- W empik go
Salon pani Krysi - ebook
Salon pani Krysi - ebook
Cztery koleżanki, samotne nauczycielki, postanawiają założyć biuro matrymonialne, żeby pomóc innym i poszukać sobie partnerów. Urządzają w domu jednej z nich salonik towarzyski w którym ludzie mogą się spotkać realnie przy kawie zamiast wirtualnego przeżywania romansów na szklanym ekranie monitora. Niektórzy przy okazji opowiadają swoje minione przeżycia. Najważniejsze zadanie biura zostaje wykonane, większość klientów i same właścicielki w bardzo zabawnych sytuacjach poznają nowych partnerów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-607-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Alicja stanęła przed drzwiami swojej pracowni. Popatrzyła na nowe twarze kolejnego rocznika. „Kolejne zadanie do wykonania. Kolejne wychowawstwo i do przodu” — pomyślała. Miała wypracowane lata i od zeszłego roku mogła spokojnie siedzieć na emeryturze, ale szkoła trzymała ją przy życiu, choć hałas męczył coraz bardziej. Uśmiechnęła się, otworzyła drzwi i zaprosiła dzieci do klasy. Patrzyła na ich przestraszone buźki. „To jednak przełom dla nich” — myślała. „Takie maluszki, a za chwilę pójdą do liceum i już dorośli. Jak to szybko leci. Tak jak moje dzieciaki. Kiedy oni urośli? Julek duży, a Tośka to już całkiem. Mieszka u chłopaka, zaraz ślub i pewnie będę babcią. Potem maluszek podrośnie i stanie — jak ta gromadka — przed jakąś kobietą”. Weszła jako ostatnia, oparła się o biurko i powiedziała:
— Dzień dobry. Proszę, siadajcie.
Kilkoro dzieci przepychało się między rzędami, wybierając sobie ławki i towarzyszy. Jakiś chłopak przewrócił krzesło, robiąc sporo zamieszania, bo tamto, upadając, potrąciło dziewczynkę. Stanęła między ławkami i płakała. Alicja podeszła do dziecka, pogłaskała po głowie, popatrzyła na zaczerwienioną rękę.
— Możesz ruszać paluszkami?
— Mogę — powiedziała dziewczynka, pociągając nosem.
— Bardzo boli?
— Nie, ale on mnie popchnął.
— To pogrozimy mu paluszkiem, a on zaraz cię przeprosi. Dobrze?
Dziewczynka pokiwała głową z aprobatą. Alicja dalej spokojnie zajęła się sprawą, podchodząc bardzo poważnie do zajścia. Nie pisała żadnych uwag w dzienniczkach, nie strofowała, tylko grzecznie tłumaczyła i egzekwowała. W tym wypadku po prostu kazała chłopcu przeprosić i wróciła z powrotem do biurka. Stanęła przed nim i wyraźnie się przedstawiła:
— Jestem Alicja Zawisińska. Będę uczyła was biologii. W poprzednim roku mieliście przyrodę i środowisko, a teraz będzie biologia. Dowiecie się, jak rozwijają się roślinki, jakie są zwierzęta. Jak rosną ludzie i skąd się biorą dzieci. Będę również waszą wychowawczynią i tu będzie nasz gabinet. Powoli wszystko sobie ustalimy, ale najpierw chciałabym was wszystkich poznać.
Usiadła za biurkiem, otworzyła dziennik i rozpoczęła wyczytywanie nazwisk, poznając w ten sposób swoje nowe stadko. Pierwsze zetknięcie od razu dawało jej obraz klasy. Często bez zaglądania w arkusze ocen określała poziom ucznia, a nawet jego problemy. Potem siadała i czytając wszelkie opinie na ich temat, robiła sobie notatki w specjalnym zeszycie. Lata doświadczeń pomagały w ocenie dziecka i jego możliwości.
Omówiła z klasą kilka najważniejszych spraw, wybrała samorząd i dla odprężenia zabrała się z podopiecznymi za porządki przy kwiatkach. Chłopcy podlewali koneweczkami, a dziewczynki wycierały liście. Przed samym dzwonkiem jeszcze raz przypomniała dzieciom numer gabinetu i swoje nazwisko. Rozdała ankiety dla rodziców i puściła maluchy na korytarz. W myślach przypominała sobie ich nazwiska — bez zerkania w zapiski. „Kurczę, coraz gorzej z pamięcią albo nazwiska są coraz trudniejsze”. Pokręciła głową nad swoją nieporadnością. „Jak ten czas leci. Znów jesień, paskudna jesień i ta cholerna samotność. Jeszcze teraz ten krzyż pański na głowie. Tak się dałam zrobić z tym wszystkim. Czy ja kiedyś pożyję jak człowiek? Może najwyższa pora znaleźć sobie jakieś portki?”
Alicja ściskała dziennik w rękach i spacerowała po korytarzu. Patrzyła na rozbrykane dzieci i uśmiechała się do nich i do swoich myśli. „Może biuro matrymonialne? O matko, ale co powiedzą dzieci? Wiem, uznają, że matka dostała fioła, ale czy mnie się coś od życia nie należy? Czy ja muszę wszystkich obskakiwać, obsługiwać?”
— Ala? — zawołała koleżanka. — Masz czas wieczorem? Robimy inaugurację. Wpadnij do mnie. Flaszka mile widziana.
— Wiesz, że nie piję.
— A, zapominam. Jesteś taka kwitnąca, że człowiek nawet nie pomyśli, że masz cukrzycę.
— Bo to taka choroba. Jak się pilnujesz, jest dobrze. Teraz, jak schudłam, to w ogóle jest świetnie.
— No właśnie. Dziewczyny aż plotkują, że w końcu masz kogoś.
Alicja zrobiła wielkie oczy. Uśmiechnęła się i poszła dalej korytarzem, bo w drugim końcu dwójka chłopców boksowała się zajadle. Z chwilą gdy podeszła, chłopcy odskoczyli od siebie. Pogroziła im palcem i zawróciła do koleżanki.
— Beata, a ty dalej walczysz sama?
— Chwilowo nie, ale jakoś tak nie jestem przekonana co do tego typka. A ty masz kogoś?
— Tak, od dwóch tygodni matkę na karku. Mówię ci, koszmar.
— Na długo?
— Na długo? Na zawsze. — Pokręciła głową Alicja.
— Jak to, przecież masz tylko dwa pokoje?
— No. W jednym jest Tomek, a ja z matką w dużym.
— To masz jazdę jak diabli, ale dlaczego?
— Wolę ją niż tego gnoja. I tak cud, że się dogadaliśmy. On zapłacił za mieszkanie matki, ale ja musiałam ją wziąć do siebie i już żałuję.
— Czemu?
— Bo jest „moherowa”.
Beata parsknęła śmiechem.
— Ale ty przecież też latałaś.
— Ale się wyleczyłam, jak świat mi się zawalił, i Kościół mnie nie ciągnie, a ona nic tylko Radio Maryja.
— No, toś się ugotowała, nie zazdroszczę. Wpadnij wieczorem, pośmiejemy się i oderwiesz się od smutków.
— Dobrze, przyniosę ciacho. Wiesz, z tej cukierni koło mnie.
— A, no, no. Superancko.
Dzwonek zabrzęczał i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na korytarzach zapanowała cisza. Alicja zajęła się następną klasą — tym razem „szóstaki”, najbardziej rozwydrzone i buntownicze w szkole. Od razu ostro usadziła kilku cwaniaczących pajacyków i do końca zajęć miała spokój. Z kolejnym odgłosem dzwonka ponownie w całej szkole wybuchła petarda huku, oznajmiając wolność na piętnaście minut. Dla Alicji był to czas wolnych zajęć, więc przeniosła się na zaplecze i zaczęła grzebać w szafkach z materiałami edukacyjnymi. Wyjęła kilka tablic z mikroorganizmami, bo od jutra prowadziła już normalne lekcje, by nie tracić ani jednej godziny. Jak zwykle plan był tak bardzo napięty, a materiału bez przerwy dokładali, że trudno było wszystko zmieścić w standardową ramówkę.
Zerknęła na plan lekcji i z kolejnej szuflady wyjęła dwie tablice z rozrysowanymi pokładami węgla oraz przekrojem przez warstwy geologiczne Ziemi. „To takie proste, a czasem te dzieciaki ni w ząb nic nie przyjmują. Oj, kiedyś jakieś mądrzejsze te pokolenia były, a nie miały Internetu. Nie wiem. Tylko łopata i nakłaść do niektórych łbów, bo nic nie przyjmują, a nas za wszystko oceniają” — rozmyślała.
Sama wytarła kurz z blatów, ponieważ nigdy nie dopuszczała sprzątaczek na zaplecze. Kiedyś, po ich wyczynach, nic nie mogła znaleźć, więc od dawna sama sobie sprzątała. „Owszem, dzieciaki swoje bałaganią, ale to tylko dzieci, a nie dorosłe, rozumne istoty zarabiające na życie” — paplała do siebie w myślach.
Wyszła, zamykając zaplecze, a potem całą klasę. Po drodze zajrzała do sekretariatu.
— Witam, Renatko. Jak minął dzień? Na kiedy ma być ubezpieczenie? — zapytała sekretarkę.
— Spokojnie. Nawet nie wiem ile, a ty już się wyrywasz przed szereg. Poczekaj. Młode nawet dzienników nie pobrały.
— Młode to młode. Poszukaj mi akta mojej nowej IV b.
— Leżą, możesz zabrać.
— Nie, teraz do domu nie mogę.
— Oj, wiem, że nie wolno, ale ty bierz.
— Nie mogę, bo nie mam gdzie i kiedy pracować. Będę tutaj siedziała.
— A co, masz faceta. Wszystkie mówią, że kwitniesz.
— Wyście chyba powariowały. — Alicja machnęła ręką na do widzenia i poszła do domu.
Po drodze zrobiła zakupy i jak każda zaradna gospodyni targała dwie siaty pełne żarcia dla całej rodziny. Przy okazji planowała już obiady na kilka dni. „O kurczę, ciasto” — przypomniała sobie pod domem, ale już nie wróciła do cukierni. Idąc na spotkanie, nadłożyła kawałek, ale dzięki temu była szansa donieść je w całości, bo wcześniej na pewno coś by zgniotła albo połamała.II. Chora Klara
— Martusiu, możesz otworzyć okno. Duszno tu jak diabli. Nie ma czym oddychać.
— Znów cię dusi, mamo?
— Nie, już sobie psyknęłam. Dobrze, że lato się kończy, będzie spokój.
— I tak było nieźle w tym roku. Te leki naprawdę super działają.
— Ale i super kosztują. — Klara kręciła głową.
Co chwilę brakowało jej pieniędzy na opłaty, a do tego początek roku w liceum córki i kolosalne wydatki na książki. Renta wystarczała na pół miesiąca, na kilka dni alimenty, a leki i wyskoki na ciuchy czy książki stanowiły problem ponad miarę jej dochodów. Od lutego do kwietnia nadrabiała straty, gdyż całe stado znajomych dosłownie skomlało pod drzwiami, trzymając w zębach puste druki beznadziejnie zakręconych PIT-ów. Cały rok nikt o niej nie pamiętał, ale jak trwoga, to każdy odnajdywał jej numer telefonu i adres. Na początku nie brała pieniędzy, ale — zmuszona niedostatkiem i opryskliwością zarozumialców — szybko zmieniła swoje myślenie w tej dziedzinie, ucząc się zarabiania na nieukach. Czasem pomagała kilku znajomym uzupełniać księgi podatkowe, ale wieczny kurz i farba z papieru dokuczały jej coraz mocniej. Rzadko czytała książki i prasę, nawet tę wypożyczoną, bo astma dusiła ją coraz bardziej.
Słabła, a ostatnio miała coraz większy problem z najprostszymi pracami domowymi, nie mówiąc już o sprzątaniu mieszkania. Takie rzeczy od zawsze robiła Marta, a ona ubierała się wtedy i wychodziła na balkon. Dopiero po zmianie leków czuła wyraźną poprawę. Zniknęły zawroty głowy, a świat za oknem nie straszył jej tumanem pyłków i kurzu.
— A może pójdziemy na spacer? — zapytała córkę, podnosząc się z fotela.
— Dasz radę? Ostatnio ledwie doszłaś na dół.
— Nie, moja droga, ostatnio byłam przed domem na ławeczce i rozmawiałam z panem sąsiadem.
— O proszę, a tego nie mówiłaś. Super.
Marta objęła matkę i cmoknęła w czoło.
— Tak się cieszę. Widzisz, mówiłam, że wszystko przejdzie, jak miną ci nerwy.
— Nerwy już dawno minęły, ale trudno jest… Nie mówmy o tym, bo znowu zacznie mnie dusić. Ubieramy się i wychodzimy.
Klara podniosła się z fotela, ubrała się w kurtkę, okręciła szyję szalikiem i stanęła przy drzwiach.
— Nie przesadzaj. Jest ciepło.
— Jeszcze mnie zawieje i znów jakieś świństwo mnie złapie.
— Gorzej, jak się spocisz. Zdejm ten szalik, bo lato wystraszysz.
— Co ja bym bez ciebie zrobiła, ty mój skarbie. — Objęła córkę z radością.
— To fakt, a ja bez ciebie, więc rachunki wyrównane. — Wzięła matkę pod rękę i delikatnie podtrzymując, wyprowadziła przed blok.
Na świeżym powietrzu Klara nachyliła się do przodu, tak jak kazał lekarz, i zrobiła kilka głębokich wdechów.
— Uuu, ale mi się w głowie kręci.
— Więc się trzymaj.
Postały chwilę i ruszyły na pobliski plac zabaw, gdzie kilkoro rodziców bawiło się ze swoimi pociechami w dużej piaskownicy. Usiadły obok i patrzyły, jak maluchy podskakują, krzyczą i śmieją się, sypiąc dokoła piaskiem.
— Chodź jeszcze kawałek. Tak mi dobrze, aż się nie chce wierzyć, a tak się męczyłam.
— Widzisz, jeszcze będziesz tańczyła.
— Na twoim weselu. — Śmiały się obie i szły powolutku w stronę morza. Między blokami mocniej dmuchnął wiatr i Klara aż się zapowietrzyła. Stanęła, mocniej złapała córkę za rękę i wdychała powietrze. Kilka oddechów i uśmiech. — Boże, jak dobrze. Córcia, jak dobrze.
Postała i ruszyła dalej alejką na kolejny plac zabaw. Tam posiedziały na ławce z pięć minut i zawróciły do domu.
— To jest niesamowite uczucie tak iść pod wiatr. Czuć, jak wiatr rozwiewa włosy i nic cię nie dusi. Wierz mi, to naprawdę wspaniałe uczucie. Czuję się, jakbym wracała do świata żywych.
— Może najpierw na twoim weselu potańczymy. — Zaśmiała się córa.
— O nie. Nigdy w życiu.
— A pamiętasz ten film ze Stenką? Też było „Nigdy w życiu”.
— O czym ty mówisz? Film to film, a życie swoje drogi ma.
— A ja bym chciała, żebyś znalazła sobie kogoś.
— Jasne. Już widzę, jak wspaniały rycerz na białym koniu zajeżdża pod klatkę i wzdycha do mnie jak do królewny. Tylko w tej bajce nie ma już rycerzy. Nie ma smoków, a zostały same Sierotki Marysie.
Klara miała doskonały humor, ale mimo wszystko czuła, jak słabną jej nogi z wysiłku. Coraz mocniej naciskała na rękę córki, ale szła, stawiając krok za krokiem. Przed samą klatką przystanęła, nachyliła się, zrobiła kilka wyuczonych wdechów i pozwoliła poprowadzić się do mieszkania na pierwszym piętrze. Rozebrała się i potwornie zmęczona położyła na wersalce przed telewizorem. Marta zajęła się nauką, choć był dopiero początek roku.
Następnego dnia Klara ponownie wyszła na spacer. Sama zrobiła rundę wokół bloku z małym odpoczynkiem na placu zabaw. Przez kolejne dni dokładała coraz więcej kółek i w następną niedzielę zaskoczyła córkę, ciągnąc ją aż do lasu przy plaży. Posiedziały ponad godzinę w barze i zadowolone spacerkiem wróciły do domu. Wieczorem Klara padła jednak jak małe dziecko, choć chrapała jak stara, tartaczna piła.
Rano, jak nigdy, była na nogach przed córką i po raz pierwszy od roku robiła jej śniadanie. Nakryła do stołu i podśpiewując sobie jakąś starą melodię, smażyła jajecznicę. Kilka razy stuknęła mocniej łyżką w patelnię, robiąc pobudkę. Nie widziała efektu, więc zajrzała do pokoju Marty.
— Ej. Ile można spać? Śniadanko, panienko.
— A która jest? — Marta otworzyła oczy ze zdziwienia.
— Szósta trzydzieści. Prysznic, biegusiem, i jemy, bo jadę do lekarza.
— Coś się stało?
— Nic, rutynowa kontrola, ale nie martw się, sama dojadę.
Córka dość ostro zaoponowała, ale Klara wytłumaczyła jej swoją sytuację, swój upór i tym sposobem postawiła także przed sobą wielkie zadanie. Kiedyś zwykła przejażdżka tramwajem nie sprawiała jej problemów, ale od czasu rozwodu i olbrzymiej porcji nerwów ataki astmy tak bardzo się nasiliły, że z każdym krokiem coraz bardziej zatykało jej płuca. Zmieniano jej leki, a ona słabła, aż w końcu od wiosny całkiem nie wychodziła z domu, bojąc się dosłownie wszystkiego. Ktoś kichnął, a ona dostawała skurczów oskrzeli, siniała i nie mogła złapać powietrza, a uczucie rozrywania doprowadzało ją do omdleń. W książce czytała o miłości i za chwilę — niczym od kurzu — dosłownie się dusiła. Kiedy oglądając w telewizji film, na którym jakiś amant całował kobietę, zaczęła odczuwać podobne dolegliwości, stwierdziła, że całkowicie głupieje. Dobrowolnie poprosiła o skierowanie do psychiatry. Po drugiej wizycie, po zmianie leków zaczęła otwierać oczy na świat i budzić się z odrętwienia. Najpierw zwykły uśmiech do ludzi na szklanym ekranie, a potem najzwyklejsza chęć zobaczenia świata po drugiej stronie okna. Samodzielnie wstawała z wersalki, kąpała się i powolutku nabierała sił. Teraz jakby chciała nadrobić stracony czas i dosłownie nie mogła wytrzymać w domu.
Siedząc w tramwaju, obserwowała pasażerów, patrzyła na ulice i odkrywała swoje miasto na nowo. Po rozmowie z lekarzem dosłownie podskakiwała jak mała dziewczynka. Ludzie się oglądali, a ją aż korciło, by wystawić komuś język. „Chyba całkiem mi odbija. Boże, wracam do życia. Wreszcie coś mi się chce”. Pierwszy raz od dawna samodzielnie zrobiła zakupy, ale ze zmęczenia ledwie doszła do domu. Położyła się na kilka minut, ale znów coś ją gnało, więc zajęła się przygotowaniem obiadu. Opary mięsa gotującego się na zupę trochę ją dusiły, jednak intensywnie mieszała, stojąc przy kuchni. Otworzyła okno i co chwilę przy nim stawała, oddychając świeżym powietrzem.
— Jak niewiele potrzeba do szczęścia? — gadała do siebie. — Takie małe, białe coś, taka zwykła tableteczka i świat się śmieje. Jak nic bym się wykończyła przez tamtego lekarza, a tego dupka nic nie obchodziło, nic. Nie, daj spokój, kobieto, bo znów się zacznie — skarciła się szybko. Stanęła w otwartym oknie, nachyliła się i zrobiła kilka głębokich wdechów.
Po obiedzie namówiła córkę na spacer nad morzem, ale — zmęczona przedpołudniowym wyjściem — dała radę dotrzeć tylko do nadmorskiego lasu. Znów posiedziały w barze i potem, ale już dużo wolniej, wróciły do domu.
Z każdym dniem Klara robiła coraz większe postępy, wypuszczając się samotnie na całe przedpołudnia. Nawet deszczowe dni nie przeszkadzały jej w codziennym treningowym spacerze i pod koniec września samodzielnie dotarła nad morze. Usiadła na piasku i wdychała ostre, morskie powietrze.
— Będzie dobrze — powiedziała do siebie kilka razy.III. Danka motornicza
— O Maryjo, ale bałwan. Jak można tak jeździć. Co za debil, przecież to durne ciele pakuje się prosto pod tramwaj. Czy ten dupek nie widzi?
Danka nacisnęła mocno na hamulec i jednocześnie na sygnał dzwonka. Od dziesięciu lat pracowała jako motornicza i jako jedna z nielicznych miała czystą kartę, bez wypadków, choć jeździła po dziesięć godzin dziennie. Czasem w niedziele i święta, ale nigdy w nocy, bo znała siebie i wiedziała, że po dwunastej jest nieprzytomna. Na szczęście Majstrunio rozumiał jej sytuację i pozwalał na taki luksus, więc Danka zawsze była przed dziewiątą wieczorem w domu. Mogła dopilnować dzieciaków, które i tak siedziały same całymi dniami. Ale przynajmniej od roku panował w domu spokój, bo w końcu pozbyli się tatusia, który całymi dniami leżał gdzieś pijany jak bela. Często zabierał ostatnie pieniądze i jedzenie pozostawione dzieciom. Szedł gdzieś na melinę i wszystko, co się dało, wymieniał na gorzałę. Na szczęście nigdy się nie awanturował, tylko pił na umór. Kiedy zabrał Pawełkowi ostatnie spodnie i dzieciak nie miał w czym iść do szkoły, wpadła w taki szał, że zrobiła awanturę, wezwała policję, udając pokrzywdzoną. Tym sposobem wystawiła gościa za drzwi. Za namową Majstrunia załatwiła mu wniosek na leczenie. Całkiem gładko jej z tym poszło, tyle że zaraz po wyjściu z detoksu uchlał się jak świnia i zaczął grzebać w dziecięcych rzeczach. Natychmiast wezwała policję, po czym nakazując dzieciom płacze i jęki, po raz kolejny zapakowała męża do aresztu. Świadoma już swojej siły od razu złożyła pozew rozwodowy i pozmieniała zamki. Na sprawie postawiła ultimatum, że zrzeknie się wszelkich praw do alimentów, pod warunkiem iż tatuś nigdy nie będzie nachodził ani jej, ani dzieci i pozostawi im mieszkanie. W efekcie poczynań rzutkiej pani sędzi Danka dostała i alimenty, i mieszkanie, i zakaz zbliżania się do dzieci.
Miała wreszcie spokój w domu i dzięki temu szybko stawała na nogi. W szkole załatwiła dofinansowanie na obiady i bezpłatną świetlicę, więc nie musiała codziennie gotować ciepłych dań. Sama czasem jadała coś w zakładowym barze, ale najczęściej opychała się kanapkami i mlekiem. Latem po raz pierwszy wysłała dzieci na kolonie i wtedy jeździła całymi dniami, nadrabiając budżet domowy. Planowała na Święta kupno telewizora, bo ostatni, jaki mieli, dwa lata temu pijaczyna zamienił na kilka flaszek. Wiosną udało jej się odkupić za dwieście złotych używaną lodówkę z gazetowych ogłoszeń. Właściciele nie tylko przywieźli ją na miejsce, ale widząc domową sytuację, po kilku dniach dowieźli jeszcze dwa fotele i prawie nowe żelazko. Wszyscy cieszyli się i bez przerwy siedzieli na nowych dla nich fotelach.
Misia, zamiast odrabiać lekcje przy stole w swoim pokoju, siedziała w fotelu. Położyła deskę na bocznych oparciach i na takim pseudobiurku odrabiała prace domowe. Paweł za to dosłownie skakał na drugim, aż w końcu rozlał herbatę i za karę miał zakaz zajmowania tego miejsca.
— Nie umiesz się zachować, to będziesz siedział na stołku, a fotele są dla pań.
— A jak ciebie nie ma? — pytał zadziornie. — Albo Miśki?
— To fotele mają być puste. Jak zmądrzejesz, dokupimy trzeci fotel i na nim będziesz siedział.
— Wszystko tylko dla bab — buntował się chłopak.
— Ty smarku, uważaj sobie. Baby to wiesz, gdzie masz. Uczyłeś się?
— Pewno.
— Nie, nieprawda, nawet teczki nie przyniósł do domu — szybko sprostowała Misia.
— A ty już skarżysz, ty mała żmijo. — Walnął ją w głowę i dziewczynka się rozpłakała.
„Taki sam jak tatuś. Te samce… Od pieluch już są jacyś popieprzeni” — skwitowała w duchu, a na głos:
— Kiedy wywiadówka?
— W poniedziałek, mamo, o osiemnastej u mnie — szybko przypomniała Misia.
— Prawda, miałaś w dzienniczku. U tego cymbała pewnie też i jak pogodzić, nie rozerwę się.
— Ale u mnie musisz być, bo nowa pani ma wam wszystko powiedzieć.
— Wiem, córcia, ale u Pawła też, ostatnia klasa i co ja z nim potem zrobię? — Danka wzruszyła ramionami. — No co, synu, co ty chcesz robić w życiu?
— Pójdę na kucharza. Zawsze będzie co jeść.
— No piękne plany. To może choć trochę weźmiesz się za naukę.
— A tam. Wystarczy, że do budy łażę, to już mnie nie zawalą.
Danka tylko kręciła głową i szykowała kanapki na kolację. Dwie dla siebie, pięć na rano do pracy, po pięć dla Pawła na teraz i rano, po jednej dla córki. „Cholera, i cały chleb, i masło. Chyba zacznę kupować te paskudne margaryny, bo nie nastarczy na żarcie” — kalkulowała w myślach. Potem posłała Miśce wersalkę i na chwilę usiadła w swoim fotelu. Popatrzyła na pustą ścianę w rogu i uśmiechnęła się.
— Dzieciaki… Policzyłam kasę i jak żadne gówno nam nie wypadnie, to kupujemy sobie telewizor na Święta.
— Hura! — dobiegło z drugiego pokoju.
— Jak się nie będziecie uczyć, to nie będzie oglądania! — krzyknęła do nich.
— Pewno. Zamkniesz na kłódkę? — Paweł przyszedł właśnie do pokoju. — Nie strasz, matka.
— Synu, słuchaj. Zmień ten ton do mnie. Ja zarabiam, ja utrzymuję ten dom i ja tu rządzę. Zrozumiano?
Danka z niedowierzaniem patrzyła na syna. „Cholera, co za buńczuczny typ” — pomyślała, ale nic nie mówiła. Zajęła się sprzątaniem w kuchni. Ogarnęła okruchy z chleba, zapakowała kanapki, pozmywała naczynia i spokojnie położyła się do łóżka. Wcześnie wstawała, więc wcześnie się kładła, by zawsze wypoczętą zasiadać przed pulpitem motorniczego.
Rano z reguły wstawała przed piątą, szybko się myła, ubierała, zabierała kanapki i biegła do najbliższego przystanku. Stamtąd zabierał ją ostatni nocny tramwaj. Czasem specjalnie stał dłużej, czekając na koleżankę, chyba że jacyś pasażerowie się pieklili. Kilka razy zdarzyło jej się spóźnić i wtedy czekała ponad pół godziny na jakieś połączenie. Kilka minut, a pociągało za sobą cały sznur opóźnień w komunikacji, bo jeden tramwaj blokował inne i wszystko się sypało. Na szczęście o tej porze nie było zbytniego ruchu i wszyscy mogli swobodnie się porozjeżdżać po swoich trasach, nadrabiając czasem stracone minuty.IV. Inauguracja
Pięć minut przed czasem Alicja stała z palcem wyciągniętym w stronę dzwonka przy drzwiach koleżanki, gdy usłyszała jakieś kroki na klatce. Dwa męskie głosy rozprawiające o paniach.
— Podobno ta laska ma niezłe cycki? — Słysząc taki tekst, szybko przeskoczyła kilka schodków i schowała się na wyższym półpiętrze. Wystawiła głowę i obserwowała panów, którzy stanęli przed tymi samymi drzwiami. Odczekała, aż wejdą, i powolutku zeszła. Przyłożyła ucho i słuchała:
— Beata, to jest kolega Marek. — Coś dalej jeszcze było o kobietach, ale śmiech zagłuszył wszystko. Odczekała, aż troszkę ucichnie w mieszkaniu, i zadzwoniła. Natychmiast drzwi się otworzyły i stanęła w nich koleżanka, zapraszając do środka:
— O wilku mowa — zawołała, uśmiechając się do Alicji. — Chodź, moja droga. Jest już komplecik, więc odpalamy szampana. Tego się chyba napijesz.
— Tak, ale odrobinkę — powiedziała, wchodząc do pokoju.
— Większość znasz. Ten pan to Tomasz i jest zarezerwowany przeze mnie, a tamten pan, powiedzmy, że jest do wzięcia. — Pozostałe panie zachichotały.
— No wiesz, z taką konkurencją nie będę walczyć. Ja mam swoje lata i nie lecę na takich młodzieńców. — Zaśmiała się. — Ale Wandzia ma kolejną szansę — dogryzła nauczycielce, która bez przerwy zmieniała partnerów.
— Cha, cha. — Usłyszała tylko w odpowiedzi.
— Nie gadajcie. Ala ostatnio tak błyszczy, że nie wiadomo, nie wiadomo. Szczena wam opadnie, jak któregoś dnia przyjdzie z eleganckim panem pod rękę — zaszczebiotała Krysia, też samotna, starsza nauczycielka fizyki. — A w ogóle, gdzieś złapała Tomaszka? Taki facet? Wow. Palce lizać. — Odwróciła się do drugiej koleżanki i w tym samym momencie dyskretnie położyła rękę na kolanie nowo poznanego mężczyzny.
— W biurze matrymonialnym. Dawno wam mówiłam, że się zapisuję — zaczęła wyjaśnienia Beata.
— My to powinnyśmy same założyć biuro matrymonialne. U nas co druga, zaczynając od dyrekcji, a kończąc na woźnej, to samotne gwiazdy — szczebiotała Krysia, nie zdejmując dłoni.
— No to zakładajmy. Beata, ty jako matematyczka ruszaj głową, masz ścisły umysł –podjęła temat następna wolna nauczycielka.
— Podobno są takie programy komputerowe, co łączą ludzi w pary według wymagań i charakteru. — Krysia aż zacierała ręce.
— Ty nam rozłożysz wszelkie statystyki i wystraszysz facetów — dogryzła Beata.
— Oj, czepiacie się, bo nikt was nie chce, ale to może być całkiem fajny pomysł — mówiła Krysia.
— Niby tak, wiecie, drogie panie, jestem waszym pierwszym klientem. Proszę dopasować dla mnie kobietę — zaoferował się Marek.
— A co według ciebie powinno być w takiej ankiecie, co faceta interesuje? — zapytała Beata, wnosząc pokrojone ciasto.
— Cycki — walnęła prosto z mostu Alicja i od razu wzbudziła zainteresowanie nowego pana.
— Oczywiście, nie obrażając pań. — Tu zlustrował wzrokiem kobiety. — Piersi to jest największy i najpięknieszy wasz skarb.
— Więc trzeba go zakopać dwa metry pod ziemią, żeby nikt nie ukradł — znów dogryzła Alicja.
— Och, pani Aluniu, absolutnie. Takie skarby to tylko na wystawę.
— To co? Mam nosić na wierzchu. Dopiero byście się ślinili na każdym kroku — warknęła zirytowana Alicja. Podeszła bliżej i rozciągając dekolt, wystawiła sporą część swojego biustu panu przed samiuśkim nosem. — Tak będzie dobrze?
Wszyscy ryknęli ze śmiechu. Potem Tomasz rozdał kieliszki z szampanem i wznieśli toast za inaugurację nowego roku szkolnego. Dyskusja znów wróciła do kwestii biura matrymonialnego.
— Ale czy to trzeba jakoś rejestrować? — drążyła temat Krysia.
— Nie wiem — odparła Beata, bo wszystkie twarze zwróciły się w jej stronę. — No co się tak patrzycie, byłam w takim biurze i Tomasz też, ale nie wiem. Strasznie się tam głupio czułam.
— Czemu?
— Jak klacz wystawiana na przetarg. Te pytania, kogo chcę, co lubię, ile mam wagi i wzrostu. Koszmar.
— Ale jakoś trzeba napisać ofertę. Droga pani, a jak pani pisze swoje CV? Też trzeba podawać swoje dane i właściwie też się sprzedać — tłumaczył całkiem poważnie Marek.
— Poza tym głupio się czułam, jak dostałam numer telefonu i miałam zadzwonić do nieznanego mi gościa. Nie facet, a to ja miałam zadzwonić i się umówić.
— A jak byś chciała? — zapytała Ala.
— Nie wiem. Myślę, że w takim biurze powinien być jakiś salon i pani kuma czy swatka powinna w nim umawiać takie pary.
— Jeszcze kanapa i poduszki. — Zaśmiał się Marek.
— Panu tylko cycki i wyro w głowie — znów skasowała go Alicja.
— Przecież i tak na tym się kończy, więc o co chodzi, co wy jakieś cnotki jesteście?
Część zachichotała, a Ala dodała swoje:
— Dziewczyny… mamy Casanovę, więc czemu nie spróbować, może od razu z konsumpcją. Zobaczymy, jak bogaty jest nasz Mareczek.
Znów stanęła przed nim i oparła się kolanem o jego kolano, niby klękając. Rękę położyła na jego ramieniu i nachyliła się kokieteryjnie, ponownie podsuwając swój dekolt panu pod nos.
— Więc jak: na wystawę czy pod ziemię?
— Alka, zwariowałaś — zapiszczała Krysia.
Na co Alicja od razu zdjęła nogę i wyprostowała się.
— Nie martw się. Nie zabiorę ci tego szczęścia. Nie mój typ. — Zawadiacko oblizała usta i mrugnęła do Marka.
Dziewczyny siedzące obok aż parsknęły ze śmiechu.
— Alka, nie znałam cię takiej. Ty naprawdę się zmieniasz, że głowa boli.
— Chyba nie. Zawsze taka byłam, ale mnie nie zapraszałyście i nie znałyście. — Alicja odsunęła się od nich i usiadła za stołem, nakładając sobie kawałek ciasta.
— Bo ty siedzisz tylko w tych swoich kwiatkach — żartowała Krysia, a potem szeptem Markowi na ucho — ona jest jakoś niedawno po rozwodzie i uczy u nas biologii.
— Czyli do wzięcia? — Marek wyraźnie zaczynał się interesować wesołą nauczycielką.
— A ja? — zapytała zaniepokojona Krysia.
— Oj, ty też, słoneczko, też. Schrupiemy cię jak nic. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale nie spuszczał oczu z Alicji.
Beata przyniosła kolejne pokrojone ciasto i stos kanapek, a Tomasz kilka literatek wypełnionych żółto-zielonym drinkiem.
— O rany, jakie piękne. Jak to zrobiłeś? — zaszczebiotała z zachwytem, jak zwykle pierwsza, Krysia.
— Tajemnica Tomasza. — Beata przystawiła mu palec do ust, zakazując mówienia.
— No dobra, ale powiedzcie, z tym biurem byłby niezły ubaw? — wróciła do tematu Krysia.
— A gdzie i za co lokal? A kto założy działalność? — pytały wszystkie po kolei.
— Nikt. Będziemy się po prostu bawiły, a lokal, ale macie problem, u mnie w salonie.
Wszystkie popatrzyły na Krysię.
— Ty mówisz poważnie? — zdziwiła się Wanda.
— Oczywiście. Jeszcze przez wrzesień mamy super na werandzie, a potem to normalnie w salonie. Wiecie, jak mieszkam. No co?
— A klientów skąd? — teraz Alicja wtrąciła z buzią pełną ciasta.
— Mało masz u nas? Zrób jakąś ulotkę i puść po szkołach, albo mailem. O, do pani Tereski z kuratorium również.
— Jasne — zaśmiała się Alicja, zasłaniając sobie usta — i już mamy kontrolę na głowie i zwolnienia z pracy.
— Kogo zwolnią? Ciebie? Gdzie znajdą drugą taką głupią, co tyra po godzinach za wszarz.
— No to gazeta i ogłoszenia. Sama pisałam do faceta z „Anonsów” — zdradziła tajemnicę Krysia.
— Coś ty? — zapytała Wandzia, przesiadając się do stołu. — I spotkałaś się?
— No.
— Gadaj, co tak siedzisz — cisnęła dalej.
— No co? Umówiłam się przed teatrem.
— Boże, gadaj. — Wanda wróciła do niej z talerzem ciasta. — Ty to masz jazdy. Nie możesz wytrzymać bez chłopa.
— No i poszliśmy na kawę, a potem do mnie.
— Nie mów. Poszłaś od razu do łóżka? — zapytała teraz Alicja, krztusząc się i spoglądając z niedowierzaniem.
— Wy to już macie w tych swoich łbach tylko same męskie penisy. Chłopów wam się chce i chcica wam na mózg pada. — Krysia była prawie obrażona.
— To po co zabrałaś obcego faceta do domu? Mógł cię okraść albo dać ci w łeb — uniosła się Alicja.
— O, jeszcze gwałt wchodzi w rachubę. I co jeszcze wymyślicie? Dziewczyny… to cywilizowany kraj — tłumaczyła Krysia, zupełnie nie rozumiejąc obaw koleżanek.
— Skoro masz takie podejście, to faktycznie możemy u ciebie nawet burdel otworzyć –walnęła tekstem Wanda.
— Ty jednak jesteś stuknięta i nigdy nie znajdziesz porządnego faceta — odgryzła się Krysia.
— Uspokójcie się. Zaczynacie nabierać manier od waszych uczniaków — skarciła je poważna jak dotąd Beata.
Naburmuszone na chwilę się zamknęły, wypiły drinka i zagryzły ciastem, a Tomek puścił płytę Szczepanika. Nachylił się w ukłonie do Beaty i porwał ją na środek pokoju.
— A wieczorki taneczne będziecie robiły? Myśmy poznali się na takim wieczorku –opowiadał Tomasz, co chwilę odwracając głowę w stronę dziewczyn, siedzących na rogówce.
— Myślałam, że umówiliście się na telefon.
Beata zatrzymała się i odwróciła do koleżanek.
— Nie dzwoniłam do Tomka, ale do innych tak, nawet do kilku, ale to były same śmieci. Tamto biuro było totalną pomyłką.
— Czemu? — zainteresowała się Krysia.
— Powinna być jakaś segregacja, a nie ja — paniusia po studiach — spotykam się z chłopkiem roztropkiem po podstawówce, co nawet podpisać się składnie nie umie.
— O, widzisz, czyli to jest ważne. Zapisujcie uwagi. Wszystko się przyda. — Machała ręką Krysia, dopijając drinka.
— Ty naprawdę o tym myślisz? Tak na poważnie? — zapytała ją Alicja.
— A dlaczego nie? Sama widzisz, ile jest z tym problemu. Może chociaż dla nas znajdziemy jakichś facetów.
Alicja zaczęła uważniej przyglądać się koleżance. Drobniutka, farbowana szatynka z pokaźnym biustem i nastroszoną czupryną. Zawsze świeża, pachnąca i uważana przez wszystkich za totalną słodką idiotkę, choć uczyła tak konkretnego przedmiotu jak fizyka.
W przerwie między salwami śmiechu, jakie wybuchały po pikantnych kawałach opowiadanych przez Marka, zagadnęła ją na poważnie.
— Naprawdę chcesz otworzyć biuro matrymonialne?
— A czemu nie? Sama nie dam rady, ale jakbyśmy się tak skrzyknęły w kilka… Zobacz: dyżur wypadłby co kilka dni, a do tego byśmy miały zabawy za frajer — i tańce, i wyjazdy… A co najważniejsze: dostęp do najlepszych kąsków w pierwszym rzędzie, przecież musimy w końcu znaleźć sobie jakieś ciało. Co, potem same zostaniemy na stare lata?
— Pewnie, że bym chciała. Nawet już się zapisałam na tych Sympatiach w Internecie.
— A, na portalu. No i co?
— Nic. Dopiero założyłam — wyjaśniła Alicja.V. Przebudzenie Klary
Marta wróciła ze szkoły o godzinę wcześniej i — zdziwiona nieobecnością mamy w domu — wyjrzała przez okno. Nie widząc jej nigdzie, zaczęła się denerwować. Nie wiedziała o jej ostatnich wyczynach, a przyzwyczajona do ciężkiego stanu matki i ciągłego przesiadywania w zamkniętym pokoju, wystraszyła się. Zbiegła na dwór. Obleciała blok dokoła, popytała sąsiadów i całkiem zrozpaczona wróciła do domu.
— Mówiłam, mówiłam, że trzeba kupić komórkę, tylko tak dla bezpieczeństwa. I co ja mam teraz zrobić? — Usiadła ze łzami w oczach na wersalce i patrzyła nieprzytomnym ze zmartwienia wzrokiem na ścianę. — Gdzie jej szukać? Może na pogotowiu? Nie, nie, tylko nie to, ale co ja mam zrobić? Boże, może poszła nad morze, a teraz nie ma siły wrócić?
Złapała kurtkę i pognała na promenadę prowadzącą nad samo morze. Biegła, potrącając ludzi i sapiąc nie tyle ze zmęczenia, co ze zdenerwowania. Na chwilę zatrzymała się przy barze, zagadnęła kelnera i pobiegła dalej, aż nad samą wodę. Tam stanęła, nachyliła się i ciężko sapała. „Może jest już w domu” — pomyślała i zerknęła w stronę Jelitkowa. Daleko przed nią zamajaczyła jej znajoma sylwetka w szarym płaszczu z fioletową chustką na głowie. „Boże, jest”. Podbiegła bliżej, nie spuszczając osoby z oczu. Ze zmęczenia musiała na chwilkę przystanąć, odetchnąć i wtedy zauważyła matkę, siedzącą na pieńku, tuż przy siatce osłaniającej wydmy, i rozmawiającą z jakimś starszym panem. Przymrużyła oczy, zerknęła na tamtą osobę w oddali i na matkę. „O rety, ale podobnie ubrane”. Uśmiechnęła się i całkiem spokojna podeszła do Klary.
— Dzień dobry, mamo.
— Och, córcia. Poznaj, to pan Wacław, a co ty tutaj robisz?
— Czy ty wiesz, która jest godzina? Szukam cię jak wariatka i nie wiem, co się stało.
— Uuu, szesnasta. Tośmy się, panie Wacławie, zagadali — powiedziała Klara, zerkając na zegarek.
— Przepraszam, panienko, ale tak dobrze nam się z pani mamusią rozmawia, że zapomnieliśmy o całym świecie.
Potem zwrócił się do Klary:
— Pani pozwoli, że choć kawałek panie odprowadzę, a potem wracam do swojego sanatorium. Też już mam dość na dzisiaj.
— Nie, dziękujemy. My sobie już pójdziemy spacerkiem w swoją stronę — szybko powiedziała Marta, uprzedzając tym samym mamę.
— W takim razie do jutra, pani Klaro. Będę spacerował, jak zwykle, po śniadaniu.
— To zależy od pogody.
— Oczywiście. — Ukłonił się, unosząc lekko kapelusz, i skręcił w stronę Sopotu.
Klara wzięła córkę pod rękę i, nic nie mówiąc, szła powoli, a piasek wsypywał się w jej pantofle. Wchodząc na deptak, usiadła na ławeczce i wytrzepała buty.
— Tobie nie naleciało? — zagadnęła córkę.
— Mamo, czy ty wiesz, jak się martwiłam?
— Ale po co? Nie widzisz, że jest mi już całkiem dobrze?
— Chyba tak, skoro podrywasz facetów.
— Jakich facetów? To starszy pan, kuracjusz z Sopotu. Jest poważnie chory, ma reumatyzm. Tak sobie rozmawialiśmy. Trochę się zmęczyłam, więc usiedliśmy sobie na pieńkach.
— Mamo, mało miałaś problemów przez tatę, to znów chcesz jakiegoś faceta?
— Wiesz co? Ten pan mógłby być moim ojcem. Martusiu, daj spokój.
Klara nic więcej nie mówiła, ale właśnie zdała sobie sprawę, że jednak potrzebuje jakiegoś towarzystwa, znajomych i normalnego świata. Pobyt w klatce domowego zacisza zaczynał ją dusić i chciała już czegoś więcej niż codzienność bardzo troskliwej córki. W domu położyła się na godzinkę, ale potem znów zajęła się pracą w kuchni.
— Może jutro zrobię gołąbki. Zjadłabyś? — zapytała, zaglądając do pokoju córki.
— Ale nie ma kapusty, a rano nie zdążę kupić.
— Ale ja kupię. Nie rób ze mnie kaleki. Ja naprawdę czuję się doskonale.
— Widzę, ale czy ty, mamo, nie przesadzasz? Dopiero co leżałaś w szpitalu, a teraz chcesz dźwigać ciężary.
— To ty przesadzasz. W szpitalu byłam dwa, nie — trzy miesiące temu. Czuję się doskonale, więc mogę się do czegoś jeszcze przydać. Nawet zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do pana Kowalskiego, że coś bym popracowała.
Usiadła obok córki na tapczanie i patrzyła na jej pokój. Mały, ciasny, ale gustownie umeblowany, jeszcze za czasów prosperity tego domu. Biurko wbudowane w wygodną, jasną zabudowę po sufit. Nowy tapczanik i mały fotelik przy samych drzwiach. Marta podsuwała go do łóżka i kładąc nogi na tapczaniku, czytała szkolne lektury.
— Jeszcze czego i za chwilę będziemy miały znów szpital.
— Nie. Sama widzisz, co robią te leki, a przynajmniej zarobię.
Marta machnęła ręką. Doskonale znała swoją matkę i na nic zdały się wszelkie tłumaczenia. Zresztą, miała charakter po mamie i dokładnie wiedziała, że na jej upór nie ma rady. Nie da się przeskoczyć ani ominąć. Można jedynie zaprząc się do tego samego dyszla i ciągnąć wóz w tym samym kierunku. Jej usystematyzowany świat był nie do zaakceptowania dla ojca i stąd wieczne kłótnie trwały w domu. Mama, perfekcyjnie dokładna księgowa, a ojciec trochę szałaput, trochę zapędzony i wiecznie na jakichś budowach. Tu brakowało faktury, tam jakieś niezapłacone rachunki, ale zawsze do przodu, a mama ciągle w stresie dokładności i punktualności. Z czasem już tylko mijali się w przejściu, aż kiedyś nawet nie zauważyła, jak ubyło jego rzeczy z szafy. Dopiero, kiedy zniknęła cała dokumentacja z biurka, mama się ocknęła i dotarło do niej, że ojciec się wyprowadził. Potem wielki szok z powodu sprawy rozwodowej i maleńki braciszek u drugiej żony.
Klara absolutnie nie dopuszczała do siebie myśli, że nowe dziecko jej eksmęża jest przyrodnim bratem Marty. Płakała, krzyczała i tak bardzo się denerwowała, że w końcu zaczęła dusić się i sinieć. Potężny stres nasilił astmę, a potem depresja całkiem ją przybiła. Szpital i niezliczona ilość leków, ciągły sen i samotność tak bardzo ją odizolowały, że teraz dosłownie chłonęła świat.
— Rozmawiałam dziś z sąsiadką z parteru. Na Przymorzu są kluby dla seniorów. Jakby mnie jutro nie było w domu, to się nie martw. Zajrzę tam, zobaczę, co robią. Muszę się czymś zająć.
— Ale ty nie jesteś seniorką.
— Pewnie, że nie, ale muszę poszukać sobie jakiegoś zajęcia, bo umrę z nudów.
— Do tej pory jakoś to ci nie przeszkadzało.
Darmowy fragment