- W empik go
Salon i kulisy - ebook
Salon i kulisy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 499 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cicha noc letnia zaległa przestworze. Jasne promienie księżyca żadną nie przyćmione chmurką, padały bogatemi snopami na ziemię, magicznym oświetlając ją blaskiem; ponury też zazwyczaj Lanchester, wyglądał w tej chwili jak gród zaczarowany, srebrnym spowity całunem. Smutne przy zwykłych warunkach miasteczko, rojące się ubogimi robotnikami, pełne turkotu fabrycznego i dymu, z wysokich ziejącego kominów, teraz zmieniło się do niepoznania. Łagodny, lecz wszechpotężny czar nocy, dotknął je uroczem swem berłem, ludzkie mrowisko rozpierzchło się dokoła, gwar ustał, a spokój i cisza, panujące wśród gmachów wyniosłych, uwieńczone zostały przejrzystą księżycowych blasków koroną.
Wysmukłe wieżyczki kościelne i konary drzew, zdobiących park wiejski, rysowały się wyraźnie na tle ciemnego niebios błękitu; ani jedna latarnia nie probowała współzawodniczyć z hojnie rzucanemi potokami światła; lampa tylko, błyskając gdzieniegdzie w oknie, zakłócała czerwonawym swym ogniem harmonią, roztaczaną przez królową nocy i towarzyszące jej gwiazdy.
Silniejszy jeszcze kontrast stanowiły żółte płomienie gazu, rozjaśniające wstęp do głównego teatru, z którego podwoi, – (1) Quille Penne jest autorem romansów: "Nieszczęsny dar,". Gasnące blaski," "Prawa żona," "Nancie,". Kopciuszek," "Wychowanka sir Filipa" i t… d… i t… d.
płynęły liczne i gwarne zastępy publiczności. Rozbawiona gawędziła wesoło, opowiadając sobie wrażenia, wyniesione z widowiska; głuchy zaś turkot powozów, urywane słowa i śmiechy, zakłóciły przez chwilę głęboki spokój przyrody. Widzowie, znużeni gorącą atmosferą sali, całą piersią wciągali ożywcze powietrze, a śmiechy ich wesołe echem pełnem życia rozbrzmiewały dokoła.
U drzwi bocznych, prowadzących na scenę, gwar ten wzmagał się jeszcze, kilku bowiem młodych ludzi zebranych tutaj, toczyło swobodną rozmowę, przepowiadając sztuce i p. Morrisowi kolosalne tą razą powodzenie. Wtem głosy ich umilkły na chwilę, a oczy zwróciły się ku wysmukłej postaci młodego człowieka, który, stanąwszy na progu, pozdrowił zebranych krótkiem i ogólnem "dobranoc," poczem szybkim ruchem zniknął na zakręcie ulicy.
– To Robson, – objaśnił jeden z obecnych, goniąc oczyma za prędko oddalającą się sylwetką. – Dąży do mrs. Orde, która przysłała z prośbą, aby natychmiast po ukończeniu roli przybył do niej. Biedaczka, jest podobno konającą; lekarze nie pozostawiają żadnej co do uleczenia jej nadziei.
– Konająca? – zabrzmiał ze zdumieniem głos towarzysza, – mylisz się chyba; wszak wczoraj jeszcze widziałem ją na scenie.
– Tak, nadmierny jednak wysiłek i wzruszenie dobiły ją ostatecznie. Z chwilą spuszczenia kurtyny, żyła sercowa pękła, i nieszczęsna kobieta upadła bezprzytomnie, potokiem krwi zalana. Ostatnia to była jej rola, wierzaj memu doświadczeniu, – potwierdził pierwszy, smutnie spuszczając głowę.
Głęboka cisza zapanowała wśród gronka zebranych. Młodzi i lekkomyślni, nie mogli się jednak oprzeć pewnemu wrażeniu, na myśl, iż piękna artystka, wczoraj jeszcze tak burzliwe odbierająca hołdy, dziś, dotknięta skrzydłem anioła śmierci, ostatnie może wydawała tchnienie.
Człowiek ten miał racyą. Stella Orde nigdy już grą mistrzowską nie zelektryzuje słuchaczy. Jeden rzut oka przekonał o tem Marka Robsona, stojącego na progu śmiertelnej komnaty. Błagany o pośpiech bilecikiem, który mu podczas przedstawienia wręczono w teatrze, przybył natychmiast, stosując się do żądania chorej, jakkolwiek krótka znajomość ich niczem niezwykłej tej nie usprawiedliwiała prośby.
– Dobrze żeś pan przyszedł, – zauważyła właścicielka lokalu, wprowadzając go do pokoju. – Wyglądała cię z najżywszym niepokojem, a pewno dzisiejszej nie przeżyje nocy.
– Nie może być! Niema więc żadnej nadziei? – z bolesnem pytał zdumieniem, opierając się o ścianę, pod ciosem smutnej, a niespodziewanej wieści.
– Doktor utrzymuje, iż, wobec zupełnego wyczerpania sił, katastrofy tej oddawna oczekiwał. Proszę pana tędy, – uzupełniła, wskazując drogę.
I wzdłuż wązkich, dywanem wysłanych schodów, poprowadziła go do maleńkiego saloniku pierwszego piętra, oddzielonego portyerą tylko od sypialni chorej artystki.
– Racz pan zaczekać tu chwileczkę, – dodała, – zobaczę, czy przytomna.
Młody człowiek zatrzymał się nieruchomie w pośrodku pokoju, a podczas gdy śledził niespokojnie postać kobiety, niknącej za ciężkiemi fałdami draperyi, mały zegar, stojący nad kominkiem, wydzwonił zwolna jedenastą godzinę. Ostry dźwięk jego rozlegał się wyraźnie wśród ciszy ubogiego pokoju, noszącego na sobie cechę tanich mieszkań, w tak zwanych chambres garnies, pomimo iż artystyczna ręka Stelli Orde starała się, podczas krótkiego tu jej pobytu, nadać pospolitemu salonikowi charakter więcej wykwintny, roztoczyć w nim urok domowego ogniska. Wazony, napełnione fiołkami, wytworny koszyk do robót kobiecych, rozrzucone wreszcie tu i owdzie zabawki dziecinne, kilka obrazów i trochę ładnych drobiazgów, znamionowały smak wyrobiony kobiety, chociaż dogasający ogień i przyćmiona lampa smutny na te szczegóły odbłysk rzucały, atmosfera zaś przejęta była cieniem zgnębienia i rozpaczy, jakie wieją zwykle od miejsc, w których duch ludzki walczy, aby się oswobodzić z ziemskich okowów.
W minutę później właścicielka zakładu stanęła powtórnie na progu.
– Nie poznaje w tej chwili nikogo, – stłumionym objaśniła głosem. – Może zechcesz pan zaczekać, lub przyjść później nieco.
– Sądzę, iż lepiej, abym pozostał tutaj, – z lekkiem od – parł wahaniem. – Kto wie, czy zdążyłabyś pani posiać po mnie.
– Masz racyą sir. Dozorczyni, strzegąca jej ciągle, zawiadomi cię w tej chwili, gdy tylko odzyska przytomność.
Czas nader wolno upływał w słabo oświetlonym pokoju. Ogień wygasł oddawna, pozostawiając zamiast wesołych płomieni, garść białego popiołu tylko; wśród głębokiej ciszy nocy, rozlegał się, ciężką portyerą stłumiony, gorączkowy, dyszący oddech umierającej; nad kominkiem zaś, zegar nieubłaganym tik-tak liczył minuty, oddzielające młode, w zaraniu stargane życie, od żałobnych wrót śmierci.
Dla Marka Robsona scena ta cała zdawała się jakimś niepochwytnym, złowieszczym snem tylko. Wielbiona ogólnie Stella Orde posiadała wśród starszych swych kolegów wiele przyjaciół i przyjaciółek, którzyby podążyli chętnie na wezwanie, aby osłodzie ostatnie godziny konającej. Nie bacząc na to jednak, pominęła ich wszystkich, a kierowana tajemną jakąś, nieznaną mu sprężyną, posłała po niego, człowieka obcego sobie zupełnie, chłopca, który pomimo wysmukłego wzrostu i lekkiego puszku na wardze, był poprostu młodzieniaszkiem, wstępującym zaledwo w szranki życiowe.
Nie, cała ta sprawa wydawała mu się tak niezwykłą, tak niewymownie dziwną, iż nie probował pojąć jej nawet.
Targany przeciwnemi wrażeniami, Marek Robson, podniósł się i zbliżył do okna, szukając ukojenia w cichym spokoju przyrody. Po drugiej stronie ulicy piętrzyła się, w srebrnym blasku skąpana, wieża gotycka jednego z licznych w mieście kościołów. Zegar umieszczony na niej, wskazywał północ blizko. Cisza, głęboka, niczem nieprzerywana cisza, panowała dokoła; z dala, samotna jakaś postać przesuwała się szybko wzdłuż ulicy, ostro zaś oświecone okno tworzyło blaskiem swym kontrast z bladym błękitem niebios, miryadami gwiazd usianym. Pogodny ten obraz działał dziwnie kojąco na wzburzone nerwy młodzieńca, i na oczy jego, znużone potokami teatralnego gazu, zmęczone morzem głów, zwróconych ku scenie, które przez tyle godzin miał dziś przed sobą.
Nagle, na tle tej ciszy głębokiej, rozległ się krzyk ostry, wyraźny, zabrzmiał głos, wymawiający z błaganiem imię, na którego dźwięk młody aktor drgnął, i odskoczywszy gwałtownie od okna, stanął drżący, ze źrenicami przestrachem rozszerzonemi. Zdumieniem czy grozą powodowany, nasłuchywał czas jakiś, wołanie jednak nie powtórzyło się więcej, i spokój zaległ znów komnatę.
Marek Robson wyprostował się, a odgarniając z czoła bujne, czarne włosy, wyszeptał:
– Musiało mi się przesłyszeć. Co za niedorzeczność! Zdawało mi się, iż wołała. Ba, przejścia ostatnich dni kilku wpłynęły widocznie rozstrajająco na mnie; przywidzenie i nic więcej! Bo też powietrze dziwnie tu jest nużące! – dodał po chwili. – Kto wie, czyby nie można uchylić trochę okna!
Poruszył się, lecz wtem nowy okrzyk przykuł go do miejsca. Tą razą przerażenie, odbite w młodzieńczych jego rysach, zdawało się być usprawiedliwione; głos chorej bowiem, cichy, ale przenikający, powtarzał z bolesnym uporem:
– Newellu, och, Newellu!
Chwilka wahania jeszcze, i Robson, jakby pod naciskiem wyższej nad jego wolę siły, szybko, na palcach zbliżył się do drzwi sypialni, i uniosłszy zasłonę, stanął na jej progu.
Siedząca u wezgłowia dozorczyni, podniosła dłoń lekko, na znak, aby chorej nie budził. Młody człowiek skinął twierdząco głową i oczy jego pobiegły ku małemu, skromnie zasłanemu łóżku.
Obraz, jaki tu one napotkały, miał się nazawsze wyryć w jego pamięci, tak dziwnie wstrząsające wrażenia wywierał mimowolnym swym kontrastem. Na śnieżnej poduszce spoczywały obok siebie dwie głowy, w głębokim śnie utulone; jakże różnym jednak sen ten być musiał! Podczas gdy ciemnemi loczkami otoczona twarzyczka dziecka, uniesiona rozkosznemi marzeniami, rozchylała w uśmiechu karminowe usteczka; blade, cierpieniem napiętnowane lica chorej kobiety, nosiły na sobie wyraz głębokiego bólu, złote zaś włosy jej, przylgnięte do spoconego czoła i wargi spieczone, a poruszane nerwowo, świadczyły o silnej gorączce, nurtującej wątłe ciało chorej.
– Wszak mówiła przed chwilą? – zapytał szeptem stłumionym.
– Przez sen tylko, – objaśniła dozorczyni z cicha. – Majaczy biedactwo z gorączki. Cicho! obudziliśmy ją widać. Długie rzęsy chorej podniosły się zwolna, i para jak niebo szafirowych, chorobliwym ogniem błyszczących źrenic, zatrzymała się na wysmukłej postaci Marka, rysującej się wyraźnie na tle odchylonej portyery. Z początku zdawało się, iż nie poznaje go, wyraz bowiem obawy w rozszerzonych jej odbił się oczach. Trwało to chwilkę jednak, poczem błysk przytomności rozjaśnił je napowrót.
– Mr. Robson, – wybiegło z cicha na jej usta. – A przyszedłeś pan nareszcie, nareszcie!
– Nie mogłem być tu wcześniej, – objaśnił łagodnie. – Przybiegłem natychmiast po ukończeniu mej roli. – Przykro mi, – dodał ze współczuciem, – iż widzę panią tak chorą. Mam nadzieję, że przynajmniej nie cierpisz bardzo?
– Cierpienia moje skończyły się już… – słabym mówiła głosem, – wraz z niemi i duch ulata. Czara życia spełnioną została, nie żałuję jej, bo dosyć już tej goryczy. W ostatnich czasach nie miałam siły dźwigać życia dłużej, a jednak, pomimo znużenia, trzeba było wciąż iść na przód. Czybyłeś pan zdumiony, – ciągnęła, zwracając ku niemu wielkie swe źrenice, iż ja, obca ci zupełnie, śmiałam w ostatniej chwili życia odwołać się do twojej łaski i pomocy? O, tak, nie przecz pan, widzę, że cię to gniewa, a jednak jestem pewna, iż nie odmówisz prośbie umierającej kobiety.
– Uczynię wszystko, co będzie w mej mocy, wszystko, – zapewnił poważnie, pochylając się ku niej.
– Dziękuję, – odparła z lekkim uśmiechem ukojenia. – Jesteś pan bardzo dobry, a przytem Stella cię lubi, instynkt zaś dziecka nie zawodzi nigdy. – I rozrzewnione wejrzenie jej spoczęło przez sekundę na ślicznej główce dziewczynki, poczem odwróciło się szybko, jakby z obawy przed wzruszeniem, które jej głos tamowało; drżąca tylko biała ręka, o delikatnych, przezroczystych prawie paluszkach, pobiegła ku ciemnym, krótko obciętym puklom córki i pieszczotliwie spoczęła na nich.
– Proszę cię, pozostaw nas samych, – zwróciła się równocześnie do dozorczyni, która, spojrzawszy z wyraźną przestrogą na młodego człowieka, stojącego bezradnie u wezgłowia, zwolna pokój opuściła.
– Przysuń się pan bliżej, usiądź tutaj, – ciągnęła chora pośpiesznie.
Marek Robson, przystawiwszy krzesło do łóżka, spełnił w milczeniu jej rozkaz; wysiłek, brzmiący w osłabłym głosie kobiety, wymagał zresztą, aby, oszczędzając jej trudu, starał się chwytać każde na spieczonych ustach zawisłe słowo.
Wielkie, głęboko osadzone źrenice Stelli Orde, zatrzymały się na nim badawczo.
– Czy dobrze uczynię, zawierzając panu? – pytała. – Czy potrafisz dotrzymać przyrzeczenia, czy zechcesz być wiernym danej obietnicy? Raz już zaufałam rysom podobnym do twoich i zdradziły mię haniebnie, a jednak – a jednak – podobieństwo to właśnie popchnęło mię do zawezwania twojej pomocy.
Lekki rumieniec pokrył męzkie oblicze Robsona.
– Możesz mi pani zaufać, ręczę, że nie zawiedziesz się na przeczuciu, jakie wyborem twym kierowało, – zapewnił poważnie.
– I on tak mówił, – zauważyła z goryczą, a szkarłatne rumieńce, wypieczone na jej policzkach, ustąpiły miejsca trupiej bladości. – I on tak mówił, – drżącemi powtórzyła usty.
Zapanowała cisza głęboka. Ciemne, gorączką błyszczące oczy mrs. Orde zawisły na nim z taką mocą, jak gdyby chciała czytać w duszy młodego człowieka, najgłębsze jej przenikając tajniki. Zdawało się, iż cała siła duchowa, cała potęga umysłu jej, zjednoczyła się w tem jednem badawczem wejrzeniu.
– Muszę zwierzyć się panu, – wyrzekła w końcu z lekkiem westchnieniem. – Czuję, że umieram, a nie mam nikogo, nikogo na kuli ziemskiej! Nie mogę więc położyć się do grobu, pozostawiając ją same jednę wśród zmiennego i okrutnego nieraz świata. Panie Robson, wszak weźmiesz moję maleńką? – ciągnęła błagalnie, – wszak zaopiekujesz się nią, uwalniając mnie od tej ciężkiej troski przedśmiertnej? Spróbuj, zapytaj, może rodzina mego rnęża, przez pamięć na niego, zechce dopomódz sierocie, chociaż….
Głosu jej zabrakło, głowa zaś niepodtrzymywana sztucznym woli wysiłkiem, opadła bezwładnie na poduszki, oczy tylko, wewnętrznym jakimś gorejące ogniem, nie opuszczały ani na chwilę rysów młodego człowieka. Przerażony przywołał dozorczynią, która, uniósłszy w ramionach wątłą postać chorej, do ust jej zbielałych, szybko wzmacniający przysunęła napój.
W chwilę później Stella Orde odzyskała już mowę, Markowi jednak, patrzącemu na nią z najwyższym niepokojem, zdawało się, iż działała tu prędzej siła moralna, niż ożywcze lekarstwo, którego kilka kropel wsunięto jej między wargi.
– Czuję, iż niewiele pozostaje mi chwil do życia, – mówiła zaledwo dosłyszalnym głosem, – nie mogę więc wahać się dłużej. Panie Robson, muszę ci wyznać najwpierw, iż pod przybranem znasz mnie tylko mianem. Niejestem Stella Orde, mąż mój porzucił mię na miesiąc przed urodzeniem naszego dziecięcia, był okrutnym i wiarołomnym. Zaufałam mu…. Bóg mi świadkiem, iż nie kochałam, a ubóstwiałam tego człowieka, on zaś wzamian najczarniejszą odpłacił mi zdradą!… Opuścił mię, zostawił na pastwę losu, a przecież byłam prawowitą jego małżonką!
Porwana własnemi słowami, uniosła się lekko i, kładąc rękę na piersiach, ciągnęła gorączkowo:
– Mam na to dowody, tutaj, na sercu je noszę, bo nie chcę, aby plama kiedykolwiek na mojem spoczęła imieniu. Byłam tylko ubogą aktorką, on zaś synem i spadkobiercą możnego lorda, niemniej przysiągł mi wierność przed ołtarzem, poślubił uroczyście wobec Boga i ludzi. Ztąd też przy akcie urodzenia mego dziecka podyktowałam jego i moje nazwisko; po raz to pierwszy i ostatni wymówiłam je wtedy, odkąd mnie porzucił…. Nasze dziecie…. Nasze biedne dziecie!….
Głos urwał się powtórnie, postać sił pozbawiona usunęła się na wezgłowie, ręce nawet opadły bezwładnie. Oczy tylko, wielkie błękitne oczy, wyrażające całe morze bólu i błagania, zwracały się kolejno ku rysom dozorczyni i szlachetnemu obliczu młodego chłopca, jakby wzywając litości ich i pomocy.
– Czy życzysz pani sobie, abym się zaopiekował twoją córką, lub każesz odnieść się o przyszłość jej do rodziny męża? – pytał Robson z łagodnem współczuciem. – Pamiętaj, iż wolę twą święcie spełnić przyrzekany – drżącym uzupełnił głosem.
– Napisz pan do nich, – wyszeptała z trudnością. – Są bardzo bogaci, a ja byłam jego żoną. Akt naszego ślubu znajdziesz pan tutaj. Gdy mnie opuścił, pracowałam ciężko na utrzymanie własne i dziecka; mozolne te zabiegi mniej mi dawały uczuć ciężar moralnego nieszczęścia. Nie stworzona na żonę takiego pana, znudziłam go prędko, uciekł też…. a ja, ja przebaczyłam mu, nawet tę zniewagę.
Siły znów wypowiedziały jej posłuszeństwo, słowa zaś na spieczonych zamarły ustach. Dozorczyni przysunęła ponownie lekarstwo, odgarniając złote sploty z czoła, na którem pot śmiertelny grubemi występował kroplami.
– Przebaczyłam, – wyszeptała z jakimś niepochwytnym, rozmarzonym wyrazem. – Kochałam go tak, że i oni przebaczyć mi winni, przez wzgląd na miłość tę, przez pamięć na niego, niech mi darują i nie odpychają mego dziecięcia, mojej maleńkiej, opuszczonej sierotki.
Wzrok jej rozrzewniony pobiegł znów ku dziewczynce, śpiącej wciąż snem niewinnych, rysy zaś zaczęły przybierać napowrót wyraz obłędu. Otrząsając się z tej nieprzytomności, rękę powtórnie na piersiach położyła.
– Dowody, wszystkie dowody mam tu, – zapewniała, patrząc z ostatnim błyskiem przytomności w twarz Marka. – Zabierzesz je do siebie, zabierzesz, ale nie teraz, gdy umrę, schowasz i będziesz dobrym dla Stelli?
– Kona, kona, – wyszeptała dozorczyni, rzucając przerażone ku towarzyszom wejrzenie; – równocześnie jednak oczy jej, zatrzymawszy się na młodym człowieku, nie były wstanie oderwać się od zmiany, jaka zaszła w jego obliczu. Nie były to te same piękne, młodzieńczą swobodą nacechowane rysy, z jakiemi wytworny aktor wszedł tutaj. Zmienione, kredową pokryte bladością, wyrażały one w tej chwili tę same grozę i przerażenie, jaka się niedawno wybiła na nich, w przyległym jeszcze pokoju.
Przez umysł garde malade przebiegło w tej chwili pytanie, iż artysta nie myślą śmierci jedynie musiał się tak przejmować, kto wie, może on kochał głęboko tę młodą, 'umierającą kobietę!
A nawet teraz, z kroplami śmiertelnego potu na czole, z rozchylonemi, gorączką spieczonemi ustami, była dziwnie piękną i uroczą. Wprawdzie delikatna, wątła jej uroda, nie czyniła wrażenia posągowych kształtów, rysy jednak klasyczne, w cierpieniu nawet nie traciły wyrazu i doskonale regularnych linii. Choćby się w niej kochał, uważałabym to za rzecz naturalną, – myślała, unosząc troskliwie wątłą postać Stelli Orde i opierając złotowłosą główkę o swe piersi.
Nieświadomy fałszywych jej domysłów, młody człowiek stał tymczasem oparty całym ciężarem o poręcz mahoniowego łóżka, a w oczach jego utkwionych w chorej, wzmagał się coraz silniej wyraz grozy i przerażenia. Zdawało się, iż straszne jakieś widmo, sercem mu szarpało.
Jedna dziewczynka tylko, niepomna moralnych katuszy, ani agonii konania, marzyła słodko, a zaróżowione policzki jej zdradzały spokój i sny rozkoszne.
Wtem cisza nocy przerwaną została; zegar wieżowy na poblizkim kościele wydzwonił uroczyście północ, a każde uderzenie jego, rozlegało się wobec martwego spokoju, jak dzwon pogrzebowy, budząc echo wśród pustych ulic miasteczka.
Stella Orde podniosła nagle powieki,
– Nikt o tem nie wiedział, – wyszeptała. – Kazał mi przyrzec, że nie powiem ani słowa, i umiałam dotrzymać danej obietnicy. Dziś jednak, dziś gdy umarł, cóż szkodzić mu może, choćby się świat cały dowiedział o naszem małżeństwie. Troska o przyszłość Stelli, każe mi wyjawić tajemnicę…. Może jej nie odtrącą, może przyjmą za swoję. Wszak byłam jego żoną, żoną Newell'a Hatton!
Wyraz grozy błysnął w rozszerzonych jej źrenicach; zdawało się, iż brzmienie słów własnych przeraża ją, że boi się, aby ich kto nie posłyszał; równocześnie długie rzęsy przysłoniły źrenicę, głowa w tył opadła. Chwilę jeszcze, a dreszcz śmiertelny wstrząsnął wątłą postacią chorej, i ostatni oddech westchnieniem wybiegł na usta. Śmierć ulitowawszy się nad cierpieniem nieszczęsnej, przecięła nić żywota, w którym młoda artystka najdroższe swe uczucia przeboleć musiała.
Dozorczyni złożyła zmarłą z czcią na poduszkach, a chcąc ręce jej skrzyżować na stygnącej piersi, spostrzegła papier zaciśnięty w palcach nieszczęsnej.
– Jestto pewno dokument, który chciała panu powierzyć, – wyszeptała i wyjąwszy go z dłoni trupa, podała młodemu człowiekowi.
Marek Robson drżącą odebrał go ręką i, pochyliwszy nabożnie głowę przed umarłą, w milczeniu pokój opuścił.
Znalazłszy się na ulicy, szedł szybko przez minut parę, nie wiedząc gdzie i w którą udaje się stronę, aż wreszcie przystanąwszy, dłoń ruchem pełnym odurzenia, do czoła podniósł. Zdawało się, iż napróżno usiłuje zebrać myśli i oprzytomnieć.
Noc zalana powodzią, srebrnych promieni księżyca, była tak jasną prawie, jak dzień. Pomimo tego młodzieniec przysunął się żywo do latami, i tu dopiero otworzył powierzony mu arkusz papieru.
Był to akt ślubu, zawartego w Notley, wiosce hrabstwa Kent między Wielmożnym Newell'em Hatton, młodszym synem czwartego hrabiego na Elsdale'n, a Stellą, córką Edwarda Crosby, znaną pod przydomkiem Stelli Orde.
Wszystka krew spłynęła do serca Marka, rysy zaś jego pozostały tak blade, iż śmiertelna barwa ich, nie różniła się w tej chwili niczem od trupa, opuszczonego przed chwilą, od oblicza aktorki, która wobec zapuszczającej się nazawsze kortyny, ostatnią już w życiu odegrała rolę.II.
"Zarządzający biurem notaryalnem pod firmą Francis i Turnbull w Londynie na Lincoln's Inn, ma zaszczyt upraszać pana Marka Robson, artystę dramatycznego, który w r. 1867, przeprowadzał z nim ważną korespondencya, aby raczył zgłosić się natychmiast do tegoż biura, w interesie niecierpiącym zwłoki, a dotyczącym tej samej osoby i sprawy, o jaką mu ówcześnie chodziło. "
– Robson, Robson, gdzieżeś się schował? Patrzno, wszak w rubryce zaginionych Times'a, ktoś cię aż za pomocą ogłoszeń odnaleźć usiłuje! Pewno spadła na ciebie sukcesya, lub jaka modna dama zakochała się w tobie na niewidzianego. Hm, – mruknął sotto-voce, – najprędzej potrzebny komuś na świadka do procesu. Robson! Gdzieżeś wlazł do licha? Cóż, wymarliście tam wszyscy!
I młody dwudziestokilkoletni człowiek, z ogolonym zarostem, i przymrużonemi oczyma, które krótki wzrok zdradzały widocznie, zerwał się z krzesła, a trzymając Times'a ostentacyjnie nad głową, zaczął zaglądać między brudne, pyłem pokryte kulisy teatru w Southborough.
– Nie krzycz pan, – strofowało bladolice młodziutkie dziewczę, odrywając się od sumiennie studyowanej roli, – pa – na Robson niema tutaj. Ale co się tam stało, iż pozwalasz pan sobie w równie niemiłosierny sposób hałasować?
– Jakto, to ja hałasowałem? Sądziłem, że mysz pod miotłą ciszej by się zachowywać nie mogła. Jeżeli pani przeszkodziłem mimowoli, przepraszam najmocniej, usprawiedliwiał się z wyrazem komicznej pokory. – Jestem wszakże pewny miss Clifford, iż przebaczysz mi chętnie, gdy się tylko dowiesz, o co chodzi. Patrz, roli się przecież uczyć nie będę, bo to nie ciekawe zajęcie. Chwytam więc z nudów za stary Times, leżący w kącie, oko moje pada na drugą jego kolumnę, i spostrzegam w tej chwili, iż poczciwy jakiś jegomość wzywa już od dziesięciu dni Robsona, a ten nie wie nic o tem pewno.
– Co, wzywa Robsona? – podchwyciła młoda aktorka z błyskiem ciekawości w oczach. – Niemoże być? Pokaż pan, pokaż, niech i ja zobaczę.
– I owszem, – zawołał, podając jej dziennik z dworskim ukłonem. – Przychodzi mi tylko żałować, że jaki prawnik i mnie nie poszukuje za pomocą ogłoszeń, może wtedy nic nieznacząca moja osoba, zdołałaby także wzbudzić zajęcie w oczach pani.
Młody adonis westchnął sentymentalnie. Artystka rozśmiała się tylko.
– No, sprawa nie jest znów tak ciekawą, – rzuciła po chwili, przebiegając oczyma wskazany ustęp gazety. Interes nie dotyczy Robsona, a jakiejś trzeciej, nieznanej osoby.
– Pozornie takby się zdawało. Ponieważ jednak nie ma nikogo z krewnych, ani brata, ani siostry, ani rodziców, osoba przeto "o którą mu ówcześnie chodziło, " musi jego samego przedstawiać…
– Hm, może szło właśnie o jakiego przyjaciela, – zauważyła miss Clifford z wahaniem, czytając powtórne ogłoszenie.
– Może nawet o przyjaciółkę, – podsunął złośliwie, – tylko w takim razie nie pojmuję dlaczego ów on, czy ona, nie załatwia osobiście swych interesów. Przyznaję też, iż jakkolwiek nie chciałbym rozbudzać bardziej żywego zajęcia, jakie panie okazujecie pierwszemu naszemu tragikowi, niemniej osobę jego otacza według mnie dziwna tajemnica.
– Niedorzeczność, – przerwało dziewcze i, wzruszywszy wzgardliwie ramionami, oddało mu napowrót gazetę.
Bujna wyobraźnia zadaleko cię unosi, panie Vincent. Robson sam mi wspominał, iż od dziesięciu lat już, pracuje na scenie.
– Temu nie myślałem przeczyć, – zaśmiał się młody aktor. – Sama gra jego artystyczna zdradza długoletnią rutynę; nie przeszkadza mu to jednak trzymać się zdala od nas i chorować trochę na panka. Ale otóż i Morris, ten będzie nas najlepiej umiał o pochodzeniu Robsona objaśnić.
– Kto tu mówi o Robsonie? – zapytał nadchodzący równocześnie, siwowłosy, o sympatycznych rysach staruszek, spełniający funkcyę głównego reżysera trupy. – Jak widzę, niema go jeszcze, wszyscy się dziś spóźniają, oprócz państwa obojga.
– A ja tymczasem znalazłem w Times'ie ogłoszenie, które chyba jego dotyczy, – zauważył młody Vincent.
– Tak sądzę przynajmniej, Marek Robson bowiem nie należy do pospolitych imion, a nie przypominam sobie, aby jakikolwiek inny artysta dramatyczny występował pod przybranem tem mianem.
– Pod przybranem tem mianem.
– Pod przybranem? – powtórzył reżyser ostro. – A zkądżeż pan przypuszczasz, że to nie rzeczywiste jego nazwisko?
– Bo paniątka nie wywieszają zwykle tarczy herbowej nad aktorskim namiotem, – brzmiała od niechcenia rzucona odpowiedź. – A że Robson do nich należy, o tem, jak sądzę, dwóch zdań być nie może.
– Tak się panu zdaje? – podjął mr. Morris zimno. – Co za szkoda, iż domysły zawiodły cię najzupełniej. Proszę, gdzież jest to ogłoszenie?
I odebrawszy je z rąk pana Vincent, przeczytał uważnie, przyczem poczciwe rysy jego pokrył cień smutku, a w oczach mimowolny odbił się niepokój.
– A co, wszak to dotyczy naszego Robsona? – wtrąciła artystka ciekawie.
– Prawdopodobnie.
– Co też to może znaczyć? Jak myślisz, panie Morris, czyby majątek spadł na niego?
– Wątpię, – zaśmiał się reżyser lekko. – Przecież widzisz pani, że to dotyczy kogoś z jego znajomych tylko.
– Och, może pośrednio i on być zainteresowanym, – zauważyła filuternie.
– Przeciwnie, jestem pewny, że cała ta sprawa nie przyniesie najlżejszej w położeniu jego zmiany, co najwyżej zrzuci mu znów na barki trochę zmartwienia i kłopotu. Ponieważ oboje należycie do jego przyjacioł, a mr. Vincent zawdzięcza mu niejednokrotną pomoc i radę, mam więc nadzieję, iż nie odmówicie mi, gdy poproszę, abyście zechcieli o ogłoszeniu tem nie wspominać ani Markowi, ani nikomu z całego naszego towarzystwa. Poco ludzie niedelikatni, mają go zasypywać i męczyć pytaniami, w sprawie, o której wolałby może zamilczeć?
– Jakto, – podjęła miss Clifford ze zdumieniem, – i pan mu ogłoszenia tego nie pokażesz nawet?
– Zapytam tylko, czy się z niem spotkał. Jestto jak pani widzisz, stary numer Times'a, prawdopodobnie więc wezwanie nie uszło jego uwagi; reszta zaś nie do mnie należy. Słuchaj Vincent, wszak mogę na dyskrecyi twej polegać?
– Najzupełniej, – odparł młody człowiek z całą gotowością. – Wolałbym sobie odciąć kawałek języka, niż wyrządzić najlżejszą przykrość Robson'owi. Jeżeli każdy z nas ma pewne obowiązki względem niego, to ja tytułów tych do wdzięczności, zliczyć-bym nawet nie potrafił.
Głos jego brzmiał taką szczerością, iż stary reżyser spojrzał życzliwie na młodzieńcze rysy artysty i, zwijając Times'a, zniknął zwolna za jedną z bocznych kulis.
– Miss Clifford pochwyciła też gorliwie za książkę, jakby chcąc nagrodzić czas stracony, mr. Vincent zaś, pozostawiony sam sobie, zaczął chodzić wzdłuż sceny, przypominając sobie z pewnem rozrzewnieniem, ile to razy Marek Robson, nie radą już, a rzeczywistą pomocą ratował go, zarówno w teatralnych, jak życiowych kłopotach.
Niema może smutniejszego widoku, nad wnętrze teatru, rozjaśnione skąpo tu dochodzącym światłem dziennem. Kosztowne i pierwszorzędne sale widowisk w stolicach, tracą przy niedyskretnych promieniach słonecznych; i tam, wśród złoceń, rzeźb i aksamitów, oko dostrzeże niejedne czarną dziurę, nie ieden gruby efekt, na płomień gazowy obliczony; co zaś do ubogich prowincyonalnych teatrzyków, o tych nie ma co mówić nawet. Istny to obraz nędzy i rozpaczy, w cyrkowe strojnej szychy. Królewski Teatr w Southborough do żadnych nie należał tu wyjątków. Był to, co prawda, wysoki i obszerny budynek, niemiłosierne jednak światło dzienne wykazywało jasno wady jego stylowe; dekoracye przytem wyglądały ordynaryjnie i przesadnie, czerwony aksamit zdradzał dziwną ku spłowieniu sympatyą, scena i jej umeblowanie, brudne i obdarte, nieestetycznie się przedstawiały.
Jerzy Vincent zbyt jednak był oswojony z tym widokiem, aby najlżejszą na szczegóły jego zwrócić uwagę. Zresztą nie miał czasu, myślał w tej chwili, a praca taka nieczęsto mu się zdarzała, to też wobec zadumy, otoczenie i świat zewnętrzny nie istniały dla niego.
A szkoda, bo świat ten pięknym był dzisiaj. Potoki złociste słońca opromieniały miasto całe, zamieniając niebo i morze w jeden ocean blasków i błękitu. Mnóztwo osób wyległo na ulice, dzieci przekupniów z wiązankami kwiatów w ręku uwijały się wśród przechodniów, zazdroszcząc szczęśliwszym towarzyszom, uganiającym się za muszelkami, na wybrzeżu skąpanem jeszcze pianą, a zaludnionem przez strojne panienki i panie, które biegły tu, chcąc zaprezentować najświeższe swe kapelusze i tualety.
Jedna z uroczych tych czarodziejek, o wysmukłym wzroście topoli i oczach czarnych, tak była piękną z bukietem pierwiosnków, przypiętym u szyi, iż przechodnie mimowoli zwracali ku niej głowy. Siła magnetyczna urody jej uderzyła również mężczyznę, przybranego w poważny, choć wytworny, strój wiosenny. Przystanął i pogonił na chwilę oczyma za czarnobrewą; wnet jednak, jakby własną zniecierpliwiony słabością, uśmiech na zmarszczenie brwi zamienił i szybko zwrócił się na boczną uliczkę, wiodącą do teatru.
Wysoki i szczupły, lecz zręcznie zbudowany, łączył wytworność ruchów i postawy z wrażeniem siły, jakie ona na wszystkich wywierała. Regularne rysy trudno było nazwać pięknemi, a jednak myślącym swym wyrazem mógł się więcej podobać od typu, który pospolicie przystojnym chłopcem nazywają, tyle w męzkiem tem obliczu było szlachetności i wyższości. Wielkie, głęboko osadzone oczy, i usta ciemnym przysłonięte wąsem, łagodziły słodyczą swą wyraz surowej powagi, cechującej całe jego zachowanie i zdawały się mówić o wrodzonej szlachetności człowieka, którego wejrzenie rozum znamionowało równocześnie.
Dzwonek, zapowiadający rozpoczęcie próby, rozlegał się już w gmachu teatralnym, gdy nieznajomy dosięgnął portyku. Zdziwiony, zdjął palto i skierował się na scenę, gdzie, stojący wśród zebranych aktorów, mr. Morris, zdawał się wyglądać go z niepokojem. Jedno wszakże wejrzenie, rzucone na przybyłego, przekonało dostatecznie zacnego reżysera, iż zwykły spokój i pogoda w jego obliczu niczem nie zostały zmącone. Jeżeli więc ogłoszenie doszło jego wiedzy, to widocznie nie musiało zawierać w sobie nic niepokojącego, skoro nie zdołało zachwiać równowagi umysłowej młodego człowieka.
Wobec szacunku i życzliwości, jaką Edward Morris otaczał swego ulubieńca, przeszłość Robsona nie mogła mu być zupełnie obcą. Wtajemniczony w nią po części, musiał zrozumieć, iż ogłoszenie Times'a może w życiu młodego aktora ogromne przynieść zmiany. Złe tez jakieś przeczucie dławiło go przez cały czas próby; zdawało mu się, iż czuje nieszczęście zawisłe w powietrzu, a myśl, odrywana od pracy porannej, uciekała ciągle do dziejów minionych, odtwarzając warunki i okoliczności, w jakich przed dziesięciu laty poznał po raz pierwszy Robsona.
Był wtedy dyrektorem wędrownej trupy, która chwilowo zatrzymała się w jednem z większych miast prowincyonalnych. Bogate otoczenie zdawało się dawać rękojmią powodzenia, Morris też nie zawahał się wypłacić dużej sumy za wypożyczenie sali, w której zapowiedział pierwsze przedstawienie ulubionej lady of Lyons, licząc, iż sam jej tytuł ściągnie wyborową publiczność. Oczekiwania nie zawiodły go; bilety rozchwytane zostały; na nieszczęście jednak, jakby podnaciskiem nieprzyjaznego fatum, artysta, mający przedstawić rolę Karola Melnotte, uległ w dzień widowiska smutnemu wypadkowi, który dalsze występy jego niemożliwemi czynił.
Morris wpadł w rozpacz istną. Zwrot za bilety, opłacenie nieużytecznej już sali, ogłoszeń i innych wydatków, mogło niezasobną jego kasę o bankructwo przyprawić. W takiej to chwili zjawia się młody, mogący liczyć 21 lat najwyżej, człowiek o wytwornej postawie i szlachetnych rysach, proponując dyrektorowi, iż szczerze pragnie wybawić go z kłopotu. Wprawdzie prócz amatorskiej, na innej dotąd nie występował scenie, rolę Karola Melnotte jednak grał kilkakrotnie i zna doskonale, a zawodowi aktorskiemu zamierza przyszłość swą poświęcić.
Zrażony młodym wiekiem nieznajomego, niedowierzając zdolnościom jego, Morris, jak tonący jednak, który deski się chwyta, zwołuje towarzyszy swych na próbę pośpieszną. Tu, oczarowani, własnym nie chcą wierzyć uszom. Talent i intuicyą zastąpiły tą razą rutynę, młodzieniaszek zaś doskonale umianą i znakomicie zagraną rolą, wyrósł od razu na niepospolitego aktora. Przeczuwano w nim pierwszorzędną siłę; wieczorem też, po brzegi zapełniona sala, oklaskiwała artystę, który obiecywał zczasem stać się jedną z gwiazd scenicznych.
Niepotrzeba chyba wspominać, iż nazajutrz z nim Morris stałą zawarł umowę. Przed podpisaniem jej, dyrektor zapytał młodzieńca o przeszłość jego i rodzinę; otrzymawszy jednak odpowiedź, iż Marek Robson sam jeden jest na świecie, że z nikiem serdeczniejsze nie wiążą go węzły, zamilkł, bo czuł z delikatnością prawdziwego gentlemana, iż kryje się tu tajemnica, do której nikt wdzierać się nie ma prawa.
Od tej pory upłynęło lat dziesięć. Między dyrektorem i reżyserem zarazem, a pierwszym tragikiem jego trupy, zawiązała się przyjaźń zażyła i serdeczna. Morris widział w znacznie młodszym od siebie Robsonie ideał prawości i zacności; artysta za przyjaźń tę równą mu odpłacał monetą. Przeszłości nigdy nie poruszali. Jeden się z niej nie zwierzał, drugi nie pytał; był pewnym, że jeżeli kryje ona jaką tajemnicę, lub niezgłębioną tragedya, to tragedya ta prędzej zaszczyt, niż ujmę młodemu jego przyjacielowi przynosić musi.
Dziś po raz pierwszy ogłoszenie w Timesie wyprowadziło Morrisa z równowagi. Sądził, iż tą razą ma prawo kwestyą tę poruszyć, wezwanie bowiem odnosiło się do roku 1867, a wtedy Robson od kilku miesięcy należał już do jego trupy.
Nagła zmyłka, uczyniona przez miss Clifford, wytrąciła mu dalszy ciąg myśli z głowy. Przyjaciel ustąpił miejsca reżyserowi, i w jednej chwili Edward Morris znalazł się obok młodej aktorki, strofując ją za nieuwagę i udzielając pewnych co do czytanej roli wskazówek.
Gdy próba skończyła się wreszcie, dyrektor zaniknął z westchnieniem ulgi książkę, a zbliżywszy się do Robsona, dotknął przyjaźnie jego ramienia.
– Czy nie mógłbyś mi darować kilku minut? – zapytał. – Chciałbym z tobą pomówić, Marku.
– I owszem, jestem na twoje rozkazy.
– Miałeś może zamiar wrócić do domu?
– Tak, ale jeżeli wolisz, pójdziemy na wybrzeże. Ranek prześliczny, a ruch i świeże powietrze przydadzą nam się obu, po tej zacieśnionej atmosferze. Nie, teatr jest tylko możliwy przy gazie.
Opuścili gmach, kierując się ku wesołym szeregom spacerujących; zaledwo jednak uszli kilkaset kroków, Morris wstrzymał młodego swego przyjaciela.
– Wiesz co, Marku? chodźmy lepiej do twego mieszkania. Głowa boli mię dzisiaj, a ostre promienie słońca olśniewają formalnie.
Dziwny jakiś dźwięk w jego glosie uderzył w tej chwili Robsona.
– Co ci jest? – zapytał niespokojnie. – Czy się co złego stało?
– Sądzę, że nie, – odparł z wahaniem. – Mam nadzieję przynajmniej, iż w rzeczy, którą ci zakomunikuję, dobra tylko mieści się wiadomość.
Zwrócili się szybko w przeciwną stronę i w milczeniu już doszli do małego, parterowego domku, w którym Robson zajmował skromne kawalerskie mieszkanie. Nadzwyczajna czystość nagradzała tu ubóztwo, wśród którego jeden tylko wyróżniał się szczegół. Oto na drewnianym gzemsie kominka, stała gabinetowa fotografia dziecka, czarnookiej dziewczynki, oprawiona w ramy rzeźbione ze srebra, nieporównanie delikatnej roboty, tak iż bogactwo ich zdawało się wśród tego skromnego otoczenia niezwykłym jakimś wybrykiem.
Jasne promienie wiosennego słońca, wdzierając się przez podniesione story, padały prosto na śliczną, uśmiechniętą twarzyczkę dzieweczki, nadając jej dziwną plastyczność. Pogodne to jednak światło musiało nie odpowiadać czarnemu usposobieniu pana Morrisa, zbliżywszy się bowiem do okna, zapuścił najwpierw roletę, a później dopiero zajął miejsce przy stole.
– Czy czytałeś w ostatnich czasach Timesa? – zapytał wreszcie z pewnem zakłopotaniem.
– Timesa? – powtórzył młody człowiek wesoło. – Cóż to kochany Edwardzie, masz mnie za Krezusa, jak widzę, prenumerującego najdroższe gazety? Moja marna kieszeń ledwo na Daily News wystarcza.
– A więc w takim razie o niczem nie wiesz…. Słuchajno zdaje mi się, że, prócz ciebie, żaden chyba Marek Robson nie występuje na scenie?
– I ja tak sądzę. A cóż się tam stało? czyżby Times, raczywszy zwrócić uwagę na marną moję osobę, wydrukował mnie wyłącznie poświęcony artykuł?
Mówił to z wesołą swobodą, właściwą młodości, a równocześnie rozumne jego oczy nie opuszczały ani na chwilę uśmiechniętej twarzyczki dziecka. Zdawało się, że między nim a fotografią istnieje jakieś tajemne porozumienie.
– W rzeczy samej, jest tu wzmianka o tobie; czułem się w obowiązku pokazać ci ją, jakkolwiek numer ten wyszedł przed dziesięciu dniami jeszcze, więc pewno już się z nim spotkałeś.
Mr. Morris wyjął gazetę z kieszeni paltota, którego nie zdjął dotąd, i podał ją zdumionemu całą tą przemową artyście.
– Znajdziesz ustęp ten w drugiej kolumnie, – dodał od niechcenia i, odwróciwszy się do okna, zaczął, niepomny na spuszczoną roletę, przyglądać się pilnie domniemanemu widokowi.
Wesołe śpiewy dzieci, gry ich i igraszki na wybrzeżu, żywem echem dochodziły aż tutaj; w pokoju za to cisza głęboka i niczem nieprzerwana trwała tak długo, aż przestraszony nią, Morris oderwał się od oglądania rolety i zwolna ku Robsonowi obrócił.
Czarne przeczucia nie zawiodły go, poczciwe też rysy błysnęły wyrazem najżywszego niepokoju.
Marek siedział w tem samem miejscu, gazeta jednak, kurczowo zaciśnięta w dłoniach, śmiertelna bladość, pokrywająca lica, i wyraz w jeden punkt utkwionych oczu, znamionowały straszną jakąś walkę wewnętrzną.
– Chłopcze!– zawołał stary Morris ze współczuciem, – chłopcze drogi, co ci się stało?
Młody człowiek nie słyszał nawet; dotknięcie dopiero przyjaznej ręki Morrisa zbudziło go z zadumy. Drgnął i, poniósłszy oczy ku pochylonej nad sobą postaci, zdawał jej się nie poznawać na razie. Krótko to jednak trwało. Siłą woli oprzytomniał i ręka jego odrzuciła z czoła niecierpliwie bujne pukle czarnych włosów.
– Więc to ciebie dotycze? – pytał dyrektor, wskazując na arkusz zadrukowany. – Nie, nie odpowiadaj mi, jeżeli ci to przykrość sprawia. Może źle zrobiłem, mieszając się w nie swoje rzeczy; sądziłem jednak, iż powinieneś wiedzieć o podobnem wezwaniu.
Po zbielałych wargach Robsona lekki przebiegł uśmiech.
– I owszem, dziękuję ci Edwardzie! bardzo słusznie postąpiłeś. Artykuł ten w rzeczy samej do mnie się odnosi.
– I do niej? – podjął Morris zcicha.
Spazm bólu przebiegł szlachetne rysy Robsona. Przygryzł wargi, jakby dla powstrzymania jęku, fizyczną wywołanego męczarnią, a zapanowawszy nad sobą, odrzekł głucho:
– Tak… i do niej.IV.
Lekki śmiech przerwał namiętny głos deklamującej, a dziewczę, zatopione dotąd w poezyi, umilkło nagle i silnym oblane rumieńcem, zbliżyło się do starszej kobiety, siedzącej z robótką przy oknie.
– Z czego się śmiejesz, mrs. Clavering, – zapytała z lekkiem zdziwieniem.
– Z ciebie, moja droga, – brzmiała szczera odpowiedź.
– Dlaczego? Czy tak bardzo źle deklamowałam? Aksamitne, wielkie jej oczy, błysnęły równocześnie smutnem rozczarowaniem.
– Haniebnie, moje dziecko.
– Doprawdy? Trzeba przyznać, że sąd twój nie jest zbyt zachęcającym, a jednak zdawało mi się, iż wypowiedziałam to nie gorzej od słynnej miss Terry.
I chcąc ukryć rumieniec gniewu, palący jej policzki, obróciła się żywo do leżącej na stole książki lorda Lyttona.
– Gdyby nawet tak było, – zauważyła starsza kobieta, – deklamacja twoja i wtedy jeszcze stałaby się tylko zręcznem naśladownictwem, gra zaś, nosząca na sobie cechę cudzej myśli, nie może być nigdy ani porywającą, ani genialną. Czy sądzisz, że Helena Terry kopiuje kogokolwiek?
– Przypuszczam, iż z początku przynajmniej musiała się do tego uciekać środka.