- W empik go
Saksy po polsku - ebook
Saksy po polsku - ebook
Historia oparta na faktach. Zaczyna się jak życiorys dziesiątek Polaków wchodzących w zawodowe życie, kończy jak książka sensacyjna. Opowieść jakiej dotąd nie było. Traktująca o polskiej emigracji zarobkowej. Nie mówi o pieniądzach, ale o ludziach zmuszonych szukać pracy poza granicami kraju i bezwględności rodaków wykorzystujących trudne położenie swoich pobratymców. Opowieść o współczesnym niewolnictwie.
Spis treści
Słowo od Autora
Polska
Początek drogi - Czechy
Kierunek Włochy
Dom
Decydująca rozgrywka
Powrót
Zakończenie
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-934329-3-6 |
Rozmiar pliku: | 372 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O tej historii usłyszałem przypadkiem. Ot rozmowa ze znajomymi, podczas wizyty w kawiarni. Oczywiście dyskusja, jak to w Polsce, o polityce i pieniądzach. W trakcie tego spotkania natknąłem się na historię, która mnie zafascynowała. Krok po kroku dotarłem do jej źródła. Po dłuższych namowach udało mi się uzyskać wywiad, na bazie którego powstała niniejsza książka. Jej autor nie zgodził się na ujawnienie nazwisk i szczegółowych nazw miejscowości. Nie jest to zresztą istotne, bowiem taka historia mogła spotkać każdego.
Bohaterem tej opowieści jest Polak, podobnie jak dziesiątki innych, próbujący uczciwie zarobić. Próbując wyrwać się z błędnego koła bezrobocia i prac dorywczych, ruszył na południe, na popularne „Saksy”, jeszcze wtedy, gdy nie obowiązywał nas układ z Schengen.POLSKA
Pojawiam się punktualnie na spotkaniu, w niewielkiej kawalerce w centrum miasta. Wita mnie szpakowaty brunet, siadamy przy kawie. Krótko ścięte włosy maskują nitki siwizny. Dziwnie to kontrastuje z młodą, niespełna trzydziestodwuletnią twarzą mojego rozmówcy.
– Jak zatem się to rozpoczęło? – pada sakramentalne pytanie. Mężczyzna milczy przez dłuższą chwilę, po czym rozpoczyna opowieść spokojnym, stonowanym głosem.
– Zaczęło się zaraz po ukończeniu szkoły wyższej. Należę do pokolenia wyżu demograficznego. Odbierając dyplom kierunku historii, nie miałem większych złudzeń co do swojej przyszłości. Głowę miałem wówczas naładowaną wieloma „mądrościami” – tu usta rozmówcy wykrzywiają się na moment ironicznie – studiowanie zgodnie z przekonaniami, posiadanie wykształcenia zgodnie z zainteresowaniami. Potem wszystko przyjdzie. I jak dla ogromnej części mojego pokolenia, jednak nie przyszło… Pozostały jedynie przytłaczające beznadziejnością kolejki w Urzędzie Pracy, który już wkrótce przemianowałem sobie na „Urząd Bezrobocia”. Pojawiając się raz w miesiącu, podpisując listę, „walczyłem” z ogarniającą rezygnacją. Funkcjonowałem tylko dzięki pomocy rodziców (oczywiście, jako absolwentowi, nie należał mi się żaden zasiłek). Trafiające się prace dorywcze grubo poniżej kwalifikacji, za każdym razem wykonywałem z nadzieją, że może to wreszcie to, że wreszcie wyrwę się z zaklętego kręgu braku jakichkolwiek perspektyw. Przeszedłem kilkanaście najróżniejszych fachów, poczynając od siedmiodniowego „okresu próbnego” w pewnym znanym markecie, działającym na zasadzie franczyzy. Dzień pracy w tamtym przybytku wyrył mi się dość dobrze w pamięć. Cały dzień rozkładania produktów, w tym kilkuset słoików. Awantura wybucha około szesnastej ( zgodnie z „umową” miałem się „sprawdzić” od ósmej rano do ósmej wieczorem, przez cztery dni ). Kłótnia, w której uczestniczy kierowniczka wspomnianego marketu i niepozorna, szczupła dziewuszka. Gdy usłyszałem o co się wykłócają, zrobiło mi się nieswojo. Otóż kobieta pojawiła się z awanturą, gdyż została zwolniona po siedmiu dniach, nie zgadniecie, „okresu próbnego”. Jak stałem, tak wyszedłem. Teraz, bogatszy w doświadczenie lat pracy, zareagowałbym inaczej. Wtedy postąpiłem instynktownie. Chwilę radości z zatrudnienia, zastąpiła depresja. Następnego dnia karnie pojawiłem się w „Urzędzie Bezrobotnych”, odklepać listę. Pierwszy raz nie spojrzałem wówczas na listę ogłoszeń. Wielkiej straty nie było. Wisiały na niej „okazje”, równie dobre jak praca w owym markecie. Wkrótce, posiłkując się ogłoszeniem z gazety, pojawiłem się w „hurtowni”. Kolejna znakomita okazja na zdobycie doświadczenia. PRACY przez duże „P”. Na rozmowie kwalifikacyjnej – standardowo, ze trzydzieści osób. Szykuję się na długi czas oczekiwania, siadam, wyciągając rozmówki angielsko-polskie. Ku mojemu zdumieniu, kolejka posuwa się nadzwyczaj szybko, niczym u lekarza pierwszego kontaktu. Tak na tempo, raz, dwa, trzy i nim się spostrzegłem, stałem w pięknym gabinecie z nowymi meblami, przed „prezesem” w ciemnym garniturze. Zmierzył mnie przenikliwym spojrzeniem. Krótko wyjaśnił szczegóły zatrudnienia – praca niezbyt skomplikowana, przy przenoszeniu książek. Po zdawkowym opisie mojej przyszłej funkcji, zadał kilka pytań. Starałem się na nie odpowiadać jak najlepiej. Moja elokwencja nie wzbudziła w szefie firmy jakichkolwiek emocji. Miałem poważne podejrzenia, że „prezes” nawet nie starał się słuchać. „Nadaje się pan, proszę przyjść jutro o siódmej, pojedzie pan z innymi”. Mimo wszystko zabrzmiało to jak najpiękniejsza pieśń. Oto ktoś wreszcie stwierdził, że się nadaję! Po dwóch latach pogłębiającej się beznadziei, prób podjęcia jakiejkolwiek pracy na dłużej, pojawiło się światełko w tunelu.
Uważnie obserwuję swego rozmówcę. Słowa mówią jedno, oczy przepełnia rozgoryczenie. Pije łyk chłodnej kawy i mówi dalej.
– Zjawiam się z samego rana, zgodnie z umową zaraz przy biurowcu. Obok czeka stary, biały polonez i czterech mężczyzn. Ładują książki do bagażnika. Okazuje się, że to właśnie moi współpracownicy. Z ochotą przyłączam się do pracy. Z otwartego magazynku, przenosimy kilkanaście paczek, aż stary samochód osadza się ciężko na osiach. Moje uwagi, że przydałby się samochód dostawczy, są zbywane milczeniem. Wreszcie ruszamy. Okazuje się, że w trasę liczącą jakieś czterdzieści kilometrów w obie strony. Towarzysze podróży należą do grona starszych już mężczyzn. Są zarośnięci. Ich ubiór, delikatnie mówiąc, nie jest najlepszej jakości. Utwierdzam się sam w przekonaniu, że od fizycznych nie oczekuje się przecież białych kołnierzyków. W połowie trasy nagle pęka bańka informacyjna. „Wiesz że zrzucamy się po dwie dychy na drogę?”. Moja mina mówi kierowcy wszystko. Cóż, przyszedłem zarabiać pieniądze, a nie je wydawać. Zresztą w kieszeni mam zaledwie dwie dwójki, więc zdecydowanie za mało na taksę. W samochodzie fruwają papierowe pieniądze. Pozostaję ja, bez możliwości opłacenia drogi (co ciekawe, w stresie, nawet nie pomyślałem o tak podstawowej sprawie, jak zasada płacenia za transport na miejsce pracy). Kłopotliwe milczenie przerywa jeden z współtowarzyszy podróży, o okularach grubych jak denka od butelek. „Założę za ciebie, odkujesz się dziś, to oddasz…”. Niewesoła sytuacja zostaje zażegnana, a kierowca otrzymuje dziesięć złotych za kurs w jedną stronę. Zaczynają się rozmowy i okazuje się, że jednak nie jedziemy nosić książek w hurtowni. Okazuje się, że pomieszczenie, z którego rano pobraliśmy książki, to jest właśnie ten osławiony magazyn książek o wielkości kawalerki. My zaś jedziemy sprzedawać egzemplarze literatury ludziom na ulicy i w sklepach. Nie z samochodu. Ot idziemy od lokalu do lokalu i oferujemy do sprzedaży „arcydzieła”, których nie uświadczysz w żadnej bibliotece. Zostajemy wysadzeni zgodnie z planem na skraju miejscowości. Reszta jedzie dalej. Chłodno, plecak obciążony książkami wrzyna się w ramiona. Nade wszystko w głowie kołacze świadomość, że ubiór robotnika nie wpisuje się w rolę, którą przyszło mi pełnić. Pierwsze kilka sklepów mijamy bez specjalnych efektów. Mój przewodnik – założywszy za mnie dziesiątkę, chce ją jak najszybciej odzyskać. Choć więc język kołowacieje, próbuję i ja swoich sił. Przyjmowani jesteśmy neutralnie, wręcz chłodno. Nic dziwnego. Przenoszone przez nas tytuły nie są w stanie zainteresować kogokolwiek. Nasza aparycja, również nie zachęca do biznesu. W najbliższej księgarni dokonuję niepokojącego odkrycia. Oto niektóre książki leżą tam, z ceną w wysokości 2/3 naszej. Zostajemy grzecznie, ale stanowczo zmuszeni do opuszczenia tego sklepu, jak i kilku następnych. Wreszcie trafiamy przed wielkie brązowe drzwi. Obok czerwona tablica mówiąca o urzędzie. Na wprost naszych oczu, żółty napis „Akwizytorom wstęp wzbroniony”. Przekaz jasny dla mnie. Dla współpracownika jakoś nie. Mój opór łamie krótko. „Musisz oddać pożyczkę, nie łam się, wchodzimy!”. Wchodzimy! Po trzech godzinach wędrówki pod obciążeniem, nie przedstawiamy zachęcającego widoku. Ja śmierdzę potem, kolega jakąś naftaliną przemieszaną ze stęchlizną. Jakże wiele dzieli człowieka od niewielkiej wydawałoby się kwoty dziesięciu złotych… Cóż nie mając tych pieniędzy, nie mam możliwości powrotu. Karnie idę za towarzyszem. Ku mojemu zdumieniu, to ja pierwszy sprzedaję album. Kosztuje równe sześćdziesiąt złotych. Z tego dwanaście jest moje. Dziesięć od razu ląduje w kieszeni kolegi. Idziemy dalej… Kolejne dwa pokoje „padają łupem” współpracownika. Zaglądamy tam. Jasne pokoje, komputery, uśmiechnięte twarze kobiet i mężczyzn. Oto miejsce do pracy! Na moment rozpływam się w marzeniach, widząc swoją osobę za takim biurkiem.
Zapada chwila ciszy. Nie przerywam jej. Mój rozmówca spogląda przez długą chwilę w okno i mówi z ożywieniem.
– Wie pan, wtedy zrozumiałem, jak niewiele potrzeba, by człowieka ogarnęła radość, by przez chwilę poczuć nadzieję… – oczy mężczyzny szybko jednak gasną, gdy kontynuuje swoją wypowiedź.
– Na korytarzy trafiamy na niską, korpulentną kobietę po czterdziestce. Wyprasza nas, wskazując na tablicę z zakazem akwizycji. Są rozwieszone na każdym piętrze. Nie wdaję się w rozmowę, ale mój współpracownik, rozochocony wynikami sprzedaży nie chce rezygnować. Gdy próbuje dyskutować, kobieta kończy sprawę krótko. „Wypieprzać cholerne obszczymury, albo wezwę straż miejską!”. Drzwi niektórych pokoi uchylają się. Na tym piętrze jeszcze nie byliśmy, więc twarze w najlepszym razie wyrażają zniechęcenie, w większości zaś spojrzenia z gatunku takich, jakimi częstuje się rozgniecione psie odchody na chodniku. Krzyk wzmaga się, ktoś biegnie z telefonem. Dopiero wtedy mój towarzysz kapituluje. Zostajemy wręcz wyrzuceni. Kilka dodatkowych bluzg leci w naszym kierunku. Nigdy wcześniej i nigdy później nie czułem się tak upokorzony. Bez możliwości obrony, zostałem zdeptany przez kogoś, kto miał prawdopodobnie gorszy dzień. Mój współpracownik idzie dalej, jakby nic się nie stało. Przechodzimy koło dworca PKS. Widzę kilka staromodnych telefonów na monety. O dziwo, działają! Kolega ćmi papierosa, ja dzwonię do znajomego matki, posiadającego samochód. Nie mam nikogo bliższego. Na całe szczęście jest pod telefonem. Krótka wymiana zdań. Mówię gdzie jestem, jeśli nie wrócę do końca dnia, przyjedzie po mnie. Jeden kamień z serca. Aż lżej się robi na duszy. Współtowarzysz chce handlować dalej. Rozpoczynam krótką rozmowę. Koniec z obnośnym handlem, wchodzeniem po chamsku wszędzie gdzie się da. Chce – proszę bardzo, niech robi to sam. Plecak wypełniony towarem, ląduje u jego stóp. Szybko dochodzimy do porozumienia. Dalsza sprzedaż jest realizowana już tylko przez mojego kolegę. Umowa jest prosta. Ja noszę, on sprzedaje, zysk dzielimy w proporcjach dwadzieścia pięć procent do siedemdziesięciu pięciu. Chcę już tylko dotrwać do końca dnia. W trakcie krótkiej rozmowy okazuje się, że „hurtownia” składa się z magazynu i gabinetu prezesa. Że wszyscy poza „prezesem” pracują w niej na czarno, rozliczając się po powrocie za każdą książkę, sprzedaną lub uszkodzoną w transporcie. Krótka analiza kosztów i zysków. Największe szanse na zysk ma kierowca. Cztery osoby po dwadzieścia złotych – a w tej cenie robi się dwie nasze trasy. Pozostali, jak uśmiechnie się szczęście, lub przychylność ludzka. Ostatecznie kończymy w cukierni. Zarobek za cały dzień to sześćdziesiąt złotych na dwóch. Z tego otrzymuję piętnaście. Dziesięć inkasuje pijany jak bela kierowca, gdy przychodzi czas powrotu. Mówię, że wsiądę do Poloneza, tylko wtedy, gdy ja poprowadzę. Gość wali się na tylną kanapę. Kurs powrotny zaliczamy razem z wymiotami na kolegów z tyłu. Docieramy do „hurtowni”. Tam bez mrugnięcia okiem rozliczamy się z samym „prezesem”. Usłyszawszy, że jestem „obiecującym” nabytkiem, oznajmiam, że w tym biznesie już popracowałem i oddalam się, trzymając w dłoni całodzienny zarobek w wysokości pięciu złotych…
Piję kawę patrząc na mego rozmówcę. Wydaje się myśleć nad doborem słów i poszukiwać dawno zapomnianych obrazów. Wstaje i podchodzi do okna. Kontynuuje opowiadanie patrząc przez okno na uliczny ruch poniżej.
– Znam to hasło, „żadna praca nie hańbi”. Być może. Ale upokorzenie, świadomość, że po raz kolejny człowiek został perfidnie wykorzystany jest trudna do zniesienia. Zwłaszcza dla młodego chłopaka, któremu zabrakło trochę szczęścia w życiu. Zabrakło tej przysłowiowej iskry, popychającej wszystko do przodu. Wcześniej czy później przychodzi gniew i złość na tych co „mają”. Na pracodawcę, wykorzystującego słabą pozycję przetargową młodego, niedoświadczonego człowieka. Obok świat toczy się swoim rytmem, ty zostajesz wykluczony już na samym początku. Nie dlatego, że nie starasz się, że nie chcesz. Tak po prostu się dzieje. Stąd nie ma we mnie tej zaciekłości sporej części społeczeństwa, gdy pokazuje się przestępców, opisuje się ich występki. Być może ich drogi na dno nikt nie powstrzymał. Nie trafiła się ta jedna jutrzenka nadziei, punkt zaczepienia. Społeczeństwo olewało ich, gdy próbowali uczciwie zarobić pieniądze i normalnie żyć. Teraz osądzają ich, nie wiedząc, jakie piekło przeszli, gdy my sobie smacznie spaliśmy w ciepłych łóżkach… – mój rozmówca wraca na fotel i z przepraszającym uśmiechem dodaje.
– Zazwyczaj nie usprawiedliwiam nikogo. Większość bandytów to oczywiście szubrawcy. Saksy nauczyły mnie jednak, że nie można oceniać ludzi pochopnie. – rozsiada się wygodniej i snuje opowieść.
– Kolejne tygodnie pozbawiły mnie reszty złudzeń co do jakiejkolwiek umowy o pracę. Wróciłem do zajęć dorywczych, gdziekolwiek i kiedykolwiek. Gdy dostałem przez znajomych „cynk” o zajęciu w składzie budowlanym, stawiłem się tam najszybciej jak się dało. Praca rzeczywiście była. W firmie zepsuł się wózek widłowy, a przenosić towar trzeba. Płaca niezła jak na tamten czas, niemal równa etatowcowi, wypłacana w dniówkach – po prostu marzenie. Miesiąc tej mordęgi dobrze czułem w plecach. Ręce mdlały, ale człowiek miał pracę! Nie było umowy, ale właściciel był pierwszym facetem uczciwie płacącym za każdą przepracowaną godzinę. Wydawało się, że właśnie trafiła się kura znosząca złote jaja. Ta iskra, kierująca mnie na ścieżkę wznoszącą w życiu. Trwało lato. Miałem podstawy by sądzić, że zakotwiczę się tu przynajmniej do jesieni. Mimo zmęczenia, w domu zacząłem powtarzać szkolne regułki niemieckiego. Z kalkulacji wynikało, że zarobię wystarczająco na kurs językowy, by ruszyć na podbój Zachodu. Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Tak było też z pracą na składzie. Na początku czerwca wózek został naprawiony, a ja wraz z trójką pozostałych nieszczęśników zostałem odesłany, z opcją „powrotu, jeśli tylko będzie pan nam potrzebny”. Znałem ten zwrot z kilkunastu rozmów. Doskonale znałem jego przesłanie. „Tą współpracę już zakończyliśmy”. Mając niewielką, odłożoną sumę, ruszyłem w rajd po wszystkich potencjalnych miejscach pracy. Rozdałem z pięćset CV, starając się rozmawiać z osobami decyzyjnymi, o ile udało się przedrzeć przez cerbery sekretariatów. Telefon od właściciela składu po miesiącu, przyjąłem z ogromnym zdumieniem. Pierwszy raz zdarzyło się, że ktoś zadzwonił w temacie zatrudnienia. Zdziwienie powiększył fakt, że poinformował o pracy na zachodzie. Znajomy właściciela firmy prowadził nabór do pracy na plantacjach, na południu Włoch. Po początkowej euforii ogarnął mnie niepokój. Był to czas, gdy gazety szeroko rozpisywały się o Polakach koczujących w austriackich lasach. O naszych rodakach odnajdywanych na „niewolniczych” farmach Anglii i Niemiec. Podziękowałem za informację, ale przyjąłem ją z rezerwą. Chciałem, żeby ten telefon okazał się jaskółką, zwiastującą wiosnę w moim życiu, ale nauczony wcześniejszym doświadczeniem, postanowiłem to sprawdzić. Przeglądałem prasę ogólnopolską, potem regionalną. I natknąłem się na ogłoszenie o organizowanym wyjeździe do Włoch. Informację tą potwierdziła prasa lokalna. Po naradzie ze znajomymi i zasięgnięciu ich opinii, podjąłem decyzję – do odważnych świat należy!
Cisza, aż brzęczy w uszach. Mój rozmówca wykrzywia usta w ironicznym geście. Teraz spogląda mi prosto w oczy. Chłód jego spojrzenia jest znaczący. Przebijające przezeń szyderstwo – oczywiste.
– Wie pan – kontynuuje – przekonałem się, że ten banalny zwrot głosi wiele prawd. O najważniejszej przekonałem się na własnej skórze. Do odważnych świat należy, ale ryzykować musimy w konkretnym, dobrze wybranym momencie. – Pije kawę i wzdychając głęboko, mówi dalej spokojnym, cichym głosem.
– Następnego dnia po telefonie, uzbrojony w gazety, ruszam do składu budowlanego. Mam szczęście, trafiam na właściciela. Krótka wymiana zdań i bingo! Potwierdza numer telefonu z lokalnej gazety, wszystkie zawarte tam informacje. Chwilę rozmawiamy po czym pada magiczna liczba do stu euro dniówki. Oczywiście praca jest ciężka, wymagająca wielu godzin fizycznej pracy. „Pomyślałem o tobie, bo dawałeś sobie doskonale radę” chwali właściciel składu. Zarobki rozpalają wyobraźnię. W firmie pojawia się szczupły chłopak. Był, zarobił i wrócił. Ma jakieś sprawy do właściciela, więc żegnają się i idą na zaplecze. Naładowany pozytywną energią wędruję do domu i dzwonię na podany w gazecie numer telefonu. Zgłasza się męski baryton. Wyjaśnia rzeczowo warunki. Zapewnia transport z Polski do Włoch. Po dotarciu na miejsce, organizuje pracę bezpośrednio u włoskich pracodawców. Nie ma żadnych firm pośredniczących, pleniących się wówczas jak grzyby po deszczu, zabierające emigrantom nawet połowę ciężko wypracowanej pensji. Na pytanie o schronienie odpowiada – zapewniamy również i to. Nie ma wielu wygód, śpi się w wieloosobowym pokoju, ale jest łazienka, wspólna kuchnia. „W końcu nikogo tam nie wożę na wypoczynek”. Potwierdza również stawkę maksymalną, jest szansa na zarobki dniówki, w wysokości stu euro. Nie jest to proste, praca jest na akord, ale są tacy, co potrafią tyle wziąć za dzień harówki. Przyjazny ton głosu mężczyzny, jego otwartość, nieukrywanie tych ciemniejszych stron pracy za granicą, rozwiewają ostatnie wątpliwości. Oto pojawiła się prawdziwa szansa! Nie na wegetację, za oszukane grosze. Nareszcie szansa na zarobek. Okupiony być może pracą w pocie czoła, ale nagroda była równie znaczna. Mimo niepokoju rodziców, zwłaszcza matki, podejmuję decyzję. Zaryzykuję! Pakuję się na długi, przynajmniej półroczny wyjazd. Nie zabiera to wiele czasu. Większym problemem jest ostatni warunek, czyli opłacenie przejazdu. Zgodnie z informacjami otrzymanymi podczas rozmowy telefonicznej, koszt to trzysta euro. Wówczas przyzwoita miesięczna pensja, znajdująca się całkowicie poza moim zasięgiem. Pamiętałem jednak, że w Afryce czasem całe wioski składały się, by wypuścić jednego emigranta na Zachód. Desperacka akcja wśród znajomych moich i rodziców i ich znajomych. Wreszcie jeden z nich udziela mi nieoprocentowanej pożyczki. Otrzymuję numer konta, gdzie w ciągu pół roku, mam we Włoszech przelać pieniądze. Pożyczkodawca, zażywny pan po pięćdziesiątce, stary znajomy rodziców, życzy mi szczęścia. Nie nalega na szybki zwrot pożyczki. To pieniądze, które będą mu potrzebne dopiero po Nowym Roku, na leczenie. To ujmuje niesamowicie za serce. Nie każdego stać na taki gest. Dzwonię ponownie, ale Organizator wyjazdów jest już na trasie. Umawiam się na następny „transport”, który ma się odbyć za tydzień. Siedem dni euforii, umysł wypełniony obrazem stabilizacji, może założenia firmy za odłożone pieniądze, inwestycji w swój rozwój, w wiedzę, w drugi kierunek studiów, który pozwoli normalnie funkcjonować w społeczeństwie.
Wreszcie przychodzi Czwartek. Telefonicznie upewniam się, że miejsce w samochodzie na mnie czeka. „Wszystko nagrane, pojawisz się dziś około szesnastej w umówionym punkcie i jedziemy”. Zapowiadała się podróż marzeń. Jedziemy na dwa samochody. Pięcioosobowe kompakty zapewnią podstawowe wygody i dostarczą nas na miejsce. Zarzucam więc torbę podróżną na plecy i pożegnawszy rodziców idę przed blok. Autbusem tarabanię się do centrum. Ku swojemu zdumieniu, wysiadając, spotykam kolegę. Odprowadza mnie na miejsce spotkania. Zasypuję go potokiem słów. Świadomość, że za dwa dni zacznę zarabiać naprawdę konkretne pieniądze, przypomina upojenie alkoholowe. Szumi, choć procentów we krwi nie ma. Odchodząc, kolega wciska mi w dłoń sto pięćdziesiąt złotych. Bronię się przed tym, ale ten nalega, mówiąc żartobliwie „ zwrócisz z procentem zaraz po powrocie”. Żegnamy się serdecznie. Dopiero wtedy zauważam stojącego obok osiemnastolatka. Też ma wypchany bagaż. Krótka rozmowa i wszystko się wyjaśnia. Jedziemy razem. Od razu robi się cieplej przy sercu. Dyskusja toczy się oczywiście wokół oczekującej nas pracy…
Tu następuje przerwa. Gospodarz robi nam drugą kawę, zwilża wyschnięte gardło. Widać, że wkraczamy w trudniejsze rejony tej historii, choć stara się ukryć swe reakcję za szerokim uśmiechem.
– To rzeczywiście prawda. W podróży, w trudnych warunkach, szybciej nawiązują się przyjaźnie, wspólny cel skupia ludzi. Ten przypadek nie był inny. Chłopak, podobnie jak ja, zapożyczył się. I jak ja, chce pozostać na saksach co najmniej pół roku. Umawiamy się na wzajemne wsparcie. Pojawiają się kolejni podróżnicy. Dwie babki po pięćdziesiątce i mężczyzna, również w ich wieku. Z nimi nie nawiązujemy bliższego kontaktu, bowiem przyjeżdżają samochody. Pojawia się pierwsza „quasi” niezgodność. Opel Corsa może i jest kompaktem, ale trasa do południowych Włoch, wypełnionym autem tej klasy może być cokolwiek męcząca. Jest też i Organizator, a zarazem Przewodnik. Postawny mężczyzna, krótko ostrzyżony, przed czterdziestką. Jego zadziorna pewność siebie w jakiś sposób uspokaja. Choć niewielki samochód przysiada ciężko pod obciążeniem naszych bagaży, nie ma żadnych zastrzeżeń. Ku mojej uldze, starsi pakują się do drugiego auta, sportowego Nissana, który najlepsze lata ma już dawno za sobą. Wsiadamy do samochodów, gdy pojawia się jeszcze jedna uczestniczka podróży. Dosiada się do nas. Ja ląduję na przednim siedzeniu i ruszamy w podróż. Serce bije z radością. Oto skończył się czas beznadziei i szarości. Jadę z nadzieją na nowe, lepsze życie!!!