- W empik go
Saga rodu Whiteoaków 8 - We dworze Whiteoaków - ebook
Saga rodu Whiteoaków 8 - We dworze Whiteoaków - ebook
Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!
Jak się pogodzić z odejściem sędziwej babci? Czemu tak trudno się odnaleźć w rodzinnej posiadłości? Finch w domu czuje się zagubiony i jedyne, co sprawia mu radość, to wieczorna gra na organach w kościele. Z czasem nieśmiały muzyk nawiązuje więź z babką Adeliną, ale jego problemy nasilają się, gdy kobieta umiera i zostawia mu w spadku fortunę. Powody do zmartwień ma również Renny, który wdał się w niebezpieczny, wymykający się spod kontroli romans. Powieść z 1929 r. to ósmy tom cyklu o rodzinie Whiteoaków, można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli pasjonują cię pełne emocji dzieje pokoleniowe i chętnie sięgasz po literaturę z plastycznymi opisami, ,,We dworze Whiteoaków" to lektura właśnie dla ciebie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1058-5 |
Rozmiar pliku: | 622 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z kołowrotu, w którym odbierano bilety, prowadził do hallu Koloseum korytarz, udekorowany w białe i czerwone festony. Cementowa podłoga była w tym przejściu wilgotna i zadeptana. Poza osiemnastoletnim Finchem Whiteoakiem niewiele osób szło w tej chwili korytarzem. Płaszcz i filcowy kapelusz chłopca ociekały deszczem, a nawet gładka skóra na policzkach była mokra i błyszcząca.
Niósł jakiś zeszyt i kilka książek związanych rzemykiem. Starał się ukryć pod nieprzemakalnym płaszczem wszelkie oznaki tego, że był uczniem, ale książki tworzyły tak odrażającą wypukłość z jednego boku, iż wyjął je niezdarnie i znowu wystawił na widok publiczny.
W hallu zmieszał się z tłumem ludzi, spacerujących alejkami pomiędzy okazami najwspanialszych kwiatów: przepyszne, olbrzymie, różnobarwne złocienie o postrzępionych płatkach, piękne, różowe róże, które zdawały się wzruszać swoją doskonałością, bezwolne, czerwone róże, ociężałe swoim zapachem i soczystym kolorem. Finch wędrował pośród nich z trwożnym uśmiechem. Ich subtelność, ich delikatność w zestawieniu z żywością barw budziły w nim uczucie szczęścia. Żałował, że było tam tyle osób. Najchętniej przechadzałby się sam pomiędzy kwiatami, delektując się ich pięknem. Ładna, młoda kobieta, starsza od niego o jakieś dziesięć lat, pochyliła się nad wielkim pomponem złocienia, płonącego pomarańczowo, i musnęła go policzkiem.
– Czarujący kwiat – szepnęła, spoglądając z uśmiechem na niezdarnego wyrostka stojącego obok niej. Finch wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale poszedł dalej.
Po chwili, gdy ona odeszła, zawrócił i jął wpatrywać się w złocień, jakby szukając na nim śladu kobiecej pieszczoty.
Ogłuszył go dźwięk męskiego głosu, krzyczącego przez megafon, że zawody konne są już w toku. Spojrzał na zegarek. Za kwadrans czwarta. Nie mógł pokazać się jeszcze w pobliżu areny. Zarwał ostatnią godzinę w szkole, żeby zobaczyć wszystko, co było godne zobaczenia w Koloseum, zanim nadejdzie pora konkursów, w których miał wziąć udział jego brat. Renny wiedział, że zobaczy go wtedy, lecz Fincha spotkałaby wielka przykrość, gdyby starszy brat zauważył, że opuścił jakąś lekcję. Finch „obciął się” przy egzaminie maturalnym w ubiegłym roku i jego stosunek do brata był pełen pokory.
Udał się do sekcji samochodowej. Gdy przystanął przed wspaniałym wozem turystycznym, zbliżył się do niego sprzedawca i jął zachwalać zalety maszyny. Finch był zakłopotany, ale też zadowolony, że go traktują tak poważnie. Rozmawiał chwilę z bardzo godną miną, ukrywając książki. Następnie poszedł dalej.
Nie zatrzymał się przy kiosku z jabłkami ani przy złotych rybkach w akwarium; pomyślał, że warto by zobaczyć srebrne lisy. Szło się do nich po schodach. Wysoko pod sklepieniem mieścił się inny świat, woniejący środkami dezynfekcyjnymi, świat błyszczących spojrzeń, spiczastych pysków i wspaniałych futer. Wszystkie uwięzione za mocnymi prętami klatek. Zwinięte w kule, rozgrzebujące świeżą słomę, starające się uciec z tego więzienia, stojące na tylnych łapach z pogardliwymi pyszczkami w okratowaniu. Finch pragnął otworzyć wszystkie klatki. Wyobrażał sobie te dzikie harce po jesiennych polach, to rycie jam w ziemi, gdyby puścił je na wolność. Dać im swobodę, żeby biegały, ryły, kryły się w ziemi! Zdawało się, że od klatki do klatki szły wieści, iż przyszedł ktoś, kto je wyzwoli. Gdzie tylko zwrócił oczy, pytające spojrzenia wbijały się w niego. Małe lisy ziewały, przeciągały się, drżały z podniecenia. Czekały…
Rozległ się głos trąbki. Finch oprzytomniał. Pobiegł ku schodom, odwracając się od więźniów.
Przy schodach, obok klatki z kanarkami, stał starszy mężczyzna z bardzo smutną miną. Zaczepił chłopca, proponując mu bilet na loterię.
– Tylko dwadzieścia pięć centów za bilet, a wygrać można kanarka, który jest wart dwadzieścia pięć dolarów. Najpiękniejszy okaz! Co za upierzenie i jak śpiewa! Co za upominek na gwiazdkę dla mamy, kawalerze! A święta prawie za pasem.
Finch pomyślał, że gdyby żyła jego matka, byłby to naprawdę piękny prezent dla niej. Wyobrażał sobie siebie ofiarującego kanarka w ślicznej, złoconej klatce delikatnej, uroczej, mniej więcej dwudziestopięcioletniej matce. Mruknął coś niewyraźnie i jegomość wręczył mu bilet.
– Proszę, oto numer trzydziesty pierwszy, nie zdziwiłbym się, gdyby to był szczęśliwy numer. A może pan weźmie dwa bilety?
Finch potrząsnął głową i dał dwadzieścia pięć centów. Schodząc po schodach robił sobie wymówki: miał tak mało pieniędzy, dlaczego wyrzucił dwadzieścia pięć centów? Renny nie dałby się naciągnąć na kupno biletu.
Wobec tego nie kupił już programu na konne konkursy. Tańsze miejsca były tak wypełnione, że był zmuszony usiąść w głębi. Mężczyzna siedzący obok niego był mocno podchmielony. Trzymał pod nosem gruby program obejmujący rozgrywki całego tygodnia i mruczał:
– Idiotyczny program, jedna strona głupsza od drugiej.
Sędziowanie odbywało się na środku areny. U wejścia stali mężczyźni, trzymając konie za uprząż. Trzej sędziowie z notesami w rękach chodzili od konia do konia, naradzając się ze sobą od czasu do czasu. Pobudzający zapach taniny i końskiej skóry unosił się w powietrzu, które wciąż jeszcze było świeże, pomimo tłumu widzów.
Mężczyzna przy megafonie ogłosił wyniki. Rozdano wstęgi zwycięzcom. Zagrała orkiestra.
– Idiotyczny program – zabrzmiało w uszach Fincha – nic nie rozumiem.
– Może ja panu pokażę – rzekł chłopiec, pragnąc zajrzeć do programu.
– Sam sobie kup program, paniczu. A nie zaglądaj do cudzego! – huknął sąsiad.
Bliżej siedzący widzowie zaczęli się śmiać. Finch wyprostował się, purpurowy i upokorzony. Na szczęście orkiestra witała głośnym tuszem „Muzyczną Paradę”.
Przyglądając się połyskującym stworzeniom – na których jechali żołnierze z baraków – czuł się znowu szczęśliwy. Patrzył z zachwytem na zawiłe ewolucje. Dawał się nieść zmysłowej harmonii dźwięków, ruchu i barw. Światła zawieszone wysoko pod sklepieniem, przesłonięte kolorowymi chorągiewkami drżały lekko, rzucając metaliczne blaski.
Następnym numerem programu był popis pań na damskich siodłach. Było ich piętnaście, a wśród nich Fezant Whiteoak, bratowa Fincha na Jedwabnej Lady. W Finchu wezbrała duma, gdy ujrzał Lady sunącą zwinnie i lekko po arenie. Podobne uczucie dumy wzbudzała w nim Fezant. W brązowym żakiecie, w bryczesach, z krótko przystrzyżonymi, falującymi włosami, robiła wrażenie smukłego chłopca. Dziwne, że wyglądała tak młodo, po tym wszystkim, co przeszła. Ta historia z Edenem tak ciężko zaważyła na jej współżyciu z Piersem, ale teraz ona i Piers byli szczęśliwi. Twardy człowiek ten Piers – musiał dać się jej we znaki. Dobrze, że zaginął wszelki ślad po Edenie. Dosyć nieszczęść ściągnął na dom – był złym bratem dla Piersa, złym mężem dla Aliny. Wszystko już minęło! Finch skupił uwagę na arenie.
Tęgi mężczyzna w mundurze pułkownika dyrygował jazdą pań. Galopowały to prędzej, to wolniej wokoło areny. Blada twarz Fezant zaróżowiła się. Przed nią kłusowała tęga, przysadzista dziewczyna w nienagannej angielskiej amazonce i prześlicznej dżokejce. Jakiś wyrostek siedzący obok Fincha powiedział mu, że przyjechała z Filadelfii. Miała pięknego konia i wspaniałe siodło. Sędziowie zauważyli to. Serce Fincha ściskało się boleśnie, gdy amerykański koń płynął rytmicznie po arenie. Gdy panie zsiadły z koni i stanęły obok nich, wzrok Fincha wbił się w Fezant i młodą dziewczynę z Filadelfii.
Stało się to, czego się obawiał. Niebieską wstęgę przypięto do uzdy konia tej grubej dziewczyny z Filadelfii. Jedwabna Lady nie dostała ani drugiej, ani nawet trzeciej wstęgi. Odznaczono nimi konie z innych miast. Fezant z nieruchomą twarzą opuściła arenę.
Teraz przyszła kolej na jazdę pań z przeszkodami. Uczucie miłego podniecenia ogarnęło widownię, gdy zabrzmiała pobudka. Ukazała się pierwsza amazonka na przepysznym koniu z wygiętym łukiem szyi i błyszczącymi kopytami. Koń pocwałował ku pierwszej bramce, a gdy zawodniczka pochyliła ciało do skoku, koń ominął przeszkodę i pogalopował bokiem. Napięcie ustąpiło miejsca rozbawieniu. Głośne wybuchy śmiechu przecięły ciszę. Amazonka pociągnęła za uzdę i poprowadziła konia ku bramce. Tym razem przesadził ją lekko, przeskoczył ścianę, pierwszy płot, ale przed drugim potrącił górną belkę, która spadła z hałasem na ziemię. Powtórka! Znowu skok, lecz teraz spadły aż dwie belki. Zabrzmiała trąbka. Amazonka i koń zniknęli, ona przygnębiona, zwierzę najzupełniej zadowolone z siebie.
Jeszcze dwie zawodniczki, które nie wzbudziły szczególnego zainteresowania. Następną była amazonka z Filadelfii. Wspaniały koń zdawał się zbyt wielki dla tej małej i tłustej osóbki. Ale jak ją rozumiał! Brał przeszkodę za przeszkodą, skakał rewelacyjnie. Miał tylko jeden nieudany skok w dwóch rundach. Opuścili arenę, odprowadzani entuzjastycznymi brawami.
Teraz Fezant na Żołnierzu. Serce Fincha waliło jak młotem. Nie, to nie były żarty. Prowadzić Żołnierza, gdy jest się szczupłym, dziewiętnastoletnim stworzeniem! Koń pobiegł do pierwszej przeszkody bokiem, szczerząc zęby. Fezant ściągnęła uzdę i poprowadziła go ponownie na miejsce, z którego powinien skoczyć.
– A dać mu szpicrutą – poradził podchmielony jegomość siedzący obok Fincha.
I znowu Żołnierz zatrzymał się przed przeszkodą. I znowu Fezant musiała zawrócić na miejsce, ale tym razem ostre cięcie zmusiło go do wzięcia pierwszej bramki. A potem skakał przez wszystkie wysokie, białe płoty, nie dotykając prawie kopytami ziemi.
Finch promieniał. Kochana Fezant. Kochany Żołnierz. Bił razem z innymi brawa. A jednak był niespokojny, gdy rozpoczęła się druga runda. Nigdy nie można przewidzieć, co zrobi Żołnierz. Wziął wszystkie przeszkody oprócz ostatniej, która mu się widocznie nie podobała – skoczył w bok, ominął ją i pogalopował ku wyjściu żegnany brawami i śmiechem.
Amazonka z Filadelfii, Fezant i trzy inne panie zostały wezwane do wykonania jeszcze kilku ewolucji. Wszystkie skakały znakomicie, lecz koń amerykański był najlepszy. Finch musiał przyznać z żalem, że sędziowie postąpili sprawiedliwie, dając panience z Filadelfii niebieską wstęgę, a Fezant – czerwoną.
A teraz „Klasa Koryncka”. Siwki i kasztanki, gniade i kare konie płynące areną jeden po drugim. Był tam Renny! Ta smukła, silna postać, jakby przyrośnięta do siodła. Szmer podniecenia przeszedł przez tłum, niby powiew wiatru przez łan pszenicy. Gdy umilkła orkiestra, zagrały kopyta melodią o wiele piękniejszą! Finch nie mógł usiedzieć na miejscu. Przedostał się na sam dół i stanął w tłumie mężczyzn przy barierze okalającej arenę.
Tutaj ubita kora wyglądała jak brązowy aksamit. Tutaj słyszało się napinanie skóry, parskanie, chrząkanie koni, gdy przeskakiwały nad dołami. Spoglądał na każdego konia, gdy unosił się z pochylonym jeźdźcem – na te muskularne organizmy zrośnięte ze sobą na podobieństwo centaura.
Żadnych kobiet w tej walce o pierwszeństwo. Sami mężczyźni. Mężczyźni i konie. Radosny, upajający widok. Gdy koń brata przesadził barierę, dół, skoczył w górę, zarył się kopytami w ziemię, tężejąc w tym ruchu z rozchylonymi chrapami i dymiącym cielskiem, było w nim coś z dzikiej, pierwotnej siły. Renny ze swoim rzeźbionym nosem, brązowym, pałającym spojrzeniem, skrzywieniem ust, które miało w sobie zawsze coś mściwego, zdawał się być urzeczony tą samą dziką siłą.
Fantazja chłopca – wyzwolona przez wrzawę tłoczących się koni, których oddech, gdy suną obok niego, opada gorącym oparem na twarz – wyciąga się jak fantastyczna płachta pomiędzy nim a rzeczywistością sceny rozgrywającej się przed nim. Widzi, jak klacz, klacz brata, pędzi ku niemu, wpada na niego, tratuje go kopytami, unicestwia… W następnej chwili jest świadkiem, jak jego dusza wyzwala się ze zmiażdżonego ciała. Widzi swoją duszę promieniującą kolorami tęczy, o dziwnym kształcie, wskakującą na klacz, za Rennym, którego trzyma za szyję niewyraźnymi, ale mocnymi ramionami. I tak galopują nad morzem głów, unosząc się coraz wyżej ku sklepieniu nieba. Walą w bębny, a przeszywający głos rogu akompaniuje im… Stoi oparty o barierę, smukły chłopiec z zapadłymi policzkami, głodnym wzrokiem. Jego wyraz twarzy jest tak śmieszny, że Renny, jadący powoli dokoła areny z niebieską wstęgą przy uździe, spostrzegłszy go nagle, myśli: Mój Boże, dzieciak ma minę półgłówka.
Gdy Finch odnalazł go wśród mężczyzn i koni za areną, kiwnął mu tylko głową. Rozmawiał w dalszym ciągu z oficerem w mundurze amerykańskiego porucznika. Finch zauważył go poprzednio w orszaku zwycięzców z czerwoną wstęgą.
Stanął więc pokornie obok nich, przysłuchując się rozmowie o koniach i wyścigach. Wzajemny zachwyt bił z ich oczu. Wreszcie Renny, spojrzawszy na zegarek, rzekł:
– Czas na mnie. Przy okazji przedstawię panu mojego brata. Finch – pan Rogers.
Amerykanin uścisnął mu przyjaźnie rękę, ale spojrzał na niego bez zachwytu.
– Bardzo wyrośnięty – powiedział do starszego Whiteoaka, gdy wychodzili razem.
– Tak – odrzekł Renny – sama skóra i kości, i ani trochę muskułów. Jest muzykalny.
– Studiuje muzykę?
– Studiował, lecz zrobiłem z tym porządek zeszłego lata, gdy nie zdał egzaminów maturalnych. Gdy nie może grać na fortepianie, bierze się do aktorstwa. Wszystko, byle się nie uczyć. Ale nie tracę nadziei, że skończy się to dobrze. Czasem najmniej obiecujący źrebak, pan wie…
Szli teraz przez słabo oświetlony dziedziniec, po którym kręcili się ludzie prowadząc konie do stajen. Renny Whiteoak i Amerykanin uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie; Finch, który wlókł się za nimi, stanął obok brata.
– Strasznie zimno – mruknął chłopiec.
– Zimno! – zawołał Renny ze zdumieniem – ja tego nie czuję. To właśnie jest najgorsze, że używasz tak mało ruchu. Inaczej by krążyła krew, gdybyś się zabrał do sportów.
Z wnętrza samochodu, do którego się zbliżali, zabrzmiał głos Fezant:
– To ty, Renny? Myślałam, że nigdy nie przyjdziesz. Strasznie przemarzłam.
Renny usiadł przy kierownicy i zapalił światła. Finch zajął miejsce obok Fezant.
– Co za para – rzekł Renny – powinienem trzymać was w wacie.
– Byłoby bardzo źle dla dzidziusia, gdybym się przeziębiła i w dodatku od tylu godzin nie widziałam go. Wóz nie chce ruszyć?
– Coś się stało z jego przeklętymi, starymi wnętrznościami – mruknął, a potem dodał z otuchą: – może trzeba by rozgrzać motor.
Zakrzątał się z niechęcią przy samochodzie, wyrzucając z siebie półgłosem przekleństwa. Kochał i rozumiał konie, ale wytrącały go z równowagi fantazje silnika.
– Dobrze brałam przeszkody? – zapytała Fezant.
Renny milczał chwilę. Następnie mruknął:
– Nie najgorzej. Ale nie trzeba było denerwować Żołnierza.
– W każdym razie zdobyłam drugie miejsce.
– Może zdobyłabyś pierwsze. Czy ruszy ten wstrętny wóz, czy nie, do ciężkiego licha!
Głos Fezant drżał oburzeniem:
– Ale koń tej Amerykanki to wspaniały wierzchowiec!
– Żołnierz nie gorszy od tamtego – odrzekł Renny z uporem.
Finch wsunął się w kąt auta. Był przygnębiony. Głęboka czerń przedwcześnie zapadającej nocy przypomniała mu, że ma przed sobą kilka godzin pracy w zimnym pokoju. Był też głodny. Miał w kieszeni tabliczkę czekolady i zastanawiał się, czy będzie mógł ją zjeść w tajemnicy przed Fezant. Wyszukał ją, wysunął z srebrnego opakowania i korzystając z głośniejszego sapnięcia motoru, przeniósł ją niepostrzeżenie do ust. Wsunął się głębiej i przymknął oczy.
Już zaczynał czuć się lepiej, gdy Fezant szepnęła mu do ucha:
– Wstrętne prosię.
Zapomniał, jak wyostrzone miała powonienie. Zapłaci mu za to. Fezant pogrzebała w kieszeni, wyjęła papierośnicę i w następnym momencie ostre potarcie zapałki oświetliło jej bladą twarzyczkę i malujący się na niej sarkastyczny uśmiech. Słodko pachnący dym zawisł ciężko w wilgotnym powietrzu. Finch wypalił ostatniego papierosa w południe. Mógł oczywiście poprosić brata, ale bał się wdawać z nim w rozmowę w momencie, gdy Renny nie mógł poradzić sobie z motorem. Najstarszy z braci Whiteoaków oparł się o poręcz.
– Trzeba się będzie wybrać na piechotę do domu – zauważył lakonicznie i także zapalił papierosa.
Dym i ponure milczenie wypełniły auto, deszcz siekł po bokach, przez nieuszczelnioną budę wilgotny wiatr przenikał do wnętrza.
– Renny, byłeś wspaniały – rzekła Fezant, ażeby zmienić ponurą atmosferę – i dostałeś niebieską wstęgę. Wszystko widziałam.
– Nic dziwnego. Moja klacz bije inne na głowę! – odrzekł Renny, a po chwili dodał uszczypliwie: – gdybym ją poczęstował szpicrutą, to wziąłbym pewnie drugie miejsce.
– Ach, jak mi zimno! – zawołała Fezant – i tak mi żal mojego biednego dzidziusia.
Nagle Fincha ogarnęła złość na tych dwoje palących papierosy. Co będą mieli do roboty po powrocie do domu? On się pokręci po stajniach, ona nakarmi swoje niemowlę. Nie będą musieli ślęczeć godzinami nad trygonometrią. Przełknął ostatni kawałek czekolady i rzekł ochrypłym głosem:
– To jest twój dobry znajomy, ten porucznik z głupią gębą. Co to za jeden?
Jego samego dotknął niemile ten arogancki ton. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby Renny odwrócił się i zdzielił go po twarzy. Lecz Renny odparł z względnym spokojem:
– Poznałem go we Francji. Wspaniały chłop. A także bardzo bogaty – dodał zazdrośnie. – Ma najpiękniejsze stajnie w Ameryce.
– Mój biedny, mały Mooey! – jęknęła Fezant. – Czy już nigdy nie wrócę do niego?
Ton jej szwagra był bardzo zgryźliwy, gdy mówił:
– Moja droga, powinnaś albo zrezygnować z brania udziału w konkursach hipicznych albo z rodzenia dzieci. Jedno nie pasuje do drugiego.
– Ale właśnie zabrałam się do tych obu rzeczy, które są jednakowo pociągające, i Piersowi podoba się, że się zajmuję obiema.
– Może byś raz dla odmiany zacytowała kogoś innego, a nie Piersa – mruknął Finch.
– Nie mogę. To mój jedyny mąż. Innego nie posiadam.
– Ale to nie jest mój jedyny brat i już nie mogę słuchać spokojnie, gdy wciąż cytujesz jego słowa, jak gdyby był wyrocznią.
Pochyliła się ku niemu, z bladą twarzą, która wyrastała z ciemności jak obłok.
– Kto jest takim egoistą jak ty, nie lubi słuchać o kimś innym. Kto może jeść czekoladę, widząc, jak młoda matka umiera z głodu, ten jest wstrętnym sobkiem. Kto może…
– Powiedz jeszcze raz „kto może”, a wyskoczę z wozu! – huknął Finch.
Sprzeczka urwała się, gdy samochód ruszył. Renny wydał nieartykułowany dźwięk zadowolenia. Pochylił się nad kierownicą, spoglądając w listopadową noc. Minęli przedmieścia i znaleźli się na opustoszałej drodze. Nawet wsie, przez które jechali, zdawały się puste. Wielki obszar jeziora i nieba po lewej stronie był zupełnie czarny, z wyjątkiem smugi światła z morskiej latarni i dwóch czerwonych, zamglonych plam, zdradzających obecność szkunera walczącego z wichrem.
Jego myśli pobiegły ku stajniom Jalny. Mike, piękny wałach, miał mocno uszkodzoną nogę. Kopnął go dziś z rana nowy, zły koń. Renny był bardzo zaniepokojony. Weterynarz powiedział, że to się może źle skończyć. Pragnął być jak najprędzej w domu, żeby się przekonać, jak się czuje Mike. Myślał o nowym koniu, który zrobił krzywdę Mike’owi. Jeden z nabytków Piersa. Jemu samemu nie podobały się ślepia tego zwierza, ale Piersa nie obchodziło usposobienie konia, o ile miał dobre proporcje. Będzie go musiał Piers obłaskawić… Skrzywił się teraz w sposób, który wprowadzał babkę w szał zachwytu i wywoływał jej okrzyk: „Ha, prawdziwy z niego Court! Potrafi spojrzeć na człowieka, że mu dusza ucieknie w pięty”.
Przyszło mu na myśl źrebię, które urodziło się dzisiejszego ranka z folwarcznej klaczy. Klacz była brzydka, ciężka, ale leżąc w boksie obok swojego źrebaka zdawała się odmienioną. Było coś szlachetnego w biednej pokrace – jak w wycieńczonej, brzydkiej matce, która pochylając się nad nowo narodzonym dzieckiem, staje się nagle piękna. Nadzwyczajne, wszystko to razem wziąwszy – konie, natura, świat. Różnica pomiędzy jedną klaczą a drugą – pomiędzy koniem folwarcznym i wierzchowcem. Dziwna, niczym nie wytłumaczona sprzeczność pomiędzy jednym członkiem rodziny a drugim. Jego młodsi bracia przyrodni i on sam. Chłopcy trudniejsi do prowadzenia od koni. A nie powinni różnić się tak od niego – przecież począł ich wszystkich jeden ojciec… A jednak, czy mogą być bardziej do siebie niepodobne dzieci, jak mały Wakefield, taki wrażliwy, przywiązany, mądry, i Finch, którego nie można było skłonić do nauki ani do sportów i który wciąż marzył o niebieskich migdałach. W ostatnich czasach był bardziej ślamazarny i rozgrymaszony niż zazwyczaj… A znowu Piers. Piers był także inny. Uparty, kochający konie, kochający ziemię. Byli pod tym względem bardzo do siebie podobni, on i Piers. Obydwaj kochali konie i byli przywiązani do Jalny… I Eden. Wydał dźwięk na pograniczu groźnego pomruku i żałosnego westchnienia, myśląc o Edenie. Ani słowa od czasu, gdy zniknął po tej historii z Fezant… Było to dowodem, co pisanie wierszy może zrobić z człowieka – że zapomni o wszelkiej przyzwoitości, zmarnuje życie takiej kobiecie jak Alina. To była strasznie przykra sprawa. Od tej pory Piers stał się cichszy i bardziej skłonny do ponurych nastrojów, chociaż urodzenie dziecka dobrze wpłynęło na bieg rzeczy. Biedne maleństwo musi upominać się teraz o swoją kolację…
Przyśpieszył i zawołał przez ramię:
– Będziemy w domu za pięć minut, więc nie martw się, Fezant. Ma któreś z was papierosa? Wypaliłem ostatniego.
– Ja także, Renny. Tak się cieszę, że jesteśmy blisko domu. Biorąc pod uwagę, jak jest ciemno, jedziemy bardzo szybko.
– Masz papierosa, Finch?
– Ja – zawołał Finch – nigdy nie mam papierosów! Nie stać mnie na nie. Za to, co dostaję, muszę kupować bilety kolejowe, śniadania, zeszyty. Nic mi nie zostaje na papierosy.
– Tym lepiej. W twoim wieku nie powinieneś palić – odparł Renny ostrym tonem.
– Czekolada jest znacznie zdrowsza dla ciebie – dodała półgłosem Fezant.
Renny wyjrzał przez okno.
– Oto stacja. Pewnie jest tam twój rower. Wsiądziesz na rower czy pojedziesz z nami?
– Okropna noc. Wolę jechać z wami. A raczej – nie, o Boże, sam nie wiem, co robić.
Renny zatrzymał samochód. Nie odwracając głowy, zapytał:
– Powiedz, o co ci chodzi? Nigdy nie jesteś zdecydowany. Uważam, że lepiej zrobisz, zostawiając go na miejscu, a rano pójdziesz na stację.
– Ale iść w taką pogodę? Zmokną mi książki.
– Powiedz komuś, żeby cię odwiózł samochodem.
– Samochód będzie potrzebny Piersowi z samego rana. Słyszałam, jak mówił.
Renny wyciągnął rękę i otworzył drzwiczki obok wyrostka.
– Teraz – rzekł spokojnie, ale wibrującym głosem – wyłaź. Mam już dość tych żartów.
Finch wysiadł, potykając się, gdyż zdrętwiała mu noga. Stał z opuszczoną szczęką, gdy drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem i auto ruszyło obryzgując go błotem.
Powlókł się ku stacji, litując nad sobą. Na korytarzu za pokojem zawiadowcy odnalazł swój rower oparty o wagę. Pomyślał, że warto by się zważyć. W ostatnich czasach pił mleko codziennie, żeby trochę utyć. Z sąsiedniego pokoju dobiegał dźwięk głosów. Spojrzał na wagę i jego twarz rozjaśniła się dziecięcym uśmiechem – przybyło mu trzy funty. A więc mleko… Doskonale. Trzy funty w ciągu dwóch tygodni! Będzie w dalszym ciągu pił mleko. Zszedł z wagi i już miał zabrać rower, gdy spostrzegł, że jeden pedał opierał się o wagę. Obudziło to w nim podejrzenie. Może nacisk pedału miał coś wspólnego ze wzrostem wagi? Odstawił rower i zważył się po raz drugi. O cztery funty mniej. Nie przybrał! Stracił! Stracił na wadze. Cały funt.
Z ponurą miną wyprowadził rower przed dom. Słyszał, jak ktoś zapytał: „Co tam za hałas?”, i jak zawiadowca odpowiedział: „To pewno ten chłopiec Whiteoaków, który jeździ do miasta do szkoły. Zostawia zawsze tutaj swój rower”. Głosy przycichły i Finch jął wyobrażać sobie, że robią na temat jego osoby ubliżające uwagi.
Wsiadł na rower i popędził ścieżką wzdłuż szyn. Do licha ze starym rowerem! Do licha z deszczem! A przede wszystkim do licha z mlekiem, po którym szczuplał, zamiast tyć.
Droga wjazdowa do domu była jak czarny tunel. Drzewka cykuty i balsamu otaczały ją nieprzeniknionym wałem i zamykały sklepieniem żywicznych gałęzi. Ich ciężki zapach i zapach grzybów był tak spotęgowany nieustającą wilgocią dwóch ubiegłych tygodni, że zdawał się być niczym ostre perfumy, ściekające z gałęzi i wypływające z ziemi. Ta droga mogła prowadzić do zaczarowanego pałacu albo do jakiejś zapomnianej świątyni starożytnych bogów. Jadąc tymi przytłaczającymi, balsamicznymi ciemnościami, chłopiec miał wrażenie, że porusza się we śnie, że mógłby tak sunąć wiecznie bez światła, ciepła i kresu.
Tutaj spłynął na niego spokój. Pragnął jechać między starymi drzewami póty, póki nie wchłonąłby w siebie trochę z ich niewzruszonej godności. Wyobrażał sobie siebie – wchodzącego do pokoju, w którym zgromadziłaby się rodzina – w odświętnej szacie nowego dostojeństwa zapożyczonego u drzew.
Gdy znalazł się na żwirze koło domu, deszcz zaczął tłuc ze zdwojoną siłą. Zachodni wiatr trząsł okiennicami i nagimi łodygami wina na ścianach. Ciepłe światła biły z okien jadalni.
Odłożył swoje fantazje na inną porę i pobiegł do bocznego wejścia.
Pchnął rower do ciemnego korytarza w suterenie i wszedł do maleńkiej łazienki, żeby umyć ręce. Wycierając je, spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad umywalnią – jasny lok spadający na czoło, długi nos, szczupłe policzki zaróżowione od wiatru i deszczu. Pomyślał, że nie wygląda najgorzej. Czuł się pokrzepiony na duchu.
Mijając kuchenne drzwi, usłyszał nosowy głos Ragsa, służącego Whiteoaków, który śpiewał:
Dlaczego mam płakać nad tobą?
Ja sam złamane mam serce!
Dostrzegł fragment podłogi z czerwonych cegieł i żonę Ragsa pochyloną nad gorącą płytą kuchenną. Humor poprawił mu się znacznie. Wbiegł po schodach, powiesił płaszcz w hallu i wszedł do jadalni.