Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Saga rodu Cantendorfów. Część 3. Prawdziwa miłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga rodu Cantendorfów. Część 3. Prawdziwa miłość - ebook

Wielowątkowa powieść z wyrazistymi bohaterami, wciągającą intrygą i ponadczasowym przesłaniem o tym, że dobro i miłość czynią cuda.

Hrabia Aleksander z ust umierającego świadka poznaje największy sekret zamku. Jeśli go ujawni, straci wszystko: majątek, tytuł i posiadłość. Jaką podejmie decyzję?

Lady Isabelle Adler, kochanka hrabiego, wreszcie wygrywa długoletnią wojnę. Jest o krok od ślubu z Aleksandrem. Czy ta przebiegła intrygantka zdobędzie się na ryzykowny ruch, czy może dobro zwycięży i odnajdzie w sobie tę dawną dziewczynę, która miała proste i czyste marzenia?

Kate po dramatycznych przeżyciach stara się przewartościować swoje pragnienia. Czy będzie potrafiła zapomnieć o skomplikowanej przeszłości hrabiego Aleksandra? W pustym zamku Cantendorf hula wiatr. Który z jego mieszkańców powróci w stare mury z nową nadzieją? Komu uda się zatrzymać szczęście?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-009-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Im gor­sza burza, tym zuchwa­lej ran­kiem świeci słońce. Jakby chciało zatrzeć ślady ataku i nie pozwo­lić na żadne narze­ka­nie. Bo jakże to robić, kiedy wokół taka sie­lanka. Wil­gotne liście błysz­czą, dokład­nie umyta trawa jest soczy­ście zie­lona, a powie­trze pach­nie czy­sto­ścią oraz orzeź­wie­niem.

Alice stała na szczy­cie wzgó­rza i podzi­wiała widok. Czuła, jak paruje jej prze­mo­czony do suchej nitki płaszcz. W butach chlu­po­tała woda, a włosy cia­sno przy­le­gały do wil­got­nego czoła. Mar­nie wyglą­dała. Za to pano­rama, która się przed nią roz­po­ście­rała, pre­zen­to­wała się prze­pięk­nie.

Hrab­stwo Can­ten­dorf było wyjąt­kowe – pokryte łagod­nymi wzgó­rzami, które skry­wały mię­dzy sobą jasno­nie­bie­skie jeziora, soczy­ście zie­lo­nymi poła­ciami lasów i łąk.

Powie­trze było kry­sta­licz­nie czy­ste, przezroczy­ste. W oddali, na szczy­cie wznie­sie­nia, pysz­nił się zamek Can­ten­dorf. Słońce wscho­dziło za nim, oświe­tla­jąc jego mury i deli­kat­nie bar­wiąc je na różowo. Wyso­kie wieże wyglą­dały jesz­cze pięk­niej niż zwy­kle oto­czone zie­le­nią parku oraz ogro­dów. Posia­dłość była ogromna. Cią­gnęła się od wie­ko­wych murów zamku – z dzie­siąt­kami pokoi, dłu­gimi kory­ta­rzami, zaka­mar­kami, wielką salą balową, sypial­nią pana domu, skarb­cem i piękną biblio­teką – przez sze­ro­kie pola i lasy, aż po hory­zont.

I to wszystko tak naprawdę należy do mnie! – wes­tchnęła Alice. Do kobiety, która w miej­sco­wej hie­rar­chii zaj­mo­wała jesz­cze nie tak dawno ostat­nie miej­sce. Była sie­rotą, znajdą, wiedźmą.

Spoj­rzała na zamek jesz­cze raz. Ostatni.

Odwró­ciła się, po czym ruszyła w drogę. Jesz­cze nie wie­działa dokąd. W nie­wiel­kim zawi­niątku nio­sła wszystko, co było jej potrzebne do roz­po­czę­cia nowego życia. Spory zapas monet mający moc natych­mia­sto­wego i sku­tecz­nego roz­wią­zy­wa­nia drob­nych bie­żą­cych nie­do­god­no­ści. Zabrała też dwie naj­cen­niej­sze książki z prze­pi­sami na leki, pełne jej odręcz­nych nota­tek. W cia­sny rulo­nik zawi­nęła trzy naj­lep­sze sukienki, a także kilka małych fla­ko­ni­ków ze spe­cy­fi­kami, które w kilka chwil zmie­nią bladą podróż­niczkę w ele­gancką kobietę.

Resztę dobytku miała w gło­wie i w sercu. Bar­dzo dobre miej­sca, by scho­wać to, co naj­cen­niej­sze. Nikt nie mógł jej tego ukraść ani zabrać. Jej naj­więk­szą siłą były umie­jęt­no­ści. Wie­działa, że gdzie­kol­wiek osią­dzie, jakie­kol­wiek miej­sce wybie­rze na nowy dom, da sobie radę. Wieść szybko się roz­nie­sie. Ludzie zaczną do niej przy­cho­dzić z cho­rymi dziećmi i wła­snymi dole­gli­wo­ściami. Naj­pierw tylko sąsie­dzi, potem ich zna­jomi. Począt­kowo wyłącz­nie ci biedni, ale z cza­sem pojawi się pierw­szy zna­czący gość, któ­remu leka­rze od lat nie potra­fią pomóc. Jeśli jej się uda, zaraz następni usta­wią się w kolejce. W jej sakiewce zaczną się poja­wiać pie­nią­dze.

Wes­tchnęła. Wie­działa bowiem, że jest także druga strona medalu.

Szybko dowie się o niej miej­scowy lekarz, naj­pew­niej sam dość słabo wykształ­cony, choć z dyplo­mem. Już dawno się prze­ko­nała, że brak wie­dzy czę­sto idzie w parze z wiel­kimi tytu­łami. Lekarz poczuje lęk na wieść o jej sku­tecz­no­ści i zacznie bun­to­wać miesz­kań­ców prze­ciwko niej. Do jego głosu dołą­czy się pastor, a potem kilku przed­sta­wi­cieli zna­czą­cych rodów. Alice znów znaj­dzie się w cen­trum uwagi. Będą ją nazy­wać wiedźmą i stra­szyć nią dzie­ciaki. Poka­zy­wać pal­cami, omi­jać z daleka, opo­wia­dać o niej nie­stwo­rzone histo­rie. A potem prze­pra­szać, gdy spo­tka ich jakieś nie­szczę­ście i okaże się, że jed­nak potrze­bują jej pomocy.

Ludzie wszę­dzie są tacy sami.

A może jed­nak nie?

Odwró­ciła się. Jesz­cze nie ode­szła, a już czuła tęsk­notę. Za miej­scem, w któ­rym się wycho­wała. Za wszyst­kimi wspo­mnie­niami. Choć miała tutaj nie­wielu przy­ja­ciół, byli oni praw­dziwi. Mimo że zma­gała się z uprze­dze­niami, to jed­nak zbu­do­wała życie na wła­snych warun­kach. Miała swój uro­kliwy domek, a kiedy zaczy­nała tęsk­nić za utra­coną w dzie­ciń­stwie rodziną, mogła usiąść na ławce pod wielką lipą i patrzeć na mury zamku. Jakby zawsze czuła, że coś ją wiąże z tym miej­scem. A teraz to, co zawsze tylko podej­rze­wała, stało się pew­no­ścią.

Była czę­ścią rodziny Can­ten­dor­fów. Ich jedyną, utra­coną córką.

Czuła się z tą myślą bar­dzo dobrze. Nie­ła­two jest dora­stać, nie mając poję­cia, kim się jest. Ten brak można się sta­rać czymś zapeł­nić, zbu­do­wać nową toż­sa­mość, ale poczu­cie ode­rwa­nia od korzeni będzie się odzy­wać, zwy­kle w naj­mniej odpo­wied­nich oko­licz­no­ściach.

Cza­sem lepiej nie wie­dzieć – mawiała okrutna stara kobieta, która ją wycho­wała. Zapewne są takie przy­padki. Ten jed­nak oka­zał się inny.

Alice była córką hra­biny Can­ten­dorf. Nie wie­działa, w jaki spo­sób zna­la­zła się w domu miej­sco­wej zie­larki, cie­szą­cej się złą sławą praw­dzi­wej wiedźmy, ale miała pew­ność, że nie stało się to z winy jej praw­dzi­wej mamy. Hra­bina przez całe życie za nią tęsk­niła, nie mając poję­cia, że dziew­czynka znaj­duje się tak bli­sko.

Ta tęsk­nota drę­czyła je obie.

Alice się odwró­ciła. Nie chciała już do tego wra­cać. Naj­waż­niej­sze, że poznała prawdę. Nie zale­żało jej na zamku, dzie­dzic­twie ani majątku. Chciała tylko wie­dzieć, kim naprawdę jest. I osią­gnęła swój cel.

Pomo­gła jej Kate. Rudo­włosa młoda dziew­czyna, która zna­la­zła długo poszu­ki­wane wyja­śnie­nie tajem­nicy.

Co się z nią teraz dzieje? – zasta­no­wiła się Alice. O dawna już nie nawią­zy­wała nowych przy­jaźni. Była nie­ufna i nie potrze­bo­wała wielu ludzi dokoła, by odczu­wać szczę­ście. Wystar­czało jej zaci­sze odcię­tego od świata ogrodu, domu, ksią­żek oraz wła­snych myśli. Ludzie nie mieli przed nią tajem­nic, dla­tego wcale jej nie cie­ka­wili. Zawsze uwa­żała, że liczba sce­na­riu­szy, według któ­rych toczyło się ich życie, była nie­wielka, dla­tego zbyt czę­sto się powta­rzały. Te same zmar­twie­nia, kło­poty, błędy, marze­nia, sła­bo­ści.

Ale cza­sem poja­wiały się wyjątki. Nale­żała do nich Kate.

Alice ruszyła ener­gicz­nie z miej­sca i szła coraz szyb­ciej, jakby się bała, że kolejne spoj­rze­nie na odda­la­jący się zamek sprawi, że zawróci. A tego nie chciała.

Posta­no­wiła zosta­wić dawne życie za sobą.

Kate da sobie radę – pomy­ślała i zatrzy­mała się na chwilę, by zdjąć płaszcz. Chciała w coraz cie­plej­szych pro­mie­niach słońca wysu­szyć prze­mok­niętą nocą sukienkę. Zdjęła też buty. Wolała iść boso, nara­ża­jąc stopy na otar­cie o kamie­nie, niż przy każ­dym kroku słu­chać mla­ska­nia wody w prze­mo­czo­nych trze­wi­kach.

Nie musiała się przej­mo­wać kon­we­nan­sami. Nie była prze­cież damą z towa­rzy­stwa. Nikt nie wie­dział, że w jej żyłach pły­nie krew rodu Can­ten­dor­fów. To też, para­dok­sal­nie, zapew­niało poczu­cie wol­no­ści.

Kate da sobie radę – powtó­rzyła w myślach, po czym na roz­staju dróg skrę­ciła w prawo. Dukt opa­dał za wznie­sie­nie, więc po chwili mogła się już bez­piecz­nie oglą­dać za sie­bie. Zamku nie było widać.

***

– Wezwij­cie wiedźmę! Lekarz nic tu nie pomoże. – Caro­line Mil­ton z prze­ra­że­nia odcho­dziła od zmy­słów. Czu­wała przy córce przez całą noc. Gorączka nie spa­dła nawet na chwilę, choć pró­bo­wali ją obni­żać na wiele spo­so­bów. Lekarz bez­rad­nie roz­kła­dał ręce i naka­zy­wał się modlić.

– Kate jest silna i młoda – pró­bo­wał nie­udol­nie pocie­szać rodzi­ców. – Ale ja bym radził wezwać pastora. Tak na wszelki wypa­dek – doda­wał szybko, odwra­ca­jąc wzrok.

Nie musiał tego mówić. Stan dziew­czyny był poważny i nie trzeba było mieć upraw­nień lekar­skich, by to dostrzec. Gorączka zabar­wiła policzki Kate na nie­ładny, cegla­sty kolor. Skóra na policz­kach stała się sucha i szorstka, wargi spierzch­nięte. Kate spała, ale bar­dzo nie­spo­koj­nie. Nic nie mówiła. Oddy­chała, łapiąc gło­śno powie­trze, jakby cią­gle bra­ko­wało jej tchu, lub osu­wała się w dziwne odrę­twie­nie. Wtedy w pokoju zapa­dała prze­ra­ża­jąca cisza.

Do tej jed­nej sprawy ogra­ni­czał się teraz cały świat Caro­line Mil­ton. Skur­czył się i wszystko inne prze­stało mieć zna­cze­nie. Liczył się tylko ten jeden dźwięk. Oddech jej dziecka. Wsłu­chi­wała się w niego czuj­nie, bo był jedy­nym łącz­ni­kiem z Kate.

Ta dziew­czyna zacho­wy­wała się tak dziel­nie. Kiedy oni wpa­dali w panikę, Kate – choć naj­młod­sza – oka­zy­wała spo­kój i zawsze wie­działa, co należy zro­bić.

Ale ciąża kochanki narze­czo­nego ją poko­nała.

Trudno się dzi­wić. To ozna­czało zdradę. Taką naj­gor­szą, jaka może spo­tkać czło­wieka, kiedy na całej linii zawo­dzi pierw­sza praw­dziwa miłość. Serce jest jesz­cze młode, deli­katne, nie­za­pra­wione w życio­wych bojach. Wszystko boli moc­niej.

– Moja maleńka dziew­czynko – wyszep­tała Caro­line, głasz­cząc cie­płą dłoń córki. – Wra­caj do nas. Pro­szę cię, wra­caj do nas.

Kate nie zare­ago­wała.

– Niech ktoś wresz­cie pośle po wiedźmę! – zawo­łała znowu w stronę domow­ni­ków. – Wpa­ko­wała naszą córkę w te kło­poty, niech się teraz na coś przyda.

– Już tam byłam. – Madame Ele­anor po raz pierw­szy w życiu miała nie­dbałą fry­zurę i ubło­cony dół sukni. Bie­gła na skróty przez pola. Ale w domu Alice na gwał­towne puka­nie odpo­wie­działy jej cisza i zary­glo­wane okna. Miała złe prze­czu­cia, któ­rymi jed­nak na razie nie chciała się dzie­lić. – Po połu­dniu spró­buję jesz­cze raz. Teraz nikogo nie zasta­łam.

– Jak to moż­liwe? – zdzi­wiła się Caro­line. – Do tej pory wciąż była nie­da­leko. Wtrą­cała się do każ­dej sprawy. Krę­ciła się po naszym ogro­dzie. A teraz, kiedy jest naj­bar­dziej potrzebna, nawet pani nie może jej zna­leźć.

– Przy­kro mi.

– Wiem, ale to bez­war­to­ściowa waluta, kiedy komuś umiera dziecko. – Caro­line nawet nie zda­wała sobie sprawy, że jest zbyt szorstka i nie­spra­wie­dliwa. Cier­piała tak bar­dzo, że na żadne inne uczu­cia nie star­czyło już miej­sca. Bała się, że Kate tym razem sobie nie pora­dzi. Pło­mie­nie ludz­kiego życia nie palą się jed­na­kowo. Jedne są równe, inne led­wie się tlą przez całe lata, ale bywają takie, które wcze­śnie wybu­chają wiel­kim ogniem, by szybko zga­snąć.

Jej młod­sza córka taka wła­śnie była. Ener­giczna, zbyt żywio­łowa i zawsze gotowa do dzia­ła­nia. Czy wyczer­pała już swój los wiel­kimi prze­ży­ciami, które jej przy­pa­dły na samym jego star­cie?

Caro­line poło­żyła głowę na poduszce córki. Ból roz­sa­dzał jej czaszkę. Migrena nie zmar­no­wała takiej wybor­nej oka­zji do ataku.

Madame Ele­anor się wyco­fała. Słowa pani Mil­ton nie były miłe ani spe­cjal­nie deli­katne, nie miała jed­nak żalu. Kie­dyś sama prze­żyła podobną sytu­ację i rozu­miała, jak wiel­kie towa­rzy­szą jej emo­cje. Jej syn rów­nież wal­czył o życie, a ona wie­działa, jakie to cier­pie­nie. Czło­wiek nie panuje nad tym, co mówi.

Wyszła po ciu­chu z sypialni Kate. Posta­no­wiła pójść do Alice jesz­cze raz. Usiąść na ławce przed domem poło­żo­nym z dala od uczęsz­cza­nych dróg i pocze­kać tak długo, jak będzie trzeba.

Nie wie­rzyła, że Alice mogłaby je teraz zosta­wić. Porzu­cić Kate w momen­cie, kiedy naj­bar­dziej potrze­bo­wała pomocy. Łączyło je coś wię­cej niż zwy­kły układ. To była praw­dziwa przy­jaźń. Ale czy można się przy­jaź­nić z wiedźmą?

***

Oddech. To było dziś naj­cen­niej­sze słowo w hrab­stwie Can­ten­dorf. Oczy­wi­ście nie dla tych, któ­rzy łapali go bez trudu. Ci nawet przez chwilę nie myśleli o tym, że mają dostęp do tego życio­daj­nego cudu. Taką świa­do­mość zyskuje się wyłącz­nie wtedy, kiedy jest się w trud­nej sytu­acji.

Kle­men­tyna Ham­mond w tak dra­ma­tycz­nej nie była jesz­cze ni­gdy. Nawet w naj­gor­szych momen­tach, kiedy ryzy­ko­wała życiem, by chro­nić rodzinę Can­ten­dor­fów, nie czuła tego co teraz. Takiej roz­pa­czy i stra­chu.

Leżała na zim­nej kamien­nej pod­ło­dze i wal­czyła o każdą kolejną sekundę. To była naj­gor­sza noc w jej życiu, choć dotąd zawsze była prze­ko­nana, że tamta, w cza­sie któ­rej obie z hra­biną stra­ciły swoją maleńką dziew­czynkę, pobiła wszel­kie rekordy dra­ma­ty­zmu i nic już ni­gdy nie będzie w sta­nie przy­ćmić tego bólu. Jed­nak tak się stało.

Nie miała prawa prze­żyć tej nocy. Zamknięta w skarbcu bez­sku­tecz­nie wołała o pomoc. Brak wody, słabe serce, ziąb cią­gnący od kamien­nej pod­łogi i strach to były oko­licz­no­ści zdolne powa­lić nawet naj­sil­niej­szego. Ona jed­nak wal­czyła o każde kolejne ude­rze­nie prze­cią­żo­nego serca. O naj­słab­szy oddech.

Ta samotna noc, spę­dzona w zamknię­tym skarbcu peł­nym pamią­tek prze­szło­ści i duchów, które nawie­dzały ją aż do świtu, była dla niej prze­ło­mowa. Uświa­do­miła jej po raz pierw­szy, co tak naprawdę zro­biła. Do czego namó­wiła swoją uko­chaną panią. Winne były obie. Ale Kle­men­tyna bar­dziej. Bo to ona wymy­śliła i zre­ali­zo­wała cały kar­ko­łomny plan. Teraz nie mogła uwie­rzyć w to, że choć przez chwilę wyda­wał jej się dobry. Wtedy myślała ina­czej. Że ma prawo to zro­bić, bo jej inten­cje są dobre. A słuszny cel uświęca nędzne środki.

Zaczęła słu­żyć w zamku jako mała dziew­czynka. Przy­no­siła drewno do komin­ków, sypała kacz­kom ziarna, bie­gała na posyłki. Wszystko to za talerz pożyw­nej zupy w połu­dnie, a wie­czo­rem pajdę chleba z masłem, cza­sem posma­ro­waną mio­dem przez życz­liwą kucharkę. Takich dziew­czy­nek było w majątku kilka. Córki słu­żą­cych bie­gały mię­dzy per­so­ne­lem i wdra­żały się do pracy. Trak­to­wano je dobrze, ale nie miały więk­szego zna­cze­nia dla zam­ko­wych spraw. Jed­nak Kle­men­tyna była bystra. W lot łapała pole­ce­nia i miała dar bycia zawsze w miej­scu, w któ­rym jej aku­rat naj­bar­dziej potrze­bo­wano. Dosko­nale znała zamek. Bez stra­chu prze­mie­rzała dłu­gie kory­ta­rze, zaglą­dała do zamknię­tych pokoi, ryzy­ku­jąc karą, i zada­wała mnó­stwo pytań. To dener­wo­wało oto­cze­nie, ale wyba­czano jej, bo potra­fiła być wspar­ciem.

Szybko została liczącą się pomoc­nicą, choć miała wtedy nie­spełna dzie­sięć lat. Jako nasto­latka awan­so­wała na poko­jówkę, a kiedy do zamku przy­była młoda żona hra­biego, stała się jej prawą ręką, powier­nicą i przy­ja­ciółką.

Kochała ją. Dbała. Trosz­czyła się. Żyła jej pro­ble­mami. Nie spała po nocach z powodu utarczki hra­biny z mężem, jakby to był jej zwią­zek. Mar­twiła się każdą kolejną mie­siączką, ozna­cza­jącą, że i tym razem nie udało się zajść w ciążę, jakby to ona cze­kała na dzie­dzica. Cza­sem nawet bolał ją brzuch w te dni, choć to było zupeł­nie bez sensu. To wszystko wyłącz­nie z dobroci serca. Nie dla korzy­ści.

Kle­men­tyna była kobietą o suro­wych zasa­dach, ale też wyjąt­ko­wej bystro­ści umy­słu. Kiedy inni zała­my­wali ręce, ona znaj­do­wała spo­sób na roz­wią­za­nie pro­blemu. To wła­śnie ją zgu­biło. Pierw­sze suk­cesy przy­szły bowiem szybko. Kie­ru­jąc się radami swo­jej poko­jówki, hra­bina zre­or­ga­ni­zo­wała pracę służby. Kilka osób zwol­niono, zatrud­niono nowe. I od razu było widać, jak słuszne były te posu­nię­cia. Życie na zamku toczyło się płyn­niej, zapa­no­wał porzą­dek. Hra­bina była wdzięczna swo­jej pomoc­nicy. A ta rosła w siłę. Powie­rzano jej coraz waż­niej­sze sprawy, dawano coraz wię­cej wła­dzy.

Aż stała się gospo­dy­nią, drugą po hra­bi­nie Can­ten­dorf kobietą na zamku. Była wdzięczna za ten spo­łeczny awans. Dosta­wała dobrą pen­sję, a wszy­scy ją sza­no­wali. Mogli tak żyć we trójkę przez całe lata – hra­bia, hra­bina i ona sama. Bo Kle­men­tyna nie chciała wycho­dzić za mąż. Nie miała czasu na randki, pota­jemne uści­ski i tym podobne sprawy. Dopiero jako doj­rzała kobieta poża­ło­wała tego stra­co­nego czasu i pró­bo­wała go nad­ro­bić, bio­rąc sobie młod­szego kochanka. Ale w mło­do­ści żyła tylko spra­wami swo­jej uko­cha­nej pani i jej męża.

Była u szczytu, kiedy hra­bina wła­śnie z nią jako pierw­szą podzie­liła się rado­sną wie­ścią. Kle­men­tyna znała tajem­nicę, jesz­cze zanim o wszyst­kim dowie­dział się mąż. I przy­się­gła sobie, że zrobi, co w jej mocy, by chro­nić przy­ja­ciółkę. Spra­wić, by tak długo wycze­ki­wana ciąża zakoń­czyła się szczę­śli­wie.

Hra­bina Can­ten­dorf przez wiele lat sta­rała się o dziecko. Żyła pod wielką pre­sją, bo wciąż ją o to pytano, a ocze­ki­wa­nia rodziny były wyra­żane wprost. Kiedy wresz­cie się udało, źle zno­siła swój odmienny stan i to praw­dziwy cud, że kolejne mie­siące nie przy­nio­sły poro­nie­nia. Można było przy­pusz­czać, że jest to jej jedyna szansa na spro­wa­dze­nie na świat upra­gnio­nego syna. Słaba i wątła nie nada­wała się do roli matki wie­lo­dziet­nej.

Tym­cza­sem spo­czy­wał na niej wielki obo­wią­zek – wyda­nie na świat syna. Dzie­dzi­cze­nie było moż­liwe wyłącz­nie w męskiej linii. Gdyby uro­dziła się dziew­czynka, rodzina Can­ten­dor­fów stra­ci­łaby zamek i posia­dłość.

Cały mają­tek prze­szedłby w ręce stryja, czło­wieka okrut­nego i poryw­czego, o któ­rym plot­ko­wano, że jest chory psy­chicz­nie.

Dzi­siaj, kiedy pani Ham­mond leżała na pod­ło­dze skarbca, przy­ci­ska­jąc poli­czek do chłod­nej posadzki, to wszystko wyda­wało jej się takie łatwe do roz­wią­za­nia. Mogli dać życiu szansę. Może zna­la­złoby się inne wyj­ście. Kolejna ciąża? Ale wtedy wszy­scy byli pewni, że naro­dziny chłopca to jedyna szansa. Stryj już się prze­cha­dzał po zamku. Pró­bo­wał się wtrą­cać, choć jego prawa były żadne.

Sprawę utrud­niał fakt, że hra­bia miał trzy młod­sze sio­stry. Gdyby stra­cił mają­tek, także one zna­la­złyby się w trud­nym poło­że­niu. Ich dobro Kle­men­tyna rów­nież brała pod uwagę, kiedy wpro­wa­dzała w życie swój sza­leń­czy plan, który tak dra­ma­tycz­nie się zakoń­czył.

Bo stało się to, czego oba­wiali się naj­bar­dziej.

Uro­dziła się dziew­czynka…

Dziecko roz­cza­ro­wa­nie.

Wła­ści­wie łatwo można było to prze­wi­dzieć. Szanse, że hra­bina nosi pod ser­cem synka, były równe tym, że powije córeczkę.

A jed­nak tylko Kle­men­tyna była na to przy­go­to­wana. Z wła­ściwą dla sie­bie prze­ni­kli­wo­ścią opra­co­wała zawczasu świetny plan i wszystko zor­ga­ni­zo­wała. Nie wie­działa tylko jed­nego: dosko­nałe plany mają jedną zasad­ni­czą wadę. Zawsze jest w nich luka. I o ile w sła­bych pomy­słach twórca jest czujny, bo wie, że w każ­dej chwili coś może się posy­pać, o tyle w pla­nach dosko­na­łych pycha zaj­muje miej­sce roz­sądku. Prze­sła­nia oczy, mąci zdol­ność rozu­mo­wa­nia. Spra­wia, że czło­wiek sku­pia się na szcze­gó­łach tak bar­dzo, że nie dostrzega naj­waż­niej­szego. Luk wiel­kich niczym zamek Can­ten­dorf.

Jej plan był wspa­niały. Szczę­ście sprzy­jało. Zbiegi oko­licz­no­ści poja­wiały się jak na zawo­ła­nie. Uznała, że to znak, że los jest po jej stro­nie. A jed­nak stra­ciła z oczu to, co naj­waż­niej­sze.

Drgnęła, bo wyda­wało jej się, że sły­szy jakiś dźwięk. Pró­bo­wała zawo­łać, ale z zaschnię­tego, zachryp­nię­tego gar­dła nie wydo­był się już żaden dźwięk. Zdarła je poprzed­niego wie­czoru, bez­sku­tecz­nie wzy­wa­jąc pomocy, aż zabra­kło jej tchu. Nikt nie odpo­wie­dział. Teraz też za drzwiami zapa­dła cisza. Może tylko jej się wyda­wało, że ktoś szedł kory­ta­rzem. Umę­czony długą nocą umysł nie odróż­niał już snu od jawy.

Miała dziwne wra­że­nie, że jest na zamku sama. Potężny budy­nek, wypeł­niony zwy­kle rze­szą służby, teraz wyda­wał się cał­ko­wi­cie opu­sto­szały. To pew­nie było złu­dze­nie spo­wo­do­wane gru­bymi murami wieży, w któ­rej utkwiła, ale coś było na rze­czy.

Umrę tutaj – uświa­do­miła sobie.

Hra­bia Alek­san­der nie zaglą­dał zbyt czę­sto do skarbca. Był pod tym wzglę­dem zupeł­nie inny niż jego ojciec. Nie dbał z nale­żytą sta­ran­no­ścią o archi­wum ani o rodzinne pamiątki.

Nic w tym dziw­nego – pomy­ślała po raz pierw­szy. – Prze­cież to nie jego praw­dziwy dom, nie jego ojciec i matka, zamek ani nazwi­sko.

To cie­kawe, że te myśli poja­wiły się w jej gło­wie dopiero teraz. Ona jedna znała całą prawdę, a jed­nak ni­gdy wcze­śniej nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, że Alek­san­der to praw­dziwy Can­ten­dorf. Krew z krwi. Wła­ściwy czło­wiek w naj­lep­szym dla niego miej­scu. Tym, które ona dla niego wybrała.

Ale pomy­liła się. Teraz rozu­miała to w pełni. Nie da się oszu­kać losu. Tylko prawda może zbu­do­wać spo­kojne szczę­ście. Oszu­stwo, nawet jeśli jest bar­dzo dobrze ukryte, ema­nuje złą ener­gią i prze­nika wszystko. Każde dzia­ła­nie, myśl i czyn. Nie pozwala o sobie zapo­mnieć.

Umrę tutaj – pomy­ślała po raz drugi. Smutny był to koniec dla kobiety, która tak pięk­nie zaczęła. Wspi­nała się po szcze­blach kariery we wspa­nia­łym tem­pie, by pod koniec życia zostać z klę­ską w sercu. Prze­grała wszystko. Czy­ste sumie­nie, sza­cu­nek ludzki i dobro Can­ten­dor­fów. Rodzina upa­dła. Mimo całego wysiłku, pod­stę­pów i krwi, którą gospo­dyni miała na rękach. Krwi nie­win­nych dziew­czyn, któ­rym przy­tra­fił się pech, że sta­nęły na jej dro­dze, nie paso­wały do układu, który wymy­śliła.

To wprost nie­wia­ry­godne, jak długo czło­wiek może żyć w fik­cji.

Jej inten­cje były kie­dyś czy­ste, pobudki szla­chetne. Wyszła z dobrego punktu i to przez wiele lat wyda­wało jej się dosta­tecz­nym uspra­wie­dli­wie­niem. Ale teraz nie potra­fiła się dłu­żej oszu­ki­wać. Prawda spły­nęła na nią w jed­nym momen­cie. Bar­dzo mocno. Aż zabra­kło jej tchu i sił nawet do tego, by się pod­nieść z pod­łogi.

Była winna.

***

– Gdzie jest gospo­dyni? – Dopiero póź­nym popo­łu­dniem to pyta­nie padło w kuchni.

– Nie wiem. – Kamer­dy­ner leni­wie obie­rał jabłko. Kroił je w ide­al­nie równe cząstki, a następ­nie ukła­dał z nich wachlarz na por­ce­la­no­wym, ręcz­nie malo­wa­nym tale­rzu z zastawy hra­biego.

– Myśla­łam, że zano­si­łeś jej śnia­da­nie. – Kucharka była zdu­miona jego spo­ko­jem. Wszy­scy na zamku wie­dzieli, co łączy tych dwoje.

– Zro­bi­łem to – odparł kamer­dy­ner – ale nie zasta­łem jej w pokoju. Tacę poło­ży­łem na sto­liczku, jeśli będzie miała ochotę, to coś zje. Wiesz, jaka jest Kle­men­tyna. Nie lubi, kiedy ktoś się wtrąca. A teraz z całą pew­no­ścią znowu coś knuje.

– Nie mar­twisz się?

Henry oparł się wygod­nie o drew­niane plecy krze­sła. Ode­tchnął głę­boko.

– Ani tro­chę – powie­dział z pełną szcze­ro­ścią. – Wszystko mi już jedno. Niech się nawet zatłuką na kupie, ja w tym nie mam zamiaru brać udziału.

– Jesteś oso­bi­stym kamer­dy­ne­rem hra­biego – przy­po­mniała mu kucharka. W tej rodzi­nie służba była bar­dzo przy­wią­zana do hra­bio­stwa, a zwłasz­cza poko­jówki i oso­bi­sty kamer­dy­ner. Lecz Henry od początku był inny.

– Pamię­tam. – Kiw­nął głową. – Ale to już nic dla mnie nie zna­czy. Zre­zy­gnuję z tej posady, jak tylko nada­rzy się pierw­sza oka­zja.

– Naprawdę? – Kucharka nie mogła w to uwie­rzyć. – Gdzie ci będzie tak dobrze?

– Wszę­dzie – odparł sta­now­czo. – Możni pano­wie zwy­kle nie są wzo­rem cnót, ale to, co zro­bił hra­bia Alek­san­der, to nawet jak dla mnie za dużo. A wiesz, że nie mam zbyt suro­wych zasad.

– Cho­dzi ci o Kate?

– Jasne. – Henry zaczął jeść jabłko szyb­ciej, niż miał zamiar, ale zde­ner­wo­wał się na samą myśl o postę­po­wa­niu swo­jego pana. – Pierw­szy raz w życiu tak kogoś polu­bi­łem. Trzy­ma­łem za nich kciuki. Myśla­łem, że naprawdę się kochają.

– Prze­cież nie wie­rzysz w miłość. – Kucharka usia­dła naprze­ciw niego i bez pyta­nia poczę­sto­wała się jego jabł­kiem.

– Pew­nie, że nie – obru­szył się. – I, jak widać, mam rację. Ale w tym przy­padku nawet ja dałem się nabrać. Uwie­rzy­łem, że dzieje się mię­dzy nimi coś magicz­nego.

– Nie wie­dzia­łam, że jesteś taki roman­tyczny.

– Ja też nie. Ale Kate zła­pała mnie za serce. Jakby była moją córką czy coś. W każ­dym razie dobrze jej życzy­łem – dodał i wrzu­cił do ust duży kawa­łek jabłka, żeby już nie musieć wię­cej o tym mówić.

– Fakt – przy­znała kucharka. – Ja też mam takie nie­przy­jemne uczu­cie po tej histo­rii i już chyba nie będę umiała praw­dzi­wie sza­no­wać hra­biego Alek­san­dra. Po co się z nią zarę­czał, skoro sypiał z Isa­belle? Nie rozu­miem tego. Prze­cież mógł się od razu oże­nić z lady Adler. Jest wdową. Nikt by im nie prze­szko­dził. Dla­czego więc tak bar­dzo skrzyw­dził Kate?

– Bo jest zły – odparł kamer­dy­ner bez waha­nia. – Taki praw­dzi­wie zły. Do szpiku kości. Bie­rze to, na co ma ochotę, i za nic nie płaci. Ale tym razem zosta­nie uka­rany. Mał­żeń­stwo z lady Isa­belle Adler – roze­śmiał się z drwiną. – Nie zazdrosz­czę.

– Ja też nie. – Kucharka kiw­nęła głową, zabrała Henry’emu ostatni kawa­łek jabłka tuż sprzed wycią­gnię­tej dłoni, po czym wes­tchnęła. – Masz rację. Lady Isa­belle da hra­biemu dobrze popa­lić. Ale to nie pomoże bied­nej Kate.

– O tym wła­śnie cią­gle myślę – odparł kamer­dy­ner. – Bogaci i wpły­wowi bawią się nami jak pion­kami w grze. A nawet gorzej. O swoje sza­chy hra­bia dba, a narze­czoną potrak­to­wał tak, że już gorzej nie można. Ona się od tego ni­gdy nie uwolni. Ludzie będą gadać w nie­skoń­czo­ność.

– Wiesz co? – Kucharka zerwała się od stołu. – Mam pomysł. A gdyby tak się skrzyk­nąć wszy­scy razem i dać jej odczuć, że jeste­śmy po jej stro­nie? Prze­cież ona nic nie zawi­niła. Zako­chać się ludzka rzecz. Nawet głu­pio się zako­chać. Hra­bia mamił ją obiet­ni­cami. Star­sza i mądrzej­sza od niej by się pogu­biła.

– Co masz na myśli?

Kucharka aż dostała wypie­ków z prze­ję­cia.

– Poga­damy ze służbą w innych domach, z naszymi rodzi­nami – mówiła szybko. – Każdy u sie­bie. Kiedy Kate wyj­dzie z domu, nie będzie tematu. Zacho­wamy się jak gdyby ni­gdy nic. Z pełną życz­li­wo­ścią.

– To się nie uda. Każ­dego nie prze­ko­nasz. Zawsze jakaś świ­nia się wyła­mie.

– Może. Ale nie znasz ludzi. Cza­sem potra­fią się tak połą­czyć, że nawet naj­gorsi na chwilę łagod­nieją. A uwierz mi, że obu­rze­nie na postę­po­wa­nie hra­biego jest powszechne. Miały być piękny ślub, praw­dziwe uczu­cie. A jest wstrętna, obrzy­dliwa zdrada. Byłam dzi­siaj skoro świt na targu. Wszy­scy gadają tylko o tym.

– Może masz rację – zasta­no­wił się kamer­dy­ner. – Ja jestem za. Zaraz wycią­gnę listy Kle­men­tyny i napi­szę do jej zna­jo­mych. Ma bar­dzo dużo dobrych, wpły­wo­wych kon­tak­tów.

– Nie boisz się? Wiesz, że się wściek­nie, kiedy się dowie, że grze­ba­łeś w jej rze­czach.

– Jakoś już nie – odparł. – Wpraw­dzie trudno się domy­ślić, gdzie ona się teraz podziewa i co knuje, ale czuję, że jej moc słab­nie. Jak­bym miał nad­przy­ro­dzone talenty – roze­śmiał się znowu.

– Jej też nie lubisz? – zapy­tała kucharka. Ten romans star­szej gospo­dyni, naj­waż­niej­szej kobiety na zamku, z kamer­dy­ne­rem zawsze wzbu­dzał cie­ka­wość, a Henry ni­gdy wiele o tym nie opo­wia­dał.

– Za dużo wiem – odparł tym razem. – To pro­blem. Kie­dyś wie­dzia­łem mniej i to był piękny, bar­dzo wygodny czas w moim życiu. Korzy­sta­łem z przy­jem­no­ści i żyłem sobie spo­koj­nie. Nie­stety, ostat­nio mam pro­blem ze zbyt dobrym koja­rze­niem fak­tów. A jak połą­czysz jedną nitkę z drugą, to zaraz poja­wia się kolejna. Chyba nie chcę znać całej prawdy, wolę wie­rzyć, że się mylę. Że Kle­men­tyna nie byłaby zdolna do takich rze­czy.

– Współ­czuję – powie­działa kucharka. – Popatrz, jak wszystko się zmie­niło w tak krót­kim cza­sie.

– Tego też mam dość. – Henry rów­nież wstał. – Długo tu już nie zostanę. Poszu­kam innego miej­sca pracy. W domu, w któ­rym cho­ciaż przez jeden rok ludzie pozo­stają tymi, za któ­rych się podają, i nie wyda­rzają się żadne rewo­lu­cje. Nowe żony poja­wiają się raz, mak­sy­mal­nie dwa razy w ciągu życia, a gospo­dy­nie zaj­mują się doglą­da­niem gospo­dar­stwa, nie knu­ciem okrut­nych intryg.

– Ni­gdy jej nie kocha­łeś? – odwa­żyła się zapy­tać kucharka. Wcze­śniej nie zda­rzyło im się tak szcze­rze i otwar­cie roz­ma­wiać

– Daj spo­kój. – Mach­nął dło­nią. – To sta­ruszka.

– Od czasu cho­roby tak, ale wcze­śniej było w niej wię­cej życia niż we wszyst­kich czte­rech żonach hra­biego razem wzię­tych.

– To prawda – Henry się uśmiech­nął i obli­zał usta. – Tem­pe­ra­mentu jej nie bra­ko­wało. Na początku nawet mnie to fascy­no­wało. Ale to nie wystar­czy, by poko­chać kobietę.

– A czego trzeba jesz­cze? – zacie­ka­wiła się kucharka.

– Szcze­rego spoj­rze­nia, dobrego serca, łagod­no­ści… – zaczął wymie­niać.

– Jak u Kate.

Poki­wał głową. A potem spoj­rzał w bok, gdzieś bar­dzo daleko.

– Nawet o tym nie myśl. – Zasko­czona kucharka nie mogła uwie­rzyć, że coś takiego przy­szło mu do głowy. – Dla cie­bie to prze­cież nie­re­alne.

– Wiem – kiw­nął głową – ale nie jest mi z tego powodu łatwiej. Idę – powie­dział, po czym wstał ener­gicz­nie. – Zro­bię przy­naj­mniej to, co mogę. Napi­szę te listy. Może Kle­men­tyna nie wróci szybko i zdążę.

– Miejmy nadzieję, że prze­pa­dła na dobre – dodała kucharka na koniec. Jakoś nikt szcze­gól­nie nie tęsk­nił za prze­ło­żoną. Nie szu­kano jej też ze zbyt dużą inten­syw­no­ścią. Nie lubiła, gdy się wtrą­cano w jej sprawy, i to spra­wiło, że ludzie trzy­mali dystans.

***

Kle­men­tyna leżała na zim­nej pod­ło­dze i modliła się, by ktoś zaczął jej szu­kać. Nie wie­działa, do jakiego boga się zwraca. Nie było pew­no­ści, czy dla takich jak ona w ogóle ist­nieje jaka­kol­wiek wyż­sza instan­cja skłonna wziąć pod uwagę oko­licz­no­ści łago­dzące.

W każ­dym razie bóg jak na razie mil­czał i nie robił nic, by jej pomóc. W zasa­dzie nic w tym dziw­nego. Ona sama ni­gdy nie dbała o bli­skie z nim kon­takty, a od tam­tej pamięt­nej nocy, kiedy na zamku poja­wił się Alek­san­der, uda­wała, że nic ich nie łączy. Teraz więc nie wie­działa, w jaki spo­sób pro­sić o ratu­nek i czy w ogóle ist­nieje taka moż­li­wość.

Pozo­stało jej liczyć na ludzi.

Henry – pomy­ślała.

Tak wiele dla niego zro­biła. Chro­niła go, zała­twiała przy­wi­leje. Powi­nien być jej wdzięczny. Może tro­chę go wyko­rzy­sty­wała, ale prze­cież dzięki niej zyskał wiele korzy­ści. Nie miała jed­nak złu­dzeń. Bystrość umy­słu cza­sem prze­szka­dza. Czło­wiek nie może hodo­wać fał­szy­wej nadziei.

Spoj­rzała na drzwi i wytę­żyła słuch. Nikt jed­nak nie nad­cho­dził. Wie­działa, że Henry nie kiw­nie pal­cem, by ją zna­leźć.

A Alek­san­der? Dziecko, któ­remu poświę­ciła szmat swo­jego życia. Dała mu naj­lep­szy los, jaki można było sobie wyma­rzyć. Sta­tus hra­biego Can­ten­dorfa.

Ale on to wszystko znisz­czył. Zaprze­pa­ścił swoją szansę.

Wes­tchnęła i zmo­bi­li­zo­wała wszyst­kie siły, by pod­czoł­gać się pod szafę. Znaj­do­wały się w niej wszyst­kie suk­nie ślubne panien mło­dych, które prze­kro­czyły próg zamku. Były cenne, ale pani Ham­mond się tym nie przej­mo­wała. Otwo­rzyła drzwi, mocno nimi szar­piąc. Tka­niny spa­dły na pod­łogę. Musiała umo­ścić sobie wygod­niej­sze posła­nie. Czuła, że Alek­san­der też jej nie pomoże i ist­nieje duże ryzyko, że zosta­nie tutaj jesz­cze tro­chę. Nie mogła jed­nak teraz umrzeć. Była jedyną straż­niczką tajem­nicy. Ta myśl utrzy­my­wała ją przy życiu.ROZDZIAŁ 2

Kola­cja była gotowa. Kucharka i jej pomoc­nice wyło­żyły już wszyst­kie potrawy na pół­mi­ski. Nikt dzi­siaj nie wydał dys­po­zy­cji, ale ciężka machina zam­ko­wego życia toczyła się siłą roz­pędu. Służba zaj­mo­wała się swo­imi obo­wiąz­kami, jed­nak wol­niej niż zwy­kle.

Z całą pew­no­ścią jedną z przy­czyn było zmę­cze­nie. Wszy­scy przez całą noc szu­kali lady Isa­belle Adler. Wdowy po kapi­ta­nie Adle­rze. Kochanki hra­biego, która była w ciąży. Zagi­nęła poprzed­niego popo­łu­dnia i mimo pod­ję­tych wysił­ków nie udało się usta­lić miej­sca jej pobytu. Poszu­ki­wań nie uła­twiała burza, która roz­pę­tała się nad oko­licą, a potem długo trwa­jący ulewny deszcz. Zaci­nał ostro, utrud­niał widocz­ność i spra­wiał, że uczest­nicy poszu­ki­wań trzę­śli się z zimna, mimo że lato tego roku było wyjąt­kowo upalne.

Nad ranem po kolei zaczęli wra­cać. Gdyby hra­bia znaj­do­wał się na miej­scu, zapewne nie pozwo­liłby im prze­rwać dzia­łań. Ale on rów­nież gdzieś prze­padł. Poszu­ku­jący jeden za dru­gim kła­dli się więc do cie­płych łóżek, by zła­pać choć troszkę snu i odpo­czynku przed nowym dniem. Nastał świt, a wła­ści­ciel wciąż się nie poja­wiał. Nie było też sły­chać krzy­ków gospo­dyni, zwy­kle od rana popę­dza­ją­cej do wytę­żo­nej pracy. Każdy więc dzia­łał we wła­snym tem­pie, naj­czę­ściej bar­dzo powol­nym. Trudno było prze­wi­dzieć, co za chwilę nastąpi, więc roz­są­dek naka­zy­wał gro­ma­dzić siły.

– Na pewno hra­bia już ją zna­lazł – pocie­szali się nawza­jem.

– Pew­nie się gdzieś błą­kają po lesie.

– Prę­dzej po zajaz­dach – roze­śmiał się ktoś zło­śli­wie.

Powszechna nie­chęć do kochanki Alek­san­dra Can­ten­dorfa prze­ro­dziła się w jawną odrazę. Co wię­cej, te nega­tywne uczu­cia spły­nęły także na lubia­nego dotąd hra­biego. Wszy­scy wie­dzieli, że ma liczne sła­bo­ści, ale wyba­czali mu jak nie­sfor­nemu, lecz wyjąt­kowo uro­czemu dziecku. Był w grun­cie rze­czy dobrym gospo­da­rzem, dbał o mają­tek, służbę oraz o ich rodziny.

Ale jego zacho­wa­nie wobec Kate prze­lało czarę gory­czy. Wyda­wało się, że oboje byli tak pięk­nie w sobie zako­chani. Taka praw­dziwa miłość jest rzad­ko­ścią. Ludzie kibi­cują jej odru­chowo, jak każ­dej cen­nej spra­wie. Z przy­jem­no­ścią patrzą na szczere uczu­cie. A hra­bia spra­wiał wra­że­nie mocno i szcze­rze zaan­ga­żo­wa­nego.

Dla­czego tak paskud­nie zdra­dził swoją młodą, nie­winną narze­czoną?

Po co cała ta gra?

Tego nikt nie wie­dział. Jedno nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Choć hra­bia na­dal był tu panem i wła­ści­cie­lem, to sym­pa­tia i sza­cu­nek służby oraz miesz­kań­ców hrab­stwa ode­szły na dobre.

Nie było go jed­nak na zamku, nie doświad­czał więc w prak­tyce skut­ków tej zmiany. Może by jej nawet od razu nie zauwa­żył pochło­nięty swo­imi spra­wami. Nikt nie miał zamiaru obno­sić się z praw­dzi­wymi uczu­ciami ani też moc­niej anga­żo­wać w sprawy zamku. Wystar­czyło zwy­kłe wyko­ny­wa­nie pole­ceń.

Gospo­dyni znik­nęła, hra­bia prze­by­wał w nie­zna­nym miej­scu. Od rana więc w kuchni zam­ko­wej leni­wie pito her­batę, a zapasy w spi­żarni zostały mocno nad­wą­tlone przez zna­jo­mych i bli­skich służby. Dawno nie pamię­tano tutaj takiego ruchu. Wszystko to jed­nak działo się wcze­śnie rano. Zaraz potem zapa­no­wał spo­kój. Per­so­nel wolał zbyt­nio nie ryzy­ko­wać.

Ciotki hra­biego wciąż spały i nikt nie zamie­rzał ich budzić. Śnia­da­nie nie wyma­gało wiele pracy, a ście­rać kurzów nikomu się nie chciało. Lato spra­wiło, że nie trzeba było palić w komin­kach. Kwiaty w wazo­nach wciąż od biedy można było uznać za świeże. Dopóki ktoś nie zacznie kwe­stio­no­wać tego stanu, nie należy się prze­mę­czać.

Z takiego zało­że­nia wyszła służba i od rana napa­wała się spo­koj­nym, leni­wym dniem.

Nie­da­leko, w zam­ko­wej wieży na pod­ło­dze, leżała gospo­dyni – Kle­men­tyna Ham­mond. Nie­gdyś jedna z naj­waż­niej­szych osób w tym miej­scu. Nikt jej nie szu­kał.ROZDZIAŁ 3

Alice dotarła do gra­nicy hrab­stwa. Połu­dniowe słońce mocno ogrze­wało jej plecy, a przed nią otwie­rała się zupeł­nie nowa droga. Piękna. Wijąca się w łagod­nych zako­lach, po bokach poro­śnięta trawą i polnymi kwia­tami, które koły­sały się na deli­kat­nym wie­trze. Zada­wała się zachę­cać wszel­kimi spo­so­bami, by posta­wić kolejny krok. I jesz­cze jeden. Obie­cy­wała, że tam dalej czeka lep­sze, pięk­niej­sze życie. Można zacząć od nowa.

Taka druga szansa to cenna rzecz. Oka­zja, by odejść daleko, odciąć się. Zosta­wić za ple­cami stare sprawy. Kło­poty, pro­blemy, cier­pie­nie, ludzi…

Nagle się zatrzy­mała.

Czuła to już od dłuż­szej chwili. Waha­nie. Zupeł­nie nie na miej­scu, bo prze­cież z całej siły pocią­gała ją przy­goda. Nic nie trzy­mało jej przy daw­nym życiu. Mogła odejść. Nie miała dzieci, za które byłaby odpo­wie­dzialna, ani męża, któ­rego by porzu­cała. Żad­nej rodziny. Mogła sobie wymy­ślić fik­cyjne nazwi­sko i nową histo­rię, by zacząć naprawdę od zera. Nie była też nikim zna­czą­cym, co miało tę zaletę, że nikt jej nie zamie­rzał szu­kać, inte­re­so­wać się jej losem.

Nie musiała przez całe życie być wiedźmą. Osobą poni­żaną, żyjącą na ubo­czu spo­łe­czeń­stwa. Zawsze wie­działa, że nie jest to cała prawda o niej. Choć miała powody, by sądzić, że histo­ria jej naro­dzin zwią­zana jest z zam­kiem, ni­gdy nie sądziła, że jej matką może być hra­bina Can­ten­dorf. Raczej spo­dzie­wała się, że jest dziec­kiem jakiejś słu­żą­cej, cza­sem nawet przy­cho­dziła jej do głowy absur­dalna myśl, że może być córką samej gospo­dyni. Ale nie hra­bio­stwa. Ta wia­do­mość mocno ją poru­szyła. Szybko jed­nak stała się czymś natu­ral­nym, jakby paso­wała do niej niczym szyte na miarę balowe ręka­wiczki.

Jej cechy cha­rak­teru nagle nabrały sensu. To dla­tego zawsze była inna. Tęsk­niła za lep­szym świa­tem i ni­gdy nie dała sobie wmó­wić, że jest nic nie­zna­czącą znajdą. Uczyła się szybko i miała wiele talen­tów. Krew Can­ten­dor­fów nio­sła ze sobą dzie­dzic­two poko­leń. Nic nie zdo­łało tego zatrzeć. Nawet jej ponure i straszne dzie­ciń­stwo.

Teraz była spo­kojna. Wie­działa, kim naprawdę jest.

Nie zamie­rzała jed­nak ujaw­niać swo­jej toż­sa­mo­ści. Zresztą nikt pew­nie i tak by jej nie uwie­rzył. W grę wcho­dził wielki mają­tek, a ona nie miała żad­nych dowo­dów. Nawet list, jedyny nama­calny ślad po tam­tej tajem­nicy, zabrała Kate.

Wła­śnie.

Alice poczuła, że dociera do sedna. Tak naprawdę to była przy­czyna tego, że każdy kolejny krok sta­wiało się jej coraz cię­żej. Nie były temu winne poko­nana droga ani wzma­ga­jący się z każdą chwilą upał. Mar­twiła się o Kate.

Ni­gdy nie miała bli­skich osób. Wycho­wała ją kobieta surowa, pozba­wiona wszel­kich złu­dzeń, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o ludzi, która zawsze powta­rzała, że nie wolno nikomu zaufać, przy­wią­zać się, broń Boże poko­chać, bo z tego wynika tylko cier­pie­nie.

Alice przez całe dzie­ciń­stwo sto­so­wała się do tych zale­ceń. Nie było to trudne. I tak nikt nie chciał się przy­jaź­nić z dziew­czynką zni­kąd, znajdą przy­gar­niętą przez miej­scową wiedźmę. W hrab­stwie, w któ­rym nazwi­sko i przy­na­leż­ność do kon­kret­nej rodziny mówiły o czło­wieku wszystko, nada­wały kie­ru­nek całemu życiu, ona nie miała szans.

Jed­nak kiedy doro­sła, uchy­liła lekko drzwi swo­jego serca. Zaprzy­jaź­niła się z madame Ele­anor, wymie­niała z nią regu­lar­nie listy i nawet tro­chę się zwie­rzała. Lubiła miej­sco­wego pastora, choć miała powody, by sądzić, że bez wza­jem­no­ści, i żywiła wiele cie­płych uczuć do swo­ich pacjen­tów.

Ale Kate obda­rzyła wyjąt­kową sym­pa­tią. Sama nawet nie zda­wała sobie z tego sprawy. Trak­to­wała dziew­czynę szorstko, jakby była tylko narzę­dziem do osią­gnię­cia celu. A jed­nak przy­wią­zała się do niej i teraz nie mogła zro­bić kolej­nego kroku. Tylko że nie chciała wra­cać do domu w cie­niu zamku i setek pytań, na które znów szu­ka­łaby odpo­wie­dzi.

W jaki spo­sób wiedźma zdo­była małą córeczkę Can­ten­dor­fów? Dla­czego ją zabrała i nie oddała, nawet kiedy stało się jasne, że tęsk­nota za utra­co­nym dziec­kiem zabija hra­binę? Czemu nie zażą­dała pie­nię­dzy, przy­sług, cze­go­kol­wiek? Mogła dostać tak wiele.

Zamiast tego każ­dego dnia patrzyła, jak dziew­czynka rośnie tuż obok praw­dzi­wych rodzi­ców opusz­czona, cza­sem brudna i głodna, poni­żana przez innych, ale wciąż wyjąt­kowa. Jak się gar­nie do nauki, odstaje od pro­stoty i byle­ja­ko­ści wokół. Jaka jest zdolna i mądra. Ale przede wszyst­kim, jak bar­dzo tęskni za praw­dzi­wymi rodzi­cami. Wiedźma wycho­wała Alice. Na swój spo­sób była do niej przy­wią­zana, lecz ni­gdy się nie zła­mała i nie zdra­dziła tajem­nicy.

Musiała mieć jakiś powód.

Alice się zatrzy­mała.

Sta­nęła przed wybo­rem. Mogła ruszyć dalej i zacząć nowe życie. Miała dość pie­nię­dzy, by kupić gdzieś daleko wygodny, nie­wielki dom. Nabyte przez nią umie­jęt­no­ści mogły jej zagwa­ran­to­wać dochód wystar­cza­jący na spo­kojne utrzy­ma­nie. Mogła być zie­larką, ale nie wiedźmą. Nie­wiele potrze­bo­wała do zbu­do­wa­nia małego, pro­stego, szczę­śli­wego życia. Nikomu nie musiała się przy­zna­wać, że została wycho­wana w takim poni­że­niu. Mogła zbu­do­wać nową toż­sa­mość.

Ale wszystko, co stare, musia­łaby zosta­wić za sobą. Gro­bo­wiec, o któ­rym już wie­działa, że skrywa jej praw­dzi­wych rodzi­ców. Zamek, w któ­rego cie­niu wyro­sła. Swój dom. I Kate. Nie­zwy­kłą dziew­czynę, z którą się mimo woli zaprzy­jaź­niła. Nie pla­no­wała tego, chciała tylko uzy­skać infor­ma­cję o swoim pocho­dze­niu. Ale polu­biła tego rudego kociaka, jak lek­ce­wa­żąco mawiał o niej hra­bia, zanim na dobre ją poznał i poko­chał.

Alice się odwró­ciła. Słońce zaświe­ciło jej w oczy. Zamku nie było już stąd widać. Można się tylko domy­ślać, jakie panuje tam poru­sze­nie. Zerwane zarę­czyny. Kochanka w roli żony. Dziecko, które się naro­dzi. Nowy spad­ko­bierca.

Cie­kawe, co by zro­bił hra­bia Alek­san­der, gdyby poznał prawdę? – zasta­no­wiła się.

Czy chciała to wie­dzieć? Wró­cić do tej histo­rii? Nara­zić się na kolejne cier­pie­nia i upo­ko­rze­nia? Do końca życia być wiedźmą, żyjącą na ubo­czu, podej­rze­waną o czary?

Znów nie wie­działa, kim jest. Zagi­nioną córeczką Can­ten­dor­fów? A może znajdą bez rodziny? Albo jedyną praw­dziwą dzie­dziczką na zamku?

Czuła, że nie może iść dalej. Gdzieś przez kry­sta­licz­nie czy­ste wonne, let­nie powie­trze nio­sło się kobiece woła­nie. Nie­jedno.

Sły­szała, jak Kate prosi o pomoc. Hra­bina o szansę na pozna­nie prawdy. Alice wsłu­chała się uważ­niej. Wołała ją także gospo­dyni. W jakiej spra­wie? Któż mógł to wie­dzieć. Nawet tak wyczu­lona i silna intu­icja niczego nie pod­po­wia­dała.

Odwró­ciła się po raz ostatni. Spoj­rzała na kusząco piękną drogę i porzu­ciła w jed­nej chwili marze­nia o nowym życiu. Była pil­nie potrzebna. Musiała zakoń­czyć opo­wieść, któ­rej dały począ­tek jej naro­dziny. Z dziecka roz­cza­ro­wa­nia prze­mie­nić się w kobietę, którą zawsze miała być zgod­nie ze swoim prze­zna­cze­niem. Silną i speł­nioną.

***

Lady Isa­belle prze­cią­gnęła się leni­wie w pościeli. Zawsze lubiła poranki. Szcze­gól­nie te, które nastę­po­wały po uda­nej nocy. A poprzed­nia taka wła­śnie była. Burza i deszcz sprzy­jają intym­no­ści. Two­rzą nastrój. Łatwiej wtedy uda­wać, że jest się kru­chą kobietką, chęt­nie szu­ka­jącą schro­nie­nia w męskich ramio­nach. Faceci bar­dzo to lubią. Ona była silną oso­bo­wo­ścią, ale bawiła ją ta gra. W głębi serca też cza­sem tro­chę tęsk­niła za takim ukła­dem. To było miłe. Poczuć bez­wa­run­kową miłość, ochronę, akcep­ta­cję.

Na razie nie chciała wra­cać do rze­czy­wi­sto­ści. Myśleć o tym, co dzieje się teraz na zamku, czy ktoś jej szuka i do czego za chwilę będzie musiała wró­cić. Chwi­lowo była tutaj i zamie­rzała się cie­szyć dobrą chwilą tak długo, jak to tylko moż­liwe.

Powie­działa Rober­towi prawdę, więc jego łóżko stało się jedy­nym miej­scem na świe­cie, gdzie nie musiała uda­wać. Czuła się z tym naprawdę dobrze.

Zapro­sił ją wczo­raj do swo­jego domu, choć wcze­śniej nie chciał się na to zgo­dzić. Ale nie odsyła się kobiety w ciąży w deszcz. Żaden dżen­tel­men by tego nie zro­bił. A Robert był dobrze wycho­wany. Chciał ją wpraw­dzie odwieźć do domu, ale mu wytłu­ma­czyła, że jazda nocą w taką burzę jest nie­bez­pieczna. Stres może zaszko­dzić dziecku.

Zgo­dził się z jej argu­men­tami. Nie miał poję­cia, czy Isa­belle mówi prawdę, ale wolał nie ryzy­ko­wać. I w ten spo­sób znów zna­la­zła się w miej­scu, które wyjąt­kowo polu­biła. W jego obję­ciach. Jeśli sądził, że lady Adler przyj­mie jego hono­rową ofertę i prze­śpi się w pokoju gościn­nym, szybko został wypro­wa­dzony z błędu.

Isa­belle oba­wiała się, że widzą się ostatni raz. Nie miała pew­no­ści, czy jesz­cze uda jej się wymknąć z zamku. Ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że nie. Chciała się więc nacie­szyć nocą z męż­czy­zną, jakiego ni­gdy wcze­śniej nie poznała.

Paso­wali do sie­bie, lubili się. Świet­nie się rozu­mieli, a jego dotyk spra­wiał jej mnó­stwo przy­jem­no­ści.

Tylko że Robert był zwy­czaj­nym kup­cem. Choć pocho­dził z bar­dzo zamoż­nej rodziny, był młod­szym synem i w pro­ce­sie dzie­dzi­cze­nia dostał nie­wiele. Wybrał wol­ność i zaczął życie na wła­snych warun­kach. Prze­pro­wa­dził się do małego mia­steczka i otwo­rzył sklep z mate­ria­łami ofe­ru­jący rów­nież usługę szy­cia sukien. To był straszny skan­dal. Rodzina Roberta wciąż miała nadzieję, że porzuci on to uwła­cza­jące nazwi­sku zaję­cie i wróci do domu, by stać się wpraw­dzie nie­za­moż­nym, ale sza­no­wa­nym człon­kiem rodu, który poszuka sobie posaż­nej panny. Ich zda­niem sto­czył się na dno.

On jed­nak spra­wiał wra­że­nie szczę­śli­wego.

Pod­niósł się na łok­ciu i patrzył na Isa­belle, która uda­wała, dość zresztą nie­udol­nie, że wciąż śpi. Była piękna. Nie wie­dział, jak długo u niego zosta­nie i kiedy pojawi się znowu. Ale nie chciał pło­szyć jej naci­skiem ani mora­łami. Ponad wszystko cenił wol­ność i choć bar­dzo pra­gnął, by Isa­belle została z nim dłu­żej, nie chciał, by zro­biła to ina­czej niż z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli.

– Pod­nieś powieki – popro­sił z uśmie­chem. – Prze­cież i tak wiem, że nie śpisz.

– Jesteś okropny. – Isa­belle usia­dła i popra­wiła roz­wi­chrzone loki. – Prze­ciętny męż­czy­zna w takiej chwili wpa­truje się w twarz kobiety, zako­chuje na zabój i tak dalej… Ma nawet nie­przy­zwo­ite myśli, a ty jesteś taki nie­ro­man­tyczny.

– Ja i bez tego mam w związku z tobą gorące pra­gnie­nia – odparł z uśmie­chem – więc takie pod­chody możemy sobie daro­wać. Jak się czu­jesz? – zapy­tał.

Isa­belle pogła­dziła się po brzu­chu. Wciąż był pła­ski, choć wyda­wało jej się, że wyczuwa deli­katne zaokrą­gle­nie.

– Dobrze – powie­działa. – Przy tobie nie mam nawet mdło­ści.

– Cie­szę się – odparł Robert. – Bo u mnie na hra­biow­skie śnia­da­nie nie masz szans. Musia­łem dzi­siaj odpra­wić gospo­dy­nię, żeby jej oszczę­dzić skan­da­licz­nego widoku roz­ne­gli­żo­wa­nej kobiety w moim łóżku, a tobie utraty repu­ta­cji.

– Ja nie mam repu­ta­cji. – Isa­belle mach­nęła dło­nią. – Nie­po­trzeb­nie się mar­twisz. Poza tym na szczę­ście nikt mnie tutaj nie zna.

– Z tą pew­no­ścią bym nie prze­sa­dzał – odparł Robert i ujął pal­cami jej dłu­gie loki. Uwiel­biał ich mięk­kość. – Świat jest mały – powie­dział powoli – a nazwi­sko Can­ten­dor­fów znane. Nikt się nie spo­dziewa lady Adler tutaj, na doda­tek ubra­nej w zwy­kłą sukienkę, ale jeśli chcesz zacho­wać swoje wizyty w tajem­nicy, bądź ostrożna. Ni­gdy nie wia­domo, kto ma gdzieś jakie­goś szwa­gra albo dale­kiego kuzyna. Hra­bia z przy­jem­no­ścią wyko­rzy­sta taką oko­licz­ność prze­ciw tobie. Wyobraź sobie, jak zare­aguje na jaką­kol­wiek wąt­pli­wość, czy to jego dziecko.

Isa­belle opa­dła na poduszki i wes­tchnęła.

– Wciąż tylko kom­pli­ka­cje. Dla­czego nie może być chwili spo­koju?

– W twoim życiu? – roze­śmiał się. – Przy takim tem­pe­ra­men­cie? Prędko nie wróżę.

– Bo się nie znasz na prze­po­wia­da­niu przy­szło­ści – prych­nęła.

– Potra­fisz to zro­bić lepiej?

– Oczy­wi­ście. Powiem ci, jak będzie. Zostanę żoną Alek­san­dra Can­ten­dorfa jesz­cze w tym mie­siącu. Ciąża wymu­sza pośpiech w takich przy­pad­kach. Osiądę na zamku jako jego pani, uro­dzę synka…

– Mojego…

– Nie prze­ry­waj. Uro­dzę synka – kon­ty­nu­owała.

– Albo córeczkę…

– To moż­liwe i nie ma zna­cze­nia dla sprawy. Prawo dzie­dzi­cze­nia dawno zostało zmie­nione. Po naro­dzi­nach Alek­san­dra, żeby oszczę­dzić kolej­nym poko­le­niom takiego stra­chu. Może być dziew­czynka. Będę ją kochać tak samo mocno.

– I tyle?

– Co byś jesz­cze chciał?

– Nie będzie­cie za mną tęsk­nić? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc jej w oczy tak głę­boko, że szybko przy­mknęła powieki w oba­wie, że ten męż­czy­zna dosta­nie się tam, gdzie jesz­cze nikomu nie udało się dotrzeć. W to miej­sce jej duszy, w któ­rym znaj­duje się prawda.

Mil­czała. Leżała przez chwilę, popra­wia­jąc się co chwila i szu­ka­jąc naj­wy­god­niej­szej pozy­cji. Łóżko było zbyt twarde jak na stan­dardy, do któ­rych była przy­zwy­cza­jona. Znacz­nie róż­niło się od pięk­nego rzeź­bio­nego mebla z atła­so­wym bal­da­chi­mem, który zosta­wiła na zamku.

– To będzie tro­chę trudne – przy­znała. – Czuję się u cie­bie wyjąt­kowo. Oddy­cham swo­bod­nie po cięż­kim cza­sie. To spora ulga i przy­jem­ność.

– Mogła­byś tak żyć. Ja jestem otwarty – wyrwało mu się to spon­ta­nicz­nie, ale mówił prawdę. Nie wie­dział, dla­czego Isa­belle tak bar­dzo go pociąga, ale miał świa­do­mość, że miłość nie zawsze jest logiczna. Łatwe do wyja­śnie­nia są związki z roz­sądku, a on pra­gnął cze­goś wię­cej.

– Wiem – odparła. – Tutaj mogę być sobą, to jest wyjąt­kowe, ale na dłuż­szą metę by się nie udało. Jesteś dla mnie za biedny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: