Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sajmon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sajmon - ebook

Żeby poradzić sobie ze stratą, trzeba otrzeć się o szaleństwo. Kiedy Alina dowiaduje się, że jej brat nie żyje, świat się dla niej kończy. Wszystko, co dotąd uważała za pewne, staje pod wielkim znakiem zapytania, a ona czuje, że musi sama stawić czoła zmianom. Szybko okazuje się, że nieszczęścia nie chodzą pojedynczo ani nawet parami, ale całą gromadą. Wtedy na jej drodze staje Sajmon. Czy Alina odnajdzie dla siebie miejsce w nowej rzeczywistości? Jak pomoże jej w tym tajemniczy nieznajomy? Czy dziewczyna pozwoli sobie jeszcze na radość, ulgę i... miłość? W tej wzruszającej powieści jest czas i miejsce na każdą, nawet najbardziej nieposkromioną emocję. To nie jest zwykła historia o żałobie, ale przede wszystkim opowieść o nadziei, która wciąż jest na wyciągnięcie ręki.

Kategoria: Katalog
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 149 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SAJMON

Karolina Podsiadło

__

__

__

__

__

__

__

__

__

__

__

__

__

_Dla Taty_

__

ROZDZIAŁ I

Przejechałam tak blisko mojego ulubionego buka, że jego gałęzie chlasnęły mnie w twarz. Zapiekło, ale zrozumiałam aluzję i zwolniłam. Mijałam nielicznych pieszych i ich psy tak małe lub tak płaskie, że ledwie zauważałam je na końcu smyczy. Było przyjemnie ciepło w tę końcówkę czerwca.

Zostało mi zdać na studiach analitykę gospodarczą i mogłam cieszyć się latem. Wakacje, znowu.

W ostatniej chwili zobaczyłam drugiego rowerzystę.

Wyskoczył zza krzewów róż, które rosły na granicy parku ze ścieżką dla pieszych, tuż przy drodze. Zahamowałam ostro.

Moja tylna opona wzbiła w powietrze kilka kamyczków i chmurę kurzu, ale zdążyłam. Chłopak, który zajechał mi drogę, minął mnie, obdarowując tak krótkim spojrzeniem, że nawet nie zdążył ocenić sytuacji. Nie miał pojęcia, że właśnie uratowałam nam życie. Sama też nie mordowałam go wzrokiem zbyt długo, bo nie miałam czasu. Trzeba było ruszać dalej. Mery nie tolerowała spóźnień, a moje wzrosło już do dziesięciu minut – jeszcze pięć i przekroczę nawet studencki kwadrans.

Miasto było spokojne i rozleniwione, sobota trwała w najlepsze. Przyspieszyłam. To była ostatnia prosta, pozostało

skręcić w prawo, zjechać między zaroślami i już, byłam na miejscu. Słońce zaświeciło mocniej, jakby chciało mnie przywitać i osłodzić złość mojej przyjaciółki.

– Alina, cholera, dojazd tutaj rowerem zajmuje dziesięć minut! Ty nawet nie starałaś się punktualnie wyruszyć! Jest trzynaście po!

– Trzynaście? – zapytałam, zsiadając i podeszłam pod drzewo, żeby bezpiecznie oprzeć rower. – W takim razie mam tu osiem minut rowerem!

– Ty zołzo! – Odpowiedziała. Szturchnęła mnie w ramię.

Mocno, była silna. Zaśmiałam się tylko i ruszyłam w stronę brzegu, zaraz za nią.

Kochałyśmy to miejsce i miałyśmy je za własne. Zejście do rzeki było nieco oddalone, ukryte między rozłożystymi gałęziami sosny i kamieniste. Nie dla plażowiczów. Jednak z jakiegoś powodu tuż przy brzegu, gdzie zbocze było bardziej strome, stała stara drewniana ławka, mocno już sfatygowana.

Chyliła się na lewo i była pełna drzazg, ale trzymała się stabilnie, więc jak zawsze swobodnie na niej usiadłyśmy.

– Co tam, masz tę pracę? – zapytałam po chwili.

W przeciwieństwie do mnie Mery rok w rok znajdowała sobie zajęcie na wakacje. Rodzicie pomagali jej finansowo, ale utrzymywała się głównie z własnych pieniędzy. W czasie

studiów pracowała w Krakowie, przerwy między semestrami chciała spędzać bliżej rodziny.

– Tak, będę parzyć kawę codziennie, oprócz poniedziałków, przez dwanaście godzin, jedenaście zeta za godzinę. Nie mogę się doczekać! – ironizowała.

– Myślisz, że będzie tak źle?

– Nie aż tak źle, jeśli będziesz mnie odwiedzać.

– Pewnie będę, nie mam innych planów.

– Wiesz, że źle to zabrzmiało? Jakbym była zapychaczem czasu.

– Zapychaczem czasu? Fajny epitet sobie wymyśliłaś.

– Bardzo dziękuję.

Przez chwilę patrzyłyśmy na spokojny nurt rzeki, a każda z nas w wyobraźni płynęła w inną stronę. Tak przypuszczałam, bo zawsze miałyśmy inne priorytety. W końcu Mery znów zabrała głos.

– Gotowa na ostatni egzamin?

– Nie, ale na wakacje już tak! Powoli wybieram biura, w których mogłabym zrobić staż. Może ojciec mi pomoże. Ale najpierw trochę odpocznę!

– Trochę ci zazdroszczę, że masz na to czas i... – urwała, ale wiedziałam, co chce powiedzieć.

– Pieniądze? Nie, nie mam pieniędzy, to ojciec je ma, dobrze wiesz, że tak jest. I nigdy nie byłam pewna, czy te jego pieniądze wyjdą mi na dobre. Jak dotąd głównie za nie balowałam.

– Nie przesadzaj, na studiach radzisz sobie świetnie, bo nie musisz pracować.

– Radzę sobie świetnie, bo jestem świetna, a nie dlatego, że nie muszę pracować!

Roześmiałam się. Nie do końca w to wierzyłam.

– Oczywiście, nie ujmuję twojej świetności. Zresztą, nie chwaliłam ci się, ale od przyszłego semestru sama będę mogła skupić się głównie na nauce. To jeszcze nie jest pewne na sto procent, ale mam duże szanse na stypendium naukowe!

– Żartujesz? To super! Będziemy mogły obie balować za cudze pieniądze!

– Nie przesadzasz?

Udała

oburzoną.

Byłam

pewna,

że

udaje,

w rzeczywistości marzyła o tym tak samo jak ja.

– Moja droga, kiedy, jeśli nie teraz?

– Masz rację, chyba wszystko smakuje najlepiej tuż po dwudziestce.

– Dosłownie wszystko! Wiesz, o czym myślę?

– O czym?

– Zastanawiam się, jaką temperaturę ma woda w rzece końcem czerwca.

– I jak myślisz?

– Myślę, że trzeba to sprawdzić!

Wstałam, po czym po prostu podeszłam do kamienistego zejścia i zdjęłam buty, a potem spodnie. Już wtedy zrobiło mi się chłodno. Mimo to zaparłam się i ostrożnie weszłam do wody. Zamoczyłam stopy i zadrżałam, a całe moje ciało obsypała gęsia skórka. Chociaż mój organizm próbował

zamknąć w środku jak najwięcej ciepła i tak się trzęsłam, ale byłam

dzielna.

Odwróciłam

się

do

przyjaciółki

i najpewniejszym głosem, na jaki było mnie stać, zawołałam ją.

– Chodź, Mery, jest super!

Na potwierdzenie swoich słów przeszłam dalej i zanurzyłam się po pas. Już prawie nie czułam stóp, ale bawiłam się świetnie. Tak naprawdę to była moja pierwsza kąpiel na dziko w tym roku, lepiej nie mogłam sobie tego wyobrazić.

Chyba

byłam

w swoim żywiole. Mery

w przeciwieństwie do mnie nie zachowała ostrożności.

Zachęcona moimi słowami wlazła do wody z impetem, po czym zaczęła wrzeszczeć.

– Ty wiedźmo! – zapiszczała prosto w moje ucho. – Jak mogłam ci zaufać?!

Wyskoczyła z wody tak szybko, jak się w niej znalazła.

Już nawet nie zabijała mnie wzrokiem, całą energię poświęciła na wyrównanie oddechu i zagrzanie wychłodzonego ciała.

Szybko się ubrała.

A ja poszłam za ciosem, schyliłam się i zanurzyłam głowę. Obserwowałam kamieniste dno, które było dobrze widoczne nawet na brzegu. Rzeka była taka czysta i przyjemna.

Czasami miałam wrażenie, że mieszkam w raju. Nie potrzebowałam egzotycznych krain, miałam buki i sosny, wróble, sroki i wrony, czystą wodę i chmary mieniących się nad jej taflą ważek. Najpiękniejsze były ważki.

– Alka, zołzo, twój telefon nie przestaje brzęczeć!

Mery podeszła bliżej brzegu z moją komórką.

– Kto?

Spojrzała na ekran.

– Twoja mama.

– Mama? – zapytałam bardziej siebie. Nie mówiłam jej gdzie jadę, ale zwykle nie musiałam o wszystkim informować.

Wyszłam z wody niechętnie. Już zaczęłam przyzwyczajać się do jej chłodu, a na brzegu przywitał mnie nieprzyjemny wiatr.

Znów obsypała mnie gęsia skórka. Zanim przejęłam telefon od przyjaciółki, przestał dzwonić. Wróciłam niespiesznie do

swoich rzeczy i zebrałam je. Nie było sensu od razu wciągać spodni na mokre ciało. Usiadłyśmy na ławce.

– Myślisz, że to coś ważnego?

– Raczej nie.

Choć starałam się brzmieć pewnie, poczułam ukłucie niepokoju.

– Może potrzebuje czegoś ze sklepu? – rzuciłam, pocieszając samą siebie. Było jednak trochę za późno, zaczęłam już myśleć o moim bracie, Krisie. Właściwie miał na imię Kazimierz, ale od kiedy wieki temu wymyśliłam mu ksywkę, żeby go pocieszyć, rzadko używaliśmy tego imienia.

Nie mogłam odpędzić złego przeczucia, że to jemu coś grozi.

– Nie chcesz oddzwonić?

– Nie, zadzwonię, jak będę wracać. I tak muszę jeszcze wyschnąć.

Rozłożyłam się na próchniejącym drewnie ławki i uśmiechnęłam się niepewnie. Odpowiedziała ciepłym uśmiechem i trochę mnie tym uspokoiła.

– To powiedz mi jeszcze, co tam u Krisa – zagaiła od nowa, ale dla mnie był to powrót do źródła. Coś naprawdę mogło być nie tak z Kazkiem.

– Chyba dobrze, ten wyjazd ma trwać jeszcze dwa tygodnie, ale pewnie bawi się świetnie. Mówił, że kiedy już

zacznie studia, to żaglówki zejdą na drugi plan, więc teraz musi się wyszaleć. W sumie nigdy nie wyjeżdżał na tak długo...

– Myślisz, że naprawdę zostawi żeglowanie?

– Coś ty!

Zaśmiałam się. Mój brat w niczym nie był tak zawzięty i zdecydowany, jak w żeglowaniu. Wiedziałam, że będzie to robił nieprzerwanie przy każdej okazji; że będzie szukał tych okazji do końca życia. Było to dla mnie oczywiste. Ta wymówka ze studiami i brakiem czasu miała tylko spowodować, że rodzice chętniej zgodzą się na jakikolwiek wyjazd.

– To dobrze. Niewielu znam ludzi z taką pasją, a trochę przywraca mi to wiarę w życie – kontynuowała Mery.

– W życie? – spytałam.

Wycisnęłam wodę z mokrego kucyka.

– No w to, że życie... może mieć smak... kolor.

Roześmiałam się głośno. Miałam wrażenie, że mój rechot spłoszył ptaki z pobliskich drzew.

– Zmartwię cię, ale życie to nie żarcie, nie ma kolorów i smaków! – kpiłam, wciąż się śmiejąc.

Tylko udawałam, że nie wiem, co ma na myśli.

Wiedziałam, nawet chyba myślałam podobnie. Ale przyznanie tego było dla mnie zbyt obnażające, bo wstydziłam się, że moje

życie może nie mieć smaku. Od zawsze zazdrościłam tego bratu i wstydziłam się tego nawet przed przyjaciółką.

– Jesteś strasznie głupia – ucięła, odpychając mnie lekko.

Nie przestałam się śmiać, a im dłużej się śmiałam, tym bardziej udawało się mi przekonać samą siebie, że smak życia nie istnieje i już.

Mój telefon znów zadzwonił.

– To chyba jednak coś ważnego.

Mery zajrzała mi przez ramię. To znowu była mama. Mój niepokój wzrósł i nijak nie mogłam go już opanować.

Odebrałam.

– Hej mamo, co tam?

– Natychmiast wracaj do domu – rzuciła to stanowczo, ale jakoś niedbale. Nic nie mogłam wywnioskować. Nie wiedziałam czy jest zła na mnie czy na kogoś innego... nawet czy w ogóle jest zła. Musiałam po prostu wrócić do domu.

Rozłączyła się zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Odkleiłam telefon od ucha i spojrzałam na wyświetlacz, jakby mógł powiedzieć mi więcej. Ale nie mógł, z oczywistych względów. Bezużyteczność technologii ukazała się z najlepszej strony.

– Muszę wracać do domu – oznajmiłam beznamiętnym tonem i wciągnęłam spodnie, chociaż opierały się na wilgotnej skórze.

– Ale dlaczego, powiedziała coś?

– Nie, tylko, że mam wracać.

Schowałam telefon do kieszeni. Uśmiechnęłam się do Mery przelotnie, bo wyglądała na zmartwioną. Ja starałam się ukryć swoje emocje, dobra w tym byłam. Ale moje serce już wiedziało, że dzieje się coś złego. Musiałam się tylko przekonać, jak rozległe są obrażenia. Wzięłam pod uwagę przewrażliwienie matki – gdyby sytuacja była naprawdę poważna, nie panowałaby nad sobą – i uspokojona tym wnioskiem wsiadłam na rower, zostawiając przyjaciółkę samą.

– Daj znać, czy wszystko w porządku! – rzuciła za mną.

Tylko jej pomachałam w odpowiedzi. Zmieniłam przerzutki i maksymalnie wykorzystałam możliwości swojego roweru.

Im bliżej domu byłam, tym większy rósł we mnie niepokój. Pomyślałam o tacie – to on zawsze informował mnie o wszystkich trudnych sytuacjach w rodzinie. Od śmierci mojego ukochanego chomiczka po wielkie rozstanie ciotki Balki, matki chrzestnej Krisa. To nie było takie zwykłe wydarzenie, bo ciotka zakończyła związek dość długi, jak na swoje standardy. Właściwie czekaliśmy już na ustalenie daty

ślubu. Ale tak było, odkąd pamiętałam – najpierw uwodziła mężczyzn, a później bezdusznie zostawiała ich na lodzie.

W czasach podstawówki byłyśmy z Mery świadkami spektakularnego zerwania, kiedy ciotka zostawiła swojemu nieszczęsnemu kochankowi tylko pocałunek – jak Judasz Jezusowi. Podczas gdy on wykrzykiwał i domagał się wyjaśnień, ona po prostu ucałowała go w policzek i odeszła.

Jeszcze przez pół roku później krążyły o tym plotki.

Tym razem jednak to mama zadzwoniła. Czyżby tata z jakichś powodów nie mógł? Gdybym mogła przyspieszyć, to z całą pewnością bym to zrobiła, ale nie potrafiłam już szybciej jechać. Zanim się zorientowałam, było mi niedobrze ze zmęczenia i słabo od stresu. Nie wiedziałam, czy wpłynęło tak na mnie zachowanie mamy czy własna wyobraźnia i nadinterpretacja. Dałam się ponieść niepewności, ale już na to nie zważałam.

Złamałam ostatni już przepis drogowy na trasie i znalazłam się pod klatką swojego bloku. Przypięłam rower przy pierwszym lepszym stojaku i od razu o nim zapomniałam.

Kiedy wbiegłam po schodach z rozszalałym sercem, uświadomiłam sobie, jak bardzo poddałam się emocjom i wzięłam głęboki wdech, żeby trochę się uspokoić. Położyłam dłoń na klamce, a zanim przekręciłam klucz w zamku, powoli

wypuściłam powietrze. Nie pomogło ani na zadyszkę, ani na podchodzący mi do gardła żołądek, ale trochę przygotowało na spotkanie z mamą. Panika nie wydawała mi się teraz dobrym doradcą.

– Mamo? Mamo, wróciłam! – zawołałam, zamykając za sobą drzwi. Weszłam w głąb mieszkania, ale odpowiedziała mi cisza. Znalazłam rodziców w kuchni. Oboje byli cali i zdrowi i przez krótką chwilę poczułam ulgę. Wtedy uderzyła mnie trzecia opcja. Spojrzałam na mamę we łzach, a później na tatę.

Jego twarz wyrażała taki ból, że jego obraz wrył mi się w pamięć na zawsze. Miałam już pewność, chodziło o mojego brata.

– Co z Krisem? – zapytałam. Zmęczenie i strach ścisnęły mi gardło, więc wydobył się ze mnie jedynie żałosny skrzek. –

Co z Krisem? – powtórzyłam, wykorzystując na to pytanie resztę sił, jaka mi została.

– Usiądź, Stokrotko.

Tata mówił tak do mnie jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Kolejny trop. Wiedziałam jednak, że nie powie nic, dopóki nie spełnię jego prośby. Usiadłam posłusznie. Złapał

mnie za dłoń, drugą ręką oplatał mamę.

– Kazio miał wypadek, kochanie.

– Co?

Ścisnął mocniej moją dłoń, jakby się bał, że ucieknę.

Znał mnie, chciałam uciec. Za nic nie chciałam go słuchać.

– Wpadł do wody, prawdopodobnie w coś uderzył się i już nie wypłynął... – urwał.

– Jak to? – zapytałam.

Zakręciło mi się w głowie. Słyszałam go i widziałam, ale wszystko spowite było mgłą.

– Musimy jechać, żeby go... – załamał mu się głos. –

Musimy go zidentyfikować.

Mama wybuchnęła histerycznym płaczem.

– Zidentyfikować?

Dostałam tą wiadomością w splot słoneczny. Zaparło mi dech. Świat jakby zawirował po raz ostatni i zniknął.

Zemdlałam.

***

Miałam siedem lat, kiedy mój pięcioletni brat schował się do bunkra zbudowanego własnoręcznie z koców i nie chciał

wyjść na kolację. Odsunął lekko łóżko od ściany, skonstruował

lichy dach z poduszek i nakrył go kocem. Wejście stanowiła mała szczelina przy ścianie, reszta spowita była w pościeli.

Jedyne co do nas mówił, to że stamtąd nie wyjdzie. Właściwie

na wszystko odpowiadał po prostu _nie_. Mama próbowała go nakłonić.

– Kaziu, chodź, bo będziesz później głodny!

– Nie.

– Kaziu, musisz zjeść kolację. – Tata starał się ją wesprzeć, ale mój brat był nieugięty.

– Nie.

– Kazimierzu, proszę natychmiast wyjść zza łóżka i usiąść z nami do stołu!

– Nie, mamo, nie!

Kiedy zauważyłam, że sprawa jest poważna, moja dziecięca intuicja podpowiedziała mi, że czas zareagować i pomóc bratu. Poza nim byłam jedyną osobą, która mogła przecisnąć się między kocem a ścianą przez wąską szparę za łóżkiem. Wykorzystałam to i weszłam do środka. W bunkrze panował półmrok, ale doskonale widziałam naburmuszoną minę mojego brata. Patrzył na mnie z wyrzutem, spod bieluśkiej grzywki. Jego włosy ściemniały dopiero długo po ukończeniu przedszkola, a i tak zawsze rzucało się w oczy, że jest blondynem.

– Co się stało?

– Nic. Idź stąd.

– Czemu nie chcesz zjeść kolacji?

– Nie lubię... – urwał, jakby chciał wymyślić jakieś danie.

– Czego nie lubisz? – Nie dałam mu wiele czasu na zastanowienie.

– Nie lubię sałaty i pomidorów – wymyślił wreszcie.

– Ale dziś jest zapiekanka z makaronu. Znowu usłyszeliśmy naglący krzyk mamy.

– Alinko, Kaziu, proszę was!

– Nie lubię swojego imienia – powiedział wreszcie.

Skrzyżował ręce na piersi i schował głowę głęboko między ramiona. Wyglądał, jakby nie miał szyi, co bardzo mnie wtedy rozbawiło, ale musiałam być poważna, bo problem był poważny.

– Ale to bardzo ładne imię – podjęłam z całym przekonaniem, na jakie było mnie stać. Od zawsze uważałam je za dziwaczne, ale nie przywiązywałam do tego wagi. Z czasem chyba po prostu się przyzwyczaiłam. Nie znałam jednak nikogo, kto miałby tak na imię, przynajmniej w naszym wieku.

Ani wtedy, ani długo po tej rozmowie.

– Nieprawda. Mama mówi, że jest szlachetne.

– To znaczy, że ładne.

– Nie, ciocia Balka kiedyś mówiła, że mama kupiła szlachetne dywany, a się jej nie podobały.

To

wymagało

ode

mnie

większego

wysiłku

intelektualnego. Zmarszczyłam czoło i mocno się skupiłam, z całą swoją dziecięcą zawziętością. W końcu znowu się odezwałam.

– Wydaje mi się, że ciocia mówiła szpetne, a nie szlachetne.

Wypowiedzenie tych słów w pełni poprawnie moim siedmioletnim, niewprawionym jeszcze językiem, stanowiło dla mnie wyzwanie i nie lada wyczyn. Chyba dlatego tak dobrze zapamiętałam tę rozmowę.

– Na jedno wychodzi.

Nic nie mogło przekonać mojego brata.

– O nie, nie na jedno. Kazimierz to imię królewskie, był

taki król w Polsce, co się nazywał Kazimierz –

kontynuowałam, bo spojrzał na mnie życzliwiej. Nie byłam pewna, czy mówię prawdę, słyszałam to od mamy.

– I to był dobry król?

– Na pewno był bardzo szlachetny.

– A ja bym i tak chciał się inaczej nazywać.

Na jego twarz powrócił smutek. Wywalił dolną wargę na wierzch.

– Jak byś się chciał nazywać?

– Nie wiem. Jest taki chłopak w przedszkolu i on się nazywa Dżejson. I pani to dziś nam napisała, to się tak dziwnie pisze, bo tam nie ma _e_ ani _dż_.

– Przez a się pisze, ja wiem, ja miałam na angielskim! –

przyznałam i zamyśliłam się. Często o tym później rozmawialiśmy, chłopak rzeczywiście nazywał się Jason, bo urodził się w Ameryce.

– I też chciałbyś się tak nazywać? – podjęłam po chwili, choć nie podobał mi się ten pomysł.

– Nie wiem.

Znów wysiliłam swój dziecięcy intelekt. Nie wiem dlaczego, ale od zawsze tak było, że stanęłabym na rzęsach, żeby pocieszyć brata.

– Mieliśmy też na angielskim inne imiona.

– Jakie?

– Na przykład Dżon albo Łiliam...

– A coś podobnego do mojego imienia, tylko lepsze? –

ożywił się.

– Był Klark... i był Ken... i Kris... – wyliczałam posłusznie wszystkie imiona na _K_, brzmiące angielsko i fajniejsze niż Kazimierz.

– Kris?

– Podoba ci się?

– Tak! Chcę się nazywać Kris!

– Dobra, to od dziś jesteś Kris! Chodź na kolację, jestem głodna. Pochwalisz się mamie.

Wzięłam go za rękę i wyleźliśmy z bunkra zadowoleni.

Kiedy zjawiliśmy się w kuchni, rodzice już jedli. Nie wyglądali na złych ani obrażonych. Wiele lat później tata wyznał mi, że najbardziej był dumny z tego, że trzymamy się razem.

– Mamo! Mamo! Mam nowe imię!

Kazimierz wdrapał się mamie na kolana.

– Tak? Jakież to imię wymyśliłeś?

– To mi Ala wymyśliła, Kris!

– Kris, pięknie!

– Kris, jestem Kris! – wołał mój braciszek. Wiedziałam, że szybko się nie pozbędziemy tej ksywki, ale nie miałam pojęcia, że zostanie z nim do końca życia.

– Dobrze, a teraz do jedzenia, bo już macie zimne!

Nie pamiętam smaku tej zapiekanki z makaronu. Mama później rzadko ją robiła. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby Kris go pamiętał. To była pierwsza potrawa w jego nowym życiu.

***

To niesamowita funkcja mózgu, że potrafi wyłączyć myślenie. Świetnie ignoruje mijający czas, wykonuje zapamiętane czynności nie przez nasz akt woli, tylko swój automatyzm. Mamy czasem więcej wspólnego z maszynami niż ze zwierzętami. Może nami kierować zapisana sekwencja czynności, nie potrzebujemy intuicji, nie potrzebujemy myśli –

szczególnie tych wzniosłych – musimy tylko nauczyć się kilku podstawowych rzeczy i – kiedy trzeba – powtórzyć je. Wstać, umyć zęby, zjeść śniadanie, ubrać się, wyjść do pracy –

w dowolnej kolejności, ale im większa rutyna, tym łatwiej.

W ostatnim tygodniu odkryłam, że nie musimy nawet rozmawiać z innymi ludźmi.

Rodzice o wypadku wiedzieli wcześniej. Poinformowano ich, że Kazik wpadł do wody, ale nie wypłynął. Przeszukano caluteńki brzeg. Po kilku godzinach znaleźli go w wodzie, w innej części jeziora, martwego. Rodzice wiedzieli kilka godzin wcześniej, a powiedzieli mi dopiero, kiedy wezwano ich na identyfikację zwłok. Ależ byłam na nich zła. Nawet bardziej niż smutna. Ale to pewnie dlatego, że mój mózg wciąż nie chciał przyjąć do wiadomości, co tak naprawdę się stało.

Rodzice ukryli przede mną prawdę – tak.

Kris nie żył – nie.

Byłam na nich zła, a przecież nawet gdybym wiedziała wcześniej, co by to zmieniło?

Od naszego powrotu mama nie odezwała się do mnie słowem. Większość czasu siedziała w kuchni, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Przerażało mnie to bardziej, niż jej ataki histerycznego płaczu, w które zdarzało się jej wpadać. Nie dziwiło mnie, że nie potrzebuje rozmowy.

Ja sama nie brałam nawet telefonu do ręki.

To właśnie jest ludzka hibernacja. W ostatnim tygodniu odkryłam, że istnieje. Gdyby mnie wtedy zakopano żywcem prawdopodobnie bym nie protestowała. Jednak o ile mój mózg był w stanie robić posłusznie to, co zapamiętał, o tyle z nowymi rzeczami było wręcz odwrotnie.

Rano grzecznie wstałam. Automatycznie wyprasowałam swoją czarną sukienkę i włożyłam czarne rajstopy, które kupił

mi tata. Buty ubrałam białe, a za każdym razem gdy na nie patrzyłam, miałam w głowie jedno z ostatnich zdań Krisa, jakie pamiętałam.

_Jezu, siostra, to są chyba najbrzydsze buty jakie_ _widziałem._

To były jedyne buty na jakie zwrócił uwagę. Śmiałby się, gdyby wiedział, że ubrałam je właśnie dziś.

Połknęłam podwójną dawkę środków uspokajających, które podbierałam matce. Nikt ich nie liczył, mama brała ich bardzo dużo, zupełnie tego nie kontrolując. Wypiłam cztery łyki wody – absolutne minimum na śniadanie. Spojrzałam na siebie w lustrze. Nie związałam włosów, choć nie były zbyt świeże. Nawet nie pomyślałam o tym, żeby o nie zadbać. Cóż, jeśli tabsy na uspokojenie miałyby nie zadziałać, mogłam przynajmniej ukryć się za włosami. Po moich policzkach znowu popłynęły łzy i nic nie mogłam na to poradzić.

W histeryczny płacz, w przeciwieństwie do mamy, wpadłam tylko raz, w moim pokoju, bez świadków. To było tuż po powrocie do domu, po identyfikacji. Nie weszłam tam. Tata poszedł.

Od tamtego wieczoru minęły trzy albo cztery dni. Przez cały ten czas obiecywałam sobie, że nie uronię łzy. Brałam tyle tabletek, ile to tylko możliwe, a oczy i tak wilgotniały, kiedy chciały. Chociaż nigdy nie wpadłam w głośny płacz, jak mama, nie mogłam powstrzymać łez.

Wzięłam głęboki wdech i wypuściłam powietrze drżącymi ustami. Znowu przyszło uderzenie w żołądek. Nagle zaparło mi dech i ścisnęło wnętrzności. Zawiązało supeł.

Skuliłam się i usiadłam, żeby się nie przewrócić. Poczekałam, aż przejdzie. Chociaż przywykłam już, że ból przychodził raz

na jakiś czas, to za każdym razem czułam, że tworzy wyrwę w moim sercu. Nie pozwalał się jej zasklepić i nigdy nie dawał

mi o sobie zapomnieć. Otworzyłam zaciśnięte powieki, znowu łudząc się, że to był ostatni raz. Wstałam. Miałam poczucie, że każdy ruch sprawia mi ból. Podeszłam do toaletki, wzięłam do ręki tusz do rzęs i przez chwilę wpatrywałam się w niego, jakbym próbowała sobie przypomnieć do czego służy. Kiedy mój mózg wreszcie otworzył odpowiednią szufladkę, odłożyłam

maskarę

i wzięłam

drugą,

rezerwową.

Potrzebowałam takiej, która nie była wodoodporna.

Świadomość, że rozmażę makijaż, jeśli będę płakać, była dla mnie argumentem, by powstrzymać się od łez. Absurdalnym argumentem, ale potrzebowałam każdego. Wzięłam sobie za punkt honoru nie stracić dziś rezonu. Nie wiem, dlaczego, po prostu czułam, że powinnam być twarda, jak tata.

Już robiąc makijaż nie byłam w stanie powstrzymać łez.

Za nic miały moje postanowienia. Nie miałam nad nimi kontroli. Nie płakałam, nie zanosiłam się płaczem, po prostu z moich oczu nieprzerwanie płynęły łzy. Zbierałam je dzielnie z policzków, delikatnie, wacikiem, bo miałam na twarzy puder.

Wstałam i spakowałam do torebki nową paczkę chusteczek.

Mój telefon zawibrował. Wśród nieodebranych połączeń od Mery miałam teraz także wiadomość. Jej początek brzmiał

"Alka, będę w kościele, gdybyś..." Nie rozwinęłam jej. Telefon zostawiłam tam, gdzie leżał od dwóch dni. Wyszłam z pokoju i zeszłam po schodach, zwlekając przy każdym stopniu. Na dole czekali już na mnie rodzice, jakbyśmy się umówili.

Stanęliśmy przy drzwiach. Wymieniliśmy z tatą spojrzenia.

Mama miała wzrok utkwiony w podłodze. Wciąż nie odezwała się ani słowem. Tata otworzył drzwi i pozwolił mi wyjść pierwszej, a mamę objął i właściwie wyprowadził z domu.

Odliczałam sekundy do jej kolejnej histerii. Czułam się trochę jak we śnie, w którym obserwowałam samą siebie. Nie miałam pewności, że to nie wynik leków, ale nie zastanawiałam się nad tym. Patrzyłam na rzeczywistość z boku z zimną krwią.

Wszystko było na swoim miejscu. Spokojnie dojechaliśmy do kościoła. Mama zaczęła płakać, kiedy wniesiono urnę. Później wysłuchaliśmy księdza, który mówił coś o tym, że Bóg zabiera ludzi, żeby ich chronić, a na koniec odprowadziliśmy Kazia aż przed oblicze Boga Najwyższego.

Kiedy jego urnę złożono w grobie rodzinnym, moje serce znów się skurczyło i coś zmiażdżyło moje wnętrzności. Przed oczami zatańczyły mi mroczki. Przytrzymałam się kogoś, ale nie mogłam rozpoznać kim są ludzie wokół. W moich płucach zrodził się krzyk, lecz jedyne, na co było mnie stać, to głośne wypuszczenie powietrza. Łzy już nie płynęły, oczy miałam

suche. Było mi duszno, choć to nie był ciepły dzień. Miałam płytki oddech, zbyt szybki, czułam się, jakby uwierało mnie samo funkcjonowanie. Przeszłam w stan, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam, jakby mój organizm wybrał

odpowiedni tryb na tę okazję. Całkowity paraliż emocjonalny.

Kondolencje.

Nie byłam pewna, czy bardziej potrzebne są mnie czy mojej rodzinie i bliskim. Patrzyłam na ich łzy, patrzyłam na desperację i wysłuchiwałam słów pocieszenia, których mój mózg nie rejestrował. Jako jedna z pierwszych podeszła do mnie Mery. Nic nie powiedziała, tylko mnie przytuliła i chociaż byłam zupełnie obojętna, w odruchu strachu złapałam ją za dłoń, kiedy chciała odejść. Stanęła obok mnie bez słowa i oplotła moje palce swoimi. Nie puściła do końca. Pamiętam, że tata podziękował wszystkim za przyjście. Jedyne, co o tym pomyślałam, to że podziwiam go za zimną krew. Wiedziałam, że w środku ledwo to znosi. Ja nie mogłam znieść. Chociaż to nie był jeszcze koniec, miałam poczucie, że najgorsze już za mną. Pożegnałam się z Krisem. Byłam otępiała i nie do końca wiedziałam, co się dzieje wokół mnie, ale gdzieś w głębi przebijała się świadomość, że pożegnałam brata.

A może to nie była jeszcze świadomość? Może to tylko przebłysk, oszustwo mózgu? Nic już nie wiedziałam i zaczęłam

się mimowolnie zastanawiać, czy nie powinnam od jutra ograniczyć leków od mamy. A teraz czekała mnie jeszcze stypa. Nie rozmawiałam o tym z rodzicami, ale zakładałam że to był pomysł mamy – do mnie od trzech dni nie powiedziała słowa, ale z tatą musiała się przecież komunikować. Za to organizacja stypy w domu musiała być inicjatywą ojca. Dla mnie stanowiło to problem, bo nie miałam możliwości ucieczki. No dobrze, miałam – zamiast uciekać do domu, mogłam uciekać z domu. To nie tak, że od razu zakładałam ucieczkę, znałam jednak swoje granice i przeczuwałam, że zostaną przekroczone, więc musiałam mieć plan awaryjny.

Kiedy dom napełniał się ludźmi, rozmawiającymi głównie o moim zmarłym bracie, czułam się, jakbym brała udział w nieśmiesznym przedstawieniu. Szukałam wzrokiem ciotki Balki, jednak nigdzie jej nie było. Całej reszty unikałam, jak mogłam, ale trudno było wywinąć się od odpowiedzi na pytania, na które mogła odpowiedzieć tylko starsza siostra.

Wzięłam do ręki kubek z herbatą, żeby w razie czego upijać łyk przy każdej konfrontacji. Miałam ściśnięty żołądek, więc przyjmowanie czegokolwiek było nie tyle utrudnione, co wręcz niebezpieczne. W każdej chwili mogłam zwrócić to, co wypiłam. Ale to, że mogłam zająć mózg i ręce drobnymi sprawami, działało na mnie uspokajająco. Obserwowałam

mamę, żeby sprawdzić, jak sobie radzi. Nie miała już napadów histerycznego płaczu, ale przez cały czas nie wypowiedziała ani słowa.

Niebywałe, jak ludzkie ciało lubi powtarzalność i jak jej potrzebuje. Żyje, wykonując określone, najlepiej proste zadania. Zwłaszcza, kiedy wyczuwa, że coś przed nim ukrywamy, że coś jest nie tak, choć jeszcze nie dopuszczamy tego do świadomości. W tamtym czasie bardziej niż kiedykolwiek poczułam, że człowiekowi daleko do bycia spójną jednostką – że świadomość i podświadomość nie współgrają ze sobą, a ciało, w którym urzędują, stanowi jedynie niedoinformowaną, podwładną im masę. Cóż, przynajmniej ze mną tak było. Istniała nadzieja, że to tylko tymczasowe, że można wypracować kompromis. Jednak w tamtym momencie czułam się, jakby ktoś rozbił mnie na części, z których każda miała inne potrzeby, inne żądania i chciała funkcjonować samodzielnie. Dlatego gdy po raz kolejny usłyszałam pytanie, czy wiadomo, co dokładnie stało się z Krisem, byłam zaskoczona, że każda z moich części zapragnęła nagle tego samego. Ucieczki.

Wszystko działo się znów za mglistą kurtyną.

Odstawiłam herbatę – chyba trochę za mocno, bo usłyszałam, jak kubek przewraca się na stole – przeprosiłam grzecznie,

pełna opanowania i samokontroli, po czym oddaliłam się sprawnie do wyjścia. Po schodach na zewnątrz zbiegłam, a kiedy zaczerpnęłam świeżego powietrza, dałam upust panice.

Oddech mi przyspieszył, zatrzymałam się przy jakimś drzewie, nie mając pojęcia gdzie jestem. Zrobiło mi się niedobrze, więc zwróciłam całą herbatę, ale mój żołądek próbował jeszcze zwrócić sam siebie. Kręciło mi się w głowie. Traciłam przytomność i chyba tego chciałam. Nie mogłam nawet myśleć o powrocie do domu. Prawie się przewróciłam, ale ktoś mnie podtrzymał. Obejrzałam się. Mery bez słowa mnie przytuliła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: