- W empik go
Saga rodu z Lipowej 25: Córka diabła - ebook
Saga rodu z Lipowej 25: Córka diabła - ebook
Kolejna część wielowątkowej i pasjonującej opowieści o rodzie rycerzy z Lipowej.
Święta czy nie święta? Rozpoczął się proces kanonizacyjny królowej Jadwigi. Roksana zostaje powołana na świadka, jako ta, która rzekomo słyszała rozmowę królowej z Chrystusem na krzyżu. Podczas przesłuchania nikt z zebranych nie wierzy w to, co słyszy.
Z kolei panią z Dębowca coraz bardziej interesuje się młody Marcin z Lipowej. Syn Mikołaja słynie z tego, że nie przepuści żadnej kobiecie. Któregoś dnia do Lipowej przyjeżdża Dorotka z rodzicami, wszyscy szykują się na wesele. Elżbietka przyjeżdża ze spóźnionymi prezentami. Dwie suknie, zielona dla Doroty i niebieska dla Matyldy. Ostatecznie jednak dochodzi do zamiany, która - z pozoru drobna i nieważna - będzie miała tragiczne konsekwencje.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-6705-4 |
Rozmiar pliku: | 332 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna 1406
Mateusz Lipowski i Matylda nie pojechali do Lubina krakowskim traktem. Mateusz był synem rycerza i nie musiał stosować się do królewskich nakazów, wyznaczających obowiązkowe szlaki dla kupieckich wozów. Mógł ominąć Dolinę, jeśli nie chciał trafić w rodzinne strony i tak też uczynił: wybrał drogę z Pilicy na zachód ku Siewierzowi, a potem na Opole i Wrocław. Była to podróż dłuższa i kosztowniejsza, należało przekroczyć wiele granic księstw, ziem i miast, ale dzięki szczodrości burmistrza Kleinera nie musieli liczyć się z groszem. Krakowski bankier Josman od ręki wystawił dokumenty, wedle których Mateusz mógł pobrać potrzebną ilość gotówki w dowolnym mieście, w Namysłowie czy we Wrocławiu albo dopiero w samym Lubinie.
- Chwalebna roztropność - chwalił Lipowskiego. - Po co kusić los, wożąc ze sobą znaczną sumę? Wasz brat, na ten przykład, to człowiek zupełnie innego pokroju.
- Mój brat? - zaciekawił się Mateusz, który nie widział Marcina od dłuższego czasu.
Żyd pogłaskał brodę.
- Z nim też robię interesy. To znaczy, on bierze ode mnie pieniądze. Owszem, zarabiam na tych pożyczkach, choć czasem nie zwraca długów w terminie.
Mateusz machnął ręką.
- Niewiele mnie obchodzą wasze rozliczenia z moim bratem - oświadczył. - Mnie interesuje, żeby teraz wszystko zostało należycie załatwione.
- Oczywiście, oczywiście - zapewniał bankier. - Przecież nie pierwszy raz służę waszej rodzinie i dotąd nie było najmniejszej skargi. Sami to dobrze pamiętacie. Kiedy wasza matka przesyłała pieniądze, zawsze dostawaliście swoją część.
Mateusz zatrzymał się, zaskoczony. Matka przysyłała pieniądze?
- No, jakże? - zdziwił się Josman. – Wiele razy.
- Dla mojego brata?
Bankier zmarszczył brwi, zrozumiał nagle, że z uprzejmości powiedział nieco za wiele.
- Dla waszego brata - potwierdził. - No i dla was.
Lipowski pokręcił głową.
- Nie pamiętam, żebym coś otrzymał - zauważył.
Żyd poszukał w papierach, jakich plik wyjął ze stojącej w pobliżu niewielkiej okutej skrzynki.
- Mam tu wszystkie pokwitowania, szlachetny panie - oświadczył szybko, uprzedzając pretensje. - Nie brakuje ani jednego, bo w interesach najważniejsza jest akuratność.
Pogrzebał w dokumentach.
- Oto są. Cztery razy przekazałem pieniądze od pani Hedwigi. Dla waszego brata, a przez niego dla was. Dwie i pół grzywny, trzy grzywny, półtorej, dwie grzywny bez jednego wiardunku. Sami zobaczcie.
Mateusz pochylił się nad kartkami. Na wszystkich widniał wyraźny podpis Marcina.
Zacisnął wargi i nic nie powiedział. Ale Josman natychmiast zorientował się, że pieniądze nie dotarły do adresata.
- Wybaczcie - giął się teraz w ukłonach. - Nic o tym nie wiedziałem. Rozpytywałem o was i nie mogłem odszukać. Pan Marcin mówił, że wie, jak do was dotrzeć. Dawałem mu srebro w przekonaniu, że trafi gdzie należy.
Lipowski pokręcił głową.
- Niczego mi nie przekazał. Ale to już są rozliczenia między nami. Wy się tym nie kłopoczcie.
Wyciągnął rękę i zabrał pokwitowania.
- Wam już niepotrzebne.
Żyd chciał sprzeciwić się, jednak ustąpił, widząc zawziętą minę klienta. Mateusz starannie schował papiery na piersi.
- Będę mógł odebrać całą swoją należność zaraz po przyjeździe do Lubina? – upewnił się.
- Tak, szlachetny panie. Jak tylko przedstawicie list ode mnie.
Lipowski podziękował i wyszedł z kantoru. Był tak zły na brata, że gdyby go teraz zobaczył, nie skończyłoby się na zwykłej bójce. To on głodował, marzł w zimnej izbie, sypiał kątem, a Marcin opływał w dostatki i spokojnie odbierał jego pieniądze!
Ale zaraz pomyślał o Matyldzie. Gdyby żył inaczej, nadal byłby studentem, nie siedziałby dla zarobku przed Czerwonym Kogutkiem, nie poznałby Matyldy, nie zostałby jej mężem. Zatem brat mimowolnie przyczynił się do jego szczęścia.
Niczego nie ujawnił Matyldzie. Zobaczyła jego zachmurzoną minę, ale przypisała to porannej rozmowie z jej ojcem. Starała się go pocieszyć i wkrótce Mateusz rozpogodził się na dobre. W duchu już przebaczył bratu.
Podróż do Lubina przebiegała wolno. Drogi rozmiękły i wyładowany wóz toczył się niespiesznie. Dziesiątki razy napotykali wielkie kałuże, przegradzające szlak albo powalone drzewa, które trzeba było usuwać, bo nie zawsze dało się je ominąć. Wtedy Mateusz zsiadał z wozu, wyprzęgał konia i przy jego pomocy odciągał pnie na bok. Jerkę i jego kompanów, którzy stanowili eskortę, odprawił z powrotem już drugiego dnia i teraz wszystko musiał robić sam. Czynił to jednak nad wyraz chętnie i z zapałem machał siekierą, przełamując zatory.
- Pomogę ci - Matylda lekko zeskakiwała na ziemię.
- Nie! - wołał. – Zamoczysz suknie!
- To nic! - śmiała się. - Trzewiki i tak mam już przemoczone.
Niania Bugałka siedziała na wozie niczym jaka królowa, czasami poburkiwała na zachowanie dziewczyny, ale tylko na pozór, bo cieszyła się z oznak miłości i oddania, jakie młodzi okazywali sobie przy takich okazjach.
- Trzeba było nająć służbę - burczała.
- Słusznie - zgodziła się Matylda. - Ale to dopiero na miejscu. Teraz sami damy radę.
Mateusz walił siekierą z rozmachem, drzazgi leciały wokoło i kilka wpadło we włosy dziewczyny. Przerwał robotę, podszedł i zaczął je wyjmować.
- A co? - śmiała się. - Nie podobam ci się jako leśna wróżka?
- Zawsze mi się podobasz - odpowiedział i była to prawda.
Pogłaskała go po policzku.
- Jeszcze nie mogę uwierzyć, że jesteś naprawdę mój - szepnęła.
- Ani ja.
Zaczęli się całować, ale niania nie pozwoliła na długie pieszczoty.
- Kończcie, dzieci! - zażądała. - Do gospody jeszcze kawał drogi, a wieczór za pasem.
Zatrzymywali się w gospodach, spędzając w nich często więcej niż jedną noc. Młodzi chcieli być sami ze sobą, a niania nie miała nic przeciw temu, jazda na wozie męczyła ją, więc chętnie korzystała z dłuższych wypoczynków. Postoje były dobrą okazją, żeby i Bugałka mogła dać upust swojej radości, więc opowiadała naokoło, kto jedzie i dokąd, podkreślając przy tym swoją znaczącą rolę u boku młodych.
- To ważne zadanie wam powierzono - cmokali z podziwem goście gospody.
Słuchali chętnie, gdyż niania częstowała wszystkich piwem i chcieli skorzystać jak najwięcej.
- A pewnie! - brała się pod boki. - Kiedy zaś dojedziemy na miejsce, zostanę wielką panią. Za lata służby coś mi się należy. Najmiemy pachołków i dziewki, a ja tylko będę doglądać wszystkiego i dzieciaczki moich gołąbeczków piastować.
Po dwóch tygodniach dotarli wreszcie do czerwonych murów i kwadratowych baszt Lubina.
- Zobacz! Zobacz! - piszczała z radości Matylda. - Tutaj będzie nasz dom!
Bywała w Lubinie jako dziecko, a teraz pewnie kierowała Mateusza przez fosę i Głogowską Bramę wprost na rynek.
- Ojciec mówi, że to najspokojniejsze i najbezpieczniejsze miejsce na świecie - paplała, wskazując zapamiętane miejsca. - Widziałeś te grube mury?
Wóz zatrzymał się na środku rynku, o dwadzieścia kroków od studni, przed dużą trzypiętrową kamienicą o oknach szczelnie zamkniętych drewnianymi okiennicami. Matylda zeskoczyła na bruk i pobiegła ku solidnym, okutym drzwiom. Mateusz szedł za nią z kluczem w ręce, trochę zaskoczony, gdyż dawna własność burmistrza Kleinera okazała się naprawdę ogromna. Przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi.
- Na ręce! - zawołała niania z wozu. - Weź ją na ręce, chłopcze. Wypada przenieść przez próg młodą żonę!
Mateusz posłusznie chwycił Matyldę w objęcia i uniósł ją w ramionach. Postawił w sieni, a potem trzymając się za ręce zaglądali kolejno do wszystkich pomieszczeń - kuchni i składów na parterze, sypialni i pokojów gościnnych na piętrach. Dom był nowy, świeżo wykończony, zastawiony ciężkimi solidnymi meblami, stołami, komodami, szafami, obwieszony ozdobnymi tkaninami. Brakowało w nim oczywiście wielu codziennych przedmiotów, ale o te mieli dopiero się postarać.
Dotarli na najwyższe piętro, gdzie znajdowała się sypialnia z wielkim podwójnym łożem. Z dołu słychać było nianię, narzekającą na liczne braki w kuchni i pustą spiżarnię.
- Tutaj - powiedziała Matylda, stając na środku izby i rozkładając ramiona. - Tutaj upłynie nasze życie aż do śmierci. Tu będziesz mnie kochał, tu urodzą się nasze dzieci. Tutaj one będą miały własne dzieci i tutaj doczekamy starości.WIARYGODNY ŚWIADEK
Lipowa, lato 1407
Dominikanów było dwóch. Wielce uczeni mężowie przybyli do Doliny na początku lipca i któregoś ranka zatrzymali się w Lipowej na odpoczynek. Jechali dalej, do Dębowca.
- Sprowadza nas bardzo poważne zadanie. Odbieramy zeznania od wiarygodnych ludzi, którzy mogą świadczyć za świętością zmarłej królowej polskiej, pani Jadwigi.
Podróżowali konno, noce spędzając po dworach i zajazdach.
- Przewielebny biskup krakowski, Piotr Wysz, upewnił nas, że będziecie naszym przewodnikiem – oświadczyli Hedwidze.
Pani na Lipowej przyjęła ich bardzo serdecznie, goszcząc czym tylko mogła. Od tygodnia panowały wielkie upały, duchowni byli zmęczeni do ostatnich granic i z wdzięcznością usiedli do stołu w ogrodzie, radzi z cienia i sutego posiłku.
- Nie sądziłam, że pan biskup skieruje was tutaj, wielebni ojcowie - mówiła. - Bo przecież to nie o mnie chodzi, lecz o moją sąsiadkę z Dębowca.
- Wiemy o tym - przytaknął ojciec Damian. - Ale przewielebny biskup polecił nam przekazać wam i waszemu dostojnemu mężowi słowa pozdrowienia i swoje błogosławieństwo.
Hedwiga przyklęknęła, a dominikanin podniosłym głosem wypowiedział łaciński tekst modlitwy.
- Chyba niedaleko ten Dębowiec? – zapytał potem.
- Niedaleko. Zechciejcie dzisiaj odpocząć, a rano sama was zaprowadzę.
Z wdzięcznością skorzystali z zaproszenia, podjedli sobie do woli, popróbowali miejscowego piwa. Odwdzięczyli się nowymi wiadomościami z Krakowa i plotkami z królewskiego dworu.
Młodszy z wysłanników biskupa, ojciec Izydor, długo rozmawiał z panem dworu. Był znawcą przypadków niebiańskiej pomocy i wypytywał Mikołaja o dawną bitwę z Saracenami.
- Rozmaicie o tym powiadają - zauważył. - Podobno byli tacy, którzy widzieli niebieski zastęp aniołów nad polem bitewnym pod Nicopolis. Cały zastęp, choć mały.
Mikołaj pokręcił głową.
- Ja nie widziałem.
- Ale nie zaprzeczycie, że tak mogło być?
- Sam nie widziałem - powtórzył Mikołaj. - I nie spotkałem nikogo, kto by twierdził, że widział niebiański hufiec. Jednakże zostałem ciężko ranny w bitwie i mogłem nie zauważyć wszystkiego.
Ta wiadomość ucieszyła ojca Izydora.
- Nasze zadanie bywa bardzo trudne - westchnął. - Nawet świadkowie tego samego wydarzenia często różnie o nim mówią. Zapewne Bóg nie każdemu daje jednakie spojrzenie, nie każdy dostępuje daru zobaczenia żywego przejawu boskiej łaskawości...
Mikołaj pokiwał głową, ale zgłosił swoje zastrzeżenia.
- Być może - zauważył łagodnie. - Nie chciałbym wkraczać na pole waszych badań, czcigodni ojcowie, ale moim zdaniem nie było pod Nicopolis żadnego oddziału aniołów. Upewnia mnie w tym fakt, że bitwę wygrali Turcy, a z chrześcijan mało kto ocalał. Wszak gdyby aniołowie walczyli po naszej stronie, nie ponieślibyśmy tak sromotnej klęski.
- Wasze rozumowanie jest słuszne - zgodził się ojciec Izydor. - Ale tylko do pewnego stopnia. Nikt bowiem nie zna bożych zamysłów i nie może z całą pewnością wiedzieć, w jaki sposób Bóg chciał przekazać ludziom swoje posłanie. Może jego zamiarem było ukaranie chrześcijańskiej pychy, która, jak słyszeliśmy, wprost opętała oddziały krzyżowców? Z drugiej strony, choć danina krwi była wielka, Bóg ocalił jednak niektórych. Króla Zygmunta, wielkiego mistrza Zakonu Szpitalników, licznych hrabiów francuskich, a i was także.
Mikołaj po namyśle zgodził się z przedstawioną argumentacją. Późnym wieczorem, kiedy wszyscy już udali się na spoczynek, powiedział do żony:
- Im więcej czasu upływa, tym większą legendą obrasta dawna wyprawa i tym bardziej ludzie doszukują się w niej zjawisk nadprzyrodzonych. Gdy czasem słyszę o niej opowiadania, zupełnie nie wiem, czy to ta sama krucjata, w której i ja brałem udział.
Hedwiga przytuliła się do męża.
- To ci chyba nie wadzi, Mikołaju. Ludzie opowiadają jednym, tamci następnym i pewnie przez to trochę zmieniają wydarzenia. Dla mnie najważniejsze, że jesteś tu ze mną. I że obiecałeś nigdy więcej nie brać udziału w walkach.
Mikołaj westchnął. Ślub złożony w niewoli ciążył mu bardzo i dziś myślał o nim jako o przysiędze podjętej pochopnie. Nie podnosić broni przeciw chrześcijanom? Cóż to znaczy w praktyce? Wszak uniemożliwia udział w wojnach i w wyprawach, to niemal wypowiedzenie posłuszeństwa królowi, a również Kościołowi.
Ojciec Mikołaja, starosta holsztyński Jeno, burczał z powodu przysięgi syna i przy każdej sposobności okazywał niezadowolenie.
- Postąpiłeś nierozważnie - pouczał. - Ta przysięga nie pozwoli ci wypełnić rozkazów króla.
- Królowi mogę służyć w inny sposób - bronił się Mikołaj.
- Niby jak? - żachnął się pan Jeno. - Ma przy sobie dość uczonych, mędrców, astrologów, doktorów. Tylko zbrojnych zawsze i wszędzie jest mu za mało.
Mikołaj uważał podobnie, ale przysięga jest przysięgą i to jeszcze tak ważna, złożona przy Grobie Chrystusa.
Następnego dnia ojcowie Damian i Izydor ruszyli w towarzystwie Hedwigi do Dębowca. Dzień był słoneczny, ciepły, nawet upalny, na niebie nie widziano żadnej chmurki. Obaj mnisi chwalili zasobność mijanych pól, bo zboża urodziły nad podziw tego roku i lada tydzień planowano rozpocząć żniwa.
- Bogaty kraj! - chwalił ojciec Damian, który pochodził z Italii. - Klimat tu podobno surowy i bałem się trochę chłodów, jestem mało wytrzymały na zimno. Ale jak dotąd nie mogę narzekać.
Kiedy wjechali na dziedziniec dworu, pani Roksana stała na progu. Przysłaniając oczy dłonią, patrzyła na zbliżających się gości. Rozpoznała oczywiście Hedwigę i wyszła na jej powitanie, wyciągając ramiona.
- Hedwiga! Jakże się cieszę, że cię widzę!
Pocałowały się wzajemnie w nadstawiane policzki, a potem przybyła wskazała na zakonników siedzących jeszcze na koniach.
- Gości ci prowadzę - powiadomiła. - Jadą aż z Krakowa.
Roksana, znana z tego, że nie ceniła zbytnio osób duchownych, uśmiechnęła się jednak zachęcająco.
- Witajcie!
Dała znak pachołkom, żeby pomogli zakonnikom zejść na ziemię, zawołała o wodę dla podróżnych i ich zwierząt. Była ubrana, jakby wybierała się gdzieś w ważnej sprawie, uroczyście, odświętnie.
- Z Krakowa? - spytała nieco zdziwiona.
Hedwiga obejrzała strój przyjaciółki.
- Chyba nie w porę przyjechaliśmy...
- Ależ nie - zaprzeczyła Roksana, gestem zapraszając, żeby goście przeszli pod
ścianę dworu, gdzie panował miły cień od rosnących opodal drzew.
- Ojcowie zbierają zeznania świadków dla procesu kanonizacyjnego królowej Jadwigi - powiadomiła przyjaciółkę Hedwiga.
- O! - uśmiechnęła się Roksana. - Wszyscy mówią o niej, że była naprawdę świątobliwą osobą.
- Dlatego przybyli także do ciebie.
- Do mnie? - nie kryła zdziwienia Roksana. - Czemu akurat do mnie?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.