Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Salon i kulisy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Salon i kulisy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 499 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ci­cha noc let­nia za­le­gła prze­stwo­rze. Ja­sne pro­mie­nie księ­ży­ca żad­ną nie przy­ćmio­ne chmur­ką, pa­da­ły bo­ga­te­mi sno­pa­mi na zie­mię, ma­gicz­nym oświe­tla­jąc ją bla­skiem; po­nu­ry też za­zwy­czaj Lan­che­ster, wy­glą­dał w tej chwi­li jak gród za­cza­ro­wa­ny, srebr­nym spo­wi­ty ca­łu­nem. Smut­ne przy zwy­kłych wa­run­kach mia­stecz­ko, ro­ją­ce się ubo­gi­mi ro­bot­ni­ka­mi, peł­ne tur­ko­tu fa­brycz­ne­go i dymu, z wy­so­kich zie­ją­ce­go ko­mi­nów, te­raz zmie­ni­ło się do nie­po­zna­nia. Ła­god­ny, lecz wszech­po­tęż­ny czar nocy, do­tknął je uro­czem swem ber­łem, ludz­kie mro­wi­sko roz­pierz­chło się do­ko­ła, gwar ustał, a spo­kój i ci­sza, pa­nu­ją­ce wśród gma­chów wy­nio­słych, uwień­czo­ne zo­sta­ły przej­rzy­stą księ­ży­co­wych bla­sków ko­ro­ną.

Wy­smu­kłe wie­życz­ki ko­ściel­ne i ko­na­ry drzew, zdo­bią­cych park wiej­ski, ry­so­wa­ły się wy­raź­nie na tle ciem­ne­go nie­bios błę­ki­tu; ani jed­na la­tar­nia nie pro­bo­wa­ła współ­za­wod­ni­czyć z hoj­nie rzu­ca­ne­mi po­to­ka­mi świa­tła; lam­pa tyl­ko, bły­ska­jąc gdzie­nieg­dzie w oknie, za­kłó­ca­ła czer­wo­na­wym swym ogniem har­mo­nią, roz­ta­cza­ną przez kró­lo­wą nocy i to­wa­rzy­szą­ce jej gwiaz­dy.

Sil­niej­szy jesz­cze kon­trast sta­no­wi­ły żół­te pło­mie­nie gazu, roz­ja­śnia­ją­ce wstęp do głów­ne­go te­atru, z któ­re­go po­dwoi, – (1) Qu­il­le Pen­ne jest au­to­rem ro­man­sów: "Nie­szczę­sny dar,". Ga­sną­ce bla­ski," "Pra­wa żona," "Nan­cie,". Kop­ciu­szek," "Wy­cho­wan­ka sir Fi­li­pa" i t… d… i t… d.

pły­nę­ły licz­ne i gwar­ne za­stę­py pu­blicz­no­ści. Roz­ba­wio­na ga­wę­dzi­ła we­so­ło, opo­wia­da­jąc so­bie wra­że­nia, wy­nie­sio­ne z wi­do­wi­ska; głu­chy zaś tur­kot po­wo­zów, ury­wa­ne sło­wa i śmie­chy, za­kłó­ci­ły przez chwi­lę głę­bo­ki spo­kój przy­ro­dy. Wi­dzo­wie, znu­że­ni go­rą­cą at­mos­fe­rą sali, całą pier­sią wcią­ga­li ożyw­cze po­wie­trze, a śmie­chy ich we­so­łe echem peł­nem ży­cia roz­brzmie­wa­ły do­ko­ła.

U drzwi bocz­nych, pro­wa­dzą­cych na sce­nę, gwar ten wzma­gał się jesz­cze, kil­ku bo­wiem mło­dych lu­dzi ze­bra­nych tu­taj, to­czy­ło swo­bod­ną roz­mo­wę, prze­po­wia­da­jąc sztu­ce i p. Mor­ri­so­wi ko­lo­sal­ne tą razą po­wo­dze­nie. Wtem gło­sy ich umil­kły na chwi­lę, a oczy zwró­ci­ły się ku wy­smu­kłej po­sta­ci mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry, sta­nąw­szy na pro­gu, po­zdro­wił ze­bra­nych krót­kiem i ogól­nem "do­bra­noc," po­czem szyb­kim ru­chem znik­nął na za­krę­cie uli­cy.

– To Rob­son, – ob­ja­śnił je­den z obec­nych, go­niąc oczy­ma za pręd­ko od­da­la­ją­cą się syl­wet­ką. – Dąży do mrs. Orde, któ­ra przy­sła­ła z proś­bą, aby na­tych­miast po ukoń­cze­niu roli przy­był do niej. Bie­dacz­ka, jest po­dob­no ko­na­ją­cą; le­ka­rze nie po­zo­sta­wia­ją żad­nej co do ule­cze­nia jej na­dziei.

– Ko­na­ją­ca? – za­brzmiał ze zdu­mie­niem głos to­wa­rzy­sza, – my­lisz się chy­ba; wszak wczo­raj jesz­cze wi­dzia­łem ją na sce­nie.

– Tak, nad­mier­ny jed­nak wy­si­łek i wzru­sze­nie do­bi­ły ją osta­tecz­nie. Z chwi­lą spusz­cze­nia kur­ty­ny, żyła ser­co­wa pę­kła, i nie­szczę­sna ko­bie­ta upa­dła bez­przy­tom­nie, po­to­kiem krwi za­la­na. Ostat­nia to była jej rola, wie­rzaj memu do­świad­cze­niu, – po­twier­dził pierw­szy, smut­nie spusz­cza­jąc gło­wę.

Głę­bo­ka ci­sza za­pa­no­wa­ła wśród gron­ka ze­bra­nych. Mło­dzi i lek­ko­myśl­ni, nie mo­gli się jed­nak oprzeć pew­ne­mu wra­że­niu, na myśl, iż pięk­na ar­tyst­ka, wczo­raj jesz­cze tak burz­li­we od­bie­ra­ją­ca hoł­dy, dziś, do­tknię­ta skrzy­dłem anio­ła śmier­ci, ostat­nie może wy­da­wa­ła tchnie­nie.

Czło­wiek ten miał ra­cyą. Stel­la Orde nig­dy już grą mi­strzow­ską nie ze­lek­try­zu­je słu­cha­czy. Je­den rzut oka prze­ko­nał o tem Mar­ka Rob­so­na, sto­ją­ce­go na pro­gu śmier­tel­nej kom­na­ty. Bła­ga­ny o po­śpiech bi­le­ci­kiem, któ­ry mu pod­czas przed­sta­wie­nia wrę­czo­no w te­atrze, przy­był na­tych­miast, sto­su­jąc się do żą­da­nia cho­rej, jak­kol­wiek krót­ka zna­jo­mość ich ni­czem nie­zwy­kłej tej nie uspra­wie­dli­wia­ła proś­by.

– Do­brze żeś pan przy­szedł, – za­uwa­ży­ła wła­ści­ciel­ka lo­ka­lu, wpro­wa­dza­jąc go do po­ko­ju. – Wy­glą­da­ła cię z naj­żyw­szym nie­po­ko­jem, a pew­no dzi­siej­szej nie prze­ży­je nocy.

– Nie może być! Nie­ma więc żad­nej na­dziei? – z bo­le­snem py­tał zdu­mie­niem, opie­ra­jąc się o ścia­nę, pod cio­sem smut­nej, a nie­spo­dzie­wa­nej wie­ści.

– Dok­tor utrzy­mu­je, iż, wo­bec zu­peł­ne­go wy­czer­pa­nia sił, ka­ta­stro­fy tej od­daw­na ocze­ki­wał. Pro­szę pana tędy, – uzu­peł­ni­ła, wska­zu­jąc dro­gę.

I wzdłuż wąz­kich, dy­wa­nem wy­sła­nych scho­dów, po­pro­wa­dzi­ła go do ma­leń­kie­go sa­lo­ni­ku pierw­sze­go pię­tra, od­dzie­lo­ne­go por­ty­erą tyl­ko od sy­pial­ni cho­rej ar­tyst­ki.

– Racz pan za­cze­kać tu chwi­lecz­kę, – do­da­ła, – zo­ba­czę, czy przy­tom­na.

Mło­dy czło­wiek za­trzy­mał się nie­ru­cho­mie w po­środ­ku po­ko­ju, a pod­czas gdy śle­dził nie­spo­koj­nie po­stać ko­bie­ty, nik­ną­cej za cięż­kie­mi fał­da­mi dra­pe­ryi, mały ze­gar, sto­ją­cy nad ko­min­kiem, wy­dzwo­nił zwol­na je­de­na­stą go­dzi­nę. Ostry dźwięk jego roz­le­gał się wy­raź­nie wśród ci­szy ubo­gie­go po­ko­ju, no­szą­ce­go na so­bie ce­chę ta­nich miesz­kań, w tak zwa­nych cham­bres gar­nies, po­mi­mo iż ar­ty­stycz­na ręka Stel­li Orde sta­ra­ła się, pod­czas krót­kie­go tu jej po­by­tu, nadać po­spo­li­te­mu sa­lo­ni­ko­wi cha­rak­ter wię­cej wy­kwint­ny, roz­to­czyć w nim urok do­mo­we­go ogni­ska. Wa­zo­ny, na­peł­nio­ne fioł­ka­mi, wy­twor­ny ko­szyk do ro­bót ko­bie­cych, roz­rzu­co­ne wresz­cie tu i owdzie za­baw­ki dzie­cin­ne, kil­ka ob­ra­zów i tro­chę ład­nych dro­bia­zgów, zna­mio­no­wa­ły smak wy­ro­bio­ny ko­bie­ty, cho­ciaż do­ga­sa­ją­cy ogień i przy­ćmio­na lam­pa smut­ny na te szcze­gó­ły od­błysk rzu­ca­ły, at­mos­fe­ra zaś prze­ję­ta była cie­niem zgnę­bie­nia i roz­pa­czy, ja­kie wie­ją zwy­kle od miejsc, w któ­rych duch ludz­ki wal­czy, aby się oswo­bo­dzić z ziem­skich oko­wów.

W mi­nu­tę póź­niej wła­ści­ciel­ka za­kła­du sta­nę­ła po­wtór­nie na pro­gu.

– Nie po­zna­je w tej chwi­li ni­ko­go, – stłu­mio­nym ob­ja­śni­ła gło­sem. – Może ze­chcesz pan za­cze­kać, lub przyjść póź­niej nie­co.

– Są­dzę, iż le­piej, abym po­zo­stał tu­taj, – z lek­kiem od – parł wa­ha­niem. – Kto wie, czy zdą­ży­ła­byś pani po­siać po mnie.

– Masz ra­cyą sir. Do­zor­czy­ni, strze­gą­ca jej cią­gle, za­wia­do­mi cię w tej chwi­li, gdy tyl­ko od­zy­ska przy­tom­ność.

Czas na­der wol­no upły­wał w sła­bo oświe­tlo­nym po­ko­ju. Ogień wy­gasł od­daw­na, po­zo­sta­wia­jąc za­miast we­so­łych pło­mie­ni, garść bia­łe­go po­pio­łu tyl­ko; wśród głę­bo­kiej ci­szy nocy, roz­le­gał się, cięż­ką por­ty­erą stłu­mio­ny, go­rącz­ko­wy, dy­szą­cy od­dech umie­ra­ją­cej; nad ko­min­kiem zaś, ze­gar nie­ubła­ga­nym tik-tak li­czył mi­nu­ty, od­dzie­la­ją­ce mło­de, w za­ra­niu star­ga­ne ży­cie, od ża­łob­nych wrót śmier­ci.

Dla Mar­ka Rob­so­na sce­na ta cała zda­wa­ła się ja­kimś nie­po­chwyt­nym, zło­wiesz­czym snem tyl­ko. Wiel­bio­na ogól­nie Stel­la Orde po­sia­da­ła wśród star­szych swych ko­le­gów wie­le przy­ja­ciół i przy­ja­ció­łek, któ­rzy­by po­dą­ży­li chęt­nie na we­zwa­nie, aby osło­dzie ostat­nie go­dzi­ny ko­na­ją­cej. Nie ba­cząc na to jed­nak, po­mi­nę­ła ich wszyst­kich, a kie­ro­wa­na ta­jem­ną ja­kąś, nie­zna­ną mu sprę­ży­ną, po­sła­ła po nie­go, czło­wie­ka ob­ce­go so­bie zu­peł­nie, chłop­ca, któ­ry po­mi­mo wy­smu­kłe­go wzro­stu i lek­kie­go pusz­ku na war­dze, był po­pro­stu mło­dzie­niasz­kiem, wstę­pu­ją­cym za­le­d­wo w szran­ki ży­cio­we.

Nie, cała ta spra­wa wy­da­wa­ła mu się tak nie­zwy­kłą, tak nie­wy­mow­nie dziw­ną, iż nie pro­bo­wał po­jąć jej na­wet.

Tar­ga­ny prze­ciw­ne­mi wra­że­nia­mi, Ma­rek Rob­son, pod­niósł się i zbli­żył do okna, szu­ka­jąc uko­je­nia w ci­chym spo­ko­ju przy­ro­dy. Po dru­giej stro­nie uli­cy pię­trzy­ła się, w srebr­nym bla­sku ską­pa­na, wie­ża go­tyc­ka jed­ne­go z licz­nych w mie­ście ko­ścio­łów. Ze­gar umiesz­czo­ny na niej, wska­zy­wał pół­noc bliz­ko. Ci­sza, głę­bo­ka, ni­czem nie­prze­ry­wa­na ci­sza, pa­no­wa­ła do­ko­ła; z dala, sa­mot­na ja­kaś po­stać prze­su­wa­ła się szyb­ko wzdłuż uli­cy, ostro zaś oświe­co­ne okno two­rzy­ło bla­skiem swym kon­trast z bla­dym błę­ki­tem nie­bios, mi­ry­ada­mi gwiazd usia­nym. Po­god­ny ten ob­raz dzia­łał dziw­nie ko­ją­co na wzbu­rzo­ne ner­wy mło­dzień­ca, i na oczy jego, znu­żo­ne po­to­ka­mi te­atral­ne­go gazu, zmę­czo­ne mo­rzem głów, zwró­co­nych ku sce­nie, któ­re przez tyle go­dzin miał dziś przed sobą.

Na­gle, na tle tej ci­szy głę­bo­kiej, roz­legł się krzyk ostry, wy­raź­ny, za­brzmiał głos, wy­ma­wia­ją­cy z bła­ga­niem imię, na któ­re­go dźwięk mło­dy ak­tor drgnął, i od­sko­czyw­szy gwał­tow­nie od okna, sta­nął drżą­cy, ze źre­ni­ca­mi prze­stra­chem roz­sze­rzo­ne­mi. Zdu­mie­niem czy gro­zą po­wo­do­wa­ny, na­słu­chy­wał czas ja­kiś, wo­ła­nie jed­nak nie po­wtó­rzy­ło się wię­cej, i spo­kój za­legł znów kom­na­tę.

Ma­rek Rob­son wy­pro­sto­wał się, a od­gar­nia­jąc z czo­ła buj­ne, czar­ne wło­sy, wy­szep­tał:

– Mu­sia­ło mi się prze­sły­szeć. Co za nie­do­rzecz­ność! Zda­wa­ło mi się, iż wo­ła­ła. Ba, przej­ścia ostat­nich dni kil­ku wpły­nę­ły wi­docz­nie roz­stra­ja­ją­co na mnie; przy­wi­dze­nie i nic wię­cej! Bo też po­wie­trze dziw­nie tu jest nu­żą­ce! – do­dał po chwi­li. – Kto wie, czy­by nie moż­na uchy­lić tro­chę okna!

Po­ru­szył się, lecz wtem nowy okrzyk przy­kuł go do miej­sca. Tą razą prze­ra­że­nie, od­bi­te w mło­dzień­czych jego ry­sach, zda­wa­ło się być uspra­wie­dli­wio­ne; głos cho­rej bo­wiem, ci­chy, ale prze­ni­ka­ją­cy, po­wta­rzał z bo­le­snym upo­rem:

– Ne­wel­lu, och, Ne­wel­lu!

Chwil­ka wa­ha­nia jesz­cze, i Rob­son, jak­by pod na­ci­skiem wyż­szej nad jego wolę siły, szyb­ko, na pal­cach zbli­żył się do drzwi sy­pial­ni, i unio­sł­szy za­sło­nę, sta­nął na jej pro­gu.

Sie­dzą­ca u wez­gło­wia do­zor­czy­ni, pod­nio­sła dłoń lek­ko, na znak, aby cho­rej nie bu­dził. Mło­dy czło­wiek ski­nął twier­dzą­co gło­wą i oczy jego po­bie­gły ku ma­łe­mu, skrom­nie za­sła­ne­mu łóż­ku.

Ob­raz, jaki tu one na­po­tka­ły, miał się na­zaw­sze wy­ryć w jego pa­mię­ci, tak dziw­nie wstrzą­sa­ją­ce wra­że­nia wy­wie­rał mi­mo­wol­nym swym kon­tra­stem. Na śnież­nej po­dusz­ce spo­czy­wa­ły obok sie­bie dwie gło­wy, w głę­bo­kim śnie utu­lo­ne; jak­że róż­nym jed­nak sen ten być mu­siał! Pod­czas gdy ciem­ne­mi locz­ka­mi oto­czo­na twa­rzycz­ka dziec­ka, unie­sio­na roz­kosz­ne­mi ma­rze­nia­mi, roz­chy­la­ła w uśmie­chu kar­mi­no­we ustecz­ka; bla­de, cier­pie­niem na­pięt­no­wa­ne lica cho­rej ko­bie­ty, no­si­ły na so­bie wy­raz głę­bo­kie­go bólu, zło­te zaś wło­sy jej, przy­lgnię­te do spo­co­ne­go czo­ła i war­gi spie­czo­ne, a po­ru­sza­ne ner­wo­wo, świad­czy­ły o sil­nej go­rącz­ce, nur­tu­ją­cej wą­tłe cia­ło cho­rej.

– Wszak mó­wi­ła przed chwi­lą? – za­py­tał szep­tem stłu­mio­nym.

– Przez sen tyl­ko, – ob­ja­śni­ła do­zor­czy­ni z ci­cha. – Ma­ja­czy bie­dac­two z go­rącz­ki. Ci­cho! obu­dzi­li­śmy ją wi­dać. Dłu­gie rzę­sy cho­rej pod­nio­sły się zwol­na, i para jak nie­bo sza­fi­ro­wych, cho­ro­bli­wym ogniem błysz­czą­cych źre­nic, za­trzy­ma­ła się na wy­smu­kłej po­sta­ci Mar­ka, ry­su­ją­cej się wy­raź­nie na tle od­chy­lo­nej por­ty­ery. Z po­cząt­ku zda­wa­ło się, iż nie po­zna­je go, wy­raz bo­wiem oba­wy w roz­sze­rzo­nych jej od­bił się oczach. Trwa­ło to chwil­kę jed­nak, po­czem błysk przy­tom­no­ści roz­ja­śnił je na­po­wrót.

– Mr. Rob­son, – wy­bie­gło z ci­cha na jej usta. – A przy­sze­dłeś pan na­resz­cie, na­resz­cie!

– Nie mo­głem być tu wcze­śniej, – ob­ja­śnił ła­god­nie. – Przy­bie­głem na­tych­miast po ukoń­cze­niu mej roli. – Przy­kro mi, – do­dał ze współ­czu­ciem, – iż wi­dzę pa­nią tak cho­rą. Mam na­dzie­ję, że przy­najm­niej nie cier­pisz bar­dzo?

– Cier­pie­nia moje skoń­czy­ły się już… – sła­bym mó­wi­ła gło­sem, – wraz z nie­mi i duch ula­ta. Cza­ra ży­cia speł­nio­ną zo­sta­ła, nie ża­łu­ję jej, bo do­syć już tej go­ry­czy. W ostat­nich cza­sach nie mia­łam siły dźwi­gać ży­cia dłu­żej, a jed­nak, po­mi­mo znu­że­nia, trze­ba było wciąż iść na przód. Czy­by­łeś pan zdu­mio­ny, – cią­gnę­ła, zwra­ca­jąc ku nie­mu wiel­kie swe źre­ni­ce, iż ja, obca ci zu­peł­nie, śmia­łam w ostat­niej chwi­li ży­cia od­wo­łać się do two­jej ła­ski i po­mo­cy? O, tak, nie przecz pan, wi­dzę, że cię to gnie­wa, a jed­nak je­stem pew­na, iż nie od­mó­wisz proś­bie umie­ra­ją­cej ko­bie­ty.

– Uczy­nię wszyst­ko, co bę­dzie w mej mocy, wszyst­ko, – za­pew­nił po­waż­nie, po­chy­la­jąc się ku niej.

– Dzię­ku­ję, – od­par­ła z lek­kim uśmie­chem uko­je­nia. – Je­steś pan bar­dzo do­bry, a przy­tem Stel­la cię lubi, in­stynkt zaś dziec­ka nie za­wo­dzi nig­dy. – I roz­rzew­nio­ne wej­rze­nie jej spo­czę­ło przez se­kun­dę na ślicz­nej głów­ce dziew­czyn­ki, po­czem od­wró­ci­ło się szyb­ko, jak­by z oba­wy przed wzru­sze­niem, któ­re jej głos ta­mo­wa­ło; drżą­ca tyl­ko bia­ła ręka, o de­li­kat­nych, prze­zro­czy­stych pra­wie pa­lusz­kach, po­bie­gła ku ciem­nym, krót­ko ob­cię­tym pu­klom cór­ki i piesz­czo­tli­wie spo­czę­ła na nich.

– Pro­szę cię, po­zo­staw nas sa­mych, – zwró­ci­ła się rów­no­cze­śnie do do­zor­czy­ni, któ­ra, spoj­rzaw­szy z wy­raź­ną prze­stro­gą na mło­de­go czło­wie­ka, sto­ją­ce­go bez­rad­nie u wez­gło­wia, zwol­na po­kój opu­ści­ła.

– Przy­suń się pan bli­żej, usiądź tu­taj, – cią­gnę­ła cho­ra po­śpiesz­nie.

Ma­rek Rob­son, przy­sta­wiw­szy krze­sło do łóż­ka, speł­nił w mil­cze­niu jej roz­kaz; wy­si­łek, brzmią­cy w osła­błym gło­sie ko­bie­ty, wy­ma­gał zresz­tą, aby, oszczę­dza­jąc jej tru­du, sta­rał się chwy­tać każ­de na spie­czo­nych ustach za­wi­słe sło­wo.

Wiel­kie, głę­bo­ko osa­dzo­ne źre­ni­ce Stel­li Orde, za­trzy­ma­ły się na nim ba­daw­czo.

– Czy do­brze uczy­nię, za­wie­rza­jąc panu? – py­ta­ła. – Czy po­tra­fisz do­trzy­mać przy­rze­cze­nia, czy ze­chcesz być wier­nym da­nej obiet­ni­cy? Raz już za­ufa­łam ry­som po­dob­nym do two­ich i zdra­dzi­ły mię ha­nieb­nie, a jed­nak – a jed­nak – po­do­bień­stwo to wła­śnie po­pchnę­ło mię do za­we­zwa­nia two­jej po­mo­cy.

Lek­ki ru­mie­niec po­krył męz­kie ob­li­cze Rob­so­na.

– Mo­żesz mi pani za­ufać, rę­czę, że nie za­wie­dziesz się na prze­czu­ciu, ja­kie wy­bo­rem twym kie­ro­wa­ło, – za­pew­nił po­waż­nie.

– I on tak mó­wił, – za­uwa­ży­ła z go­ry­czą, a szkar­łat­ne ru­mień­ce, wy­pie­czo­ne na jej po­licz­kach, ustą­pi­ły miej­sca tru­piej bla­do­ści. – I on tak mó­wił, – drżą­ce­mi po­wtó­rzy­ła usty.

Za­pa­no­wa­ła ci­sza głę­bo­ka. Ciem­ne, go­rącz­ką błysz­czą­ce oczy mrs. Orde za­wi­sły na nim z taką mocą, jak gdy­by chcia­ła czy­tać w du­szy mło­de­go czło­wie­ka, naj­głęb­sze jej prze­ni­ka­jąc taj­ni­ki. Zda­wa­ło się, iż cała siła du­cho­wa, cała po­tę­ga umy­słu jej, zjed­no­czy­ła się w tem jed­nem ba­daw­czem wej­rze­niu.

– Mu­szę zwie­rzyć się panu, – wy­rze­kła w koń­cu z lek­kiem wes­tchnie­niem. – Czu­ję, że umie­ram, a nie mam ni­ko­go, ni­ko­go na kuli ziem­skiej! Nie mogę więc po­ło­żyć się do gro­bu, po­zo­sta­wia­jąc ją same jed­nę wśród zmien­ne­go i okrut­ne­go nie­raz świa­ta. Pa­nie Rob­son, wszak weź­miesz moję ma­leń­ką? – cią­gnę­ła bła­gal­nie, – wszak za­opie­ku­jesz się nią, uwal­nia­jąc mnie od tej cięż­kiej tro­ski przed­śmiert­nej? Spró­buj, za­py­taj, może ro­dzi­na mego rnę­ża, przez pa­mięć na nie­go, ze­chce do­po­módz sie­ro­cie, cho­ciaż….

Gło­su jej za­bra­kło, gło­wa zaś nie­pod­trzy­my­wa­na sztucz­nym woli wy­sił­kiem, opa­dła bez­wład­nie na po­dusz­ki, oczy tyl­ko, we­wnętrz­nym ja­kimś go­re­ją­ce ogniem, nie opusz­cza­ły ani na chwi­lę ry­sów mło­de­go czło­wie­ka. Prze­ra­żo­ny przy­wo­łał do­zor­czy­nią, któ­ra, unió­sł­szy w ra­mio­nach wą­tłą po­stać cho­rej, do ust jej zbie­la­łych, szyb­ko wzmac­nia­ją­cy przy­su­nę­ła na­pój.

W chwi­lę póź­niej Stel­la Orde od­zy­ska­ła już mowę, Mar­ko­wi jed­nak, pa­trzą­ce­mu na nią z naj­wyż­szym nie­po­ko­jem, zda­wa­ło się, iż dzia­ła­ła tu prę­dzej siła mo­ral­na, niż ożyw­cze le­kar­stwo, któ­re­go kil­ka kro­pel wsu­nię­to jej mię­dzy war­gi.

– Czu­ję, iż nie­wie­le po­zo­sta­je mi chwil do ży­cia, – mó­wi­ła za­le­d­wo do­sły­szal­nym gło­sem, – nie mogę więc wa­hać się dłu­żej. Pa­nie Rob­son, mu­szę ci wy­znać naj­wpierw, iż pod przy­bra­nem znasz mnie tyl­ko mia­nem. Nie­je­stem Stel­la Orde, mąż mój po­rzu­cił mię na mie­siąc przed uro­dze­niem na­sze­go dzie­cię­cia, był okrut­nym i wia­ro­łom­nym. Za­ufa­łam mu…. Bóg mi świad­kiem, iż nie ko­cha­łam, a ubó­stwia­łam tego czło­wie­ka, on zaś wza­mian naj­czar­niej­szą od­pła­cił mi zdra­dą!… Opu­ścił mię, zo­sta­wił na pa­stwę losu, a prze­cież by­łam pra­wo­wi­tą jego mał­żon­ką!

Po­rwa­na wła­sne­mi sło­wa­mi, unio­sła się lek­ko i, kła­dąc rękę na pier­siach, cią­gnę­ła go­rącz­ko­wo:

– Mam na to do­wo­dy, tu­taj, na ser­cu je no­szę, bo nie chcę, aby pla­ma kie­dy­kol­wiek na mo­jem spo­czę­ła imie­niu. By­łam tyl­ko ubo­gą ak­tor­ką, on zaś sy­nem i spad­ko­bier­cą moż­ne­go lor­da, nie­mniej przy­siągł mi wier­ność przed oł­ta­rzem, po­ślu­bił uro­czy­ście wo­bec Boga i lu­dzi. Ztąd też przy ak­cie uro­dze­nia mego dziec­ka po­dyk­to­wa­łam jego i moje na­zwi­sko; po raz to pierw­szy i ostat­ni wy­mó­wi­łam je wte­dy, od­kąd mnie po­rzu­cił…. Na­sze dzie­cie…. Na­sze bied­ne dzie­cie!….

Głos urwał się po­wtór­nie, po­stać sił po­zba­wio­na usu­nę­ła się na wez­gło­wie, ręce na­wet opa­dły bez­wład­nie. Oczy tyl­ko, wiel­kie błę­kit­ne oczy, wy­ra­ża­ją­ce całe mo­rze bólu i bła­ga­nia, zwra­ca­ły się ko­lej­no ku ry­som do­zor­czy­ni i szla­chet­ne­mu ob­li­czu mło­de­go chłop­ca, jak­by wzy­wa­jąc li­to­ści ich i po­mo­cy.

– Czy ży­czysz pani so­bie, abym się za­opie­ko­wał two­ją cór­ką, lub ka­żesz od­nieść się o przy­szłość jej do ro­dzi­ny męża? – py­tał Rob­son z ła­god­nem współ­czu­ciem. – Pa­mię­taj, iż wolę twą świę­cie speł­nić przy­rze­ka­ny – drżą­cym uzu­peł­nił gło­sem.

– Na­pisz pan do nich, – wy­szep­ta­ła z trud­no­ścią. – Są bar­dzo bo­ga­ci, a ja by­łam jego żoną. Akt na­sze­go ślu­bu znaj­dziesz pan tu­taj. Gdy mnie opu­ścił, pra­co­wa­łam cięż­ko na utrzy­ma­nie wła­sne i dziec­ka; mo­zol­ne te za­bie­gi mniej mi da­wa­ły uczuć cię­żar mo­ral­ne­go nie­szczę­ścia. Nie stwo­rzo­na na żonę ta­kie­go pana, znu­dzi­łam go pręd­ko, uciekł też…. a ja, ja prze­ba­czy­łam mu, na­wet tę znie­wa­gę.

Siły znów wy­po­wie­dzia­ły jej po­słu­szeń­stwo, sło­wa zaś na spie­czo­nych za­mar­ły ustach. Do­zor­czy­ni przy­su­nę­ła po­now­nie le­kar­stwo, od­gar­nia­jąc zło­te splo­ty z czo­ła, na któ­rem pot śmier­tel­ny gru­be­mi wy­stę­po­wał kro­pla­mi.

– Prze­ba­czy­łam, – wy­szep­ta­ła z ja­kimś nie­po­chwyt­nym, roz­ma­rzo­nym wy­ra­zem. – Ko­cha­łam go tak, że i oni prze­ba­czyć mi win­ni, przez wzgląd na mi­łość tę, przez pa­mięć na nie­go, niech mi da­ru­ją i nie od­py­cha­ją mego dzie­cię­cia, mo­jej ma­leń­kiej, opusz­czo­nej sie­rot­ki.

Wzrok jej roz­rzew­nio­ny po­biegł znów ku dziew­czyn­ce, śpią­cej wciąż snem nie­win­nych, rysy zaś za­czę­ły przy­bie­rać na­po­wrót wy­raz obłę­du. Otrzą­sa­jąc się z tej nie­przy­tom­no­ści, rękę po­wtór­nie na pier­siach po­ło­ży­ła.

– Do­wo­dy, wszyst­kie do­wo­dy mam tu, – za­pew­nia­ła, pa­trząc z ostat­nim bły­skiem przy­tom­no­ści w twarz Mar­ka. – Za­bie­rzesz je do sie­bie, za­bie­rzesz, ale nie te­raz, gdy umrę, scho­wasz i bę­dziesz do­brym dla Stel­li?

– Kona, kona, – wy­szep­ta­ła do­zor­czy­ni, rzu­ca­jąc prze­ra­żo­ne ku to­wa­rzy­szom wej­rze­nie; – rów­no­cze­śnie jed­nak oczy jej, za­trzy­maw­szy się na mło­dym czło­wie­ku, nie były wsta­nie ode­rwać się od zmia­ny, jaka za­szła w jego ob­li­czu. Nie były to te same pięk­ne, mło­dzień­czą swo­bo­dą na­ce­cho­wa­ne rysy, z ja­kie­mi wy­twor­ny ak­tor wszedł tu­taj. Zmie­nio­ne, kre­do­wą po­kry­te bla­do­ścią, wy­ra­ża­ły one w tej chwi­li tę same gro­zę i prze­ra­że­nie, jaka się nie­daw­no wy­bi­ła na nich, w przy­le­głym jesz­cze po­ko­ju.

Przez umysł gar­de ma­la­de prze­bie­gło w tej chwi­li py­ta­nie, iż ar­ty­sta nie my­ślą śmier­ci je­dy­nie mu­siał się tak przej­mo­wać, kto wie, może on ko­chał głę­bo­ko tę mło­dą, 'umie­ra­ją­cą ko­bie­tę!

A na­wet te­raz, z kro­pla­mi śmier­tel­ne­go potu na czo­le, z roz­chy­lo­ne­mi, go­rącz­ką spie­czo­ne­mi usta­mi, była dziw­nie pięk­ną i uro­czą. Wpraw­dzie de­li­kat­na, wą­tła jej uro­da, nie czy­ni­ła wra­że­nia po­są­go­wych kształ­tów, rysy jed­nak kla­sycz­ne, w cier­pie­niu na­wet nie tra­ci­ły wy­ra­zu i do­sko­na­le re­gu­lar­nych li­nii. Choć­by się w niej ko­chał, uwa­ża­ła­bym to za rzecz na­tu­ral­ną, – my­śla­ła, uno­sząc tro­skli­wie wą­tłą po­stać Stel­li Orde i opie­ra­jąc zło­to­wło­są głów­kę o swe pier­si.

Nie­świa­do­my fał­szy­wych jej do­my­słów, mło­dy czło­wiek stał tym­cza­sem opar­ty ca­łym cię­ża­rem o po­ręcz ma­ho­nio­we­go łóż­ka, a w oczach jego utkwio­nych w cho­rej, wzma­gał się co­raz sil­niej wy­raz gro­zy i prze­ra­że­nia. Zda­wa­ło się, iż strasz­ne ja­kieś wid­mo, ser­cem mu szar­pa­ło.

Jed­na dziew­czyn­ka tyl­ko, nie­po­mna mo­ral­nych ka­tu­szy, ani ago­nii ko­na­nia, ma­rzy­ła słod­ko, a za­ró­żo­wio­ne po­licz­ki jej zdra­dza­ły spo­kój i sny roz­kosz­ne.

Wtem ci­sza nocy prze­rwa­ną zo­sta­ła; ze­gar wie­żo­wy na po­bliz­kim ko­ście­le wy­dzwo­nił uro­czy­ście pół­noc, a każ­de ude­rze­nie jego, roz­le­ga­ło się wo­bec mar­twe­go spo­ko­ju, jak dzwon po­grze­bo­wy, bu­dząc echo wśród pu­stych ulic mia­stecz­ka.

Stel­la Orde pod­nio­sła na­gle po­wie­ki,

– Nikt o tem nie wie­dział, – wy­szep­ta­ła. – Ka­zał mi przy­rzec, że nie po­wiem ani sło­wa, i umia­łam do­trzy­mać da­nej obiet­ni­cy. Dziś jed­nak, dziś gdy umarł, cóż szko­dzić mu może, choć­by się świat cały do­wie­dział o na­szem mał­żeń­stwie. Tro­ska o przy­szłość Stel­li, każe mi wy­ja­wić ta­jem­ni­cę…. Może jej nie od­trą­cą, może przyj­mą za swo­ję. Wszak by­łam jego żoną, żoną Ne­well'a Hat­ton!

Wy­raz gro­zy bły­snął w roz­sze­rzo­nych jej źre­ni­cach; zda­wa­ło się, iż brzmie­nie słów wła­snych prze­ra­ża ją, że boi się, aby ich kto nie po­sły­szał; rów­no­cze­śnie dłu­gie rzę­sy przy­sło­ni­ły źre­ni­cę, gło­wa w tył opa­dła. Chwi­lę jesz­cze, a dreszcz śmier­tel­ny wstrzą­snął wą­tłą po­sta­cią cho­rej, i ostat­ni od­dech wes­tchnie­niem wy­biegł na usta. Śmierć uli­to­waw­szy się nad cier­pie­niem nie­szczę­snej, prze­cię­ła nić ży­wo­ta, w któ­rym mło­da ar­tyst­ka naj­droż­sze swe uczu­cia prze­bo­leć mu­sia­ła.

Do­zor­czy­ni zło­ży­ła zmar­łą z czcią na po­dusz­kach, a chcąc ręce jej skrzy­żo­wać na sty­gną­cej pier­si, spo­strze­gła pa­pier za­ci­śnię­ty w pal­cach nie­szczę­snej.

– Je­st­to pew­no do­ku­ment, któ­ry chcia­ła panu po­wie­rzyć, – wy­szep­ta­ła i wy­jąw­szy go z dło­ni tru­pa, po­da­ła mło­de­mu czło­wie­ko­wi.

Ma­rek Rob­son drżą­cą ode­brał go ręką i, po­chy­liw­szy na­boż­nie gło­wę przed umar­łą, w mil­cze­niu po­kój opu­ścił.

Zna­la­zł­szy się na uli­cy, szedł szyb­ko przez mi­nut parę, nie wie­dząc gdzie i w któ­rą uda­je się stro­nę, aż wresz­cie przy­sta­nąw­szy, dłoń ru­chem peł­nym odu­rze­nia, do czo­ła pod­niósł. Zda­wa­ło się, iż na­próż­no usi­łu­je ze­brać my­śli i oprzy­tom­nieć.

Noc za­la­na po­wo­dzią, srebr­nych pro­mie­ni księ­ży­ca, była tak ja­sną pra­wie, jak dzień. Po­mi­mo tego mło­dzie­niec przy­su­nął się żywo do la­ta­mi, i tu do­pie­ro otwo­rzył po­wie­rzo­ny mu ar­kusz pa­pie­ru.

Był to akt ślu­bu, za­war­te­go w No­tley, wio­sce hrab­stwa Kent mię­dzy Wiel­moż­nym Ne­well'em Hat­ton, młod­szym sy­nem czwar­te­go hra­bie­go na Els­da­le'n, a Stel­lą, cór­ką Edwar­da Cros­by, zna­ną pod przy­dom­kiem Stel­li Orde.

Wszyst­ka krew spły­nę­ła do ser­ca Mar­ka, rysy zaś jego po­zo­sta­ły tak bla­de, iż śmier­tel­na bar­wa ich, nie róż­ni­ła się w tej chwi­li ni­czem od tru­pa, opusz­czo­ne­go przed chwi­lą, od ob­li­cza ak­tor­ki, któ­ra wo­bec za­pusz­cza­ją­cej się na­zaw­sze kor­ty­ny, ostat­nią już w ży­ciu ode­gra­ła rolę.II.

"Za­rzą­dza­ją­cy biu­rem no­ta­ry­al­nem pod fir­mą Fran­cis i Turn­bull w Lon­dy­nie na Lin­coln's Inn, ma za­szczyt upra­szać pana Mar­ka Rob­son, ar­ty­stę dra­ma­tycz­ne­go, któ­ry w r. 1867, prze­pro­wa­dzał z nim waż­ną ko­re­spon­den­cya, aby ra­czył zgło­sić się na­tych­miast do te­goż biu­ra, w in­te­re­sie nie­cier­pią­cym zwło­ki, a do­ty­czą­cym tej sa­mej oso­by i spra­wy, o jaką mu ów­cze­śnie cho­dzi­ło. "

– Rob­son, Rob­son, gdzie­żeś się scho­wał? Patrz­no, wszak w ru­bry­ce za­gi­nio­nych Ti­mes'a, ktoś cię aż za po­mo­cą ogło­szeń od­na­leźć usi­łu­je! Pew­no spa­dła na cie­bie suk­ce­sya, lub jaka mod­na dama za­ko­cha­ła się w to­bie na nie­wi­dzia­ne­go. Hm, – mruk­nął sot­to-voce, – naj­prę­dzej po­trzeb­ny ko­muś na świad­ka do pro­ce­su. Rob­son! Gdzie­żeś wlazł do li­cha? Cóż, wy­mar­li­ście tam wszy­scy!

I mło­dy dwu­dzie­sto­kil­ko­let­ni czło­wiek, z ogo­lo­nym za­ro­stem, i przy­mru­żo­ne­mi oczy­ma, któ­re krót­ki wzrok zdra­dza­ły wi­docz­nie, ze­rwał się z krze­sła, a trzy­ma­jąc Ti­mes'a osten­ta­cyj­nie nad gło­wą, za­czął za­glą­dać mię­dzy brud­ne, py­łem po­kry­te ku­li­sy te­atru w So­uth­bo­ro­ugh.

– Nie krzycz pan, – stro­fo­wa­ło bla­do­li­ce mło­dziut­kie dziew­czę, od­ry­wa­jąc się od su­mien­nie stu­dy­owa­nej roli, – pa – na Rob­son nie­ma tu­taj. Ale co się tam sta­ło, iż po­zwa­lasz pan so­bie w rów­nie nie­mi­ło­sier­ny spo­sób ha­ła­so­wać?

– Jak­to, to ja ha­ła­so­wa­łem? Są­dzi­łem, że mysz pod mio­tłą ci­szej by się za­cho­wy­wać nie mo­gła. Je­że­li pani prze­szko­dzi­łem mi­mo­wo­li, prze­pra­szam naj­moc­niej, uspra­wie­dli­wiał się z wy­ra­zem ko­micz­nej po­ko­ry. – Je­stem wszak­że pew­ny miss Clif­ford, iż prze­ba­czysz mi chęt­nie, gdy się tyl­ko do­wiesz, o co cho­dzi. Patrz, roli się prze­cież uczyć nie będę, bo to nie cie­ka­we za­ję­cie. Chwy­tam więc z nu­dów za sta­ry Ti­mes, le­żą­cy w ką­cie, oko moje pada na dru­gą jego ko­lum­nę, i spo­strze­gam w tej chwi­li, iż po­czci­wy ja­kiś je­go­mość wzy­wa już od dzie­się­ciu dni Rob­so­na, a ten nie wie nic o tem pew­no.

– Co, wzy­wa Rob­so­na? – pod­chwy­ci­ła mło­da ak­tor­ka z bły­skiem cie­ka­wo­ści w oczach. – Nie­mo­że być? Po­każ pan, po­każ, niech i ja zo­ba­czę.

– I owszem, – za­wo­łał, po­da­jąc jej dzien­nik z dwor­skim ukło­nem. – Przy­cho­dzi mi tyl­ko ża­ło­wać, że jaki praw­nik i mnie nie po­szu­ku­je za po­mo­cą ogło­szeń, może wte­dy nic nie­zna­czą­ca moja oso­ba, zdo­ła­ła­by tak­że wzbu­dzić za­ję­cie w oczach pani.

Mło­dy ado­nis wes­tchnął sen­ty­men­tal­nie. Ar­tyst­ka roz­śmia­ła się tyl­ko.

– No, spra­wa nie jest znów tak cie­ka­wą, – rzu­ci­ła po chwi­li, prze­bie­ga­jąc oczy­ma wska­za­ny ustęp ga­ze­ty. In­te­res nie do­ty­czy Rob­so­na, a ja­kiejś trze­ciej, nie­zna­nej oso­by.

– Po­zor­nie tak­by się zda­wa­ło. Po­nie­waż jed­nak nie ma ni­ko­go z krew­nych, ani bra­ta, ani sio­stry, ani ro­dzi­ców, oso­ba prze­to "o któ­rą mu ów­cze­śnie cho­dzi­ło, " musi jego sa­me­go przed­sta­wiać…

– Hm, może szło wła­śnie o ja­kie­go przy­ja­cie­la, – za­uwa­ży­ła miss Clif­ford z wa­ha­niem, czy­ta­jąc po­wtór­ne ogło­sze­nie.

– Może na­wet o przy­ja­ciół­kę, – pod­su­nął zło­śli­wie, – tyl­ko w ta­kim ra­zie nie poj­mu­ję dla­cze­go ów on, czy ona, nie za­ła­twia oso­bi­ście swych in­te­re­sów. Przy­zna­ję też, iż jak­kol­wiek nie chciał­bym roz­bu­dzać bar­dziej ży­we­go za­ję­cia, ja­kie pa­nie oka­zu­je­cie pierw­sze­mu na­sze­mu tra­gi­ko­wi, nie­mniej oso­bę jego ota­cza we­dług mnie dziw­na ta­jem­ni­ca.

– Nie­do­rzecz­ność, – prze­rwa­ło dziew­cze i, wzru­szyw­szy wzgar­dli­wie ra­mio­na­mi, od­da­ło mu na­po­wrót ga­ze­tę.

Buj­na wy­obraź­nia za­da­le­ko cię uno­si, pa­nie Vin­cent. Rob­son sam mi wspo­mi­nał, iż od dzie­się­ciu lat już, pra­cu­je na sce­nie.

– Temu nie my­śla­łem prze­czyć, – za­śmiał się mło­dy ak­tor. – Sama gra jego ar­ty­stycz­na zdra­dza dłu­go­let­nią ru­ty­nę; nie prze­szka­dza mu to jed­nak trzy­mać się zda­la od nas i cho­ro­wać tro­chę na pan­ka. Ale otóż i Mor­ris, ten bę­dzie nas naj­le­piej umiał o po­cho­dze­niu Rob­so­na ob­ja­śnić.

– Kto tu mówi o Rob­so­nie? – za­py­tał nad­cho­dzą­cy rów­no­cze­śnie, si­wo­wło­sy, o sym­pa­tycz­nych ry­sach sta­ru­szek, speł­nia­ją­cy funk­cyę głów­ne­go re­ży­se­ra tru­py. – Jak wi­dzę, nie­ma go jesz­cze, wszy­scy się dziś spóź­nia­ją, oprócz pań­stwa oboj­ga.

– A ja tym­cza­sem zna­la­złem w Ti­mes'ie ogło­sze­nie, któ­re chy­ba jego do­ty­czy, – za­uwa­żył mło­dy Vin­cent.

– Tak są­dzę przy­najm­niej, Ma­rek Rob­son bo­wiem nie na­le­ży do po­spo­li­tych imion, a nie przy­po­mi­nam so­bie, aby ja­ki­kol­wiek inny ar­ty­sta dra­ma­tycz­ny wy­stę­po­wał pod przy­bra­nem tem mia­nem.

– Pod przy­bra­nem tem mia­nem.

– Pod przy­bra­nem? – po­wtó­rzył re­ży­ser ostro. – A zką­dżeż pan przy­pusz­czasz, że to nie rze­czy­wi­ste jego na­zwi­sko?

– Bo pa­niąt­ka nie wy­wie­sza­ją zwy­kle tar­czy her­bo­wej nad ak­tor­skim na­mio­tem, – brzmia­ła od nie­chce­nia rzu­co­na od­po­wiedź. – A że Rob­son do nich na­le­ży, o tem, jak są­dzę, dwóch zdań być nie może.

– Tak się panu zda­je? – pod­jął mr. Mor­ris zim­no. – Co za szko­da, iż do­my­sły za­wio­dły cię naj­zu­peł­niej. Pro­szę, gdzież jest to ogło­sze­nie?

I ode­braw­szy je z rąk pana Vin­cent, prze­czy­tał uważ­nie, przy­czem po­czci­we rysy jego po­krył cień smut­ku, a w oczach mi­mo­wol­ny od­bił się nie­po­kój.

– A co, wszak to do­ty­czy na­sze­go Rob­so­na? – wtrą­ci­ła ar­tyst­ka cie­ka­wie.

– Praw­do­po­dob­nie.

– Co też to może zna­czyć? Jak my­ślisz, pa­nie Mor­ris, czy­by ma­ją­tek spadł na nie­go?

– Wąt­pię, – za­śmiał się re­ży­ser lek­ko. – Prze­cież wi­dzisz pani, że to do­ty­czy ko­goś z jego zna­jo­mych tyl­ko.

– Och, może po­śred­nio i on być za­in­te­re­so­wa­nym, – za­uwa­ży­ła fi­lu­ter­nie.

– Prze­ciw­nie, je­stem pew­ny, że cała ta spra­wa nie przy­nie­sie naj­lżej­szej w po­ło­że­niu jego zmia­ny, co naj­wy­żej zrzu­ci mu znów na bar­ki tro­chę zmar­twie­nia i kło­po­tu. Po­nie­waż obo­je na­le­ży­cie do jego przy­ja­cioł, a mr. Vin­cent za­wdzię­cza mu nie­jed­no­krot­ną po­moc i radę, mam więc na­dzie­ję, iż nie od­mó­wi­cie mi, gdy po­pro­szę, aby­ście ze­chcie­li o ogło­sze­niu tem nie wspo­mi­nać ani Mar­ko­wi, ani ni­ko­mu z ca­łe­go na­sze­go to­wa­rzy­stwa. Poco lu­dzie nie­de­li­kat­ni, mają go za­sy­py­wać i mę­czyć py­ta­nia­mi, w spra­wie, o któ­rej wo­lał­by może za­mil­czeć?

– Jak­to, – pod­ję­ła miss Clif­ford ze zdu­mie­niem, – i pan mu ogło­sze­nia tego nie po­ka­żesz na­wet?

– Za­py­tam tyl­ko, czy się z niem spo­tkał. Je­st­to jak pani wi­dzisz, sta­ry nu­mer Ti­mes'a, praw­do­po­dob­nie więc we­zwa­nie nie uszło jego uwa­gi; resz­ta zaś nie do mnie na­le­ży. Słu­chaj Vin­cent, wszak mogę na dys­kre­cyi twej po­le­gać?

– Naj­zu­peł­niej, – od­parł mło­dy czło­wiek z całą go­to­wo­ścią. – Wo­lał­bym so­bie od­ciąć ka­wa­łek ję­zy­ka, niż wy­rzą­dzić naj­lżej­szą przy­krość Rob­son'owi. Je­że­li każ­dy z nas ma pew­ne obo­wiąz­ki wzglę­dem nie­go, to ja ty­tu­łów tych do wdzięcz­no­ści, zli­czyć-bym na­wet nie po­tra­fił.

Głos jego brzmiał taką szcze­ro­ścią, iż sta­ry re­ży­ser spoj­rzał życz­li­wie na mło­dzień­cze rysy ar­ty­sty i, zwi­ja­jąc Ti­mes'a, znik­nął zwol­na za jed­ną z bocz­nych ku­lis.

– Miss Clif­ford po­chwy­ci­ła też gor­li­wie za książ­kę, jak­by chcąc na­gro­dzić czas stra­co­ny, mr. Vin­cent zaś, po­zo­sta­wio­ny sam so­bie, za­czął cho­dzić wzdłuż sce­ny, przy­po­mi­na­jąc so­bie z pew­nem roz­rzew­nie­niem, ile to razy Ma­rek Rob­son, nie radą już, a rze­czy­wi­stą po­mo­cą ra­to­wał go, za­rów­no w te­atral­nych, jak ży­cio­wych kło­po­tach.

Nie­ma może smut­niej­sze­go wi­do­ku, nad wnę­trze te­atru, roz­ja­śnio­ne ską­po tu do­cho­dzą­cym świa­tłem dzien­nem. Kosz­tow­ne i pierw­szo­rzęd­ne sale wi­do­wisk w sto­li­cach, tra­cą przy nie­dy­skret­nych pro­mie­niach sło­necz­nych; i tam, wśród zło­ceń, rzeźb i ak­sa­mi­tów, oko do­strze­że nie­jed­ne czar­ną dziu­rę, nie ie­den gru­by efekt, na pło­mień ga­zo­wy ob­li­czo­ny; co zaś do ubo­gich pro­win­cy­onal­nych te­atrzy­ków, o tych nie ma co mó­wić na­wet. Ist­ny to ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy, w cyr­ko­we stroj­nej szy­chy. Kró­lew­ski Te­atr w So­uth­bo­ro­ugh do żad­nych nie na­le­żał tu wy­jąt­ków. Był to, co praw­da, wy­so­ki i ob­szer­ny bu­dy­nek, nie­mi­ło­sier­ne jed­nak świa­tło dzien­ne wy­ka­zy­wa­ło ja­sno wady jego sty­lo­we; de­ko­ra­cye przy­tem wy­glą­da­ły or­dy­na­ryj­nie i prze­sad­nie, czer­wo­ny ak­sa­mit zdra­dzał dziw­ną ku spło­wie­niu sym­pa­tyą, sce­na i jej ume­blo­wa­nie, brud­ne i ob­dar­te, nie­este­tycz­nie się przed­sta­wia­ły.

Je­rzy Vin­cent zbyt jed­nak był oswo­jo­ny z tym wi­do­kiem, aby naj­lżej­szą na szcze­gó­ły jego zwró­cić uwa­gę. Zresz­tą nie miał cza­su, my­ślał w tej chwi­li, a pra­ca taka nie­czę­sto mu się zda­rza­ła, to też wo­bec za­du­my, oto­cze­nie i świat ze­wnętrz­ny nie ist­nia­ły dla nie­go.

A szko­da, bo świat ten pięk­nym był dzi­siaj. Po­to­ki zło­ci­ste słoń­ca opro­mie­nia­ły mia­sto całe, za­mie­nia­jąc nie­bo i mo­rze w je­den oce­an bla­sków i błę­ki­tu. Mnóz­two osób wy­le­gło na uli­ce, dzie­ci prze­kup­niów z wią­zan­ka­mi kwia­tów w ręku uwi­ja­ły się wśród prze­chod­niów, za­zdrosz­cząc szczę­śliw­szym to­wa­rzy­szom, uga­nia­ją­cym się za mu­szel­ka­mi, na wy­brze­żu ską­pa­nem jesz­cze pia­ną, a za­lud­nio­nem przez stroj­ne pa­nien­ki i pa­nie, któ­re bie­gły tu, chcąc za­pre­zen­to­wać naj­śwież­sze swe ka­pe­lu­sze i tu­ale­ty.

Jed­na z uro­czych tych cza­ro­dzie­jek, o wy­smu­kłym wzro­ście to­po­li i oczach czar­nych, tak była pięk­ną z bu­kie­tem pier­wiosn­ków, przy­pię­tym u szyi, iż prze­chod­nie mi­mo­wo­li zwra­ca­li ku niej gło­wy. Siła ma­gne­tycz­na uro­dy jej ude­rzy­ła rów­nież męż­czy­znę, przy­bra­ne­go w po­waż­ny, choć wy­twor­ny, strój wio­sen­ny. Przy­sta­nął i po­go­nił na chwi­lę oczy­ma za czar­no­bre­wą; wnet jed­nak, jak­by wła­sną znie­cier­pli­wio­ny sła­bo­ścią, uśmiech na zmarsz­cze­nie brwi za­mie­nił i szyb­ko zwró­cił się na bocz­ną ulicz­kę, wio­dą­cą do te­atru.

Wy­so­ki i szczu­pły, lecz zręcz­nie zbu­do­wa­ny, łą­czył wy­twor­ność ru­chów i po­sta­wy z wra­że­niem siły, ja­kie ona na wszyst­kich wy­wie­ra­ła. Re­gu­lar­ne rysy trud­no było na­zwać pięk­ne­mi, a jed­nak my­ślą­cym swym wy­ra­zem mógł się wię­cej po­do­bać od typu, któ­ry po­spo­li­cie przy­stoj­nym chłop­cem na­zy­wa­ją, tyle w męz­kiem tem ob­li­czu było szla­chet­no­ści i wyż­szo­ści. Wiel­kie, głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy, i usta ciem­nym przy­sło­nię­te wą­sem, ła­go­dzi­ły sło­dy­czą swą wy­raz su­ro­wej po­wa­gi, ce­chu­ją­cej całe jego za­cho­wa­nie i zda­wa­ły się mó­wić o wro­dzo­nej szla­chet­no­ści czło­wie­ka, któ­re­go wej­rze­nie ro­zum zna­mio­no­wa­ło rów­no­cze­śnie.

Dzwo­nek, za­po­wia­da­ją­cy roz­po­czę­cie pró­by, roz­le­gał się już w gma­chu te­atral­nym, gdy nie­zna­jo­my do­się­gnął por­ty­ku. Zdzi­wio­ny, zdjął pal­to i skie­ro­wał się na sce­nę, gdzie, sto­ją­cy wśród ze­bra­nych ak­to­rów, mr. Mor­ris, zda­wał się wy­glą­dać go z nie­po­ko­jem. Jed­no wszak­że wej­rze­nie, rzu­co­ne na przy­by­łe­go, prze­ko­na­ło do­sta­tecz­nie za­cne­go re­ży­se­ra, iż zwy­kły spo­kój i po­go­da w jego ob­li­czu ni­czem nie zo­sta­ły zmą­co­ne. Je­że­li więc ogło­sze­nie do­szło jego wie­dzy, to wi­docz­nie nie mu­sia­ło za­wie­rać w so­bie nic nie­po­ko­ją­ce­go, sko­ro nie zdo­ła­ło za­chwiać rów­no­wa­gi umy­sło­wej mło­de­go czło­wie­ka.

Wo­bec sza­cun­ku i życz­li­wo­ści, jaką Edward Mor­ris ota­czał swe­go ulu­bień­ca, prze­szłość Rob­so­na nie mo­gła mu być zu­peł­nie obcą. Wta­jem­ni­czo­ny w nią po czę­ści, mu­siał zro­zu­mieć, iż ogło­sze­nie Ti­mes'a może w ży­ciu mło­de­go ak­to­ra ogrom­ne przy­nieść zmia­ny. Złe tez ja­kieś prze­czu­cie dła­wi­ło go przez cały czas pró­by; zda­wa­ło mu się, iż czu­je nie­szczę­ście za­wi­słe w po­wie­trzu, a myśl, od­ry­wa­na od pra­cy po­ran­nej, ucie­ka­ła cią­gle do dzie­jów mi­nio­nych, od­twa­rza­jąc wa­run­ki i oko­licz­no­ści, w ja­kich przed dzie­się­ciu laty po­znał po raz pierw­szy Rob­so­na.

Był wte­dy dy­rek­to­rem wę­drow­nej tru­py, któ­ra chwi­lo­wo za­trzy­ma­ła się w jed­nem z więk­szych miast pro­win­cy­onal­nych. Bo­ga­te oto­cze­nie zda­wa­ło się da­wać rę­koj­mią po­wo­dze­nia, Mor­ris też nie za­wa­hał się wy­pła­cić du­żej sumy za wy­po­ży­cze­nie sali, w któ­rej za­po­wie­dział pierw­sze przed­sta­wie­nie ulu­bio­nej lady of Lyons, li­cząc, iż sam jej ty­tuł ścią­gnie wy­bo­ro­wą pu­blicz­ność. Ocze­ki­wa­nia nie za­wio­dły go; bi­le­ty roz­chwy­ta­ne zo­sta­ły; na nie­szczę­ście jed­nak, jak­by pod­na­ci­skiem nie­przy­ja­zne­go fa­tum, ar­ty­sta, ma­ją­cy przed­sta­wić rolę Ka­ro­la Mel­not­te, uległ w dzień wi­do­wi­ska smut­ne­mu wy­pad­ko­wi, któ­ry dal­sze wy­stę­py jego nie­moż­li­we­mi czy­nił.

Mor­ris wpadł w roz­pacz ist­ną. Zwrot za bi­le­ty, opła­ce­nie nie­uży­tecz­nej już sali, ogło­szeń i in­nych wy­dat­ków, mo­gło nie­za­sob­ną jego kasę o ban­kruc­two przy­pra­wić. W ta­kiej to chwi­li zja­wia się mło­dy, mo­gą­cy li­czyć 21 lat naj­wy­żej, czło­wiek o wy­twor­nej po­sta­wie i szla­chet­nych ry­sach, pro­po­nu­jąc dy­rek­to­ro­wi, iż szcze­rze pra­gnie wy­ba­wić go z kło­po­tu. Wpraw­dzie prócz ama­tor­skiej, na in­nej do­tąd nie wy­stę­po­wał sce­nie, rolę Ka­ro­la Mel­not­te jed­nak grał kil­ka­krot­nie i zna do­sko­na­le, a za­wo­do­wi ak­tor­skie­mu za­mie­rza przy­szłość swą po­świę­cić.

Zra­żo­ny mło­dym wie­kiem nie­zna­jo­me­go, nie­do­wie­rza­jąc zdol­no­ściom jego, Mor­ris, jak to­ną­cy jed­nak, któ­ry de­ski się chwy­ta, zwo­łu­je to­wa­rzy­szy swych na pró­bę po­śpiesz­ną. Tu, ocza­ro­wa­ni, wła­snym nie chcą wie­rzyć uszom. Ta­lent i in­tu­icyą za­stą­pi­ły tą razą ru­ty­nę, mło­dzie­nia­szek zaś do­sko­na­le umia­ną i zna­ko­mi­cie za­gra­ną rolą, wy­rósł od razu na nie­po­spo­li­te­go ak­to­ra. Prze­czu­wa­no w nim pierw­szo­rzęd­ną siłę; wie­czo­rem też, po brze­gi za­peł­nio­na sala, okla­ski­wa­ła ar­ty­stę, któ­ry obie­cy­wał zcza­sem stać się jed­ną z gwiazd sce­nicz­nych.

Nie­po­trze­ba chy­ba wspo­mi­nać, iż na­za­jutrz z nim Mor­ris sta­łą za­warł umo­wę. Przed pod­pi­sa­niem jej, dy­rek­tor za­py­tał mło­dzień­ca o prze­szłość jego i ro­dzi­nę; otrzy­maw­szy jed­nak od­po­wiedź, iż Ma­rek Rob­son sam je­den jest na świe­cie, że z ni­kiem ser­decz­niej­sze nie wią­żą go wę­zły, za­milkł, bo czuł z de­li­kat­no­ścią praw­dzi­we­go gen­tle­ma­na, iż kry­je się tu ta­jem­ni­ca, do któ­rej nikt wdzie­rać się nie ma pra­wa.

Od tej pory upły­nę­ło lat dzie­sięć. Mię­dzy dy­rek­to­rem i re­ży­se­rem za­ra­zem, a pierw­szym tra­gi­kiem jego tru­py, za­wią­za­ła się przy­jaźń za­ży­ła i ser­decz­na. Mor­ris wi­dział w znacz­nie młod­szym od sie­bie Rob­so­nie ide­ał pra­wo­ści i za­cno­ści; ar­ty­sta za przy­jaźń tę rów­ną mu od­pła­cał mo­ne­tą. Prze­szło­ści nig­dy nie po­ru­sza­li. Je­den się z niej nie zwie­rzał, dru­gi nie py­tał; był pew­nym, że je­że­li kry­je ona jaką ta­jem­ni­cę, lub nie­zgłę­bio­ną tra­ge­dya, to tra­ge­dya ta prę­dzej za­szczyt, niż ujmę mło­de­mu jego przy­ja­cie­lo­wi przy­no­sić musi.

Dziś po raz pierw­szy ogło­sze­nie w Ti­me­sie wy­pro­wa­dzi­ło Mor­ri­sa z rów­no­wa­gi. Są­dził, iż tą razą ma pra­wo kwe­styą tę po­ru­szyć, we­zwa­nie bo­wiem od­no­si­ło się do roku 1867, a wte­dy Rob­son od kil­ku mie­się­cy na­le­żał już do jego tru­py.

Na­gła zmył­ka, uczy­nio­na przez miss Clif­ford, wy­trą­ci­ła mu dal­szy ciąg my­śli z gło­wy. Przy­ja­ciel ustą­pił miej­sca re­ży­se­ro­wi, i w jed­nej chwi­li Edward Mor­ris zna­lazł się obok mło­dej ak­tor­ki, stro­fu­jąc ją za nie­uwa­gę i udzie­la­jąc pew­nych co do czy­ta­nej roli wska­zó­wek.

Gdy pró­ba skoń­czy­ła się wresz­cie, dy­rek­tor za­nik­nął z wes­tchnie­niem ulgi książ­kę, a zbli­żyw­szy się do Rob­so­na, do­tknął przy­jaź­nie jego ra­mie­nia.

– Czy nie mógł­byś mi da­ro­wać kil­ku mi­nut? – za­py­tał. – Chciał­bym z tobą po­mó­wić, Mar­ku.

– I owszem, je­stem na two­je roz­ka­zy.

– Mia­łeś może za­miar wró­cić do domu?

– Tak, ale je­że­li wo­lisz, pój­dzie­my na wy­brze­że. Ra­nek prze­ślicz­ny, a ruch i świe­że po­wie­trze przy­da­dzą nam się obu, po tej za­cie­śnio­nej at­mos­fe­rze. Nie, te­atr jest tyl­ko moż­li­wy przy ga­zie.

Opu­ści­li gmach, kie­ru­jąc się ku we­so­łym sze­re­gom spa­ce­ru­ją­cych; za­le­d­wo jed­nak uszli kil­ka­set kro­ków, Mor­ris wstrzy­mał mło­de­go swe­go przy­ja­cie­la.

– Wiesz co, Mar­ku? chodź­my le­piej do twe­go miesz­ka­nia. Gło­wa boli mię dzi­siaj, a ostre pro­mie­nie słoń­ca olśnie­wa­ją for­mal­nie.

Dziw­ny ja­kiś dźwięk w jego glo­sie ude­rzył w tej chwi­li Rob­so­na.

– Co ci jest? – za­py­tał nie­spo­koj­nie. – Czy się co złe­go sta­ło?

– Są­dzę, że nie, – od­parł z wa­ha­niem. – Mam na­dzie­ję przy­najm­niej, iż w rze­czy, któ­rą ci za­ko­mu­ni­ku­ję, do­bra tyl­ko mie­ści się wia­do­mość.

Zwró­ci­li się szyb­ko w prze­ciw­ną stro­nę i w mil­cze­niu już do­szli do ma­łe­go, par­te­ro­we­go dom­ku, w któ­rym Rob­son zaj­mo­wał skrom­ne ka­wa­ler­skie miesz­ka­nie. Nad­zwy­czaj­na czy­stość na­gra­dza­ła tu ubóz­two, wśród któ­re­go je­den tyl­ko wy­róż­niał się szcze­gół. Oto na drew­nia­nym gzem­sie ko­min­ka, sta­ła ga­bi­ne­to­wa fo­to­gra­fia dziec­ka, czar­no­okiej dziew­czyn­ki, opra­wio­na w ramy rzeź­bio­ne ze sre­bra, nie­po­rów­na­nie de­li­kat­nej ro­bo­ty, tak iż bo­gac­two ich zda­wa­ło się wśród tego skrom­ne­go oto­cze­nia nie­zwy­kłym ja­kimś wy­bry­kiem.

Ja­sne pro­mie­nie wio­sen­ne­go słoń­ca, wdzie­ra­jąc się przez pod­nie­sio­ne sto­ry, pa­da­ły pro­sto na ślicz­ną, uśmiech­nię­tą twa­rzycz­kę dzie­wecz­ki, na­da­jąc jej dziw­ną pla­stycz­ność. Po­god­ne to jed­nak świa­tło mu­sia­ło nie od­po­wia­dać czar­ne­mu uspo­so­bie­niu pana Mor­ri­sa, zbli­żyw­szy się bo­wiem do okna, za­pu­ścił naj­wpierw ro­le­tę, a póź­niej do­pie­ro za­jął miej­sce przy sto­le.

– Czy czy­ta­łeś w ostat­nich cza­sach Ti­me­sa? – za­py­tał wresz­cie z pew­nem za­kło­po­ta­niem.

– Ti­me­sa? – po­wtó­rzył mło­dy czło­wiek we­so­ło. – Cóż to ko­cha­ny Edwar­dzie, masz mnie za Kre­zu­sa, jak wi­dzę, pre­nu­me­ru­ją­ce­go naj­droż­sze ga­ze­ty? Moja mar­na kie­szeń le­d­wo na Da­ily News wy­star­cza.

– A więc w ta­kim ra­zie o ni­czem nie wiesz…. Słu­chaj­no zda­je mi się, że, prócz cie­bie, ża­den chy­ba Ma­rek Rob­son nie wy­stę­pu­je na sce­nie?

– I ja tak są­dzę. A cóż się tam sta­ło? czyż­by Ti­mes, ra­czyw­szy zwró­cić uwa­gę na mar­ną moję oso­bę, wy­dru­ko­wał mnie wy­łącz­nie po­świę­co­ny ar­ty­kuł?

Mó­wił to z we­so­łą swo­bo­dą, wła­ści­wą mło­do­ści, a rów­no­cze­śnie ro­zum­ne jego oczy nie opusz­cza­ły ani na chwi­lę uśmiech­nię­tej twa­rzycz­ki dziec­ka. Zda­wa­ło się, że mię­dzy nim a fo­to­gra­fią ist­nie­je ja­kieś ta­jem­ne po­ro­zu­mie­nie.

– W rze­czy sa­mej, jest tu wzmian­ka o to­bie; czu­łem się w obo­wiąz­ku po­ka­zać ci ją, jak­kol­wiek nu­mer ten wy­szedł przed dzie­się­ciu dnia­mi jesz­cze, więc pew­no już się z nim spo­tka­łeś.

Mr. Mor­ris wy­jął ga­ze­tę z kie­sze­ni pal­to­ta, któ­re­go nie zdjął do­tąd, i po­dał ją zdu­mio­ne­mu całą tą prze­mo­wą ar­ty­ście.

– Znaj­dziesz ustęp ten w dru­giej ko­lum­nie, – do­dał od nie­chce­nia i, od­wró­ciw­szy się do okna, za­czął, nie­po­mny na spusz­czo­ną ro­le­tę, przy­glą­dać się pil­nie do­mnie­ma­ne­mu wi­do­ko­wi.

We­so­łe śpie­wy dzie­ci, gry ich i igrasz­ki na wy­brze­żu, ży­wem echem do­cho­dzi­ły aż tu­taj; w po­ko­ju za to ci­sza głę­bo­ka i ni­czem nie­prze­rwa­na trwa­ła tak dłu­go, aż prze­stra­szo­ny nią, Mor­ris ode­rwał się od oglą­da­nia ro­le­ty i zwol­na ku Rob­so­no­wi ob­ró­cił.

Czar­ne prze­czu­cia nie za­wio­dły go, po­czci­we też rysy bły­snę­ły wy­ra­zem naj­żyw­sze­go nie­po­ko­ju.

Ma­rek sie­dział w tem sa­mem miej­scu, ga­ze­ta jed­nak, kur­czo­wo za­ci­śnię­ta w dło­niach, śmier­tel­na bla­dość, po­kry­wa­ją­ca lica, i wy­raz w je­den punkt utkwio­nych oczu, zna­mio­no­wa­ły strasz­ną ja­kąś wal­kę we­wnętrz­ną.

– Chłop­cze!– za­wo­łał sta­ry Mor­ris ze współ­czu­ciem, – chłop­cze dro­gi, co ci się sta­ło?

Mło­dy czło­wiek nie sły­szał na­wet; do­tknię­cie do­pie­ro przy­ja­znej ręki Mor­ri­sa zbu­dzi­ło go z za­du­my. Drgnął i, po­nió­sł­szy oczy ku po­chy­lo­nej nad sobą po­sta­ci, zda­wał jej się nie po­zna­wać na ra­zie. Krót­ko to jed­nak trwa­ło. Siłą woli oprzy­tom­niał i ręka jego od­rzu­ci­ła z czo­ła nie­cier­pli­wie buj­ne pu­kle czar­nych wło­sów.

– Więc to cie­bie do­ty­cze? – py­tał dy­rek­tor, wska­zu­jąc na ar­kusz za­dru­ko­wa­ny. – Nie, nie od­po­wia­daj mi, je­że­li ci to przy­krość spra­wia. Może źle zro­bi­łem, mie­sza­jąc się w nie swo­je rze­czy; są­dzi­łem jed­nak, iż po­wi­nie­neś wie­dzieć o po­dob­nem we­zwa­niu.

Po zbie­la­łych war­gach Rob­so­na lek­ki prze­biegł uśmiech.

– I owszem, dzię­ku­ję ci Edwar­dzie! bar­dzo słusz­nie po­stą­pi­łeś. Ar­ty­kuł ten w rze­czy sa­mej do mnie się od­no­si.

– I do niej? – pod­jął Mor­ris zci­cha.

Spazm bólu prze­biegł szla­chet­ne rysy Rob­so­na. Przy­gryzł war­gi, jak­by dla po­wstrzy­ma­nia jęku, fi­zycz­ną wy­wo­ła­ne­go mę­czar­nią, a za­pa­no­waw­szy nad sobą, od­rzekł głu­cho:

– Tak… i do niej.IV.

Lek­ki śmiech prze­rwał na­mięt­ny głos de­kla­mu­ją­cej, a dziew­czę, za­to­pio­ne do­tąd w po­ezyi, umil­kło na­gle i sil­nym ob­la­ne ru­mień­cem, zbli­ży­ło się do star­szej ko­bie­ty, sie­dzą­cej z ro­bót­ką przy oknie.

– Z cze­go się śmie­jesz, mrs. Cla­ve­ring, – za­py­ta­ła z lek­kiem zdzi­wie­niem.

– Z cie­bie, moja dro­ga, – brzmia­ła szcze­ra od­po­wiedź.

– Dla­cze­go? Czy tak bar­dzo źle de­kla­mo­wa­łam? Ak­sa­mit­ne, wiel­kie jej oczy, bły­snę­ły rów­no­cze­śnie smut­nem roz­cza­ro­wa­niem.

– Ha­nieb­nie, moje dziec­ko.

– Do­praw­dy? Trze­ba przy­znać, że sąd twój nie jest zbyt za­chę­ca­ją­cym, a jed­nak zda­wa­ło mi się, iż wy­po­wie­dzia­łam to nie go­rzej od słyn­nej miss Ter­ry.

I chcąc ukryć ru­mie­niec gnie­wu, pa­lą­cy jej po­licz­ki, ob­ró­ci­ła się żywo do le­żą­cej na sto­le książ­ki lor­da Lyt­to­na.

– Gdy­by na­wet tak było, – za­uwa­ży­ła star­sza ko­bie­ta, – de­kla­ma­cja two­ja i wte­dy jesz­cze sta­ła­by się tyl­ko zręcz­nem na­śla­dow­nic­twem, gra zaś, no­szą­ca na so­bie ce­chę cu­dzej my­śli, nie może być nig­dy ani po­ry­wa­ją­cą, ani ge­nial­ną. Czy są­dzisz, że He­le­na Ter­ry ko­piu­je ko­go­kol­wiek?

– Przy­pusz­czam, iż z po­cząt­ku przy­najm­niej mu­sia­ła się do tego ucie­kać środ­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: