Saint-Nazaire - Dieppe 1942 - ebook
Saint-Nazaire - Dieppe 1942 - ebook
W 1942 roku Brytyjczycy przeprowadzili dwie duże operacje na wybrzeżu Francji okupowanej przez Niemców: w Saint-Nazaire (28 marca) i Dieppe (19 sierpnia). Pierwsza miała na celu zniszczenie wielkiego doku, aby uniemożliwić naprawy niemieckiego pancernika „Tirpitz”. Udało się to dzięki staremu niszczycielowi HMS „Campbeltown”, który przedarł się do portu i staranował wrota doku. Dzieła zniszczenia po kilku godzinach dopełniła eksplozja umieszczonych na nim materiałów wybuchowych. Akcja zakończyła się sukcesem mimo dużych strat wśród komandosów i marynarzy. Rajd na Dieppe był zaś próbą przed planowaną inwazją aliantów po francuskiej stronie kanału La Manche. Desant prawie 5 tys. Kanadyjczyków, 1075 Brytyjczyków i 50 Amerykanów wspartych przez czołgi, okręty i samoloty został krwawo odparty przez Niemców. Zginęło lub dostało się do niewoli aż 3367 żołnierzy alianckich. Po tej klęsce lądowanie we Francji odłożono aż do 1944 roku. Tomasz Jarmoła przystępnie i ciekawie opisuje te wydarzenia.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16711-7 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
W montrealskim Muzeum Stewartów wisi oryginał plakatu pochodzący z czasów drugiej wojny światowej, przedstawiający oficera z pułku Les Fusiliers Mont-Royal (pol. fizylierzy montrealscy) prowadzącego atak w czasie drugiej wojny światowej. Utrzymany w typowym dla epoki, propagandowym stylu opiewał epizod, dzięki któremu widoczny na plakacie podpułkownik Dollard Ménard w pełni zasłużenie został bohaterem narodowym. Później, gdy podróżowałem po Kanadzie, nazwa Dieppe rzucała mi się w oczy na każdym kroku: w muzeach, na pomnikach i ulicach. Zresztą historia w tym kraju miała swoje żywe oblicza nie tylko w nazwach ulic czy monumentalnych pomnikach, tak typowych dla rynków polskich miast. Przykładowo, przy wejściach do metra i na skwerach w centrum Ottawy zdziwiły mnie naturalnej wielkości i bardzo realistyczne rzeźby bohaterów wojennych, od czasów zmagań z Francuzami w XVIII wieku, aż po kawalerów Victoria Cross z drugiej wojny światowej. Podobnych akcentów było zresztą wiele, nawet obok wielkich kasyn w Niagara Falls można znaleźć pomnik czynu zbrojnego mieszkańców miasteczka. Były policjant, prowadzący sklep militarny w Toronto, w czasie krótkiej rozmowy o polsko-kanadyjskim braterstwie broni bardzo trafnie ujął podejście jego ojczyzny do wojny: „Jesteśmy pokojowym i miłym narodem, ale gdy idziemy na wojnę, robimy to na poważnie”. Zacząłem się wówczas bardziej interesować rolą Kanady w drugiej wojnie światowej, zwłaszcza operacją „Jubilee” (pol. jubileusz), czy li rajdem na Dieppe, który zapisał jedną z najtragiczniejszych kart w historii tego pokojowo nastawionego społeczeństwa – 19 sierpnia 1942 roku, w ciągu zaledwie dziewięciu godzin walk, na lądzie i morzu stracono prawie pół dywizji kanadyjskiej.
Wydarzenia te poprzedziła przeprowadzona pięć miesięcy wcześniej operacja „Chariot” (pol. rydwan) w Saint-Nazaire, a jej przebieg mógłby śmiało stanowić efekt pomysłowości niejednego poczytnego autora powieści sensacyjnych. Nie obyło się bez strat, ale spektakularny sukces skutkował między innymi opracowaniem trochę zbyt optymistycznej operacji „Jubilee”.
Były to na tle zmagań wojennych tylko epizody, rzadko choćby wspominane w polskich podręcznikach, ale ich historia jest wyjątkowo ciekawa, obfitująca w akty heroizmu i osobiste dramaty obywateli w mundurach, które przeplatały się z wielką polityką… i wbrew pozorom miały ogromne znaczenie. Danina krwi zapłacona przez alianckich żołnierzy w Dieppe i innych, mniejszych rajdach na wybrzeża atlantyckie Francji, walnie przyczyniła się do powodzenia największego desantu morskiego w dziejach – rozpoczętej 6 czerwca 1944 roku w Normandii operacji „Overlord”. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że wywalczona przez zachodnich aliantów wolność Europy Zachodniej i powojenny ład na kontynencie miały swoje korzenie w operacjach wojskowych opisanych w niniejszej książce.
Kilka lat po wizycie w Kanadzie byłem także w Dieppe, gdzie liczne miejsca pamięci, nazwy ulic i okoliczne cmentarze wojenne będą przypominać po wsze czasy najczarniejszy dzień Kanady podczas drugiej wojny światowej. Dla Polaków jest to także miejsce zadumy, gdyż 19 sierpnia 1942 roku walczyli i ginęli tu marynarze oraz lotnicy Polskich Sił Zbrojnych podległych rządowi emigracyjnemu w Londynie. Gdy w muzeum rozmówcy, pytając o mój akcent, dowiadywali się, że jestem z Polski, od razu pytali, czy wiem, że polski niszczyciel ORP „Ślązak” brał udział w pamiętnym rajdzie i wspominali naszych weteranów odwiedzających miasto po wojnie.
Nad wieloma budynkami w Dieppe obok francuskiej powiewa flaga kanadyjska i można śmiało powiedzieć, że jest to najbardziej „kanadyjskie” miasto w Europie. Ironicznym zrządzeniem historii stał się też fakt, że francuskojęzyczna prowincja Quebec w Kanadzie została zasiedlona osadnikami z północnej Francji, a kilka wieków później ich potomkowie szturmowali plaże ziemi swoich przodków, okupowanej przez wroga. Dlatego też starówka Quebec City jest praktycznie kopią starych dzielnic francuskich portów nad kanałem La Manche.
Bardzo utkwił mi w pamięci nagrobek na cmentarzu wojskowym Lès Vertus, gdzie pod jedną tablicą spoczywają dwaj bracia Ingramowie z Toronto, obaj polegli jako żołnierze The Royal Regiment of Canada. Jeden zginał jako 20-latek w dniu operacji „Jubilee” pod Dieppe, a kolejny poległ po D-Day, podczas wyzwalania okolic tego samego miasta, niemalże w drugą rocznicę śmierci młodszego brata. Może i brzmi to jak fragment scenariusza filmowego, ale historia od czasu do czasu lubi takie napisać.
PS. Czytając niniejszą publikację, warto korzystać ze zdobyczy współczesnej techniki, zwłaszcza z map satelitarnych i zdjęć Google Maps. Dzięki nim można zobaczyć dokładnie opisane na dalszych stronach miejsca, których większość do dziś nie uległa zbytnim zmianom. Zgodnie z maksymą, że „jedno zdjęcie jest warte więcej niż tysiąc słów”, dadzą one zdecydowanie szerszy pogląd na obie bitwy. Podobnie brytyjskie i niemieckie kroniki filmowe wspomniane w książce, można (i warto) znaleźć w Internecie podczas lektury danego rozdziału.ROZDZIAŁ I. DAREDEVILS, CZYLI ŚMIAŁKOWIE
ROZDZIAŁ I DAREDEVILS,
CZYLI ŚMIAŁKOWIE
------------------------------------------------------------------------
DEPRESJA IMPERIUM
Klęska wojsk alianckich w Europie w 1940 roku spadła na Wielką Brytanię nieoczekiwanie i boleśnie. Jeszcze na początku kwietnia 1940 roku nawet najbardziej pesymistyczni politycy zachodni nie przypuszczali, że w ciągu niespełna trzech miesięcy zjednoczona potęga wojskowa Francji i Wielkiej Brytanii zostanie tak szybko i dotkliwie pokonana. W tym czasie w rękach narodowosocjalistycznych Niemiec znalazły się: Dania, Norwegia, Belgia, Holandia, Luksemburg i praktycznie cała Francja, gdyż powstałe 1 lipca 1940 roku _quasi_-państwo marszałka Pétaina było całkowicie na łasce Hitlera. Pozostająca niemieckim protektoratem Francja Vichy posiadała niewielką armię lądową, ale to nie ona spędzała sen z powiek premiera Churchilla. Francuska Marynarka Wojenna (fr. Marine Nationale) poniosła w 1940 roku stosunkowo niewielkie straty i stanowiła nadal dużą siłę bojową z ośmioma pancernikami, 19 krążownikami i kilkudziesięcioma niszczycielami. Wprawdzie Niemcy zarzekali się, że nie tkną francuskiej floty, ale obietnicom dyplomatów Trzeciej Rzeszy wierzył już mało kto, a na pewno nie uzależnieni od morskich dostaw i walczący samotnie Brytyjczycy¹. Francusko-niemiecki rozejm podpisany w Compiègne 22 czerwca 1940 roku został potraktowany przez rząd brytyjski wręcz jako zdrada, a potężna Marine Nationale, będąca dla wroga na wyciągnięcie ręki, wymagałaby działań blokadowych i utrzymania na Morzu Śródziemnym dużo większych sił morskich, które były potrzebne do obrony metropolii, osłony konwojów atlantyckich i służby w koloniach. Sytuacja zmusiła więc Brytyjczyków do działań bez skrupułów i sentymentów.
Nocą 3 lipca 1940 roku rozpoczęła się trzymana w ścisłym sekrecie operacja „Catapult” (pol. katapulta). Wszystkie okręty francuskie cumujące w portach Zjednoczonego Królestwa i jego kolonii oraz protektoratów zostały przejęte przez Brytyjczyków siłą i bez ostrzeżenia. Najczęściej zaskoczone, zdemoralizowane lub sprzyjające Anglikom załogi francuskie nie stawiały oporu, ale w Portsmouth polała się krew niedawnych sojuszników – na zajmowanym okręcie podwodnym „Surcouf” zginęli trzej Brytyjczycy i jeden Francuz. Tego samego dnia po południu potężny zespół okrętów Royal Navy (pol. Królewska Marynarka Wojenna) zablokował bazę marynarki w Mers el-Kébir, niedaleko Oranu we francuskiej Algierii, a w niej cztery pancerniki, pięć niszczycieli i wiele mniejszych jednostek. W tym samym czasie podobne zdarzenie miało miejsce w Dakarze, gdzie cumował nowoczesny pancernik „Richelieu”. Ultimatum przekazane francuskiemu admirałowi Gensoulowi nie pozostawiało dużego wyboru – przejście „algierskiej” eskadry do Wielkiej Brytanii i walka w siłach Wolnej Francji, internowanie samych okrętów w portach brytyjskich lub bezczynne pozostawanie do końca wojny we francuskich koloniach dalekowschodnich. Alternatywą było zniszczenie zespołu. Po upływie wyznaczonego terminu, wobec braku porozumienia rozpoczął się atak, w którym pancernik „Bretagne” został zatopiony, tracąc większość załogi. Trzy kolejne pancerniki i cztery niszczyciele wyłączono z walki przez zniszczenia i uszkodzenia różnego stopnia; 1297 marynarzy francuskich poległo, przy stracie zaledwie dwóch lotników po stronie brytyjskiej. W egipskiej Aleksandrii francuska eskadra złożona z jednego pancernika i czterech krążowników, na mocy porozumienia z Brytyjczykami, pozwoliła się rozbroić i internować w porcie do końca działań wojennych. Wieczorem 3 lipca trzon francuskiej floty przestał stanowić poważniejsze zagrożenie.
Operacja „Catapult_”_ była brzemienna w skutki, nie tylko dlatego że Francja Vichy zaczęła od tej pory traktować Wielką Brytanię jako państwo nieprzychylne – i to delikatnie mówiąc. Władze Wolnej Francji i mieszkańcy kanadyjskiej prowincji Quebec również nie byli zadowoleni z tak znacznego rozlewu bratniej krwi². Anglofobia wśród przeciętnych Francuzów pogłębiła się, a rekrutacja do wojsk Wolnej Francji walczących u boku Brytyjczyków wcale nie przebiegała po myśli generała de Gaulle’a. Między innymi dlatego partyzantka francuska dowodzona z Londynu nigdy nie stała się tak masowo wspieranym ruchem podziemnym przeciw Niemcom, jak miało to miejsce w Polsce czy na Bałkanach, a jej rola niejednokrotnie była przeceniana przez późniejszych autorów książek i reżyserów filmowych. Wielka Brytania zrobiła to, czego wymagała racja stanu, ale przez to stała się jeszcze bardziej samotna…
To, co nastąpiło później, było już wielokrotnie opisywane i uratowało Albion – w wyniku wielu starć powietrznych Royal Air Force (RAF, pol. Królewskie Siły Powietrzne) oraz ogromnego wysiłku obrony cywilnej i przeciwlotniczej, zwanych bitwą o Anglię, uniemożliwiono Niemcom dokonanie inwazji na Wyspy Brytyjskie. Niemały w tym był wkład obcokrajowców – Polaków, Czechów, Kanadyjczyków i innych poddanych króla angielskiego ze wszystkich stron świata. Zagrożenie odsunięto, ale go w pełni nie zażegnano. Dość powszechne było przekonanie, że Niemcy wyliżą się z ran i ponownie zaatakują. Maszyny Luftwaffe nadal przeprowadzały bombowe rajdy na obiekty wojskowe i miasta brytyjskie. Niemieckie U-Booty i bombowce nadal topiły ogromne ilości statków z zaopatrzeniem dla osamotnionych wysp i z każdym miesiącem straty na morzu były coraz większe. Pod koniec 1940 roku, poza niedobitkami Armii Brytyjskiej rozbitej we Francji, oddziałami z kolonii i dominiów, a także emigracyjnymi wojskami państw podbitych przez Niemcy, niewielu było chętnych, by bronić brytyjską metropolię. Stany Zjednoczone były przychylnie neutralne, ale niewiele ponadto. Przyszły sojusznik, Związek Sowiecki, aż do czerwca 1941 roku był traktowany jako potencjalny wróg, który współpracuje z niemieckim najeźdźcą. Co więcej, na Dalekim Wschodzie Japonia wyraźnie dążyła do konfrontacji militarnej z USA i osłabionymi państwami kolonialnymi. Sytuacja imperium brytyjskiego była więc daleka od dobrej czy choćby stabilnej.
Po klęsce aliantów i ewakuacji Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego z Francji oraz wielkich stratach ludzkich i materialnych podczas bitwy o Anglię społeczeństwo brytyjskie domagało się nie tylko skutecznej obrony, ale i zdecydowanego odwetu. Royal Navy była zbyt zajęta ochroną bezcennych morskich linii zaopatrzeniowych na Wyspy i obroną odległych terytoriów imperium, takich jak Gibraltar i Malta. Siły powietrzne nadal głównie broniły kraju, lecz w międzyczasie odbudowywały się po stratach z 1940 roku i z każdym miesiącem zwiększały intensywność bombardowań niemieckich obiektów. Na tym tle brytyjskie siły lądowe nie popisywały się działaniami, które według opinii publicznej można by nazwać realnie nękającymi Niemców i osłabiającymi ich potencjał militarny. Po klęsce we Francji najważniejsze były: przegrupowanie, reorganizacja i dozbrojenie wojsk lądowych, przy jednoczesnym obsadzeniu obrony wybrzeża oddziałami formowanymi _ad hoc_. Pewne sukcesy w walce z Włochami w odległej Afryce nie miały aż takiego wydźwięku propagandowego, jakiego oczekiwano. Politycy i generalicja rozumieli potrzebę wypracowania nowych metod walki z silniejszym przeciwnikiem. Nie musieli daleko szukać, w końcu przez poprzednie stulecie to oni byli przeciwnikiem mającym przewagę i znaleźli szybko inspirację w dorobku formacji skutecznie spędzających niegdyś sen z powiek żołnierzom i dowódcom Armii Brytyjskiej – burskich _Kommando_.
Za datę powstania współczesnych komandosów należy uznać 4 czerwca 1940 roku, kiedy premier Churchill zadał listownie szefom sztabów sił zbrojnych pytanie retoryczne, dlaczego wobec groźby niemieckiej inwazji miałoby być niemożliwe, by takie same działania przeprowadzić w przeciwnym kierunku. Wieczorem tego dnia oficer sztabowy Ministerstwa Wojny, ppłk Dudley Clarke, nakreślił swoją wizję stworzenia sił zdolnych wykonać zadanie zlecone przez premiera. Oficer urodził się w Afryce Południowej i tworząc koncepcję małych i elitarnych formacji, czerpał z metod i spuścizny burskich _Kommandos._ Brytyjczycy paradoksalnie oddali więc hołd dawnym przeciwnikom, uznając ich wyższość w nowym rodzaju wojny. Taki wybór sposobu działań i nazwy docenił Winston Churchill, który za młodu brał udział w drugiej wojnie burskiej i na własne oczy widział, jak niewielkie, świetnie wyszkolone oddziały działały miesiącami bez zaopatrzenia z zewnątrz, angażując wielokrotnie liczniejsze jednostki regularnego wojska brytyjskiego.
Formacją, która miała przenieść wojnę za kanału La Manche, miały być niewielkie oddziały, których wysokie morale oraz jakość wyszkolenia i wyposażenia zrównoważyłyby ilościową przewagę wojsk niemieckich chroniących okupowane wybrzeże i ważne obiekty. Miała to być elita w każdym tego słowa znaczeniu. Taktyka _hit and run_, szybkich uderzeń i wycofywania się niezwłocznie po wykonaniu zadania, nie tylko zadawała straty, ale i zasiewała w żołnierzach przeciwnika stałe poczucie niepokoju. Poza aspektem militarnym twórcom Commando (do oficjalnego użytku weszła zangielszczona wersja słowa _kommandos_ z języka Afrikaans) chodziło właśnie o ten podwójny efekt psychologiczny – niewielkie, udane rajdy miałyby duży wydźwięk propagandowy przy potencjalnie niewielkich stratach, a także utrzymywały niemieckie garnizony okupacyjne w stałej gotowości bojowej, obniżając ich morale. Premier Churchill wyraził wręcz główny cel komandosów jako „zaprowadzenie rządów terroru wzdłuż wrogich wybrzeży”.
Po zaaprobowaniu planu Clarke został awansowany do stopnia pułkownika i postawiony na czele nowo utworzonej sekcji w sekretariacie Operacji Wojskowych (ang. Military Operations – MO9). Zadaniem komórki było przygotowanie rajdu na drugi brzeg kanału La Manche tak szybko, jak to możliwe. Sprawę ułatwiało posiadanie już wstępnie wyselekcjonowanych kandydatów do nowej formacji, ochotników ze sformowanych w kwietniu 1940 roku dziesięciu Samodzielnych Kompanii (ang. Independent Companies).
SAMODZIELNE KOMPANIE
Independent Companies nawiązywały tradycjami do jednostek o tej samej nazwie formowanych do XVIII wieku w celu obsadzenia mniejszych garnizonów i wykonywania niebezpiecznych operacji w koloniach brytyjskich. Ich dwudziestowieczne odpowiedniki powstały do prowadzenia nieregularnych działań w trudnych warunkach norweskich. Stworzono je z ochotników z dywizji Armii Terytorialnej (ang. Territorial Army), które nie brały udziału w walkach we Francji. Były to:
1. Samodzielna Kompania (ang. _No. 1 Independent Company_) – 52. Dywizja Piechoty (_Lowland_³);
2. SK – 53. Dywizja Piechoty (_Welsh_);
3. SK – 54. Dywizja Piechoty (_East Anglian_);
4. SK – 55. Dywizja Zmotoryzowana (_West Lancashire_);
5. SK – 1. Dywizja Zmotoryzowana (_London_)
6. SK – 9. Dywizja Piechoty (_Highland_);
7. SK – 15. Dywizja Piechoty (_Scottish_);
8. SK – 18. Dywizja Piechoty (_East Anglian_);
9. SK – 38. Dywizja Piechoty (_Welsh_);
10. SK – 66. Dywizja Piechoty.
Każda z kompanii składała się etatowo z 21 oficerów oraz 268 podoficerów i szeregowców zorganizowanych w trzy plutony bojowe po trzy sekcje każdy. Do dowództwa kompanii byli dołączani także: saperzy, łącznościowcy i wykwalifikowani medycy wojskowi (przeszkoleni lepiej niż zwykli wojskowi sanitariusze). Założenia dużej mobilności i działań w charakterze lekkiej piechoty warunkowały uzbrojenie jednostek w lekką broń maszynową (rkm _Bren_), przeciwpancerną (karabiny przeciwpancerne _Boys_) oraz wsparcia (dwucalowe moździerze). Do tego dochodziło ewentualne wyposażenie specjalne (np. ładunki wybuchowe). Przewidywany rejon działań – górzysta Norwegia – sprawił, że istotne stało się przeszkolenie kadry Samodzielnych Kompanii w taktyce wysokogórskiej. W tym celu sprowadzono 20 wyselekcjonowanych oficerów Brytyjskiej Armii Indyjskiej, którzy zdobyli doświadczenie w Himalajach podczas służby na północnym pograniczu Indii. Przybyli oni do Anglii długodystansowym lotem łodzi latającej zmilitaryzowanych linii lotniczych Imperial Airways, a później część z nich wzięła udział w kampanii norweskiej. Mimo wyjątkowego doboru nie były to jednak jednostki intensywnie szkolone do działań specjalnych, bardziej elitarna piechota regularnych sił lądowych. Był to jednak niezły początek jak na trudne warunki prowadzenia jednocześnie dwóch kampanii ekspedycyjnych i relatywnie krótki czas na przygotowanie ludzi.
W kampanii norweskiej udział wzięły tylko kompanie: 1., 3., 4. i 5., tworząc związek taktyczny nazwany _Scissorsforce_ (pol. „Siły Nożycowe” lub w luźnym tłumaczeniu „tnące łatwo jak nożyczki”). Dowodził nim ppłk Colin Gubbins – twórca Independent Companies_,_ zainteresowany od dawna nieszablonową taktyką, energiczny oficer z piękna kartą dokonań bojowych podczas pierwszej wojny światowej, interwencji zbrojnej przeciwko bolszewikom w Rosji oraz zwalczaniu IRA w Irlandii. Od 2 maja 1940 roku zgrupowanie miało zapobiec zajęciu przez Wehrmacht rejonu miejscowości: Bodø, Mo oraz Mosjøen. 10 maja 4. i 5. kompania zdołały zaskoczyć nacierających Niemców pod Mosjøen, zadając im pewne straty. Następnego dnia jednak musiały się wycofać pod ogniem z powietrza i wobec nacierających _gebirgsjägers_ (pol. strzelcy górscy). W tym czasie w środku pozycji zajmowanych przez _Scissorsforce,_ w Hemnesberget, wylądowało z morza ok. 300 niemieckich strzelców górskich, a kolejni przybywali na przyczółek drogą lotniczą. Odwrót z zagrożonych pozycji zapewniła zażarta obrona osłaniającego plutonu A z 1. SK wspartego norweskimi rezerwistami – gdy dalsza walka była niemożliwa, wycofali się na łodziach. _Scissorsforce_ następnie przeniesiono do Bodø. Tam ppłk Gubbins przejął dowodzenie także nad tymczasowo „osieroconą” 24. Brygadą Gwardii, której dowódca – brygadier William Fraser – musiał wrócić do Wielkiej Brytanii wraz z wiozącym go do Norwegii niszczycielem HMS „Somali”, gdy okręt uszkodziły niemieckie bomby lotnicze. Wkrótce do Bodø dotarła też 2. SK, ale tak jak reszta zgrupowania, mogła już wziąć udział jedynie w potyczkach z Niemcami i działaniach osłonowych na korzyść jednostek brytyjskich i norweskich wycofujących się z rejonu Mo. Ostatecznie, wobec zarzucenia dalszej obrony Norwegii przez Brytyjczyków, drogą morską wycofano przetrzebione Samodzielne Kompanie z Bodø do Wielkiej Brytanii rankiem 1 czerwca.
Jakość wyszkolenia i morale w Kompaniach, choć wyższe niż w zwykłej piechocie, to i tak pozostawiało sporo do życzenia. Niemcy mieli ogromną przewagę dzięki umiejętnemu użyciu elitarnych, mobilnych jednostek lądowych, przystosowanych do terenu wysokogórskiego i działających agresywnie, gdy przeciwnicy ociągali się z niektórymi decyzjami i zajmowali nieodpowiednio przygotowane pozycje obronne. Dawały też o sobie znać braki współdziałania z oddziałami alianckimi i ubogie środki łączności na poziomie jednostek wielkości kompanii czy plutonu porozrzucanych na dużym terenie, przez co czasami panował chaos, zwłaszcza podczas zmian pozycji i wycofywania się. Poza tym akcje niemieckich wojsk lądowych były aktywnie wspierane i skoordynowane z działaniami samolotów Luftwaffe i okrętów Kriegsmarine_,_ a alianckiego lotnictwa praktycznie nie było wtedy nad fiordami_._ Były to dla Brytyjczyków kolejne istotne lekcje, które należało odrobić, tworząc własne jednostki specjalne i szkoląc wspólnie z nimi ich wsparcie powietrzne oraz morskie.
Po powrocie z Norwegii rozformowano Samodzielne Kompanie, a ich żołnierzy odesłano do jednostek macierzystych poza tymi, którzy zgłosili się na ochotnika do dalszego treningu w działaniach nieregularnych. Z nich utworzono 14 czerwca 1940 roku No. 11 Independent Company (pol. Samodzielną Kompanię nr 11), zalążek Commando z prawdziwego zdarzenia. SK nr 11 liczyła 25 oficerów i 350 żołnierzy, zachowując lekkie wyposażenie typowe dla Samodzielnych Kompanii. Ludzie ci byli dobrze zmotywowani i bardzo sprawni fizycznie, nie przeszli też traumy ewakuacji z Dunkierki, za to „ostrzelali” się w większości podczas walk w Norwegii. To im wkrótce wyznaczono zadanie przeprowadzenia pierwszego rajdu do okupowanej Francji, opatrzonego kryptonimem „Collar” (pol. „Obroża”).
Umiejętności dowódcze i organizacyjne dowódcy _Scissorsforce_ zostały docenione pomimo ostatecznej porażki misji norweskiej. Podpułkownik Gubbins już w listopadzie tego samego roku otrzymał stopień brygadiera i został zastępcą⁴ szefa nowo utworzonego Special Operations Executive (pol. Kierownictwo Operacji Specjalnych), które miało prowadzić tajną wojnę na całym świecie, stając się aż do stycznia 1946 roku matecznikiem najlepszych agentów powojennego wywiadu brytyjskiego. Churchill miał nawet przewrotnie nazwać SOE „Ministerstwem Niedżentelmeńskiej Wojny”.
PIERWSZE KROKI
Operacja „Collar”, czyli pierwszy rajd na pozycje wroga we Francji, był organizowany naprędce, co nigdy nie wróżyło zbyt dobrze. 11. Samodzielną Kompanię sformowano 14 czerwca, a dzień „D”⁵ wyznaczono na 24 czerwca. Korzystnie dla Brytyjczyków, Niemcy dopiero co zdobyli francuskie wybrzeża i nie byli odpowiednio przygotowani na przeciwnika nadchodzącego tą drogą – w końcu to oni szykowali się do inwazji na Brytanię, a nie odwrotnie. Żołnierzy 11. SK wyposażono m.in. w amerykańskie pistolety maszynowe Thompson M1928 i wysłano ze zgrupowania w Szkocji do portu Southampton, gdzie na brzegach rzeki Hamble przeprowadzili kilka pozorowanych lądowań z regularnymi piechurami jako przeciwnikami. Szybko okazało się, że łodzie motorowe przydzielone do wykonania rajdu nie nadają się do bezpiecznego przekroczenia kanału La Manche. Ostatecznie jako środki transportowe miały posłużyć cztery niewielkie ścigacze ratunkowe podległe Royal Air Force, używane do wyławiania zestrzelonych lotników. Operacją dowodził major Ronald Tod, a wspomniany szef MO9 płk Clarke wziął w niej udział w charakterze obserwatora; 115 żołnierzy podzielono na cztery grupy, które miały lądować na piaszczystych plażach w okolicach miejscowości: Neufchâtel-Hardelot, Stella Plage, Berck oraz Le Touquet w departamencie Pas-de-Calais leżącym najbliżej wybrzeży brytyjskich. Ich zadaniem było rozpoznanie sił niemieckich broniących wybrzeża oraz, w miarę możliwości, wzięcie jeńców i przewiezienie ich do Anglii. Czy to ze względu na tajność misji, czy przez niedopatrzenie, nie powiadomiono o niej lotnictwa i podczas przejścia przez kanał La Manche samolot patrolowy RAF-u zszedł bardzo nisko nad mały konwój, by sprawdzić jego pochodzenie, ale na szczęście nie otworzył ognia.
Około godziny 2.00 w nocy 25 czerwca oddziały Toda dotarły na brzeg. Okręty odpłynęły od brzegu i miały wrócić po ludzi po 80 minutach. Celem grupy pod Le Touquet był hotel nadmorski, w którym mieli stacjonować niemieccy żołnierze. Po dotarciu na miejsce okazało się, że hotel jest opuszczony. Bez innego sensownego celu Brytyjczycy wrócili na brzeg dużo szybciej i musieli poczekać na ścigacz. Wtedy z ciemności wyłonili się dwaj niemieccy żołnierze patrolujący wydmy. Nim zdążyli kogokolwiek zaalarmować, zostali zaskoczeni i zabici bagnetami. Niedługo potem w zasięgu wzroku pojawiły się okręty, ale także kolejny niemiecki patrol. Nie chcąc ryzykować strzelaniny i utknięcia na plaży, grupa porzuciła broń i podpłynęła wpław do ścigacza. Inny zespół, pod Neufchâtel-Hardelot, w ogóle nie napotkał przeciwnika i po wejściu kilkuset metrów w głąb lądu wrócił na plażę. Wysadzeni pod Stella Plage Brytyjczycy zauważyli przy brzegu hydroplan, lecz liczba Niemców wokół niego była zbyt duża, by podjąć skuteczną walkę, i wycofano się. Ostatnia z grup, z mjr. Todem na czele, napotkała patrol niemiecki i po krótkiej wymianie ognia wycofała się na okręt ze stratą jednego lekko rannego. Tym rannym był sam płk Clarke z uchem rozciętym przez kulę, ale zostało ono zszyte przez medyka jeszcze podczas rejsu przez kanał. Powrót odbył się bez działań ze strony nieprzyjaciela, a w jego trakcie żołnierze świętowali powrót w pełnym składzie m.in. przy szklankach rumu. Przez to niektórzy schodzili z pokładu w porcie z pieśnią na ustach i chwiejnym krokiem, co ściągnęło na nich uwagę bojowo nastawionych żandarmów. Wzięli oni rozweseloną ekipę za bandę żołnierzy samowolnie przedłużających przepustki, ale nieporozumienie szybko wyjaśnili dowódcy. Następnego dnia brytyjskie media podały, że wojska lądowe współdziałające z RAF przeprowadziły zakończone sukcesem rozpoznanie w kilku miejscach francuskiego wybrzeża, uzyskując kontakt z nieprzyjacielem. Niemcom zadano straty, nie poniesiono własnych, ponadto uzyskano istotne informacje. Propaganda szybko przeistoczyła niewielki i niezbyt owocny wypad w wielki cios dla Niemców. Biorących udział w rajdzie okrzyknięto mianem bohaterów i nawet porównywano do zuchwałych angielskich korsarzy, którzy śmiałymi atakami nękali hiszpańską Wielką Armadę w XVI wieku. Natychmiast też zaczęto planować kolejne operacje i formalnie tworzyć jednostki Commando.
Jeszcze przed operacją „Collar” utworzono centrum szkoleniowe dla komandosów w Lochailort. Miejscowość na północno-zachodnim wybrzeżu Szkocji zapewniała trudny dostęp dla osób z zewnątrz, a jednoczesna bliskość morza i stosunkowo wysokich gór pozwalała prowadzić szkolenia o zróżnicowanym charakterze. Twórcą i pierwszym dowódcą bazy szkoleniowej został ppłk Hugh Stockwell, poprzednio dowodzący 2. Samodzielną Kompanią i zastępujący ppłk. Gubbinsa w _Scissorsforce_, gdy w Norwegii powierzono mu także 24. Brygadę. Mimo młodego wieku (ur. w 1903 roku) i braku doświadczenia bojowego Stockwell wsławił się podczas kampanii norweskiej, gdy naprędce zorganizował skuteczną obronę dwóch Samodzielnych Kompanii i batalionu Gwardii Irlandzkiej, co pozwoliło reszcie wojsk wycofać się bez strat i w sposób zorganizowany. Gdy Niemcy zagrażali bronionemu odcinkowi i sprawnej ewakuacji, zebrał dwa plutony i na ich czele poprowadził zuchwały kontratak. Dzięki powodzeniu tego wybiegu jego podkomendni wycofali się jako ostatni. Za tę akcję odznaczono Stockwella Distinguished Service Order_._ Był to zdecydowanie właściwy człowiek na właściwym miejscu. Zresztą od początku starano się dobierać do Commando oficerów stosunkowo młodych, nieszablonowo myślących, w miarę możliwości zaprawionych w boju i wykazujących dużo inicjatywy, a czasem wręcz „awanturników” nieprzystosowanych do ścisłej hierarchii koszarowej.
Już 14 lipca przeprowadzono kolejny rajd, operację o kryptonimie „Ambassador”. Celem była wyspa Guernsey w archipelagu Wysp Normandzkich, jedynego terytorium Wielkiej Brytanii okupowanego przez Trzecią Rzeszę, głównie z racji ich niewielkiej odległości od Francji (ok. 20 km, wobec ok. 100 km od Anglii). Ponownie dowódcą stu ludzi z 11. SK był mjr Tod, a czterdziestu komandosów z właśnie powstałego Commando nr 3 (ang. No. 3 Commando) ppłk John Dunford-Slater, w późniejszym okresie „człowiek legenda” Commando. Trzeba jednak zaznaczyć, że komandosi pochodzili z rekrutacji zakończonej na początku lipca i mieli na przygotowanie się do nowej roli nieco ponad tydzień – o odpowiednim wyszkoleniu, z jakiego byli później znani, nie było oczywiście mowy. Celem rajdu 11. SK były lotnisko i zniszczenie stacjonujących na nim samolotów, a dla komandosów dokonanie zniszczeń oraz pojmanie lub zabicie jak największej liczby żołnierzy niemieckich stacjonujących od niedawna na wyspie. Nocą z 7 na 8 lipca przeprowadzono rozpoznanie – pochodzący z Guernsey por. Hubert Nicolle z Hampshire Regiment został wysadzony na brzeg z leciwego okrętu podwodnego HMS H43. Odebrano go trzy dni później – według niego garnizon Wehrmachtu stanowiło 469 ludzi uzbrojonych głównie w karabiny maszynowe, skupionych wokół miasta St. Peter Port. Posiłki z garnizonu miały być gotowe do wsparcia posterunków rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża w ciągu ok. 20 min. od ogłoszenia alarmu. Później okazało się jednak, że tuż przed atakiem brytyjskim Niemcy wzmocnili swe oddziały na wyspie, przez co operację przesunięto o 48 godzin.
Oddziały zaokrętowano o 17.45 w porcie Dartmouth na niszczyciele HMS „Scimitar” oraz HMS „Saladin”, wspierane przez sześć ścigaczy ratowniczych RAF-u, których używano w poprzednim rajdzie. Ścigacze miały przerzucić żołnierzy z okrętów na brzeg, ale ich głośne silniki mogły zdradzić nieprzyjacielowi podejście, wobec czego dwusilnikowe samoloty Avro Anson RAF-u miały dokonywać przelotów nad wyspą, zagłuszając ścigacze i odwracając od morza uwagę obrony. Jednakże przez krążące samoloty niemieccy żołnierze mogli być już na stanowiskach bojowych podczas desantu. Zresztą od początku Brytyjczykom nie szło najlepiej. Jeden z pododdziałów 11. SK przez wadliwy kompas wylądował na niewłaściwej wyspie, tj. niewielkiej Sark, i nie znalazł tam ani jednego Niemca. Ścigacz wiozący kolejną część rzutu 11. SK wszedł na podwodne skały, a pozostałe dwa uległy awariom, więc odesłano je w stronę niszczycieli. Jedynie komponent z 3. Commando wylądował planowo na plaży w zatoce Telegraph Bay ok. godz. 0.50, choć i im dały się we znaki problemy z kompasem. Komandosi natrafili na opuszczone stanowisko karabinu maszynowego i barak. Jedynego napotkanego cywila musiano ogłuszyć, by nie zdradził pozycji lądujących – nie mógł podać umiejscowienia aktualnych pozycji niemieckich, gdyż… miał wadę wymowy. Zablokowano jedną z dróg gruzem ze zniszczonego muru, przecięto kilka kabli telefonicznych i wycofano się na plaże bez żadnej reakcji Niemców. Tam, ok. godz. 3.00 w nocy okazało się, że z powodu przypływu do ścigaczy trzeba dopłynąć przez 90 metrów głębokiej wody. Tu dały o sobie znać niedostatki wyszkolenia, ale też umiejętności, jakich należało wymagać od rekrutów, gdyż trzech komandosów nie umiało pływać i trzeba było ich zostawić na plaży z zapasem jedzenia i pieniędzy. Część broni także utracono po wywrotce jednej z tratw, którymi przewożono ją na pokłady ścigaczy. Jeden z żołnierzy został uznany za martwego, gdy wpadł do wody i nie wypłynął, ale udało mu się dotrzeć do brzegu i został jeńcem. Dunford-Slater chciał, by po trzech pozostawionych na Guernsey komandosów wrócił okręt podwodny i podjął ich z brzegu pontonem, lecz Admiralicja uznała taką misję za zbyt ryzykowną i mężczyźni dostali się ostatecznie do niewoli.
Operację uznano za całkowite fiasko, a jej przebieg nawet za absurdalny. Uznawano, że sianie zniszczenia na skalę strategiczną nie może się sprowadzać do posyłania za kanał kilku „podżynaczy gardeł”; wręcz podnoszono to jako niegodne imperium brytyjskiego. Rząd podobno rozważał nawet rozformowanie jednostek Commando_._ Postanowiono jednak kontynuować operacje specjalne, ale popełnione błędy były niewybaczalne i w przyszłości przygotowanie każdego rajdu miało być poprzedzone dużo lepszym doborem ludzi, szkoleniem oraz uzyskaniem lub stworzeniem dla nich niezawodnego sprzętu. Postawiono na dwutorowość działań specjalnych – 17 lipca powołano do życia wspomniane wcześniej SOE, by to im powierzyć funkcję imperialnych „podżynaczy gardeł”. Tego samego dnia utworzono Combined Operations Headquarters (pol. Dowództwo Operacji Połączonych) – podlegli mu komandosi oraz delegowane do pomocy siły morskie i lotnicze, mieli się skupić na akcjach o charakterze czysto militarnym, choć nie zawsze na dużą skalę. W końcu poza skrytobójcami Brytanii byli potrzebni także „rycerze walczący z otwartymi przyłbicami”, których bohaterstwo mogły sławić czołówki gazet.
ELITARNI
Niepowodzenia operacji „Collar” i „Ambassador” spowodowały, że przez prawie osiem miesięcy żołnierze Commando nie prowadzili akcji bojowych. Był to okres intensywnej reorganizacji i szkolenia. Na czele Dowództwa Operacji Połączonych stanął admirał sir Roger Keyes, bohater wojen kolonialnych, w czasie pierwszej wojny ekspedycji na Gallipoli oraz rajdów na Zeebrugge i Ostendę. Ten 68-letni oficer zapewnił komandosom dużo samodzielności w prowadzeniu szkoleń, tworzył i aprobował plany nowego sprzętu i pierwszych operacji na rok 1941. Pod jego dowództwem powstawały kolejne Commando_,_ rozważano też przyszłe cele jednocześnie efektowne dla mediów, a przy tym cenne militarnie. Trzeba przyznać Keysowi, że pomimo „twardej ręki” do podległych mu oficerów i szorstkiej natury oddał komandosom duże usługi. Znał dość dobrze Churchilla i wiedział, że jako polityczny kozioł ofiarny nieudanej operacji na półwyspie Gallipoli w 1915 roku premier był ostrożny wobec wszelkich ryzykownych desantów. Admirał umiał jednak przekonać go o słuszności wybranej koncepcji sił specjalnych, a kolejne sukcesy komandosów tylko poprawiły ich dobre notowania u szefa rządu.
W listopadzie 1940 roku stworzono centralną jednostkę dla dalszego rozwoju Commando, tj. Special Service Brigade (pol. Brygada Sił Specjalnych) pod dowództwem brygadiera Josepha C. Haydona. W skład jednostki wchodziło pięć Batalionów Służby Specjalnej, w każdym z nich były dwie kompanie w sile ok. 500 ludzi każda. Wkrótce potem każdy z batalionów przeformowano na dwa Commando ze wspólnym sztabem. Ostatecznie w marcu 1941 roku struktura batalionowa została uznana za nieefektywną i Brygadę Sił Specjalnych podzielono na 11 samodzielnych Commando. Nazwa Special Service nigdy nie była lubiana przez żołnierzy z racji złowieszczego skrótu SS, kojarzonego jednoznacznie z Niemcami, dlatego od początku powszechnie używano terminów Commando i Operacje Połączone.
Etat Commando składał się z sześciu plutonów, określanych po angielsku Troop, liczących trzech oficerów i 62 żołnierzy⁶. Liczba ta nie była przypadkowa, chodziło przede wszystkim o to, by jeden Troop można było zaokrętować do dwóch barek desantowych ALC (ang. Assault Landing Craft, pol. Szturmowa Barka Desantowa, określana od 1942 roku dla uproszczenia nomenklatury różnych nowych typów barek desantowych jako Landing Craft Assault – LCA). Ta płaskodenna barka o drewniano-stalowej konstrukcji, obsługiwana przez czterech członków załogi, miała być jednym z głównych środków transportu komandosów podczas planowanych desantów morskich na większą skalę niż małe grupki dywersantów wysyłane do tej pory.
Szkolenie żołnierzy Commando miało być takie samo dla nowo przybyłych ochotników z różnych jednostek Armii Terytorialnej, jak i dla tych z dawnych Samodzielnych Kompanii. Początkowo każde Commando miało swój program treningowy, zależny głównie od wizji dowódcy oraz dostępnej bazy szkoleniowej. Szybko jednak ujednolicono standardy, odbiegając dość daleko nie tylko od szkolenia bojowego zwykłej piechoty, ale także typowych armijnych standardów bytowych oraz logistycznych.
Podpułkownik Augustus C. Newman, dowódca Commando nr 2 i główny bohater opisanych dalej wydarzeń w Saint-Nazaire, stworzył swego czasu „katechizm komandosa”. Były to zasady, jakimi kierowano się podczas szkolenia wszystkich żołnierzy tej formacji i standardy, które mieli spełniać wyszkoleni komandosi. Nie powtarzając wspomnianych wyżej założeń, takich jak świetna kondycja fizyczna, inicjatywa, elastyczne reagowanie na zmieniające się warunki etc., główny nacisk kładziono na osiągnięcie zdolności fizycznych pozwalających na: bieganie w pełnym ekwipunku na dystanse od 5 do 7 mil (ok. 8–11 km), wspinaczkę wysokogórską, w tym z wykorzystaniem technik linowych, pływanie za dnia i w nocy. Oprócz tego wymagano od komandosów zdolności praktycznych: orientacji w terenie – czytania map, zapamiętywania trasy i obsługi podstawowych urządzeń nawigacyjnych, umiejętności odczytywania alfabetu Morse’a i obsługi radia, wiedzy na temat prowadzenia działań w terenie zurbanizowanym; wysokiego poziomu wyszkolenia w walce wręcz z użyciem siły fizycznej i broni białej, doskonałej znajomości oraz wyrobionej instynktownej obsługi broni palnej, zarówno własnej, jak i przeciwnika, znajomości materiałów wybuchowych i urządzeń sabotażowych, umiejętności jazdy samochodem i motocyklem. Dobrze widziano także: sterowanie łodziami i kajakami, udzielanie pierwszej pomocy medycznej na polu walki, wiedzę o technikach przetrwania, w tym wykorzystania przygodnej roślinności i zwierząt do przygotowywania posiłków. Zasady te dotyczyły wszystkich członków danego Commando, w tym oficerów. Nie trzeba dodawać, że szkolenie było dużo bardziej niebezpieczne niż w zwykłej piechocie, żołnierze niejednokrotnie ginęli lub zostawali ranni podczas wspinaczki, szkolenia pirotechnicznego czy skoków ze spadochronem. Inną różnicą względem armii regularnej było zakwaterowanie komandosów w kwaterach prywatnych i przyznanie im środków na opłacenie lokalu oraz jedzenia jako dodatku do żołdu – miało to uczyć samodzielności i odsiewało malkontentów przyzwyczajonych do tego, że wojsko zapewnia im wszystkie niezbędne warunki, a wręcz „myśli za nich”. Ciekawostką było, że w większości przypadków młodsi oficerowie przechodzący do Commando z innych jednostek, byli kierowani na etaty podporuczników, nawet będąc kapitanami – tworzyło to zdrowe współzawodnictwo i zapobiegało wprowadzaniu kogokolwiek „po znajomości” na wyższe szczeble dowódcze wśród dobrze opłacanych komandosów. Niekonwencjonalne podejście do wielu sfer życia wojskowego i hierarchii stworzyło komandosom wielu wrogów wśród niektórych twardogłowych oficerów ze szczytów dowództwa armii i marynarki, ale wobec entuzjazmu Churchilla nie mogli oni zahamować rozwoju sił specjalnych.
_TOOLS OF TRADE_
Nim przejdziemy do historii rajdów, a później tytułowych operacji, konieczne jest opisanie broni, umundurowania, ekwipunku oraz wyposażenia specjalnego, unikatowych dla jednostek Commando. Standardowym mundurem były łączone w pasie guzikami zestawy spodni i krótkich bluz _battledress_, wprowadzone w 1937 roku i w 1940 roku uproszczone nieco w kroju. Występowały w odmianach wełnianej i drelichowej – zwłaszcza ta druga była preferowana przez komandosów jako lżejsza i lepiej nadająca się do operacji desantowych, zaś wełniana z naszywkami była traktowana jako mundur służbowy i wyjściowy. Częstą praktyką było łączenie do działań polowych spodni drelichowych z bluzą wełnianą. Spodnie dla Commando miały także w późniejszym okresie wojny dodatkowe zapięcia z lewej strony do przypięcia pochewki ze sztyletem F-S, o którym będzie nieco dalej. Najbardziej charakterystycznymi elementami umundurowania, które na pierwszy rzut oka odróżniały komandosów od innych żołnierzy, były ciemnozielone berety oraz naszywki z białym lub czerwonym napisem COMMANDO na ciemnym tle, noszone na górze obu ramion bluzy. Zależnie od jednostki do napisu dodawano numer jej numer lub godło. W późniejszym okresie wojny ustandaryzowano naszywki w granatowe łuczki z pełną nazwą danego Commando oraz jego numerem haftowanym lub drukowanym w kolorze czerwonym. Komandosi od 1942 roku nosili także poniżej łuczków naszywki z godłem operacji połączonych, tj. haftowaną lub drukowaną czerwoną nicią kotwicę, lecącego ptaka i stylizowany pistolet maszynowy na granatowym tle, co oddawało charakter działań specjalnych. Na beretach noszono cały asortyment brytyjskich odznak wojskowych, gdyż każdy ochotnik początkowo nosił godło jednostki macierzystej, a wielu pozostało przy tych odznakach już po przejściu selekcji. Niektóre Commando, jak choćby nr 6 i 11 zwane „Scottish Commando”, nie nosiły beretów przez dłuższy czas, mając za nakrycie głowy charakterystyczny szkocki Tam o’ Shanter, tj. beret z pomponem, przypominający nieco kaszkiet bez daszka. Był on w kolorze khaki, czasem z niedużym czarnym pióropuszem pod odznaką. Pióropusze w kolorze żółtym nosiło też pod odznaką Commando nr 5. Nakryciem głowy preferowanym podczas walki pozostawała jednak kominiarka, którą każdy komandos miał na wyposażeniu. W czasie niektórych operacji zakładano także charakterystyczne brytyjskie hełmy stalowe Mk II, choć wielu żołnierzy i oficerów krytykowało je za zbyt duży ciężar, niestabilność na głowie podczas walki wręcz i łatwość rozpoznania podczas skrytych działań na terenie przeciwnika. Komandosi otrzymywali także inne obuwie od standardowych armijnych „Ammo Boots”, czarnych, sznurowanych nad kostką, z metalowymi okuciami podeszwy. Wydawane im buty były na pierwszy rzut oka identyczne, ale podeszwę wykonywano z twardej gumy odlanej we wzorze bieżnika, który potem wszedł do powszechnego użycia w obuwiu i do dziś możemy go oglądać w cywilnych wysokich butach skórzanych, tzw. glanach. Taki materiał zapewniał butom dużo lepszą przyczepność na skałach czy pokładach okrętów, a przy tym pozwalał na zdecydowanie cichsze podejście po twardej powierzchni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Gdy w tekście mowa o „Brytyjczykach”, termin ten obejmuje najczęściej mieszkańców Wysp Brytyjskich.
2. Do końca wojny jeszcze niejednokrotnie francuskojęzyczna opinia publiczna była oburzona działaniami Brytyjczyków, m.in. gdy bombardowanie Hawru przeprowadzone na podstawie niesprawdzonych danych wywiadowczych unicestwiło centrum miasta we wrześniu 1944 roku. Zginęło wówczas 1500–2000 Francuzów, a straty niemieckie to zaledwie kilkunastu żołnierzy.
3. Brytyjskie dywizje posiadały przydomki odpowiadające regionom, z którego rekrutowano żołnierzy w okresie ich formowania, czyli przede wszystkim podczas pierwszej wojny światowej. Później były to głównie przydomki honorowe, a tylko część żołnierzy pochodziła z okolic objętych nazwą jednostki.
4. Pod koniec roku 1943 Gubbinsa mianowano szefem SOE.
5. „D” w określeniu „D-Day”, powszechnie kojarzonym z inwazją w Normandii w 1944 roku, tak naprawdę oznaczał w wojskowej nomenklaturze „Day” (pol. dzień), czyli datę rozpoczęcia zaplanowanych działań. Stąd spotykane w literaturze określenia D+1, D+5 etc. oznaczają liczbę dni, jaka minęła od rozpoczęcia danej operacji.
6. Oczywiście były od tego odstępstwa, zwłaszcza na Bliskim i Dalekim Wschodzie formowane jednostki specjalne miały często składy osobowe różniące się od tych w metropolii.