- promocja
- W empik go
Saga wołyńska. Exodus - ebook
Saga wołyńska. Exodus - ebook
Krwawa niedziela, która zmieniła Orliczyn w pogorzelisko, sprawia, że ocalali z pożogi muszą poukładać sobie życie na nowo. Marta z rodziną wyjeżdża do Lwowa, Nadia przeprowadza się do krewnych Zinowjewów zamieszkałych w okolicy Łucka, a Andrzej z Marcelem postanawiają wesprzeć oddziały samoobrony, które formują się w wielu miejscach Wołynia, by stawić czoło oszalałym z nienawiści Ukraińcom z UPA. Wissarion przyrzeka zaś sobie, że odnajdzie człowieka, który zniszczył jego życie.
Tymczasem Armia Czerwona przekracza dawną granicę Polski na wschodzie i wypiera Niemców na zachód, a dowództwo AK przygotowuje się do akcji „Burza”. Wielu partyzantom nie podoba się sojusz z Sowietami, ale liczą, że inne państwa sprzymierzone przeciwko Trzeciej Rzeszy nie dopuszczą do przejęcia Kresów przez Związek Radziecki. Niestety, zwycięstwo nad Niemcami okazuje się klęską dla Polaków i Ukraińców, a bohaterowie rychło przekonują się, że zdobycie Berlina wcale nie zakończy ich problemów…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-99-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Włodzimierz Wołyński, 1943
Wszystko, co działo się dookoła Wissariona Zinowjewa, zdawało się złym snem. Trwała wojna, więc mógł się spodziewać najgorszego, ale nigdy nie przypuszczał, że stanie się to za sprawą jego rodaków. Tymczasem to przez nich stracił dom i żonę. Powinien zrozumieć postawę Ukraińców tęskniących za własną ojczyzną, ale nie potrafił. Bo nie była to walka na polu bitwy, ale pastwienie się nad niewinnymi ludźmi, co wykraczało poza granice jego pojmowania.
Powinien się cieszyć, że chociaż Nadia i jego córeczka przeżyły, ponieważ wielu nie miało tyle szczęścia i straciło wszystkich bliskich, ale nie umiał się pogodzić z pewnymi faktami. Pamiętał doskonale, jakie uczucia mu towarzyszyły, gdy mieszkając w Nikołajewce, widywał Grigorija Woroszyłowa, jeżdżącego konno po wsi niczym panisko na włościach i przyglądającego się z uśmiechem umierającym z głodu chłopom. Wtedy największym jego marzeniem było ujrzeć, jak ten człowiek zdycha w męczarniach. Teraz żywił podobne uczucia i myśl o zemście na mordercy jego żony nie opuszczała go ani przez chwilę. Jednak tym razem musiał najpierw zorganizować życie małej Oleńce, zanim wyruszy do swoich pobratymców, by odnaleźć odpowiedzialnego za śmierć Izabeli i dotkliwe pobicie Nadii. Nie znała tego człowieka i niewiele mogła o nim powiedzieć, oprócz tego, że wyglądał jak tysiące innych młodych ukraińskich chłopów.
– I co teraz będzie? – zapytała cicho Nadia i poprawiła kocyk, którym owinięta była mała Aleksandra.
– Zamieszkacie w jakiejś ukraińskiej wsi. Tylko tak ocalicie życie, bo oni nie spoczną, dopóki po polskich wsiach nie zostanie kamień na kamieniu. We Lwowie nie możesz się pokazywać, bo Niemcy jeszcze nie spoczęli na laurach – odparł.
– Zamieszkacie? – zdziwiła się Nadia. – A co z tobą? I z Oleńką?
– Ja muszę wrócić do Horałki... I znaleźć tego, który to zrobił. Muszę... coś zrobić – odparł.
– Kochałeś ją?
– Nadio, nie o to chodzi, jakie uczucia żywiłem do Izabeli. Ktoś wdarł się do mojego domu i zamordował mi żonę. Matkę mojego dziecka. Nigdy, choćbym bardzo się starał, nie zastąpię Oleńce matki. Miałem je chronić...
– Nie mogłeś wiedzieć – westchnęła.
– Powinienem to przewidzieć, domyślić się, co się święci, gdy wuj poprosił, bym z nim wyjechał. Jestem naiwnym głupcem...
– Czasami cię prosił, byś mu towarzyszył, gdy jechał do Kowla albo Łucka. Nie obwiniaj się, Wissarionie.
Milczał i wpatrywał się w jeden punkt, gorączkowo się zastanawiając, co teraz powinien zrobić. Po dotarciu do Włodzimierza znaleźli schronienie w kościele, ale przecież ani Nadia, ani jego córka nie mogły tu pozostać na zawsze. A on nie miał pomysłu, gdzie je ulokować, żeby były bezpieczne. Po chwili dotarło do niego także, że Nadia nie jest matką Aleksandry i może wcale nie zechce się nią zająć, gdy on wróci do Horałki, by rozmówić się z wujem i jego synami. Był bowiem przekonany, że będą w stanie mu pomóc w zidentyfikowaniu szaleńca, który zamordował mu małżonkę, pobił Nadię i podpalił siedlisko.
– Nadio, wiem, że to dla ciebie trudna sytuacja, ale czy zaopiekujesz się Oleńką, gdy ja...? – przerwał w pół zdania.
Wydawało mu się, że pytanie, które chciał jej zadać, może zabrzmieć dla Nadii absurdalnie. Oto właśnie miał zamiar opuścić dwie najważniejsze osoby w życiu, by pomścić kobietę, której nigdy nie kochał i z którą ożenił się tylko dlatego, że pewien człowiek o wielkim sercu go o to poprosił.
– ...gdy ty będziesz szukał upiorów? – dokończyła za niego. W głosie pobrzmiewał nie tyle zawód, co złość na ukochanego.
– Zrozum, Nadio. Zawsze potrafiłaś mnie zrozumieć. Jeśli tego nie zrobię, do końca życia będę miał wyrzuty sumienia. Poza tym, do cholery, nazywam się Wissarion Zinowjew i jestem synem Tarasa, ukraińskiego patrioty, a oni potraktowali mnie jak kmiota!
– Rozumiem, Wisza, ale boję się o ciebie.
– Nic mi nie zrobią. Na Boga, jestem Ukraińcem i nazywam się Zinowjew. – Zacisnął dłonie w pięści.
– A jeśli odnajdziesz tego człowieka, to co zrobisz?
– Zabiję go tak, jak on zamordował Izabelę! – syknął.
– A jeśli okaże się, że to... że to jakiś twój krewny? Przecież w okolicy prawie każdy Ukrainiec to jakiś Zinowjew.
– Nieważne. Zabiję jak sobakę, nawet gdyby to był mój rodzony brat.
Na szczęście mógł wygłaszać podobne deklaracje, bo wiedział, że tego mordu nie dokonał nikt z jego bliskich. Gdyby tak było, Nadia na pewno by go rozpoznała.
– I chcesz, żebym zajęła się Oleńką, gdy tymczasem ty będziesz szukał zemsty... – mruknęła niezadowolona.
– Nadio, kiedyś, gdy to wszystko się skończy, i tak będziemy razem. A moja córka jest częścią mnie, więc jeśli zechcesz być moją żoną, musisz stać się matką dla Aleksandry – odparł zimno. Dla niego to było oczywiste i chciał, żeby jego słowa wybrzmiały jednoznacznie.
– Nie zapominaj, że wciąż jestem żoną Andrzeja. Mam go wystawić na pośmiewisko? Poza tym jak to sobie wyobrażasz? Pani Osadkowska, synowa ziemskich osadników, żona polskiego oficera, zamieszka w jakiejś ukraińskiej wsi? Bez ciebie? Przecież skończę jak Izabela i kto wie, może i twojej córki nie oszczędzą. – Nadia musiała być naprawdę przerażona tym, co chciał zrobić, jeśli wspomniała o mężu, z którym niewiele ją już łączyło.
Nie odpowiedział, bo miała słuszność. Wciąż nie była wolną kobietą, a Andrzej Osadkowski należał do znienawidzonego przez wielu Ukraińców narodu, w dodatku był oficerem, który przed wojną tłumił wszelkie wystąpienia jego rodaków przeciwko polskiemu rządowi. Zapewne żaden Ukrainiec nie przyjąłby jej pod swój dach.
Nie miał pojęcia, co powinien w tej sytuacji zrobić, i to wywoływało w nim jeszcze większą frustrację. Ostatni raz czuł taką bezradność, gdy wrócił z Nadią z Charkowa, a ten bydlak Woroszyłow zrobił z dziewczyny swoją kochankę. Z jednej strony, dawało jej to szansę na przeżycie, z drugiej – zazdrość i wściekłość sprawiały, że Wisza nie potrafił myśleć racjonalnie. Był w kropce. Musiał zaopiekować się córką, jednak nie opuszczała go myśl o krwawej zemście.
Milczał, bo tak naprawdę nie wiedział, co powiedzieć Nadii. Kolejny raz miał wykorzystać jej miłość i oddanie, by zrobiła dokładnie to, czego sobie życzył, czy raczej powinien błagać, by pomogła mu przez to wszystko przejść? Dla niej Izabela była kimś obcym, a pewnego dnia stała się wręcz antagonistką, ale on widział w swojej żonie przede wszystkim kobietę, która obdarowała go ukochaną córeczką. I za to był jej dozgonnie wdzięczny. Nie mógł więc odpuścić i wyrzucić z serca i pamięci tego, co się wydarzyło. Bez względu na uczucia, które żywił do małżonki, należała do rodziny Zinowjewów, a to była nietykalna świętość. Tymczasem ktoś ową świętość podeptał w imię mrzonek o samostijnej Ukrainie.
Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił głowę i zobaczył Andrzeja Osadkowskiego.
– Wyjdźmy, muszę z tobą porozmawiać – powiedział cicho i bardziej z rezygnacją w głosie aniżeli ze złością.
Popatrzył na Nadię, ale jej mina nie wyrażała żadnych emocji. Jakby już pogodziła się z pewnymi faktami. Pogłaskała jedynie śpiącą Oleńkę po włosach i mocniej otuliła ją kocem, który podarował jej ksiądz, bo w kościelnych murach było dość chłodno.
Na zewnątrz zaś wciąż panowała piękna, słoneczna pogoda. Wissarion aż zmrużył oczy, gdy wyszedł z sieni kościoła. Rozejrzał się dookoła. Po ulicy jeździły furmanki, kobiety uginały się pod ciężarem siatek z zakupami, a gdzieniegdzie przechadzały się niemieckie patrole.
– O co chodzi, Andrzej? – zapytał z westchnieniem, bo obawiał się, że znowu usłyszy, jakimi potworami byli jego brat i kuzyni z Horałki.
– Posłuchaj, coś musimy zrobić. Marta straciła dom, ty również. Ja z Marcelem i Bogusiem powinniśmy tu zostać i bić się z twoimi ziomkami, ale kobietom należy zapewnić bezpieczeństwo i chciałem cię prosić, żebyś zajął się Nadią. Na razie Marta jest u ciotki Witolda, okropnej, gderliwej kobiety, ale nie zostanie tam na zawsze. Chcę, żeby pojechała z Nadią do Lwowa i zamieszkała u nas. Kiedy zaczęło nas ściągać gestapo, wynieśliśmy się pod inny adres. To czysty lokal, o ile w ogóle takie istnieją we Lwowie. Będzie im ciasno, ale przynajmniej dostaną namiastkę domu. Martwię się jednak o Nadię. Niemcy mogą ją nękać z mojego powodu. – Andrzej wyrzucał z siebie słowa, jakby pragnął jak najszybciej poinformować Wissariona o swoich planach. Zapewne prośba, by Zinowjew, kochanek jego żony, zajął się nią, nie przyszła mu łatwo.
– Andrzej, ja muszę do nich wrócić. Do swoich – wydukał.
– Słucham? – Osadkowski był szczerze zdziwiony odpowiedzią Wissariona.
– Ktoś musi ich powstrzymać.
– I ty chcesz być tym jedynym sprawiedliwym? Wissarionie, gdyby można się z nimi dogadać, już dawno byśmy to zrobili, bo jedziemy z Ukraińcami na tym samym wózku. Także nie mamy ojczyzny i kto wie, czy za naszego życia ją odzyskamy, ale wasi dowódcy stwierdzili, że będą walczyć z całym światem. My poszliśmy na pierwszy ogień.
– Posłuchaj, Andrzej... Zastrzelili mi żonę i dotkliwie pobili Nadię, która do tej pory ledwie widzi na jedno oko. O spaleniu domu nie wspomnę. Moja córeczka została sierotą, nie mogę więc udawać, że nic się nie wydarzyło – jęknął.
– Jesteś dla nich zdrajcą i oszczędzili cię tylko z uwagi na twojego ojca. Jeśli jednak zaczniesz rozrabiać, zrobią z tobą to samo, co z Izabelą. – Osadkowski był przerażony słowami Wiszy, tak samo jak Nadia.
– Ty też nie chcesz odpuścić, prawda? – syknął Wissarion. – I młody Lemański także. A mnie każesz dać sobie spokój.
– Dobrze, niech więc Marta jedzie z dziećmi do Lwowa, a Nadię spróbuję ulokować w innym mieszkaniu, w którym Niemcy na pewno nie będą jej szukać.
– Posłuchaj, Andrzej... Wiem, że zabrzmi to niedorzecznie, ale zamierzam znaleźć Nadii i Oleńce lokum w którejś z ukraińskich wsi. Nie musi przecież mówić każdemu, kogo spotka, że jest żoną polskiego oficera. Nikt jej nie ruszy, a szwabom nie przyjdzie do głowy, żeby jej szukać wśród Ukraińców – powiedział spokojnie Wissarion i miał nadzieję, że nie dostanie za chwilę po pysku od Osadkowskiego.
Ten jedynie przygryzł wargi i odparł cicho:
– To dobry pomysł. Obie będą tam bezpieczne.
– Przekonaj więc swoją żonę, aby poczekała na mnie kilka dni we Włodzimierzu, a potem pozwoliła się zawieźć w miejsce, które uznam za bezpieczne. Teraz nie chce o tym słyszeć.
– Dobrze, porozmawiam z nią, a teraz znajdę jej coś we Włodzimierzu. Mam tu dalekiego kuzyna, na pewno nie odmówi noclegu Nadii i Oleńce.
– Andrzej... – Zawahał się, a po dłuższej chwili milczenia wydukał: – Przepraszam.
Osadkowski uśmiechnął się kwaśno i odparł:
– Kiedyś do tego wrócimy, Wissarionie, ale teraz muszę zadbać o bezpieczeństwo swoich bliskich...2.
Ruszczyki, 1943
Nie cierpiała tego miejsca i marzyła, żeby w końcu je opuścić. Nie mogła znieść towarzystwa starej Iriny Ostapczukowej, która przyjęła ją i małą Oleńkę pod swój dach. Odwykła od wsi i od tego, jak Ukraińcy złorzeczą Polakom, ciesząc się za każdym razem, gdy płonęła jakaś polska wioska.
Domyślała się, że nie będzie w takim miejscu szczęśliwa, a jednak ugięła się, i nie z uwagi na Wiszę i jego mrzonki o dokonaniu zemsty, ale zrobiła to dla Andrzeja. Chyba dlatego, iż wciąż nękały ją wyrzuty sumienia. Była marną żoną, kiepską kochanką i w dodatku nie obdarzyła małżonka potomstwem. Kiedy więc przekonywał ją, że pomysł Wissariona jest najlepszym rozwiązaniem, nie zamierzała się z nim spierać. Powiedziała wówczas:
– Andrzej, boję się, że stracę was obu i znowu zostanę sama jak palec. We Lwowie choć Mariankę miałam koło siebie, a tam...? Wiem, że jestem Ukrainką i nikt nie będzie patrzył na mnie wilkiem, ale będę się czuła obco.
– Nadeńko, to nie potrwa długo. Niemcy słabną, niebawem alianci skończą z nimi.
– I to mnie martwi, Andrzej. Wybacz, że to mówię, ale wolę niemiecką okupację niż radzieckie wyzwolenie.
– Rozumiem, co czujesz, bo sam nie wiem, kto gorszy. Sowieci skazali moich rodziców na poniewierkę i nawet nie mam pojęcia, czy jeszcze żyją, ale to szwaby mnie katowały na gestapo i pewnie zdechłbym od ich razów, gdyby nie wy. Chciałbym, żeby Polska odzyskała wolność, ale czy tak będzie, nie wiem.
– Paktujecie z Sowietami, a to oznacza, że to, co było, już nie powróci. Znam ich, Andrzej. To ruska swołocz, która nienawidzi Ukraińców i Polaków – powiedziała z mściwością w głosie.
– Wiem, ale z kimś trzeba trzymać. Muszę mieć nadzieję, że jeśli pomożemy zniszczyć Trzecią Rzeszę, oddadzą nam nasz kraj. Ktoś kiedyś powiedział, że nadzieja umiera ostatnia.
– Ale i ta w końcu padnie trupem. – Uśmiechnęła się smutno.
Nigdy nie dałaby się przekonać, że Rosjanie potrafią się zachować jak ludzie. Hołodomor, który przeżyła w Charkowie i Nikołajewce, był jak syrena alarmowa. Jeśli Stalin postanowił wykończyć głodem kilka milionów Ukraińców, nie zawaha się i będzie kluczył, kłamał i składał fałszywe obietnice, by dopiąć swego i wziąć pod swój bolszewicki but Polaków.
Wioska, do której pojechała furą Zinowjewów z Horałki, znajdowała się kilkadziesiąt kilometrów na południe od Włodzimierza. I gdy tam dotarła, przestała ją interesować obietnica, którą złożyła Andrzejowi. Gdyby wiedziała, gdzie trafi, nawet on by jej nie przekonał do tego wyjazdu. Nie chciała w niej zamieszkać i wolała zaryzykować, niż zostać w tym miejscu. Błagała Wiszę, by nie zostawiał jej w Ruszczykach, ale ten zachowywał się tak, jakby nie słyszał, co do niego mówiła.
Teraz miała daleko i do Lwowa, i do Orliczyna. Ten drugi właściwie przestał istnieć, ale zostawiła tam część swojego serca. Po ucieczce ze Związku Radzieckiego to miejsce wydawało się jej rajem na ziemi i nigdy nie pomyślała, że to jej rodacy zrównają ów raj z ziemią, przy okazji mordując bestialsko jego mieszkańców.
– Mleka udoiłam. – Usłyszała głos starej Iriny.
– Mówiłam cioci, że sama to zrobię, tylko Oleńce spadnie trochę gorączka – westchnęła.
Mała złapała przeziębienie i Nadia w nocy nie zmrużyła oka, robiąc dziewczynce zimne okłady i pojąc naparem z lipy i czarnego bzu.
– Ładna ta twoja córka i podobna do ciebie. – Irina się uśmiechnęła i pokazała bezzębne oblicze.
Nie odwzajemniła uśmiechu. Aleksandra nie była jej dzieckiem. Mogłaby się z tym pogodzić i wychowywać małą jak własne potomstwo, ale czuła żal, bo Wissarion, który podobno tak bardzo je obie kochał, narażał teraz życie, aby pomścić żonę. Izabela musiała więc być dla niego bardzo ważna. Może nawet ważniejsza niż one. Jak więc miała uwierzyć w miłość Wissariona? Była mu teraz potrzebna, bo zajmowała się jego dzieciną, ale co będzie później? Czy przez resztę życia będzie zasypiał z myślą o Izabeli? Młoda dziedziczka już nie żyła, a jednak Nadia niezmiennie była o nią zazdrosna. Jakby pamięć o niej i jej tragicznej śmierci stanowiła mur, który dzielił ją od ukochanego.
– Chciałabym, żeby Wisza wrócił – powiedziała nagle, nie odnosząc się ani słowem do wypowiedzi Iriny na temat wyglądu Oleńki.
– Jest wojna, a on jest mężczyzną. Jego rolą jest walka, naszą dbanie o rodzinę – dumnie odparła kobieta. – Mój mąż zginął w dziewiętnastym roku, jak ta polska swołocz postanowiła przygarnąć dla siebie Lwów.
– Największym wrogiem Ukraińców nie są Polacy, ale Sowieci – burknęła Nadia.
– To prawda, musimy walczyć z całym światem o naszą ojczyznę.
– Której nigdy nie mieliśmy – mruknęła pod nosem.
Nie zamierzała dyskutować z Iriną o poczynaniach Ukraińców i ich barbarzyńskich mordach, bo zapewne usłyszałaby to, co zwykle – że jej rodacy muszą robić paskudne rzeczy, aby ktoś zauważył ich desperację. Nawet nie mogłaby się z nią pokłócić o te sprawy, bo pani Ostapczukowa nie miała pojęcia, że Nadia wyszła za Polaka i nawet przefarbowała się na katoliczkę. Jej było wszystko jedno, w Boga od dawna przestała wierzyć, ale i do tego przyznać się nie mogła.
Kiedyś, gdy jeszcze na tych terenach istniała wolna Polska, władze tego kraju wiele zrobiły, by wykorzenić ukraińską wiarę i nawrócić Ukraińców na katolicyzm. Jej rodacy także tego nie mogli wybaczyć Polakom.
Zakończyła więc rozmowę i zajęła się Oleńką. Dotknęła czoła dziewczynki i odetchnęła z ulgą. Mała nie była już tak rozpalona jak jeszcze nad ranem.
– Przeszły małej poty? – zapytała Irina, która chyba się zorientowała, że i tym razem nie namówi dziewczyny na polityczne dywagacje.
– Tak, ale słaba jest, bo nawet nie dokazuje.
– W pole trzeba iść... – powiedziała Ostapczukowa z wyrzutem, jakby Nadia wymyśliła sobie chorobę Oleńki, żeby nie pomagać w obejściu.
– Wiem. Napiję się trochę mleka i pójdę, a ty zajmiesz się Oleńką. Pewnie zaraz zaśnie, więc będziecie mieć spokój.
Stara kobieta pokiwała głową i zrobiła minę, jakby jej ulżyło. Zapewne nie miała już takiej siły jak kiedyś. Poza tym do niedawna wyręczali ją w pracach polowych dwaj synowie, ale teraz obaj wstąpili do UPA i zamiast wspierać starą matkę, rezali niesfornych Polaków.
Rozpoczął się czas żniw, żar lał się z nieba, a Nadia nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio miała kosę w ręku. Wydawała się jej ciężka i nieporęczna i zastanawiała się, jak we dwie z Iriną skoszą całe żyto. Poletko Ostapczuków nie było zbyt duże, ale po kilku godzinach machania kosą miała wrażenie, że ciągnie się bez końca.
– Pomogę pani, pani Zinowjewo.
Usłyszała czyjś głos i odwróciła głowę. Najpierw zobaczyła cień, a potem młodego chłopaka, na oko siedemnastoletniego. W pierwszym odruchu chciała go pogonić, ale potem doszła do wniosku, że bez pomocy nie dadzą rady zebrać zboża na czas.
– A ty coś za jeden? – zapytała z uśmiechem i otarła chustką pot z czoła.
– Jestem Dmytro. Zinowjew. – Chłopak odwzajemnił uśmiech.
– A swojej roboty w polu nie masz? – zagadnęła i pomyślała, że cały świat jest pełny Zinowjewów, a ona lubiła tylko jednego z nich. Była ciekawa, czy Dmytro okaże się kolejnym członkiem tej rodziny, który zyska jej sympatię.
– Mam, ale widzę, jak się pani męczy. A w końcu też jest pani z Zinowjewów.
– Tak... Chwilami mam wrażenie, że na świecie istnieją tylko Zinowjewowie. – Wyszczerzyła zęby w nienaturalnym uśmiechu.
– Pradziad Wissariona i mój to rodzeni bracia. A było ich razem jedenastu. Sześciu przeżyło.
– To dalekie pokrewieństwo – zauważyła.
– Ale Zinowjewowie muszą trzymać się razem.
Z ulgą podała kosę Dmytrowi i nie odniosła się do jego słów, bo w świetle tego, co się wydarzyło, brzmiały one niemal groteskowo. Pomyślała, że gdyby chłopak przyniósł swoją kosę, szybciej by im poszło, ale po chwili doszła do wniosku, że przynajmniej odpocznie sobie chwilę, bo nieprzespana noc dawała o sobie znać. Rozłożyła więc chustę na ziemi i skuliła się w kłębek w zbożu, nie zważając na palące słońce. Wysokie źdźbła dawały odrobinę cienia, a ziemia była przyjemnie chłodna, więc zasnęła w ciągu minuty.
Nie miała pojęcia, jak długo drzemała, ale gdy otworzyła oczy, zobaczyła przed sobą kawał skoszonego pola i doskonale powiązane snopy. Dmytro stał tuż obok niej i polewał się wodą z butelki.
– Dziękuję – powiedziała cicho.
– Jutro też mogę przyjść – zadeklarował.
– Obiecuję, nie będę spała, tylko ci pomogę. – Uśmiechnęła się przepraszająco.
Kucnął obok niej i ujął jej dłonie.
– One nie nawykły do ciężkiej pracy w polu. Jest pani damą.
Wyrwała dłonie, jakby zawstydzona, że chłopak odkrył, iż nie była żadną chłopką.
– Mam na imię Nadia – wymamrotała.
– W takim razie jesteś damą, Nadio, i niech tak pozostanie.
– Wisza cię poprosił, żebyś mi pomagał, prawda? – Nagle dotarło do niej, że Wissarion musiał pozostawić jej jakiegoś opiekuna.
– Nie, Wisza mnie o nic takiego nie poprosił – odparł.
– Więc kto?
– Stiepan, jego brat.
Zerwała się z ziemi, poprawiła włosy i wyciągnęła z nich kilka źdźbeł żyta. Po chwili powiedziała zimno:
– W takim razie nie przychodź więcej mi pomagać.
– Dlaczego? Ostapczukowa jest stara, ty musisz zajmować się dzieciakiem. a i chłopka z ciebie żadna – stwierdził buńczucznie.
Pomyślała, że nawet tego diabła w ludzkiej skórze dopadły wyrzuty sumienia i postanowił ulżyć swojemu bratu i jej w niedoli, ale nie chciała od tego gówniarza ani współczucia, ani też żadnej pomocy.
– A ty do UPA nie wstąpiłeś? – zapytała drwiąco.
– Ktoś musiał na gospodarce zostać. Ale poletko mamy małe, a ja jestem młody i silny. – Puścił do niej oko.
Nie wiedziała, jak odmówić bardziej stanowczo bez konieczności zwierzania się, dlaczego zieje nienawiścią do Stiepana Zinowjewa. Postanowiła więc odpuścić i pogonić chłopaka w inny sposób.
– U siebie masz roboty aż zanadto. My sobie poradzimy, a twoi rodzice nie będą się na ciebie złościć.
– A mnie się wydawało, że to przez Stiepana...
– Nieważne, Dmytro. Po prostu więcej mi nie pomagaj. Chyba że Irinie, jeśli będzie miała na to ochotę. Jestem młoda, krzepka, dam sobie radę – skłamała. Może nie była stara, jak Ostapczukowa, ale miała siłę szczenięcia.
– Ja nie robię tego bezinteresownie...
– Nie mam ci z czego zapłacić – jęknęła, bo chociaż Wisza zostawił jej trochę pieniędzy, nie stać jej było na wynagrodzenie parobka.
– Możesz mi się odwdzięczyć w inny sposób. – Chłopak oblizał się lubieżnie. – Stiepan mówił, że lubisz tę robotę.
A jednak ten wstrętny gówniarz nadal był potworem.
– Wissarion cię zabije! – syknęła.
– Przestań, Nadio, myślisz, że będzie chciał taką przechodzoną dziwkę? Potrzebuje cię, żebyś mu dzieciaka piastowała, póki on nie rozprawi się z resztą Lachów. Ale mnie się podobasz. Jesteś ładna, masz gładką skórę i na pewno doświadczenie, którego mnie brakuje. Dogadamy się. – Chłopak nie przestawał się uśmiechać.
Uderzyła go w twarz.
– Wynocha stąd! A jak jeszcze raz pojawisz się na moim polu, powiem wszystkim, żeś się przystawiał do żony człowieka, który walczy w UPA o wolną Ukrainę!
– Nie odpuszczę ci... – Pogardliwy uśmieszek Dmytra zniknął w jednej chwili.
– Może jednak przejdę się do waszej chałupy. – Nadia zmrużyła oczy.
Dmytro Zinowjew nie odpowiedział, tylko ruszył w stronę wiejskich zabudowań. A ona miała ochotę wrzeszczeć. Potem zaś zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrobiła, ukrywając przed Wissarionem zbrodnię jego braciszka z piekła rodem.
Nie chciała od razu wracać do domu, bo zapewne wzburzenie miałaby wymalowane na twarzy. Poza tym zastanowiły ją słowa młodego chłopaka, który wytknął jej, że źle się prowadziła, a Wissarion nie zechce dzielić z kimś takim życia. Może miał rację i naprawdę dla Wiszy znaczyła tylko tyle, ile czułości mogła okazać jego dziecinie? W końcu zostawił ją na tej głuchej wsi, nie bacząc na to, jak bardzo będzie tam nieszczęśliwa. I nawet nie chodziło o to, że od wielu lat była typowym mieszczuchem, ale odnosiła wrażenie, iż znajduje się w gnieździe os, a nie wśród swoich rodaków. Jednak nie było takiego miejsca, gdzie mogłaby się poczuć dobrze i bezpiecznie. Teraz Polacy jej nienawidzili, a Ukraińcy nią pogardzali. Na razie nie okazywali jej wrogości, bo nie mieli pojęcia, że nie nazywa się Zinowjew, tylko wyszła za polskiego oficera, ale jeśli ten młokos zdołał poznać jej tajemnicę, rychło może się o tym dowiedzieć cała osada.
Postanowiła, że musi się stąd wyrwać, choćby miała okłamać Ostapczukową. Wolała gnieździć się z kilkoma życzliwymi jej osobami w małym mieszkaniu i modlić, by Niemcy odpuścili jej i Andrzejowi, niż spędzić w Ruszczykach choćby godzinę. Wiedziała, że zarówno jej mąż, jak i Wissarion zmyją jej głowę za tę podróż, ale ona musiała znaleźć się wśród ludzi, przed którymi nie będzie zmuszona udawać kogoś, kim nigdy nie była. Nawet kosztem własnego bezpieczeństwa.3.
Włodzimierz Wołyński, 1943
To była jedna z najtrudniejszych decyzji, które musiał podjąć Marcel Lemański. Jego ukochana była wolna, a jednocześnie musiała być zdana na siebie, bo przecież on nie mógł tak po prostu pogodzić się z faktem, że Ukraińcy biegają po okolicy z siekierami i bezpardonowo mordują ludzi. Powinien w jakikolwiek sposób odegrać się na nich za swoich dziadków – jedyną rodzinę, jaką miał. Teraz został sam jak palec i mógł się pocieszać tylko tym, że nikt mu już nie zabroni kochać swojego syna jako prawdziwy ojciec, a nie znajomy matki o wdzięcznym przezwisku „Smalec”.
Do ciotki Kaczkana, niejakiej Petroneli Falskiej, nie zaszedł ani razu, bo kiedy przywiózł do niej obolałą i załamaną Martę wraz chłopcami oraz rozhisteryzowaną teściową i równie spanikowaną Jadźkę, ta oświadczyła, że może ich ugościć jedynie przez kilka dni.
– Jak Marta dojdzji do siebie, to zabiorę ją z dziećmi do Lwowa – wydukał wówczas.
Pomyślał, że prawdziwa z niej Petronela, bo w rzeczy samej twarz miała niczym wykutą w kamieniu. Bez żadnego wyrazu. Każdy normalny człowiek, a zwłaszcza z rodziny, okazałby współczucie, przejął się losem krewnej, ale – jak widać – nie dotyczyło to pani Falskiej.
Kiedy więc dowiedział się od Andrzeja, że fizycznie Marta już całkiem wydobrzała, czekał na nią przed kamienicą ciotki Petroneli, by zawieźć chłopców i ją do mieszkania Osadkowskich, które ci wynajęli, gdy zaczęło im deptać po piętach gestapo. Andrzeja zgarnęli z dworca, zatem istniała szansa, że nie mieli pojęcia o nowym lokum poszukiwanego polskiego oficera. Co prawda, we Lwowie Marta będzie zdana na siebie i Mariankę, ale lepiej, żeby nie musiała oglądać codziennie pełnej wyrzutu miny ciotki Falskiej.
Jego chabeta jakoś się trzymała, ale Marcel wiedział, że zbyt wielkiego pożytku z niej nie będzie, więc dogadał się z pewnym człowiekiem we Włodzimierzu, że gdy tylko odwiezie całą czeredę na dworzec, odda mu za niewielkie wynagrodzenie furmankę i konia. Pieniądze postanowił przekazać Marcie, by miała z czego żyć.
Zapalił papierosa i zerkał co chwilę w okna kamienicy, bo Marta miała już być gotowa do drogi od jakichś piętnastu minut, a wciąż się nie pojawiała. Już schodził z kozła, by udać się na drugie piętro i nieco pośpieszyć towarzystwo, gdy w końcu Marta i chłopcy pokazali się w bramie kamienicy. Tuż za nimi podążały Jadźka z teściową, zapewne by pożegnać dzieciaki, bo w ich sympatię do Martusi jakoś nie wierzył.
– Mama i Jadzia jadą z nami – westchnęła Marta i popatrzyła na Marcela takim wzrokiem, jakby co najmniej zostało jej kilka dni życia.
– Że co? – jęknął.
– Muszę je zabrać do Lwowa. Nie mają się gdzie podziać, bo ciotka Petronela oznajmiła dzisiaj, że nie mogą u niej zostać.
– To franca! – syknął Marcel.
– Która? – westchnęła.
– Wszystkie draj – burknął i dodał: – Jakże wy się pomieścicie? I znowuż cię będą kunirować.
– Więc co mam zrobić?
Miał wrażenie, że Marta za chwilę się rozpłacze.
– Już Marianka je obie cwaj naprostuji! – warknął, a potem pomógł ulokować kobiety i synów Marty na wozie.
Kobyła ledwie ruszyła z miejsca i Marcel pomyślał, że jeśli padnie, zanim dojadą na dworzec, kupiec wycofa się z interesu, zwłaszcza że furmanka ledwie trzymała się kupy.
Nagle usłyszał głos Jadźki Kaczkanówny:
– A pan Boguś też wróci do Lwowa? – zapytała słodko dziewczyna.
– Ni, ino wy i Marianka.
– A kim jest w ogóle ta dziwna kobieta? Do Orliczyna przyjechała wymalowana się jakaś ladacznica – prychnęła pani Kaczkanowa.
Wolał nie mówić, że Marianna para się najstarszym zawodem świata, więc odparł:
– To jej pomieszkanie. – Nawet mu powieka nie drgnęła, gdy skłamał.
– A ja myślałam, że Osadkowskich – jęknęła Kaczkanowa. – Ona mi się nie podoba.
– Pani si jej tyż nie podoba, ale z domu może pani Kaczkanowej nie wypędzi. – Marcel postanowił zakończyć tę rozmowę. Nie dość, że babsko uczepiło się spódnicy Marty jak, nie przymierzając, rzep psiego ogona, to jeszcze warunki stawiało.
– To twoja narzeczona? – zagadnęła Jadźka.
– Ni, jaka ci narzeczona. To siostra Bogusia, winc nich panienka miła będzji dla niej – powiedział Marcel wymijająco.
– A pan Boguś to ma we Lwowie jaką pannę? – Jadźka zadała kolejne pytanie, ale chwilę potem zamilkła, bo pani Kaczkanowa szturchnęła ją łokciem. W końcu kilka dni wcześniej dziewczyna straciła ojca i nie wypadało zajmować się amorami.
– A si musi panienka Bogusia spytać – odrzekł i pomyślał w duchu, że wielkiemu Bogusiowi tylko takiej wielbicielki do szczęścia brakuje.
Marta siedziała obok niego na koźle i od czasu do czasu dotykała jego dłoni, żeby niczego głupiego nie powiedział. Nawet mu przyjemnie było, gdy czuł dotyk Marty, ale wiedział, że gdy jej opowie o swoich planach, jej niewinne pieszczoty zaraz się skończą. W drodze na dworzec nie miał jednak sposobności, by spokojnie porozmawiać z ukochaną, zwłaszcza że tuż za nimi siedziały te dwie megiery i strzelały z ucha. Postanowił, że zrobi to dopiero w pociągu, jeśli nadarzy się okazja.
Po dotarciu na miejsce i ulokowaniu kobiet w wagonie, okazało się, że handlarz, który miał odkupić wóz i konie, nie pojawił się na dworcu. Podjechał przed jego sklep, na szczęście ulokowany nieopodal, i dowiedział się, iż człowiek, z którym dobił targu, zmarł poprzedniej nocy.
„Nu, już ni miał kiedy wyciągnąć si na deski” – pomyślał Marcel, nieco podłamany sytuacją. Nie było jednak czasu, by poszukać innego kupca, więc poprosił tylko wdówkę, żeby mu do następnego dnia konia i wóz przechowała na posesji. Kobieta bardzo się zdziwiła jego prośbą, ponieważ znała Marcela jedynie z widzenia, ale nie odmówiła. Podziękował jej pośpiesznie i pobiegł pędem na dworzec, żeby zdążyć przed odjazdem pociągu. Do wagonu wskoczył w ostatniej chwili i pomyślał, że jak go Karaimy nie wykończyli, to wyzionie ducha, uprawiając biegi przełajowe.
– Martusiu, ale ja z wami we Lwowie nie zostanę – powiedział, gdy już wyrównał oddech i mógł swobodnie mówić.
– Gestapo cię ściga? – zapytała zatrwożona.
– Ni, tak miarkuję, że oni o mni nic nie wiedzą. Ale ja tu nazad wrócić muszę.
– A po co? Przecież w Orliczynie ani dziadków już nie ma, ani twojej chałupy... Ani niczego nie ma. Tylko cmentarz i jedno wielkie pogorzelisko.
– Dołączymy z Bogusiem do Andrzeja i będziemy tłuc hajdamaków, jako oni tłukli nas.
Zmarszczyła czoło i szepnęła:
– Mam nadzieję, że nasi chłopi nie będą tacy jak ukraińscy.
– Myślisz, że mogliby małego śmierdziucha rozdeptać buciorami jak te bandyty? – żachnął się Marcel. – A co te pomioty winne?
– Moje też było niewinne – jęknęła.
– Nu i ja tych skurczygnatów z siekierami gonić muszę.
– Przecież ty, Marcelku, muchy byś nie skrzywdził. A zanim się na kogoś zamachniesz, zdążą cię ze trzy razy zabić.
– To lepij jak Jezus, bo on ino raz z martwych powstał – zażartował Marcel, żeby nieco rozluźnić atmosferę.
Marta była przybita śmiercią dziecka, obecnością teściowej i pasierbicy, a na dokładkę powiedział jej, że zostawi ją samą z tym całym bałaganem. Kto wie, może i za mężem tęskniła, ale nad tym wolał się nie zastanawiać. Nie lubił Witolda, ponieważ uważał go za nadętego nudziarza, ale żeby mu śmierci życzył, to nie.
– Wiesz, o czym mówię. Ty jesteś za delikatny, żeby komuś siekierą łeb rozbić.
– Dlatego weznę gwera albo jakiego obrzyna. – Puścił do niej oko i uśmiechnął się, chociaż wcale nie było mu wesoło, że jego wybranka uważała go za kompletnego kapcana, który pierwej sam da się zabić, niż podniesie na kogoś rękę. Może i nie należał do ludzi agresywnych i skorych do bójek, ale teraz czuł, że nie ma wyjścia i musi chwycić za broń.
– Marcel, jeśli stanie ci się coś złego, nie przeżyję tego – jęknęła.
– Martusiu, jeszczem si tobą nie nacieszył. Ani swoim bajbusem, więc zabić si ni dam. – Pogłaskał ją po policzku i dodał: – A powiesz, czego one się ciągną za tobą? Przecież Kaczkan nie żyje, one ciągle ci kunirowały, a teraz jakby żyć byz ciebi ni mogły.
– Dajże spokój, Marcel. – Machnęła ręką. – Nie mają się gdzie podziać, bo ich Petronela pogoniła jak mnie i dzieciaki. Witold miał pieniądze w banku zdeponowane, ale nie tak dużo, żeby mogły sobie mieszkanie jakieś odnająć. Swoją drogą, kawał drania z tego Witolda. Dostęp do banku tylko jego mamusia i Jadźka miały, a mnie oczy mydlił, że w niemieckim banku kasy trzymał nie będzie. W domu mieliśmy trochę oszczędności, ale na pewno ci barbarzyńcy wszystko rozkradli.
– Boś pewnikiem w bieliźniarce wszystko chowała, jak każda baba. – Machnął ręką.
– Nie. Taką skrzyneczkę miałam i ukryłam ją w pryzmie węgla. Nie chciałam, żeby te dwie harpie coś zwąchały.
– To może tam nie szukali, zwłaszcza że teraz lato i palić w piecu nie trzeba. Jak si uda, to zajdę do waszego domu i poszukam. Grajcary będą ci potrzebne, bo przecież do roboty nie pójdzisz.
– One też nie, a kto wie, czy zechcą się podzielić tymi ochłapami wypłaconymi z banku. – Marta wydęła usta.
– A za pomieszkanie to zamierzają płacić, cy si tak za frajer zainstalują? – oburzył się Marcel.
Marta jedynie wzruszyła ramionami. Zapewne była zbyt dumna, żeby o coś takiego zapytać. Postanowił więc, że Mariannę na Kaczkanową napuści, a ta już na pewno upomni się o komorne.
***
Dotarli do Lwowa bez przeszkód i ani razu nie zatrzymał ich patrol, a jedynie w pociągu konduktor bilety sprawdził. Najwyraźniej szwaby mieli problemy i odpuścili nieco, wszystkie siły kierując na wschód, bo – jak się okazało – bolszewicy wcale tacy słabi nie byli. Pewnie, że nie mieli broni i takiego dobrego sprzętu jak Niemcy, ale za to mięsa armatniego w postaci młodych chłopaków – pod dostatkiem.
W mieszkaniu Osadkowskich rejwach zaczął się od początku, bo pani Kaczkanowa postanowiła pełnić rolę głównodowodzącej. Zarządziła więc, że w małym pokoiku zamieszka Marta z synami, Marianka w kuchni, gdy dotrze do Lwowa, one zaś z Jadźką ulokują się w salonie.
– Trzymaj mni, bo ni wytrzymam – syknął Marcie do ucha.
– Nie awanturuj się, proszę.
– A niby dlaczego? – warknął Marcel. – Niech one w kuchni mieszkają.
– Bo ty wyjedziesz, a ja z nimi zostanę – westchnęła.
– Niech no ino Marianka wróci... Już ona da im bobu.
– A kiedy przyjedzie? – zapytała Marta, zagryzając wargi, bo pewnie także liczyła na Mariannę i na to, że ta jej krzywdy nie da zrobić.
– Pojechali z Bogusiem do matki, a potem on do nas dołączy, a Marianna do Lwowa wróci.
– Marcel... Ale ona nie będzie tu klientów przyjmować? – zapytała szeptem.
– Ni, do tyj roboty inny kwaterunek sobie obstaluje, ale kto wie, może to by wypłoszyło te... mantełepy. A gdyby tak jaki Jadźkę zbałamucił, to może by nie wyglądała, jakby kij połknęła.
– Jej się chyba Boguś spodobał...
Marcel przeżegnał się i powiedział:
– Mam nadzieji, że ona jemu ni, bo szkoda chłopa.
– Dla niej każdego szkoda, ale jakby jakiego podłapała, może by mi żyć dała...
Opuścił mieszkanie Osadkowskich pełen złych przeczuć. Jeśli bowiem teściowa przyklei się do Marty, ciągnąc ze sobą wiecznie nabzdyczoną wnuczkę, to do śmierci będą oboje musieli je znosić.
Wiedział, że powinien odpocząć, zanim wyruszy z powrotem do Włodzimierza, ale kilka godzin spędzonych w towarzystwie Kaczkanowej matki i córki wystarczyło, by wiał od nich, gdzie pieprz rośnie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------