Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Saksy po polsku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saksy po polsku - ebook

Historia oparta na faktach. Zaczyna się jak życiorys dziesiątek Polaków wchodzących w   zawodowe życie, kończy jak książka sensacyjna. Opowieść jakiej dotąd nie było. Traktująca o polskiej emigracji zarobkowej. Nie mówi o pieniądzach, ale o ludziach zmuszonych szukać pracy poza granicami kraju i bezwględności rodaków wykorzystujących trudne położenie swoich   pobratymców. Opowieść o współczesnym niewolnictwie.

Spis treści

Słowo od Autora
Polska
Początek drogi - Czechy
Kierunek Włochy
Dom
Decydująca rozgrywka
Powrót
Zakończenie

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-934329-3-6
Rozmiar pliku: 372 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO OD AU­TO­RA

O tej hi­sto­rii usłyszałem przy­pad­kiem. Ot roz­mo­wa ze zna­jo­my­mi, pod­czas wi­zy­ty w ka­wiar­ni. Oczy­wiście dys­ku­sja, jak to w Pol­sce, o po­li­ty­ce i pie­niądzach. W trak­cie tego spo­tka­nia na­tknąłem się na hi­sto­rię, która mnie za­fa­scy­no­wała. Krok po kro­ku do­tarłem do jej źródła. Po dłuższych na­mo­wach udało mi się uzy­skać wy­wiad, na ba­zie którego po­wstała ni­niej­sza książka. Jej au­tor nie zgo­dził się na ujaw­nie­nie na­zwisk i szczegółowych nazw miej­sco­wości. Nie jest to zresztą istot­ne, bo­wiem taka hi­sto­ria mogła spo­tkać każdego.

Bo­ha­te­rem tej opo­wieści jest Po­lak, po­dob­nie jak dzie­siątki in­nych, próbujący uczci­wie za­ro­bić. Próbując wy­rwać się z błędne­go koła bez­ro­bo­cia i prac do­ryw­czych, ru­szył na południe, na po­pu­lar­ne „Sak­sy”, jesz­cze wte­dy, gdy nie obo­wiązywał nas układ z Schen­gen.POL­SKA

Po­ja­wiam się punk­tu­al­nie na spo­tka­niu, w nie­wiel­kiej ka­wa­ler­ce w cen­trum mia­sta. Wita mnie szpa­ko­wa­ty bru­net, sia­da­my przy ka­wie. Krótko ścięte włosy ma­skują nit­ki si­wi­zny. Dziw­nie to kon­tra­stu­je z młodą, nie­spełna trzy­dzie­sto­dwu­let­nią twarzą mo­je­go rozmówcy.

– Jak za­tem się to roz­poczęło? – pada sa­kra­men­tal­ne py­ta­nie. Mężczy­zna mil­czy przez dłuższą chwilę, po czym roz­poczyna opo­wieść spo­koj­nym, sto­no­wa­nym głosem.

– Zaczęło się za­raz po ukończe­niu szkoły wyższej. Należę do po­ko­le­nia wyżu de­mo­gra­ficz­ne­go. Od­bie­rając dy­plom kie­run­ku hi­sto­rii, nie miałem większych złudzeń co do swo­jej przyszłości. Głowę miałem wówczas nałado­waną wie­lo­ma „mądrościa­mi” – tu usta rozmówcy wy­krzy­wiają się na mo­ment iro­nicz­nie – stu­dio­wa­nie zgod­nie z prze­ko­na­nia­mi, po­sia­da­nie wy­kształce­nia zgod­nie z za­in­te­re­so­wa­nia­mi. Po­tem wszyst­ko przyj­dzie. I jak dla ogrom­nej części mo­je­go po­ko­le­nia, jed­nak nie przyszło… Po­zo­stały je­dy­nie przytłaczające bez­na­dziej­nością ko­lej­ki w Urzędzie Pra­cy, który już wkrótce prze­mia­no­wałem so­bie na „Urząd Bez­ro­bo­cia”. Po­ja­wiając się raz w mie­siącu, pod­pi­sując listę, „wal­czyłem” z ogar­niającą re­zy­gnacją. Funk­cjo­no­wałem tyl­ko dzięki po­mo­cy ro­dziców (oczy­wiście, jako ab­sol­wen­to­wi, nie należał mi się żaden zasiłek). Tra­fiające się pra­ce do­ryw­cze gru­bo poniżej kwa­li­fi­ka­cji, za każdym ra­zem wy­ko­ny­wałem z na­dzieją, że może to wresz­cie to, że wresz­cie wyrwę się z zaklętego kręgu bra­ku ja­kich­kol­wiek per­spek­tyw. Prze­szedłem kil­ka­naście najróżniej­szych fachów, po­czy­nając od sied­mio­dnio­we­go „okre­su próbne­go” w pew­nym zna­nym mar­ke­cie, działającym na za­sa­dzie fran­czy­zy. Dzień pra­cy w tam­tym przy­byt­ku wyrył mi się dość do­brze w pamięć. Cały dzień rozkłada­nia pro­duktów, w tym kil­ku­set słoików. Awan­tu­ra wy­bu­cha około szes­na­stej ( zgod­nie z „umową” miałem się „spraw­dzić” od ósmej rano do ósmej wie­czo­rem, przez czte­ry dni ). Kłótnia, w której uczest­ni­czy kie­row­nicz­ka wspo­mnia­ne­go mar­ke­tu i nie­po­zor­na, szczupła dzie­wusz­ka. Gdy usłyszałem o co się wykłócają, zro­biło mi się nie­swo­jo. Otóż ko­bie­ta po­ja­wiła się z awan­turą, gdyż zo­stała zwol­nio­na po sied­miu dniach, nie zgad­nie­cie, „okre­su próbne­go”. Jak stałem, tak wy­szedłem. Te­raz, bo­gat­szy w doświad­cze­nie lat pra­cy, za­re­ago­wałbym in­a­czej. Wte­dy postąpiłem in­stynk­tow­nie. Chwilę radości z za­trud­nie­nia, zastąpiła de­pre­sja. Następne­go dnia kar­nie po­ja­wiłem się w „Urzędzie Bez­ro­bot­nych”, od­kle­pać listę. Pierw­szy raz nie spoj­rzałem wówczas na listę ogłoszeń. Wiel­kiej stra­ty nie było. Wi­siały na niej „oka­zje”, równie do­bre jak pra­ca w owym mar­ke­cie. Wkrótce, posiłkując się ogłosze­niem z ga­ze­ty, po­ja­wiłem się w „hur­tow­ni”. Ko­lej­na zna­ko­mi­ta oka­zja na zdo­by­cie doświad­cze­nia. PRA­CY przez duże „P”. Na roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej – stan­dar­do­wo, ze trzy­dzieści osób. Szy­kuję się na długi czas ocze­ki­wa­nia, sia­dam, wyciągając rozmówki an­giel­sko-pol­skie. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu, ko­lej­ka po­su­wa się nad­zwy­czaj szyb­ko, ni­czym u le­ka­rza pierw­sze­go kon­tak­tu. Tak na tem­po, raz, dwa, trzy i nim się spo­strzegłem, stałem w pięknym ga­bi­ne­cie z no­wy­mi me­bla­mi, przed „pre­ze­sem” w ciem­nym gar­ni­tu­rze. Zmie­rzył mnie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem. Krótko wyjaśnił szczegóły za­trud­nie­nia – pra­ca nie­zbyt skom­pli­ko­wa­na, przy prze­no­sze­niu książek. Po zdaw­ko­wym opi­sie mo­jej przyszłej funk­cji, zadał kil­ka pytań. Sta­rałem się na nie od­po­wia­dać jak naj­le­piej. Moja elo­kwen­cja nie wzbu­dziła w sze­fie fir­my ja­kich­kol­wiek emo­cji. Miałem poważne po­dej­rze­nia, że „pre­zes” na­wet nie sta­rał się słuchać. „Na­da­je się pan, proszę przyjść ju­tro o siódmej, po­je­dzie pan z in­ny­mi”. Mimo wszyst­ko za­brzmiało to jak naj­piękniej­sza pieśń. Oto ktoś wresz­cie stwier­dził, że się na­daję! Po dwóch la­tach pogłębiającej się bez­na­dziei, prób podjęcia ja­kiej­kol­wiek pra­cy na dłużej, po­ja­wiło się świa­tełko w tu­ne­lu.

Uważnie ob­ser­wuję swe­go rozmówcę. Słowa mówią jed­no, oczy prze­pełnia roz­go­ry­cze­nie. Pije łyk chłod­nej kawy i mówi da­lej.

– Zja­wiam się z sa­me­go rana, zgod­nie z umową za­raz przy biu­row­cu. Obok cze­ka sta­ry, biały po­lo­nez i czte­rech mężczyzn. Ładują książki do bagażnika. Oka­zu­je się, że to właśnie moi współpra­cow­ni­cy. Z ochotą przyłączam się do pra­cy. Z otwar­te­go ma­ga­zyn­ku, prze­no­si­my kil­ka­naście pa­czek, aż sta­ry sa­mochód osa­dza się ciężko na osiach. Moje uwa­gi, że przy­dałby się sa­mochód do­staw­czy, są zby­wa­ne mil­cze­niem. Wresz­cie ru­sza­my. Oka­zu­je się, że w trasę liczącą ja­kieś czter­dzieści ki­lo­metrów w obie stro­ny. To­wa­rzy­sze podróży należą do gro­na star­szych już mężczyzn. Są zarośnięci. Ich ubiór, de­li­kat­nie mówiąc, nie jest naj­lep­szej jakości. Utwier­dzam się sam w prze­ko­na­niu, że od fi­zycz­nych nie ocze­ku­je się prze­cież białych kołnie­rzyków. W połowie tra­sy na­gle pęka bańka in­for­ma­cyj­na. „Wiesz że zrzu­ca­my się po dwie dy­chy na drogę?”. Moja mina mówi kie­row­cy wszyst­ko. Cóż, przy­szedłem za­ra­biać pie­niądze, a nie je wy­da­wać. Zresztą w kie­sze­ni mam za­le­d­wie dwie dwójki, więc zde­cy­do­wa­nie za mało na taksę. W sa­mochodzie fru­wają pa­pie­ro­we pie­niądze. Po­zo­staję ja, bez możliwości opłace­nia dro­gi (co cie­ka­we, w stre­sie, na­wet nie pomyślałem o tak pod­sta­wo­wej spra­wie, jak za­sa­da płace­nia za trans­port na miej­sce pra­cy). Kłopo­tli­we mil­cze­nie prze­ry­wa je­den z współto­wa­rzy­szy podróży, o oku­la­rach gru­bych jak den­ka od bu­te­lek. „Założę za cie­bie, od­ku­jesz się dziś, to od­dasz…”. Nie­we­soła sy­tu­acja zo­sta­je zażegna­na, a kie­row­ca otrzy­mu­je dzie­sięć złotych za kurs w jedną stronę. Za­czy­nają się roz­mo­wy i oka­zu­je się, że jed­nak nie je­dzie­my nosić książek w hur­tow­ni. Oka­zu­je się, że po­miesz­cze­nie, z którego rano po­bra­liśmy książki, to jest właśnie ten osławio­ny ma­ga­zyn książek o wiel­kości ka­wa­ler­ki. My zaś je­dzie­my sprze­da­wać eg­zem­pla­rze li­te­ra­tu­ry lu­dziom na uli­cy i w skle­pach. Nie z sa­mochodu. Ot idzie­my od lo­ka­lu do lo­ka­lu i ofe­ru­je­my do sprze­daży „ar­cy­dzieła”, których nie uświad­czysz w żad­nej bi­blio­te­ce. Zo­sta­je­my wy­sa­dze­ni zgod­nie z pla­nem na skra­ju miej­sco­wości. Resz­ta je­dzie da­lej. Chłodno, ple­cak obciążony książkami wrzy­na się w ra­mio­na. Nade wszyst­ko w głowie kołacze świa­do­mość, że ubiór ro­bot­ni­ka nie wpi­su­je się w rolę, którą przyszło mi pełnić. Pierw­sze kil­ka sklepów mi­ja­my bez spe­cjal­nych efektów. Mój prze­wod­nik – założyw­szy za mnie dzie­siątkę, chce ją jak naj­szyb­ciej od­zy­skać. Choć więc język kołowa­cie­je, próbuję i ja swo­ich sił. Przyj­mo­wa­ni je­steśmy neu­tral­nie, wręcz chłodno. Nic dziw­ne­go. Prze­no­szo­ne przez nas tytuły nie są w sta­nie za­in­te­re­so­wać ko­go­kol­wiek. Na­sza apa­ry­cja, również nie zachęca do biz­ne­su. W naj­bliższej księgar­ni do­ko­nuję nie­po­kojącego od­kry­cia. Oto niektóre książki leżą tam, z ceną w wy­so­kości 2/3 na­szej. Zo­sta­je­my grzecz­nie, ale sta­now­czo zmu­sze­ni do opusz­cze­nia tego skle­pu, jak i kil­ku następnych. Wresz­cie tra­fia­my przed wiel­kie brązowe drzwi. Obok czer­wo­na ta­bli­ca mówiąca o urzędzie. Na wprost na­szych oczu, żółty na­pis „Akwi­zy­to­rom wstęp wzbro­nio­ny”. Prze­kaz ja­sny dla mnie. Dla współpra­cow­ni­ka jakoś nie. Mój opór łamie krótko. „Mu­sisz oddać pożyczkę, nie łam się, wcho­dzi­my!”. Wcho­dzi­my! Po trzech go­dzi­nach wędrówki pod obciążeniem, nie przed­sta­wia­my zachęcającego wi­do­ku. Ja śmierdzę po­tem, ko­le­ga jakąś naf­ta­liną prze­mie­szaną ze stęchlizną. Jakże wie­le dzie­li człowie­ka od niewiel­kiej wy­da­wałoby się kwo­ty dzie­sięciu złotych… Cóż nie mając tych pie­niędzy, nie mam możliwości po­wro­tu. Kar­nie idę za to­wa­rzy­szem. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu, to ja pierw­szy sprze­daję al­bum. Kosz­tu­je równe sześćdzie­siąt złotych. Z tego dwa­naście jest moje. Dzie­sięć od razu ląduje w kie­sze­ni ko­le­gi. Idzie­my da­lej… Ko­lej­ne dwa po­ko­je „pa­dają łupem” współpra­cow­ni­ka. Zaglądamy tam. Ja­sne po­ko­je, kom­pu­te­ry, uśmiech­nięte twa­rze ko­biet i mężczyzn. Oto miej­sce do pra­cy! Na mo­ment rozpływam się w ma­rze­niach, widząc swoją osobę za ta­kim biur­kiem.

Za­pa­da chwi­la ci­szy. Nie prze­ry­wam jej. Mój rozmówca spogląda przez długą chwilę w okno i mówi z ożywie­niem.

– Wie pan, wte­dy zro­zu­miałem, jak nie­wie­le po­trze­ba, by człowie­ka ogarnęła radość, by przez chwilę po­czuć na­dzieję… – oczy mężczy­zny szyb­ko jed­nak gasną, gdy kon­ty­nu­uje swoją wy­po­wiedź.

– Na ko­ry­ta­rzy tra­fia­my na niską, kor­pu­lentną ko­bietę po czter­dzie­st­ce. Wy­pra­sza nas, wska­zując na ta­blicę z za­ka­zem akwi­zy­cji. Są roz­wie­szo­ne na każdym piętrze. Nie wdaję się w roz­mowę, ale mój współpra­cow­nik, roz­ocho­co­ny wy­ni­ka­mi sprze­daży nie chce re­zy­gno­wać. Gdy próbuje dys­ku­to­wać, ko­bieta kończy sprawę krótko. „Wy­pie­przać cho­ler­ne ob­szczy­mu­ry, albo wezwę straż miejską!”. Drzwi niektórych po­koi uchy­lają się. Na tym piętrze jesz­cze nie byliśmy, więc twa­rze w naj­lep­szym ra­zie wyrażają zniechęce­nie, w większości zaś spoj­rze­nia z ga­tun­ku ta­kich, ja­ki­mi częstu­je się roz­gnie­cio­ne psie od­cho­dy na chod­ni­ku. Krzyk wzma­ga się, ktoś bie­gnie z te­le­fo­nem. Do­pie­ro wte­dy mój to­wa­rzysz ka­pi­tu­lu­je. Zo­sta­je­my wręcz wy­rzu­ce­ni. Kil­ka do­dat­ko­wych bluzg leci w na­szym kie­run­ku. Nig­dy wcześniej i nig­dy później nie czułem się tak upo­ko­rzo­ny. Bez możliwości obro­ny, zo­stałem zdep­ta­ny przez kogoś, kto miał praw­do­po­dob­nie gor­szy dzień. Mój współpra­cow­nik idzie da­lej, jak­by nic się nie stało. Prze­cho­dzi­my koło dwor­ca PKS. Widzę kil­ka sta­ro­mod­nych te­le­fonów na mo­ne­ty. O dzi­wo, działają! Ko­le­ga ćmi pa­pie­ro­sa, ja dzwo­nię do zna­jo­me­go mat­ki, po­sia­dającego sa­mochód. Nie mam ni­ko­go bliższe­go. Na całe szczęście jest pod te­le­fo­nem. Krótka wy­mia­na zdań. Mówię gdzie je­stem, jeśli nie wrócę do końca dnia, przy­je­dzie po mnie. Je­den ka­mień z ser­ca. Aż lżej się robi na du­szy. Współto­wa­rzysz chce han­dlo­wać da­lej. Roz­po­czy­nam krótką roz­mowę. Ko­niec z obnośnym han­dlem, wcho­dze­niem po cham­sku wszędzie gdzie się da. Chce – proszę bar­dzo, niech robi to sam. Ple­cak wypełnio­ny to­wa­rem, ląduje u jego stóp. Szyb­ko do­cho­dzi­my do po­ro­zu­mie­nia. Dal­sza sprze­daż jest re­ali­zo­wa­na już tyl­ko przez mo­je­go ko­legę. Umo­wa jest pro­sta. Ja noszę, on sprze­daje, zysk dzie­li­my w pro­por­cjach dwa­dzieścia pięć pro­cent do sie­dem­dzie­sięciu pięciu. Chcę już tyl­ko do­trwać do końca dnia. W trak­cie krótkiej roz­mowy oka­zu­je się, że „hur­tow­nia” składa się z ma­ga­zy­nu i ga­bi­ne­tu pre­ze­sa. Że wszy­scy poza „pre­ze­sem” pra­cują w niej na czar­no, roz­li­czając się po po­wro­cie za każdą książkę, sprze­daną lub uszko­dzoną w trans­por­cie. Krótka ana­li­za kosztów i zysków. Naj­większe szan­se na zysk ma kie­row­ca. Czte­ry oso­by po dwa­dzieścia złotych – a w tej ce­nie robi się dwie na­sze tra­sy. Pozo­stali, jak uśmiech­nie się szczęście, lub przy­chyl­ność ludz­ka. Osta­tecz­nie kończy­my w cu­kier­ni. Za­ro­bek za cały dzień to sześćdzie­siąt złotych na dwóch. Z tego otrzy­muję piętnaście. Dzie­sięć in­ka­su­je pi­ja­ny jak bela kie­row­ca, gdy przy­cho­dzi czas po­wro­tu. Mówię, że wsiądę do Po­lo­ne­za, tyl­ko wte­dy, gdy ja po­pro­wadzę. Gość wali się na tylną ka­napę. Kurs po­wrot­ny za­li­cza­my ra­zem z wy­mio­ta­mi na ko­legów z tyłu. Do­cie­ra­my do „hur­tow­ni”. Tam bez mru­gnięcia okiem roz­li­cza­my się z sa­mym „pre­ze­sem”. Usłyszaw­szy, że je­stem „obie­cującym” na­byt­kiem, oznaj­miam, że w tym biz­ne­sie już po­pra­co­wałem i od­da­lam się, trzy­mając w dłoni całodzien­ny za­ro­bek w wy­so­kości pięciu złotych…

Piję kawę patrząc na mego rozmówcę. Wy­da­je się myśleć nad do­bo­rem słów i po­szu­ki­wać daw­no za­po­mnia­nych ob­razów. Wsta­je i pod­cho­dzi do okna. Kon­ty­nu­uje opo­wia­da­nie patrząc przez okno na ulicz­ny ruch poniżej.

– Znam to hasło, „żadna pra­ca nie hańbi”. Być może. Ale upo­ko­rze­nie, świa­do­mość, że po raz ko­lej­ny człowiek zo­stał per­fid­nie wy­ko­rzy­sta­ny jest trud­na do znie­sie­nia. Zwłasz­cza dla młode­go chłopa­ka, któremu za­brakło trochę szczęścia w życiu. Za­brakło tej przysłowio­wej iskry, po­py­chającej wszyst­ko do przo­du. Wcześniej czy później przy­cho­dzi gniew i złość na tych co „mają”. Na pra­co­dawcę, wy­ko­rzy­stującego słabą po­zycję prze­tar­gową młode­go, nie­doświad­czo­ne­go człowie­ka. Obok świat to­czy się swo­im ryt­mem, ty zo­stajesz wy­klu­czo­ny już na sa­mym początku. Nie dla­te­go, że nie sta­rasz się, że nie chcesz. Tak po pro­stu się dzie­je. Stąd nie ma we mnie tej za­ciekłości spo­rej części społeczeństwa, gdy po­ka­zu­je się przestępców, opi­su­je się ich występki. Być może ich dro­gi na dno nikt nie po­wstrzy­mał. Nie tra­fiła się ta jed­na ju­trzen­ka na­dziei, punkt za­cze­pie­nia. Społeczeństwo ole­wało ich, gdy próbo­wa­li uczci­wie za­ro­bić pie­niądze i nor­mal­nie żyć. Te­raz osądzają ich, nie wiedząc, ja­kie piekło prze­szli, gdy my so­bie smacz­nie spa­liśmy w ciepłych łóżkach… – mój rozmówca wra­ca na fo­tel i z prze­pra­szającym uśmie­chem do­da­je.

– Za­zwy­czaj nie uspra­wie­dli­wiam ni­ko­go. Większość ban­dytów to oczy­wiście szu­braw­cy. Sak­sy na­uczyły mnie jed­nak, że nie można oce­niać lu­dzi po­chop­nie. – roz­sia­da się wy­god­niej i snu­je opo­wieść.

– Ko­lej­ne ty­go­dnie po­zba­wiły mnie resz­ty złudzeń co do ja­kiej­kol­wiek umo­wy o pracę. Wróciłem do zajęć do­ryw­czych, gdzie­kol­wiek i kie­dy­kol­wiek. Gdy do­stałem przez zna­jo­mych „cynk” o zajęciu w składzie bu­dow­la­nym, sta­wiłem się tam naj­szyb­ciej jak się dało. Pra­ca rze­czy­wiście była. W fir­mie ze­psuł się wózek widłowy, a prze­no­sić to­war trze­ba. Płaca niezła jak na tam­ten czas, nie­mal równa eta­tow­co­wi, wypłaca­na w dniówkach – po pro­stu ma­rze­nie. Mie­siąc tej mordęgi do­brze czułem w ple­cach. Ręce mdlały, ale człowiek miał pracę! Nie było umo­wy, ale właści­ciel był pierw­szym fa­ce­tem uczci­wie płacącym za każdą prze­pra­co­waną go­dzinę. Wy­da­wało się, że właśnie tra­fiła się kura znosząca złote jaja. Ta iskra, kie­rująca mnie na ścieżkę wznoszącą w życiu. Trwało lato. Miałem pod­sta­wy by sądzić, że za­ko­twiczę się tu przy­najm­niej do je­sie­ni. Mimo zmęcze­nia, w domu zacząłem po­wta­rzać szkol­ne regułki nie­miec­kie­go. Z kal­ku­la­cji wy­ni­kało, że za­ro­bię wy­star­czająco na kurs języ­ko­wy, by ru­szyć na podbój Za­cho­du. Nie­ste­ty wszyst­ko co do­bre, szyb­ko się kończy. Tak było też z pracą na składzie. Na początku czerw­ca wózek zo­stał na­pra­wio­ny, a ja wraz z trójką pozo­stałych nieszczęśników zo­stałem odesłany, z opcją „po­wro­tu, jeśli tyl­ko będzie pan nam po­trzeb­ny”. Znałem ten zwrot z kil­ku­na­stu rozmów. Do­sko­na­le znałem jego przesłanie. „Tą współpracę już zakończy­liśmy”. Mając nie­wielką, odłożoną sumę, ru­szyłem w rajd po wszyst­kich po­ten­cjal­nych miej­scach pra­cy. Roz­dałem z pięćset CV, sta­rając się roz­ma­wiać z oso­ba­mi de­cy­zyj­ny­mi, o ile udało się prze­drzeć przez cer­be­ry se­kre­ta­riatów. Te­le­fon od właści­ciela składu po mie­siącu, przyjąłem z ogrom­nym zdu­mie­niem. Pierw­szy raz zda­rzyło się, że ktoś za­dzwo­nił w te­ma­cie za­trud­nie­nia. Zdzi­wie­nie powiększył fakt, że po­in­for­mo­wał o pra­cy na za­cho­dzie. Zna­jo­my właści­ciela fir­my pro­wa­dził nabór do pra­cy na plan­ta­cjach, na południu Włoch. Po początko­wej eu­fo­rii ogarnął mnie nie­pokój. Był to czas, gdy ga­ze­ty sze­ro­ko roz­pi­sy­wały się o Po­la­kach ko­czujących w au­striac­kich la­sach. O na­szych ro­da­kach od­naj­dy­wa­nych na „nie­wol­ni­czych” far­mach An­glii i Nie­miec. Po­dziękowałem za in­for­mację, ale przyjąłem ją z re­zerwą. Chciałem, żeby ten te­le­fon oka­zał się jaskółką, zwia­stującą wiosnę w moim życiu, ale na­uczo­ny wcześniej­szym doświad­cze­niem, po­sta­no­wiłem to spraw­dzić. Przeglądałem prasę ogólno­polską, po­tem re­gio­nalną. I na­tknąłem się na ogłosze­nie o or­ga­ni­zo­wa­nym wyjeździe do Włoch. In­for­mację tą po­twier­dziła pra­sa lo­kal­na. Po na­ra­dzie ze zna­jo­my­mi i zasięgnięciu ich opi­nii, podjąłem de­cyzję – do odważnych świat należy!

Ci­sza, aż brzęczy w uszach. Mój rozmówca wy­krzy­wia usta w iro­nicz­nym geście. Te­raz spogląda mi pro­sto w oczy. Chłód jego spoj­rze­nia jest znaczący. Prze­bi­jające prze­zeń szy­der­stwo – oczy­wi­ste.

– Wie pan – kon­ty­nu­uje – prze­ko­nałem się, że ten ba­nal­ny zwrot głosi wie­le prawd. O naj­ważniej­szej prze­ko­nałem się na własnej skórze. Do odważnych świat należy, ale ry­zy­ko­wać mu­si­my w kon­kret­nym, do­brze wy­bra­nym mo­men­cie. – Pije kawę i wzdy­chając głęboko, mówi da­lej spo­koj­nym, ci­chym głosem.

– Następne­go dnia po te­le­fo­nie, uzbro­jo­ny w ga­ze­ty, ru­szam do składu bu­dow­la­ne­go. Mam szczęście, tra­fiam na właści­cie­la. Krótka wy­mia­na zdań i bin­go! Po­twier­dza nu­mer te­le­fo­nu z lo­kal­nej ga­ze­ty, wszyst­kie za­war­te tam in­for­ma­cje. Chwilę roz­ma­wia­my po czym pada ma­gicz­na licz­ba do stu euro dniówki. Oczy­wiście pra­ca jest ciężka, wy­ma­gająca wie­lu go­dzin fi­zycz­nej pra­cy. „Pomyślałem o to­bie, bo dawałeś so­bie do­sko­na­le radę” chwa­li właści­ciel składu. Za­rob­ki roz­pa­lają wy­obraźnię. W fir­mie po­ja­wia się szczupły chłopak. Był, za­ro­bił i wrócił. Ma ja­kieś spra­wy do właści­cie­la, więc żegnają się i idą na za­ple­cze. Nałado­wa­ny po­zy­tywną ener­gią wędruję do domu i dzwo­nię na po­da­ny w ga­ze­cie nu­mer te­le­fo­nu. Zgłasza się męski ba­ry­ton. Wyjaśnia rze­czo­wo wa­run­ki. Za­pew­nia trans­port z Pol­ski do Włoch. Po do­tar­ciu na miej­sce, or­ga­ni­zu­je pracę bez­pośred­nio u włoskich pra­co­dawców. Nie ma żad­nych firm pośred­niczących, ple­niących się wówczas jak grzy­by po desz­czu, za­bie­rające emi­gran­tom na­wet połowę ciężko wy­pra­co­wa­nej pen­sji. Na py­ta­nie o schro­nie­nie od­po­wia­da – za­pew­nia­my również i to. Nie ma wie­lu wygód, śpi się w wie­lo­oso­bo­wym po­ko­ju, ale jest łazien­ka, wspólna kuch­nia. „W końcu ni­ko­go tam nie wożę na wy­po­czy­nek”. Po­twier­dza również stawkę mak­sy­malną, jest szan­sa na za­rob­ki dniówki, w wy­so­kości stu euro. Nie jest to pro­ste, pra­ca jest na akord, ale są tacy, co po­tra­fią tyle wziąć za dzień harówki. Przy­ja­zny ton głosu mężczy­zny, jego otwar­tość, nie­ukry­wa­nie tych ciem­niej­szych stron pra­cy za gra­nicą, roz­wie­wają ostat­nie wątpli­wości. Oto po­ja­wiła się praw­dzi­wa szan­sa! Nie na we­ge­tację, za oszu­ka­ne gro­sze. Na­resz­cie szan­sa na za­ro­bek. Oku­pio­ny być może pracą w po­cie czoła, ale na­gro­da była równie znacz­na. Mimo niepo­ko­ju ro­dziców, zwłasz­cza mat­ki, po­dej­muję de­cyzję. Za­ry­zy­kuję! Pa­kuję się na długi, przy­najm­niej półrocz­ny wy­jazd. Nie za­bie­ra to wie­le cza­su. Większym pro­ble­mem jest ostat­ni wa­ru­nek, czy­li opłace­nie prze­jaz­du. Zgod­nie z in­for­ma­cja­mi otrzy­ma­ny­mi pod­czas roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej, koszt to trzy­sta euro. Wówczas przy­zwo­ita mie­sięczna pen­sja, znaj­dująca się całko­wi­cie poza moim zasięgiem. Pamiętałem jed­nak, że w Afry­ce cza­sem całe wio­ski składały się, by wypuścić jed­ne­go emi­gran­ta na Zachód. De­spe­rac­ka ak­cja wśród zna­jo­mych mo­ich i ro­dziców i ich zna­jo­mych. Wresz­cie je­den z nich udzie­la mi nie­opro­cen­to­wa­nej pożycz­ki. Otrzy­muję nu­mer kon­ta, gdzie w ciągu pół roku, mam we Włoszech prze­lać pie­niądze. Pożycz­ko­daw­ca, zażywny pan po pięćdzie­siątce, sta­ry zna­jo­my ro­dziców, życzy mi szczęścia. Nie na­le­ga na szyb­ki zwrot pożycz­ki. To pie­niądze, które będą mu po­trzeb­ne do­pie­ro po No­wym Roku, na le­cze­nie. To uj­mu­je nie­sa­mo­wi­cie za ser­ce. Nie każdego stać na taki gest. Dzwo­nię po­now­nie, ale Or­ga­ni­za­tor wy­jazdów jest już na tra­sie. Uma­wiam się na następny „trans­port”, który ma się odbyć za ty­dzień. Sie­dem dni eu­fo­rii, umysł wypełnio­ny ob­ra­zem sta­bi­li­za­cji, może założenia fir­my za odłożone pie­niądze, in­we­sty­cji w swój rozwój, w wiedzę, w dru­gi kie­ru­nek stu­diów, który po­zwo­li nor­mal­nie funk­cjo­no­wać w społeczeństwie.

Wresz­cie przy­cho­dzi Czwar­tek. Te­le­fo­nicz­nie upew­niam się, że miej­sce w sa­mo­cho­dzie na mnie cze­ka. „Wszyst­ko na­gra­ne, po­ja­wisz się dziś około szes­na­stej w umówio­nym punk­cie i je­dzie­my”. Za­po­wia­dała się podróż ma­rzeń. Je­dzie­my na dwa sa­mo­cho­dy. Pięcio­oso­bo­we kom­pak­ty za­pew­nią pod­sta­wo­we wy­go­dy i do­starczą nas na miej­sce. Za­rzu­cam więc torbę podróżną na ple­cy i pożegnaw­szy ro­dziców idę przed blok. Au­tbu­sem ta­ra­ba­nię się do cen­trum. Ku swo­je­mu zdu­mie­niu, wy­sia­dając, spo­ty­kam ko­legę. Od­pro­wa­dza mnie na miej­sce spo­tka­nia. Za­sy­puję go po­to­kiem słów. Świa­do­mość, że za dwa dni za­cznę za­ra­biać na­prawdę kon­kret­ne pie­niądze, przy­po­mi­na upo­je­nie al­ko­ho­lo­we. Szu­mi, choć pro­centów we krwi nie ma. Od­chodząc, ko­lega wci­ska mi w dłoń sto pięćdzie­siąt złotych. Bro­nię się przed tym, ale ten na­le­ga, mówiąc żar­to­bli­wie „ zwrócisz z pro­centem za­raz po po­wro­cie”. Żegna­my się ser­decz­nie. Do­pie­ro wte­dy za­uważam stojącego obok osiem­na­sto­lat­ka. Też ma wy­pcha­ny bagaż. Krótka roz­mo­wa i wszyst­ko się wyjaśnia. Je­dzie­my ra­zem. Od razu robi się cie­plej przy ser­cu. Dys­ku­sja to­czy się oczy­wiście wokół ocze­kującej nas pra­cy…

Tu następuje prze­rwa. Go­spo­darz robi nam drugą kawę, zwilża wy­schnięte gardło. Widać, że wkra­cza­my w trud­niej­sze re­jo­ny tej hi­sto­rii, choć sta­ra się ukryć swe re­akcję za sze­ro­kim uśmie­chem.

– To rze­czy­wiście praw­da. W podróży, w trud­nych wa­run­kach, szyb­ciej nawiązują się przy­jaźnie, wspólny cel sku­pia lu­dzi. Ten przy­pa­dek nie był inny. Chłopak, po­dob­nie jak ja, zapożyczył się. I jak ja, chce po­zo­stać na sak­sach co naj­mniej pół roku. Uma­wia­my się na wza­jem­ne wspar­cie. Po­ja­wiają się ko­lej­ni podróżnicy. Dwie bab­ki po pięćdzie­siątce i mężczy­zna, również w ich wie­ku. Z nimi nie nawiązu­je­my bliższe­go kon­tak­tu, bo­wiem przy­jeżdżają sa­mo­cho­dy. Po­ja­wia się pierw­sza „qu­asi” nie­zgod­ność. Opel Cor­sa może i jest kom­pak­tem, ale tra­sa do południo­wych Włoch, wypełnio­nym au­tem tej kla­sy może być co­kol­wiek męcząca. Jest też i Or­ga­ni­za­tor, a za­ra­zem Prze­wod­nik. Po­staw­ny mężczy­zna, krótko ostrzyżony, przed czter­dziestką. Jego za­dzior­na pew­ność sie­bie w jakiś sposób uspo­ka­ja. Choć nie­wiel­ki sa­mochód przy­sia­da ciężko pod obciążeniem na­szych bagaży, nie ma żad­nych za­strzeżeń. Ku mo­jej uldze, star­si pa­kują się do dru­gie­go auta, spor­to­we­go Nis­sa­na, który naj­lep­sze lata ma już daw­no za sobą. Wsia­da­my do sa­mochodów, gdy po­ja­wia się jesz­cze jed­na uczest­nicz­ka podróży. Do­sia­da się do nas. Ja ląduję na przed­nim sie­dze­niu i ru­sza­my w podróż. Ser­ce bije z radością. Oto skończył się czas bez­na­dziei i sza­rości. Jadę z na­dzieją na nowe, lep­sze życie!!!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: