tysięcy jadą w naszą stronę. Znajdują się w tej chwili trzy dni drogi od Merburgii. Zmierzają prosto na nas. Wydaliśmy przed chwilą polecenie, aby żołnierze natychmiast zabrali się za budowę umocnień. Będziemy się tu bronić tak długo, aż pojawią się posiłki. Podwoiliśmy straże, załogi bram zostały zwiększone trzykrotnie, a po ulicach chodzą dodatkowe patrole. Zwozimy do miasta pożywienie z okolicy i magazynujemy wodę. Jutro w południe zamkniemy bramy i będziemy kontrolować przepływ cywilów. Wieczorem spalimy okoliczne farmy, tak żeby oblegający Eretirzy nie mieli łatwo ze schronieniem i z prowiantem. Wszyscy się chyba zgodzą, że to dobre rozwiązanie? Nikt chyba tego nie zakwestionuje? – podsumował Oktawian i nie spodziewał się sprzeciwu.
– Ja pozwolę się nie zgodzić – odważnie odezwał się Oderyk, a po sali przetoczył się pomruk zadziwienia.
Nawet legat jego własnego legionu, Krassus Jeremus, wydał się zaskoczony. Oderyk nie czekał na dodatkową zachętę i po krótkiej chwili kontynuował.
– Uważam, że ten plan jest świetny, wprost doskonały, o ile naszym celem jest szybkie pożegnanie się z życiem. No, może nie wliczając kwestii zbierania żywności. Tego nigdy za wiele. – Oderyk podszedł do stołu.
– Jak to? – Oktawian nie ukrywał zdziwienia.
– Zmierza tu ponad pięćdziesiąt tysięcy wrogów, a my mamy jakieś piętnaście tysięcy legionistów i kilka tysięcy mieszczan jako tako zdolnych do walki. Jeżeli oddamy wrogowi inicjatywę i pozwolimy się otoczyć, to zginiemy. A jeżeli jakimś cudem nie damy koczownikom zdobyć miasta, to i tak cała prowincja będzie tak złupiona, że nawet sprowadzenie nowych osadników niewiele pomoże. Na odbudowę będzie potrzeba pokolenia lub dwóch. Zamknięcie bram tylko spotęguje wrażenie bezradności, a ludzie i tak będą usiłowali się wydostać. Wybuchną zamieszki i w praktyce będziemy mieli wrogów i w mieście, i poza nim.
– Chyba trochę przesadzasz… – odezwał się jakiś trybun, wchodząc mówcy w słowo.
Oderyk rzucił trybunowi spojrzenie pełne pogardy i zrewanżował się, przerywając mu.
– Kolejna sprawa: żołnierze. Żołnierze w dwa dni nie nadrobią wielu lat zaniedbań, a jak będą próbowali, to tylko niepotrzebnie zmęczymy ich przed walką i zmarnujemy ich potencjał.
Zrobiło się małe zamieszanie.
– Co więc według ciebie mamy zrobić? – zapytał zaskoczony Edogan, ledwo przekrzykując głosy spierających się dowódców.
Mer miasta wreszcie zaciekawił się sytuacją. Uniósł oczy znad map i gestem ręki uciszył zgromadzenie. Tak jak inni, patrzył pytająco na Oderyka.
– Jak to co? – Oderyk wskazał dłonią na wiszący u pasa miecz. – Zrobimy to, do czego zostaliśmy wyznaczeni. Mamy walczyć za Imperium i zwyciężyć!
– To szaleństwo. To się nie uda. Mają prawie trzykrotną przewagę – zauważył Marek Lipidus.
– I dlatego zmierzymy się z nimi na naszych warunkach. To my zaatakujemy ich, a nie oni nas.
– Oszalałeś? – Oktawian spytał całkiem poważnie.
Mężczyźni siedzący przy stole zachowali powagę, lecz zamęt, jaki powstał wśród stojących pod ścianami nadcenturionów, był ogromny.
– Cisza! – krzyknął mer i uderzył metalowym kielichem o stół. Kilka kropel ulanego wina zabryzgało mapy, zdobiąc południowe rubieże Imperium krwistoczerwonymi, winnymi plamami.
Zapanowała cisza.
– Co masz na myśli, mówiąc, że to my ich zaatakujemy? – zapytał Lipidus. Legat XXI legionu, w przeciwieństwie do Oktawiana, nie przekreślił planu Oderyka.
– Zaatakujemy ich, bo tego się nie spodziewają, a jeżeli uda nam się ich zaskoczyć, to spanikują i przegrają.
– Ryzykowne.
– Wydamy im bitwę dzień drogi stąd, przy brodzie na rzece Weran. O, tutaj. – Nadcenturion wskazał odpowiednie miejsce na mapie. Dał słuchaczom chwilę i kontynuował. – Zatrzymają się tam na noc. To jedyne miejsce, w którym jest dość trawy i wody dla tylu jeźdźców. Nie spodziewają się ataku i nie będą na niego gotowi. Zaatakujemy i zwyciężymy.
– Wszystko pięknie, tylko skąd masz pewność, że rozbiją obóz dokładnie tam, gdzie ty sobie to upatrzyłeś? – powiedział Oktawian. – Jeżeli wyprowadzimy legiony z miasta i przez przypadek spotkamy się z nimi w innym miejscu, to już po nas. Jeżeli wyprowadzimy legiony, a oni nas obejdą bez walki, to Merburgia padnie praktycznie z marszu. Oblężenie dałoby nam szansę i na obronę miasta, i na przeżycie.
– Tak. Tyle że pozorną. – Oderyk spojrzał na legatów. – Powinniśmy zaatakować. Mamy trzy legiony. Pójdziemy nad rzekę, tam jeden legion przeprawi się przez nią i zaczai się na tyłach wroga. Dwa pozostałe legiony uderzą nad ranem na bród. Zrobi się zamieszanie i koczownicy zaczną uciekać. Wtedy legion zza rzeki uderzy i domknie okrążenie. Konie dadzą im przewagę jedynie w otwartym polu. My stłoczymy ich w jedno miejsce i będziemy spychać do rzeki. Tam wybijemy ich do nogi.
– A jak chcesz ich zmusić do uciekania w upatrzone przez ciebie miejsce?
– Moi inżynierowie wymyślili coś, co ich zmusi. Nazwałem to kobylicą. To taka specjalna przeszkoda nie do pokonania przez jazdę. Taka bela z nawierconymi otworami, w które wkłada się naostrzone niczym kolce mniejsze drągi. Nie da się jej wywrócić, ale łatwo się ją robi i szybko ustawia. Niewiele koni będzie w stanie je przeskoczyć, a w nocy, po ciemku, koczownicy po prostu powpadają na nie. Spóźniłem się właśnie dlatego, że udzielałem moim inżynierom wskazówek. Powinni już kończyć robotę.
– Ale nadal nie rozumiem, jak chcesz je poustawiać przed bitwą, skoro to my idziemy do nich, a nie oni do nas.
– To proste. Za pierwszą falą legionistów ruszą kolejni, dźwigający kobylice. W kilka minut ustawimy je w taki sposób, aby ograniczyć jeździe pole manewru. Potem wycofamy wszystkich za nie.
– Jakoś nie chce mi się wierzyć, że w pół godziny wymyśliłeś coś, co mogłoby zadziałać – zadrwił Lipidus.
– Myślałem o tym już od dawna, ale wcześniej nie było okazji skorzystać z tego planu.
– I jak to ma zadziałać, bo nadal nie widzę? – zaatakował Oktawian.
– Legionowy piechur bez problemu prześliźnie się między przeszkodami, ale jeździec będzie musiał się wysilić. Gdy my znajdziemy się po jednej stronie, a koczownicy po drugiej, to obsypiemy ich oszczepami.
– Koczownicy mają łuki.
– My mamy tarcze – zripostował wyraźnie poirytowany zachowaniem Oktawiana Oderyk. – Eretirzy spanikują i zaczną uciekać. A my zepchniemy ich w stronę rzeki. Wtedy trzeci legion uderzy z drugiego brzegu. Okrążenie się domknie i będzie po nich. Koniec. – Mężczyzna z delikatnym uśmiechem wrócił pod ścianę.
– Gdy rozprawiałeś o tym, brzmiało to dziecinnie prosto, ale nie wydaje mi się, aby takie było naprawdę. Przecież koczownicy mogą zejść z koni i poprzestawiać przeszkody – do rozmowy włączył się mer.
– Zdyscyplinowana imperialna jazda może i by tak zrobiła, ale nie obdartusy ze wschodu. Brak im nie tylko dyscypliny, ale i opanowania.
– Tylko ta nazwa, „kobylica”? Wydaje się mało groźna.
– Nazwę możemy zmienić, ale najpierw zapraszam na plac, kobylica powinna być już gotowa.
Kilka chwil później dowódcy stali już na placu przed koszarami XIX legionu. Kobylice stały i to aż dwie. Zebrała się przy nich nawet grupka gapiów zaciekawionych niecodziennym widowiskiem. Centurion Peokles nadzorujący prace wyszedł naprzeciw nadchodzącym dowódcom i posłusznie zameldował wykonanie zadania.
W istocie widok kobylic, a właściwie „merburskich kozłów” (bo tak je później nazwano), zrobił wrażenie na dowódcach. Szczególnie pomyślnie wypadła próba, w której jazda miała szarżować na przeszkody. Oderyk zaoferował każdemu, kto konno pokona tę przeszkodę, sto denarów. Stanowiło to równowartość żołdu zwykłego legionisty za ponad trzy księżyce służby, toteż chętnych było wielu. Spróbowało ponad pięćdziesięciu jeźdźców, lecz przeskoczył tylko jeden. Zwycięzca dostał propozycję stu kolejnych denarów, jeżeli mu się znów uda. Tym razem nie podołał.
Chętnych do łatwych pieniędzy było znacznie więcej, ale w wyniku licznych wypadków legaci zakazali prób. Konie bały się kozłów i wyhamowywały same z siebie. Te odważniejsze natomiast łamały nogi lub nadziewały się na kolce. Trzy konie padły, dwóch jeźdźców odniosło lekkie rany, jeden złamał nogę. I to wszystko bez choćby jednego uderzenia miecza. Oderyk wiedział, że kozły zmienią sposób walki piechoty z jazdą, ale zdawał sobie też sprawę, że najskuteczniej zadziałają za pierwszym razem. Kiedy to koczownicy nie będą się ich spodziewali. Eretirzy z czasem wymyślą sposób walki i z tymi przeszkodami, ale póki co było to pieśnią przyszłości.
Po burzliwych negocjacjach uznano strategię Oderyka za najwłaściwszą. Co ciekawe, urządzono głosowanie i opcja ta wygrała jednym głosem. O zwycięstwie przesądził głos… legata Marka Lipidusa, choć ten, delikatnie mówiąc, nie przepadał za Oderykiem. Jak widać imperialna armia potrafiła w trudnych chwilach wznosić się ponad osobiste animozje.
Rozkazano, aby niezwłocznie rozpoczęto produkcję kozłów. Uznano, że lepiej przygotować je w mieście i w częściach przetransportować wraz z armią, niż robić je na miejscu, w okolicach zasadzki. W miejskich składach drewna leżało wiele idealnych pni i drągów. Wystarczyło jedne naostrzyć, a w drugich ponawiercać otwory. Sam montaż zajmował dosłownie kilka chwil. Wojsko poniesie osobno rdzenie i osobno kolce, a gdy przyjdzie odpowiednia pora, to raz-dwa zrobią z nich kozły.
Skoro już trzymasz w rękach tę opowieść, to musisz o czymś wiedzieć… Świat przedstawiony w utworze funkcjonuje tak jakby na przełomie znanej nam starożytności i znanego nam średniowiecza, lecz nie jest to dokładna kalka. W utworze nauka w wielu miejscach pozostała w starożytności, by w innych sięgnąć renesansu czy nawet baroku. Pamiętaj o tym, gdy uznasz: „Ale oni są głupi!” albo spytasz zaskoczony: „Ciekawe, skąd oni to wiedzą”.
Kolejna kwestia: historia. Spostrzegawcze osoby zauważą naprawdę wiele nawiązań do niej. Wiele imion i nazw zostało nadanych nieprzypadkowo, wiele legend, wydarzeń i mitów zostało przeze mnie wykorzystanych i dostosowanych do prowadzonej narracji.
Mówi się, że Cesarstwo Rzymskie upadało przez kilka pokoleń; zawsze byłem ciekaw, jak wyglądałaby jego agonia, gdyby upadło w zaledwie kilka lat. Albo jak by to było, gdyby ktoś tę agonię w porę zatrzymał.
Na koniec zostawiłem sobie kilka smaczków. Dla prawdziwych koneserów i miłośników zagadek. Jest tego naprawdę wiele, jeżeli je dostrzeżesz (lub rozwiążesz), to gratuluję i gwarantuję, że będziesz wiedział i zrozumiesz. Mała podpowiedź – najłatwiej zacząć od rzek, a skończyć… Wszystko zaczęło się od słowa, chaos narodził się dopiero później. Powodzenia!
R. Pydyś
1.
Jesień, 303 w.p.t.
Merburgia
Najdalej wysunięte na wschód miasto Imperium
– No żeż kurwa! Ja pierdolę! – Oderyk zaklął ze złością. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! – dodał, jednocześnie opluwając sobie przy tym ciemny, krótki zarost. Był wściekły. Uderzył pięścią w stół, przy którym zebrali się zgromadzeni, lecz nikt nie śmiał wytykać mu braku manier. Nerwowość towarzyszyła wszystkim niczym smród z latryn w upalny dzień.
Pociągła twarz Oderyka pasowała do jego szczupłej sylwetki i muskularnej figury. Krótkie, ciemne włosy i charakterystyczny błysk w oku były jego cechami rozpoznawczymi. Miał niecałe trzydzieści wiosen i wyglądał groźnie. Potrafił samym spojrzeniem wywołać strach zarówno u podwładnych, jak i u przełożonych. Często rodziło to nieporozumienia, lecz to już inna kwestia.
– Może nie będzie tak źle? Cesarz nie pozwoli sobie na utratę Merburgii. Jesteśmy zbyt ważni. Tylko my stoimy między Imperium a Eretirami – odparł niski, ale barczysty wojownik stojący w rogu, rozglądając się po sali. Rudy zarost dodawał mu kilka wiosen, ale i tak nie mógł być starszy niż Oderyk. Miał na imię Peokles i jego ubiór wskazywał na to, że dosłużył się rangi centuriona.
Po niewielkiej, zaciemnionej sali przetoczył się nieśmiały pomruk aprobaty.
Była pora obiadu. Mała sala w koszarach XIX legionu świeciła pustkami, toteż kilkunastu wojaków mogło rozmawiać w spokoju. Większość zgromadzonych nosiła ubiory centurionów, choć kilku miało na sobie ciemne cywilne tuniki. Każdy z obecnych trzymał przy pasie charakterystyczny legionowy miecz, a na szyi nosił wisior ukazujący pysk dzika.
– Co ty tam, kurwa, wiesz! Już widzę, jak cesarz przywleka tu swoje dupsko, aby cię uratować! – odpowiedział prześmiewczym tonem Oderyk. – Większość murów Merburgii jest w takim, kurwa, stanie, że nie zatrzymałaby bandy chłopów, a co dopiero Koczowników!
Peokles tylko pokręcił głową i odparł niepewnie:
– Cesarz na pewno ma plan…
Oderyk spojrzał na Peoklesa tak jak niewiasta patrzy na swoje nierozgarnięte dziecię.
Nic nie rozumiesz.
– Ile wałów naprawiono przez ostatnie dwie wiosny?! Połowę? I to w najlepszym wypadku. Jest nas za mało, mury przypominają kurewsko wielkie kamienne sito, a załatanie ich deskami niewiele da! – Oderyk opadł na krzesło i zmienił ton. Teraz mówił spokojnie, choć wyraźnie trochę zrezygnowany. – Ile wytrzymamy? Tydzień? Dwa? Miasto padnie i, kurwa, śmiem wątpić, czy chociaż trzecia część z nas przeżyje na tyle długo, aby zobaczyć to na własne oczy.
– Spokojnie. Damy radę. Musimy tylko wytrzymać do nadejścia posiłków… – Peokles bronił swojego stanowiska z uporem.
– Jakich, kurwa, posiłków? – z grymasem niezadowolenia odparł najwyższy rangą.
– No…
– Południe płonie, tam jest teraz prawdziwa wojna i uwaga cesarza. Tam! Tam, nie tu! – Oderyk uderzył pięścią w stół. – Eretirzy tylko wykorzystali sytuację. Doskonale wiedzą, że cesarz nie zrobi nic. Przygalopują tu na swoich koniach, splądrują prowincję i się wycofają, zanim ktokolwiek dotrze tu z odsieczą. – Mężczyzna mimowolnie podrapał długą bliznę znajdującą się pod prawym uchem. Rana zagoiła się już wiele wiosen temu, lecz przypominała o sobie za każdym razem, gdy działał w ogromnym stresie.
– Ale cesarz…
– Cesarz ma nas w sraczu.
Peokles dał za wygraną, a niezważający na to Oderyk kontynuował swoją tyradę.
– Cesarz i ta jego Rada doskonale wiedzą, że Merburgii nie da się utrzymać. Myślicie, dlaczego pozwolili zaniedbać odbudowę miasta? Specjalnie! Imperium ma ważniejsze wydatki.
– Ale… – do rozmowy bezskutecznie starał się dołączyć kolejny mężczyzna.
– Jestem tu rok i ilu rekrutów przysłali nam w tym czasie?
Zgromadzeni spojrzeli po sobie z konsternacją. Nawet najwięksi miłośnicy imperialnego bata zrozumieli, co się szykuje.
– No właśnie – skwitował Oderyk i spojrzał w oczy każdemu ze zgromadzonych. – Miasto padnie, bo jest nie do utrzymania. I cesarz, i Eretirzy to wiedzą. Żadne z nich nie będzie starało się go usilnie bronić. Koczownicy przyjdą, splądrują i wrócą na swoje stepy. Potem, za kilka tygodni wkroczy na te tereny jakiś pojedynczy cesarski legion i będzie się szczycił „odbiciem prowincji”. Wtedy nasze kości będą już zalegać na okolicznych polach, więc zamiast wypatrywać pomocy, zastanówmy się, jak przeżyć.
Oderyk wstał od stołu i odwrócił się plecami do reszty. Staną przy kominku i wpatrywał się w przygasający ogień.
– To co mamy zrobić? Porzucić miasto? – zapytał wprost Peokles.
– O! I wreszcie zaczynasz sensownie mówić. Tylko gdyby pytał cię o tę sytuację jakiś cesarski pretor, to użyj słów: „Wycofać się w celu przegrupowania”.
– Łatwo powiedzieć.
– Albo coś wymyślimy, albo musimy stąd jak najszybciej spierdalać i to tak, aby nie wzięli nas za dezerterów.
Do sali z hukiem wszedł młody chłopak o zakopconej twarzy. Nie mógł mieć więcej niż kilkanaście lat. Omiótł pospiesznie wszystkich obecnych i odnalazł wzrokiem Oderyka.
– Wszyscy nadcenturioni mają natychmiast udać się do sali obrad. Legaci, namiestnik i mer już czekają. Zostaliśmy zaatakowani, nadciągają…
– Eretirzy. Wiemy – powiedział Oderyk i niedbale machnął ręką.
Niezbyt inteligentna twarz chłopaka przyozdobiła się grymasem wyrażającym zdziwienie. Informacja była przecież tajna, toteż nadcenturion z wrodzonej przezorności zareagował.
– Jesteśmy na wschodnim pograniczu. Graniczymy tylko z koczownikami, więc kto inny miałby nas, kurwa, zaatakować? Trole? A może leśne licha?
Wszyscy ryknęli śmiechem. Lico posłańca zalało się szkarłatną plamą. Wyraźnie speszony młodzian nic nie odpowiedział, choć usiłował.
– Wiemy, że koczownicy zaatakowali, bo zwiadowcy obserwują ich od kilku dni – skłamał Oderyk i opadł na krzesło z malującą się na twarzy niemal namacalną pogardą dla świata. Nie miał zamiaru tłumaczyć się przed zwykłym posłańcem, ale jednocześnie nie chciał dawać powodów do podejrzeń.
Tak naprawdę zwiadowcy o niczym nie donosili. Atak koczowników był dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, co już samo w sobie było niepojęte, bo jak można przeoczyć kilkadziesiąt tysięcy wrogów?! Oderyk dowiedział się o wszystkim dosłownie kilka minut wcześniej, bo po prostu przekupił stajennych i strażników na bramach, którzy mieli donosić mu niezwłocznie o każdej, nawet błahej sytuacji, będącej odstępstwem od normy. Płacił dobrze, więc mógł być niemal pewien, że o ataku dowiedział się znacznie wcześniej niż mer Merburgii, namiestnik Wschodniej Prowincji Przygranicznej, a nawet szybciej niż sam legat XIX, pod którym służył. Jeżeli wojna czegoś go nauczyła, to tylko tego, że przeżyją nie najsilniejsi czy najmądrzejsi, ale ci, którzy posiadają wiedzę i pełny ogląd sytuacji. Oderyk zwykł nawet mówić, że jeden cios mieczem może zabić tylko jedną osobę, natomiast jedna informacja może zabić dziesiątki tysięcy.
Goniec spojrzał na Oderyka pytająco. Nadcenturion sięgnął do sakiewki i rzucił chłopakowi dwie monety. Młodzik erudytą nie był, lecz za to ręce miał diabelnie sprawne i jednym ruchem zagarnął obie monety pomimo tego, że nie leciały zbyt blisko siebie.
– Dziękuję, panie – rzekł, chowając łup.
– Powiedz innym, że już idę, a wychodząc, zamknij za sobą drzwi.
Małoletni posłaniec karykaturalnie zasalutował i ruszył w stronę wyjścia.
– Panie, co zrobimy? – zapytał jeden z centurionów zaraz po tym, gdy goniec opuścił pomieszczenie i był zbyt daleko, żeby mógł cokolwiek podsłuchać.
– Przeanalizujmy wszystko na spokojnie. Rozwiązanie istnieje. Musimy tylko ruszyć głowami – odezwał się dowódca, tym razem całkowicie opanowanym głosem.
– Nie ma czasu.
– Poczekają.
– Wezwano cię. Legat i wszyscy inni już pewnie czekają.
– Jeżeli tam pójdę bez pomysłu, to z całą pewnością reszta skaże nas na oblężenie, a wtedy będziemy mieli wystarczająco dużo czasu na narady i zaplanowanie własnej śmierci. Nie potrzebują mojej obecności, lecz pomysłu, jak wyjść z tej nieciekawej sytuacji z głową na karku i bez zastruganego eretirskiego pala w dupie. Myślcie. Czuję, że czegoś nie dostrzegamy…
Oderyk w myślach rozważał całą sytuację.
Posłaniec przyniósł wiadomość zaledwie przed kilkoma chwilami. Za godzinę każdy żołnierz w mieście będzie wiedział o nadciągającym ze wschodu zagrożeniu. Za dwie godziny dowiedzą się też cywile. Za trzy godziny rozpęta się chaos. Okoliczni chłopi będą chcieli przedostać się za linię murów miejskich w nadziei na ocalenie. Natomiast spora część mieszczan, niektórzy rzemieślnicy i ludzie, którzy wiedzą, jak naprawdę wygląda wojna, będą chcieli jak najszybciej znaleźć się daleko od miasta, licząc na to, że uczynią to, zanim zagony Eretirów pojawią się w okolicy. Bramy miasta się zakorkują, zniecierpliwieni ludzie staną się zdesperowani, a od tego był tylko krok do zamieszek. Imperialne oddziały czekało nie lada wyzwanie. Jakby stado krwiożerczych koczowników stanowiło zbyt mały problem.
• • •
Oderyk nie miał nawet trzydziestu wiosen, a już wpakował się w trzecie oblężenie. TRZECIE! Trzecie, w którym to on będzie wewnątrz obleganego miasta. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Mężczyzna wiedział, jak naprawdę przebiegają oblężenia, i to go przerażało.
To nigdy nie wyglądało tak, jak w pieśniach bardów i minstreli. Oblężenia, gdy już do nich dochodziło, to najpierw ciągnąca się w nieskończoność nuda, a później tylko gówno, krew i jeszcze więcej gówna. Opowieści traktują o waleczności, honorze, sile, a co głupsze nawet o sprawiedliwości. Żadna z tych rzeczy nie znajdowała odzwierciedlenia w faktach. No ale czego wymagać od bardów.
Pierwsze oblężenie przydarzyło się Oderykowi, gdy miał piętnaście wiosen. Działo się to w 290 w.p.t., tuż po tym, gdy siłą wciągnięto go do Imperialnego Korpusu. Jego szkolenie trwało jeden cykl księżyca i w tym krótkim czasie nauczył się jedynie, jak maszerować i którą stronę miecza skierować na wroga. Nic więcej. Trwało wówczas któreś z kolei Północne Powstanie. Jakimś cudem udało mu się je przeżyć, lecz niewielu z jego oddziału mogłoby powiedzieć to samo. Rzeź, jaką wtedy widział, często nawiedzała go w snach, a blizny na szyi i plecach nie pozwalały mu o niej zapomnieć.
Drugie oblężenie zastało go w Akamanie, w 297 w.p.t. Bunt Wedan – tak zapamiętali to kronikarze. Bunt ludu zamieszkującego południowe rubieże Cesarstwa, żyjącego na pograniczu wielkich, gęstych lasów, w których codziennie padał deszcz, i równin znajdujących się w centrum kontynentu. Miasto nazywało się Akaman, co w języku tubylców znaczyło „diament”.
Bunt wybuchł niespodziewanie.
Z dnia na dzień Wedanie z uśmiechniętych, miłych ludzi stali się bezlitosnymi mordercami. Żadne kroniki nie mówiły o tym, aby w ciągu setek lat historii Cesarstwa zbuntowali się kiedykolwiek wcześniej. Po prostu pewnego dnia z nieznanych powodów postanowili chwycić za broń. Ich atak był zaskoczeniem, dlatego okazał się tak skuteczny.
To była przeszłość.
Oto miało rozpocząć się trzecie oblężenie w życiu Oderyka…
Nadchodzące wydarzenia zapowiadały się znacznie gorzej niż poprzednie. Nadciągały dziesiątki tysięcy Eretirów, koczowników zamieszkujących odległe, wschodnie stepy. Okazywanie litości pokonanym nie było ich mocną cechą. Wkraczając na terytoria, łupili wszystko, co byli w stanie oderwać od ziemi, a pozostałe rzeczy beznamiętnie niszczyli. Byli okrutnikami i chlubili się w wymyślaniu coraz to nowych form tortur.
Zaraza przychodzi od wschodu prowadzona krwistymi sztandarami.
Skórowanie, wbijanie na pal, rozrywanie końmi – były to u nich dość popularne formy rozrywki, zarówno dla prostych wojowników, jak i przywódców. Nie bez powodu ich sztandary tworzono, nadając im krwistoczerwone barwy z wymalowanymi czarnymi głowami zwierząt. Każdy oddział Eretirów wybierał na patrona swoje własne zwierzę, ale istniały dwa warunki. Pierwszy: zwierzę nie mogło być wilkiem. Czarny wilk na czerwonym tle był symbolem tylko i wyłącznie chana, czyli ich króla, choć to duże uproszczenie. Drugi warunek dotyczył rodzaju patrona – musiał to być drapieżnik.
Wojska Eretirów składały się niemal wyłącznie z lekkiej jazdy, lecz gdy było to konieczne, potrafili oni oblegać miasta i budować machiny oblężnicze. Cechowały ich spryt i jednoczesna prostota myślenia. Mężczyźni większość życia spędzali na wojnach, walcząc w lokalnych konfliktach, albo w podjazdach łupiących ziemie Imperium – złośliwi twierdzili, iż działo się tak dlatego, że w ich kulturze wielożeństwo było na porządku dziennym. A mając w domu kilka ich kobiet, też byś wolał przez większość czasu przebywać poza domem – powiedzieć bowiem o Eretirkach, że są temperamentne, a czasami agresywne, to tak jakby nie powiedzieć nic.
To tyle z historii. Pora wrócić do Merburgii.
2.
Na wchodzącego do sali Oderyka spojrzało kilkanaście par oczu. Przybył ostatni, a wszyscy, których wezwano, już od dawna siedzieli przy wielkim, jadalnianym stole, na pospiesznie dostawionych drewnianych krzesłach. Pomimo tego, że jesień dopiero się zaczynała i było jeszcze dość ciepło, w kominku płonęły drwa, sycząc cicho w takt sobie tylko znanej melodii. Ciemne, zimne kamienne ściany i kilka wiszących między wąskimi oknami pstrokatych arrasów kontrastowało ze sobą w niezwykły sposób.
Oderyk skinął głową w stronę zgromadzonych oraz przywitał się z merem, namiestnikiem i legatami, używając oficjalnych formułek. Wszyscy spoglądali na niego z pogardą. Nie spodziewali się po najmłodszym nadcenturionie w historii zbyt wiele, a na pewno nie tego, że ma pomysł na rozwiązanie aktualnego kryzysu. Jego niskie pochodzenie nie dodawało mu popularności. W opinii innych nadcenturionów niewiele znaczył. Zarzucali mu, że w nic się nie angażuje, pozostaje jakby z boku, pomimo pełnionej przez siebie funkcji. Uważano, że co prawda polecenia przełożonych wykonywał skrupulatnie, ale robił niewiele ponad to, co mu zlecano, a najczęściej po prostu przekazywał swoje zadanie komuś innemu, stojącemu niżej w łańcuchu dowodzenia. Do XIX legionu przyszedł jako bohater, ale było to tak dawno, że niewielu równych mu rangą o tym pamiętało.
Bardziej doświadczeni wojskowi nie powierzali Oderykowi odpowiedzialnych zadań (za co był im po cichu wdzięczny), gdyż uważali go za gorszego od siebie, wśród legionistów niższego szczebla cieszył się on jednak szczerą sympatią. Zwykli żołnierze uważali, że bardziej doświadczeni dowódcy z zawiści nie pozwalają mu się wykazać. Prości legioniści mieli go za młodego, ambitnego i inteligentnego dowódcę. Jego legenda w kręgach podwładnych nadal żyła i pomimo upływu tylu lat o dziwo nie słabła, a wręcz przeciwnie. Od czasu do czasu pojawiały się plotki o bohaterskim Oderyku i dotyczyły już nie tylko oblężenia Akamanu, ale także wydarzeń o wiele bardziej współczesnych. Oczywiście nie były prawdą, ale ludzie już dawno przestali prawdy słuchać.
Oderyk zajął miejsce pod ścianą, na uboczu.
– Jak widać punktualność też należy skreślić z i tak niezbyt długiej listy twoich cnót. – Legat XXI legionu Marek Lipidus nie omieszkał skomentować spóźnienia Oderyka.
Nadcenturion szczerze go nienawidził i dziękował Bogu Trzech, że nie musiał pod nim służyć.
– O ile mi wiadomo, to nie punktualnością wygrywa się wojny, a umysłem i orężem – zripostował, patrząc mu prosto w oczy.
– Może i tak, ale punktualność na pewno nie przeszkodziłaby w ich wygraniu.
– DOŚĆ TEGO! – krzyknął Edogan, mer Merburgii. – Mamy miasto do uratowania. Zapomnijcie na chwilę o wzajemnych animozjach i opracujmy plan działania.
Mer wskazał dłonią w wymownym geście w stronę spóźnionego.
– Przepraszam za mój wybuch. Pomimo tak długiego czasu, jaki spędziłem wśród was, nadal nie przywykłem do obrażania mojej skromnej osoby. Przepraszam – niemal wyrecytował z udawanym żalem Oderyk.
Był lubiany i w Stolicy, i przez szeregowych żołnierzy, toteż pozwalał sobie na ciut więcej, niż wypadało przy jego pozycji.
Oderyk nie byłby aż tak głupi, aby publicznie podważać autorytet któregokolwiek z dowódców umieszczonych wyżej w hierarchii niż on sam, ale tutaj, w sali narad, lub w prywatnych rozmowach pozwalał sobie na dużo. Zresztą tak jak i inni. Po to organizuje się takie spotkania, aby doprowadzić do konfrontacji odmiennych strategii i sposobów myślenia. Żadna z wypowiedzianych tu obelg nie przedostanie się poza grono osób zgromadzonych w tej sali.
O najeździe koczowników wiedziano w Merburgii dopiero od kilku minut, więc Imperialna Rada odległa o wieleset mil jeszcze długo nie będzie tego świadoma, a co za tym idzie, nieprędko wyznaczy nowego konsula, który przejmie dowództwo nad legionami we wschodniej części Cesarstwa. Co z kolei oznaczało, że głos każdego legata był tak samo ważny i nieprędko się to zmieni.
W regionie stacjonowały trzy legiony, czyli do porozumienia będzie musiało dojść trzech legatów. A to oznacza kłótnie. Właśnie dlatego na takie spotkania oprócz legatów zaprasza się też nadcenturionów i przedstawicieli lokalnej administracji. Nadcenturion podczas takich konfrontacji może powiedzieć coś, co chciałby powiedzieć jego legat, ale mu nie wypada, a merowie i namiestnicy mają za zadanie studzić emocje i być głosem rozsądku.
Zakulisowa polityka.
Głos znów zabrał legat XXI legionu. Marek Lipidus wstał z krzesła i rozejrzał się po sali.
– Powtórzmy to, co ustaliliśmy, aby ci z nas – wymowna pauza i spojrzenie na Oderyka – którzy przybyli nieco później, rozeznali się w sytuacji.
– Dobrze – zgodził się mer. – Oktawianie, wprowadź raz jeszcze wszystkich.
Edogan ze znudzonym wyrazem twarzy pogładził się pełną pierścieni dłonią po siwawej brodzie. Udawał, że wpatruje się w leżące na stole mapy, lecz myślami był gdzie indziej.
Lipidus usiadł, a Oktawian Warus Lucjusz, legat XX legionu, nakreślał sytuację.
– Zwiadowcy donoszą, że koczownicy w liczbie około pięćdziesięciu tysięcy jadą w naszą stronę. Znajdują się w tej chwili trzy dni drogi od Merburgii. Zmierzają prosto na nas. Wydaliśmy przed chwilą polecenie, aby żołnierze natychmiast zabrali się za budowę umocnień. Będziemy się tu bronić tak długo, aż pojawią się posiłki. Podwoiliśmy straże, załogi bram zostały zwiększone trzykrotnie, a po ulicach chodzą dodatkowe patrole. Zwozimy do miasta pożywienie z okolicy i magazynujemy wodę. Jutro w południe zamkniemy bramy i będziemy kontrolować przepływ cywilów. Wieczorem spalimy okoliczne farmy, tak żeby oblegający Eretirzy nie mieli łatwo ze schronieniem i z prowiantem. Wszyscy się chyba zgodzą, że to dobre rozwiązanie? Nikt chyba tego nie zakwestionuje? – podsumował Oktawian i nie spodziewał się sprzeciwu.
– Ja pozwolę się nie zgodzić – odważnie odezwał się Oderyk, a po sali przetoczył się pomruk zadziwienia.
Nawet legat jego własnego legionu, Krassus Jeremus, wydał się zaskoczony. Oderyk nie czekał na dodatkową zachętę i po krótkiej chwili kontynuował.
– Uważam, że ten plan jest świetny, wprost doskonały, o ile naszym celem jest szybkie pożegnanie się z życiem. No, może nie wliczając kwestii zbierania żywności. Tego nigdy za wiele. – Oderyk podszedł do stołu.
– Jak to? – Oktawian nie ukrywał zdziwienia.
– Zmierza tu ponad pięćdziesiąt tysięcy wrogów, a my mamy jakieś piętnaście tysięcy legionistów i kilka tysięcy mieszczan jako tako zdolnych do walki. Jeżeli oddamy wrogowi inicjatywę i pozwolimy się otoczyć, to zginiemy. A jeżeli jakimś cudem nie damy koczownikom zdobyć miasta, to i tak cała prowincja będzie tak złupiona, że nawet sprowadzenie nowych osadników niewiele pomoże. Na odbudowę będzie potrzeba pokolenia lub dwóch. Zamknięcie bram tylko spotęguje wrażenie bezradności, a ludzie i tak będą usiłowali się wydostać. Wybuchną zamieszki i w praktyce będziemy mieli wrogów i w mieście, i poza nim.
– Chyba trochę przesadzasz… – odezwał się jakiś trybun, wchodząc mówcy w słowo.
Oderyk rzucił trybunowi spojrzenie pełne pogardy i zrewanżował się, przerywając mu.
– Kolejna sprawa: żołnierze. Żołnierze w dwa dni nie nadrobią wielu lat zaniedbań, a jak będą próbowali, to tylko niepotrzebnie zmęczymy ich przed walką i zmarnujemy ich potencjał.
Zrobiło się małe zamieszanie.
– Co więc według ciebie mamy zrobić? – zapytał zaskoczony Edogan, ledwo przekrzykując głosy spierających się dowódców.
Mer miasta wreszcie zaciekawił się sytuacją. Uniósł oczy znad map i gestem ręki uciszył zgromadzenie. Tak jak inni, patrzył pytająco na Oderyka.
– Jak to co? – Oderyk wskazał dłonią na wiszący u pasa miecz. – Zrobimy to, do czego zostaliśmy wyznaczeni. Mamy walczyć za Imperium i zwyciężyć!
– To szaleństwo. To się nie uda. Mają prawie trzykrotną przewagę – zauważył Marek Lipidus.
– I dlatego zmierzymy się z nimi na naszych warunkach. To my zaatakujemy ich, a nie oni nas.
– Oszalałeś? – Oktawian spytał całkiem poważnie.
Mężczyźni siedzący przy stole zachowali powagę, lecz zamęt, jaki powstał wśród stojących pod ścianami nadcenturionów, był ogromny.
– Cisza! – krzyknął mer i uderzył metalowym kielichem o stół. Kilka kropel ulanego wina zabryzgało mapy, zdobiąc południowe rubieże Imperium krwistoczerwonymi, winnymi plamami.
Zapanowała cisza.
– Co masz na myśli, mówiąc, że to my ich zaatakujemy? – zapytał Lipidus. Legat XXI legionu, w przeciwieństwie do Oktawiana, nie przekreślił planu Oderyka.
– Zaatakujemy ich, bo tego się nie spodziewają, a jeżeli uda nam się ich zaskoczyć, to spanikują i przegrają.
– Ryzykowne.
– Wydamy im bitwę dzień drogi stąd, przy brodzie na rzece Weran. O, tutaj. – Nadcenturion wskazał odpowiednie miejsce na mapie. Dał słuchaczom chwilę i kontynuował. – Zatrzymają się tam na noc. To jedyne miejsce, w którym jest dość trawy i wody dla tylu jeźdźców. Nie spodziewają się ataku i nie będą na niego gotowi. Zaatakujemy i zwyciężymy.
– Wszystko pięknie, tylko skąd masz pewność, że rozbiją obóz dokładnie tam, gdzie ty sobie to upatrzyłeś? – powiedział Oktawian. – Jeżeli wyprowadzimy legiony z miasta i przez przypadek spotkamy się z nimi w innym miejscu, to już po nas. Jeżeli wyprowadzimy legiony, a oni nas obejdą bez walki, to Merburgia padnie praktycznie z marszu. Oblężenie dałoby nam szansę i na obronę miasta, i na przeżycie.
– Tak. Tyle że pozorną. – Oderyk spojrzał na legatów. – Powinniśmy zaatakować. Mamy trzy legiony. Pójdziemy nad rzekę, tam jeden legion przeprawi się przez nią i zaczai się na tyłach wroga. Dwa pozostałe legiony uderzą nad ranem na bród. Zrobi się zamieszanie i koczownicy zaczną uciekać. Wtedy legion zza rzeki uderzy i domknie okrążenie. Konie dadzą im przewagę jedynie w otwartym polu. My stłoczymy ich w jedno miejsce i będziemy spychać do rzeki. Tam wybijemy ich do nogi.
– A jak chcesz ich zmusić do uciekania w upatrzone przez ciebie miejsce?
– Moi inżynierowie wymyślili coś, co ich zmusi. Nazwałem to kobylicą. To taka specjalna przeszkoda nie do pokonania przez jazdę. Taka bela z nawierconymi otworami, w które wkłada się naostrzone niczym kolce mniejsze drągi. Nie da się jej wywrócić, ale łatwo się ją robi i szybko ustawia. Niewiele koni będzie w stanie je przeskoczyć, a w nocy, po ciemku, koczownicy po prostu powpadają na nie. Spóźniłem się właśnie dlatego, że udzielałem moim inżynierom wskazówek. Powinni już kończyć robotę.
– Ale nadal nie rozumiem, jak chcesz je poustawiać przed bitwą, skoro to my idziemy do nich, a nie oni do nas.
– To proste. Za pierwszą falą legionistów ruszą kolejni, dźwigający kobylice. W kilka minut ustawimy je w taki sposób, aby ograniczyć jeździe pole manewru. Potem wycofamy wszystkich za nie.
– Jakoś nie chce mi się wierzyć, że w pół godziny wymyśliłeś coś, co mogłoby zadziałać – zadrwił Lipidus.
– Myślałem o tym już od dawna, ale wcześniej nie było okazji skorzystać z tego planu.
– I jak to ma zadziałać, bo nadal nie widzę? – zaatakował Oktawian.
– Legionowy piechur bez problemu prześliźnie się między przeszkodami, ale jeździec będzie musiał się wysilić. Gdy my znajdziemy się po jednej stronie, a koczownicy po drugiej, to obsypiemy ich oszczepami.
– Koczownicy mają łuki.
– My mamy tarcze – zripostował wyraźnie poirytowany zachowaniem Oktawiana Oderyk. – Eretirzy spanikują i zaczną uciekać. A my zepchniemy ich w stronę rzeki. Wtedy trzeci legion uderzy z drugiego brzegu. Okrążenie się domknie i będzie po nich. Koniec. – Mężczyzna z delikatnym uśmiechem wrócił pod ścianę.
– Gdy rozprawiałeś o tym, brzmiało to dziecinnie prosto, ale nie wydaje mi się, aby takie było naprawdę. Przecież koczownicy mogą zejść z koni i poprzestawiać przeszkody – do rozmowy włączył się mer.
– Zdyscyplinowana imperialna jazda może i by tak zrobiła, ale nie obdartusy ze wschodu. Brak im nie tylko dyscypliny, ale i opanowania.
– Tylko ta nazwa, „kobylica”? Wydaje się mało groźna.
– Nazwę możemy zmienić, ale najpierw zapraszam na plac, kobylica powinna być już gotowa.
Kilka chwil później dowódcy stali już na placu przed koszarami XIX legionu. Kobylice stały i to aż dwie. Zebrała się przy nich nawet grupka gapiów zaciekawionych niecodziennym widowiskiem. Centurion Peokles nadzorujący prace wyszedł naprzeciw nadchodzącym dowódcom i posłusznie zameldował wykonanie zadania.
W istocie widok kobylic, a właściwie „merburskich kozłów” (bo tak je później nazwano), zrobił wrażenie na dowódcach. Szczególnie pomyślnie wypadła próba, w której jazda miała szarżować na przeszkody. Oderyk zaoferował każdemu, kto konno pokona tę przeszkodę, sto denarów. Stanowiło to równowartość żołdu zwykłego legionisty za ponad trzy księżyce służby, toteż chętnych było wielu. Spróbowało ponad pięćdziesięciu jeźdźców, lecz przeskoczył tylko jeden. Zwycięzca dostał propozycję stu kolejnych denarów, jeżeli mu się znów uda. Tym razem nie podołał.
Chętnych do łatwych pieniędzy było znacznie więcej, ale w wyniku licznych wypadków legaci zakazali prób. Konie bały się kozłów i wyhamowywały same z siebie. Te odważniejsze natomiast łamały nogi lub nadziewały się na kolce. Trzy konie padły, dwóch jeźdźców odniosło lekkie rany, jeden złamał nogę. I to wszystko bez choćby jednego uderzenia miecza. Oderyk wiedział, że kozły zmienią sposób walki piechoty z jazdą, ale zdawał sobie też sprawę, że najskuteczniej zadziałają za pierwszym razem. Kiedy to koczownicy nie będą się ich spodziewali. Eretirzy z czasem wymyślą sposób walki i z tymi przeszkodami, ale póki co było to pieśnią przyszłości.
Po burzliwych negocjacjach uznano strategię Oderyka za najwłaściwszą. Co ciekawe, urządzono głosowanie i opcja ta wygrała jednym głosem. O zwycięstwie przesądził głos… legata Marka Lipidusa, choć ten, delikatnie mówiąc, nie przepadał za Oderykiem. Jak widać imperialna armia potrafiła w trudnych chwilach wznosić się ponad osobiste animozje.
Rozkazano, aby niezwłocznie rozpoczęto produkcję kozłów. Uznano, że lepiej przygotować je w mieście i w częściach przetransportować wraz z armią, niż robić je na miejscu, w okolicach zasadzki. W miejskich składach drewna leżało wiele idealnych pni i drągów. Wystarczyło jedne naostrzyć, a w drugich ponawiercać otwory. Sam montaż zajmował dosłownie kilka chwil. Wojsko poniesie osobno rdzenie i osobno kolce, a gdy przyjdzie odpowiednia pora, to raz-dwa zrobią z nich kozły.
więcej..