Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sama jedna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sama jedna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 283 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. PA­ŁAC Z WY­TRZESZ­CZO­NE­MI OCZY­MA I MŁYN Z CHIŃ­SKIM DA­CHEM.–CO TO TA­KIE­GO KWI­CZA­ŁO W BRUŹ­DZIE – I CZY OD GŁU­PIEJ MAR­GO­LI BYŁ KTO JESZ­CZE GŁUP­SZY?

Gdzieś – gdzieś – da­le­ko ztąd, choć jesz­cze nie na koń­cu świa­ta, znaj­do­wa­ła się wio­ska, dzie­dzic­two wiel­kie­go pana. Pię­trzył się wiel­ki pięk­ny pa­łac, na szczy­cie góry no­szą­cej jesz­cze śla­dy wa­łów daw­ne­go zam­ku – ale mniej­sza o to. Sto­py tej góry opły­wa­ło roz­le­głe je­zio­ro, któ­re­go brze­giem, po­dob­ny do rów­nian­ki wśród zie­lo­no­ści fa­lu­ją­cej, za­ta­czał się wie­niec chat we­so­ły.

Od tej stro­ny miał pa­łac oszklo­ną ga­le­ryę, sze­re­giem okiem pa­trzą­cą ku za­cho­do­wi. To też ile razy się słoń­ce do snu kła­dło, po­wie­dział­byś, że ten pa­łac wy­trzesz­cza za niem cie­ka­we oczy; tak się przy­najm­niej wy­da­wa­ło ma­łej dziew­czy­nie, prze – wa­la­ją­cej się po pia­sku prze­ciw­le­głe­go wy­brze­ża. A tu jesz­cze dru­gi, taki sam cie­ka­wy, pły­wa po wo­dzie do góry no­ga­mi, i to po­kra­ja­ny w pa­ski drob­niut­kie – bo­daj­że cię!

Była to pu­co­ło­wa­ta, zdro­wa jak rydz, wy­bra­ko­wa­na słoń­cem i wia­tra­mi dziew­czy­na wiej­ska, nie­ja­ka so­bie Ma­ry­sia „od mły­na­rza”, jak mó­wio­no.

U gro­bli bo­wiem, trze­ba wie­dzieć, stał młyn, po­dob­ny tro­chę do chiń­skiej pa­go­dy, żeby przy­jem­nie było pa­trzeć na nie­go z pa­ła­cu. Miesz­kał w nim Ja­kób, do­stat­ni czło­wiek, i na­wet w po­ży­ciu z żoną, moż­na po­wie­dzieć, szczę­śli­wy, gdy­by nie to że im się ja­koś nic a nic nie cho­wa­ły dzie­ci. Było już kil­ko­ro, ale wszyst­kie Pan Bóg bar­dzo wcze­śnie na­zad po­za­bie­rał. Ja­kó­bo­wa da­wa­ła na msze, od­pra­wia­ła no­wen­ny, su­szy­ła – wszyst­ko na nic. Ja­kób jął się na­rze­kać, uty­ski­wać, komu on to zo­sta­wi za­pra­co­wa­ne cięż­ko mie­nie? Na­stęp­nie znie­chę­cać się po­czął do pra­cy, do karcz­my co­raz czę­ściej za­glą­dać, co­raz dłu­żej tam prze­by­wać – o źle!

Aż tu jed­nym ra­zem, oto co się sta­ło.

Wie­czo­rem wra­ca­ła z ro­bo­ty ko­mor­ni­ca przez chłop­skie ogro­dy; na­zy­wa­no ją we wsi głu­pią Mar­go­lą.

– Idę ja so­bie nic nie wi­dzą­cy – opo­wia­da­ła po­tem – a tu sły­szę coś pisz­czy w bruź­dzie. Nie kwi­czy tego, ino coś jak­by miau­czy, chcę mó­wić. My­ślę ja so­bie: kot czy co? A to nie kot ża­den, ino mały ro­bak oto.

Tak ona ga­da­ła. Po praw­dzie zaś, nie był­to ani ro­bak, ani kot, ani na­wet co kwi­czą­ce­go, tyl­ko po­pro­stu dziec­ko pod­rzu­co­ne.

Ale ju­ści chy­ba nie chłop­skie. Bo jak­że? nie­tyl­ko spo­wi­nię­te było w pie­lusz­ki bar­dzo cien­kie, ale i mia­ło na szyi krzy­żyk że­la­zny i kar­tecz­kę z na­pi­sem: Ma­rya. A na dru­giej stro­nie tej kar­tecz­ki znaj­do­wa­ła się wzmian­ka, kie­dy się dziec­ko uro­dzi­ło, i że jest ochrzczo­ne.

Głu­pie­mu, to po­wia­da­ją, Pan Bóg szczę­ści. Ale tu, to chy­ba wię­cej się po­ka­za­ło kło­po­tu, jak co dru­gie­go.

Mieć so­bie dziec­ko, czy się go wy­rzec?

No­si­ła się z niem po wsi za­du­ma­na.

– Żeby to któ­ra prze­kar­mi­ła dzie­cia­ka aż póki ła­zić nie za­cznie. Da­lej, toby już ła­twiej było, choć bie­da. Miał­by czło­wiek pod­po­rę oto na sta­rość. Hej! Ma­ryś! idź­no ty pleć na ogro­dzie, albo tam klu­ski zgo­tuj i przy­nieś w pole. A po­tem, to już i na ro­bo­tę. Ho! ho! z jaka czter­dzie­stów­ka na rękę i kie­li­szek…

Mó­wiąc to wszyst­ko, śmia­ła się so­bie rada, ale ją ciar­ki prze­cho­dzi­ły po­my­śleć: jak­by też dziec­ko zaś umar­ło? Mało się to tego dro­bia­zgu co­rok mar­nu­je! Ot nie da­lej jak u mły­na­rzo­wej. Ale tać ona głu­pia chy­ba, czy co?

We wsi wie­dzia­no już o pod­rzut­ku. Sta­ły baby przed cha­ta­mi, i do­pie­ro rada w radę.

– A no, Mar­go­la, cóż ty zro­bisz z dzie­cia­kiem? Do ko­wa­li­chy go od­daj. Ma swo­je dwu­ty­go­dnio­we, to ci i to może wy­kar­mi.

Ale ko­wa­li­cha pod­kar­mi­ła tyl­ko tyle żeby nie krzy­cza­ło, i na­zad od­da­ła.

– Idź ty so­bie z two­im znajd­kiem, Bóg ci wie zkąd się to tam wzię­ło! Mam ja po­karm le­d­wie dla mo­je­go – jesz­cze­by je od­ja­da­ło ja­kieś cu­dze.

– Głu­pia baba – po­my­śla­ła so­bie Mar­go­la od­cho­dząc.

– No, a Jó­zwo­wa soł­ty­ska? po­noć tyl­ko co zle­gła.

Po­szła tam Mar­go­la, i po­ka­za­ło się, że się uro­dzi­ły bliź­nia­ki.

Cho­dzi­ła da­lej i krę­ci­ła gło­wą: No, no, co też to głu­pich lu­dzi po świe­cie!

Kie­dy do domu przy­szła – w Imię Ojca i Syna – a toć stoi Ma­te­usz­ka przedew­ro­ty, i wy­dzi­wia i wy­po­mi­na, że aż ob­ra­za Pana Je­zu­sa i Mat­ki Naj­święt­szej.

– Ma już swo­ich sied­mio­ro jak wró­bli w tem tam gnieź­dzie, i jesz­cze bę­dzie bra­ła przy­błę­dę co ich wszyst­kich po­zja­da?

– Ci­choj­cie! cze­go tu wrzesz­czyć? Tać prze­cie nie po­rzu­cę w ro­wie. Stwo­rze­nie jest Bo­skie, nie zaś co dru­gie­go. Prze­śpi przez noc oto w cha­łu­pie, a zra­na od­nio­sę do dwo­ru, albo na ple­ba­nię.

– Prze­śpi!–mru­cza­ła Ma­te­usz­ka – bę­dzie to tyl­ko krzy­cza­ło, ni­ko­mu spać nie da!

Ale wbrew prze­wi­dy­wa­niom wszel­kim, dziec­ko tak się spo­koj­nie spra­wia­ło, że Mar­go­la z nie­spo­koj­no­ści oka zmru­żyć nie mo­gąc, raz wraz do nie­go za­glą­da­ła, czy przy­pad­kiem nie umar­ło?

– Ale nie, gdzie­tam, toć nie głu­pie!

Było jesz­cze po­rząd­nie zra­na, kie­dy przy­bie­gła zdy­sza­na mły­na­rzo­wa, i nuż ku­sić, a na wszyst­kie świę­to­ści pro­sić o tego dzie­cia­ka.

– Czy­ście zgłu­pie­li? – u was się dzie­ci nie­wio­dą.

– A kto ci dru­gi wy­cho­wa? Słu­chaj Mar­go­la, dam ci suk­ma­nę jesz­cze cał­kiem nową, i dwa zło­te na trze­wi­ki.

– Idź­cie wy do grze­cha. Czy to ja będę sprze­da­wa­ła du­szę nie­win­ną? A jak u was umrze?

– A nie umar­ło­by przez noc na chło­dzie, żeby nie ty?

Mar­go­la po­my­śla­ła: – ha, je­śli u niej za­mrze, to już chy­ba nie z gło­du. – I rze­kła gło­śno:

– Ale mi je póź­niej od­da­cie.

– To ja ci mam być mam­ką tyl­ko? ja­kaś ty mą­dra! Nig­dy nie od­dam, na to bio­rę, żeby na za­wsze było moje.

– No, to pa­mię­taj­cie, że­ście to po­wie­dzie­li. Chodź­my do je­go­mo­ści.

Nie­ba­wem u księ­dza rzecz się cała za­ła­twi­ła. Ja­kó­bo­wa wzię­ła dziec­ko do sie­bie.

Oto tedy, w jaki spo­sób Ma­ry­sia do­sta­ła się do mły­na z wy­gię­tym chiń­skim da­chem.

Tam zaś, go­dzi się po­wie­dzieć, było jej jak u Pana Boga za pie­cem. Ani umar­ła, ani na­wet cho­ro­wa­ła kie­dy. Nie mia­ła co praw­da cza­su, świat ją ba­wił, świat taki za­baw­ny! I ula­ty­wa­ło jej dzie­ciń­stwo jak pta­szy­nie w pał­kach, któ­ra nie wie na­wet, że żyć to jesz­cze co in­ne­go niż się naja­dać i spać cho­dzić, i że się zie­mia cała nie koń­czy w gniazd­ku.

Tym­cza­sem, któż tam zgad­nie co za górą?ROZ­DZIAŁ II. W JAKI SPO­SÓB ZBIE­SI­ŁA SIĘ JA­KÓ­BO­WA A MA­RY­SIA ZDZI­CZA­ŁA? – PIERW­SZE PO­JA­WIE­NIE SIĘ ZNAJD­KA – PIERW­SZY PO­PIS PIETR­KA I ZŁO­TEJ OB­RĄCZ­KI.

Mia­ła Ma­ry­sia lat już ja­kie ze trzy, kie­dy zna­gła zno­wu przy­był mły­na­rzom po­to­mek. Tu już mo­gła się prze­ko­nać, że świat nie­tyl­ko dla niej jed­nej wi­nien być za­baw­ny. Ja­koż po­czę­ło być jej obo­wiąz­kiem ba­wić ono mły­na­rząt­ko, ko­ły­sać je, a na­wet no­sić, choć nie­wie­le co od nie­go była więk­sza.

Ale trze­ba nie­szczę­ścia, że i to dziec­ko nie za­ba­wi­ło dłu­żej od dru­gich, bo nie do­ży­ło na­wet okrą­głe­go roku.

Jed­nym ra­zem tedy sta­ła się rzecz bar­dzo dziw­na. Oto mły­na­czo­wa w przy­stę­pie żalu okrut­nie znie­na­wi­dzi­ła Ma­ry­się. Za co? – spy­ta­cie. Po pro­stu za jej upo­rczy­we ży­cie. – Tam­te bez koń­ca u – mie­ra­ją, a ta bez koń­ca żyje; tam­te swo­je, a ta cu­dza; co one win­ne, i co ona od nich lep­sze­go?

Za­czem, za rzecz naj­mniej­szą ła­ja­na, po­sztur­chi­wa­na, wy­rzu­ca­na za drzwi, nie na­zy­wa­na in­a­czej jak pod­rzut­kiem i znajd­kiem, przy każ­dej łyż­ce stra­wy oswa­ja­na z my­ślą, że zo­sta­ła z li­to­ści przy­gar­nię­ta, wkrót­ce Ma­ry­sia na do­bre my­śleć po­czę­ła, a raz po­my­ślaw­szy, na­bra­ła prze­ko­na­nia, że i żyje tyl­ko z li­to­ści. Tak więc, jak się pa­trzy, kwia­ty ży­cia mie­wa­ją cier­nio­we ło­dy­gi…

Ileż­to razy, by­wa­ło, za­ga­nia­jąc z pola nie­ro­ga­ci­znę, owi­nię­ta zmo­kłą płach­tą, na zim­nym wie­trze je­sien­nym, ocią­ga­ła się z po­wro­tem, bo wie­dzia­ła co ją w cha­cie cze­ka. Ju­ściż nie żad­ne sło­dy­cze. Jest tam już pew­nie i mły­narz, naj­niż­szy żony swo­jej słu­ga, dra­pią­cy się w gło­wę z kło­po­tu, splu­wa­ją­cy przez zęby.– Ma­ryś! ty taka, owa­ka! cze­mu to? cze­mu tam­to. Dam ja ci tu…– I za groź­bą szło za­raz Speł­nie­nie.

Jak­że to in­a­czej ma­rzy­ła o niej głu­pia Mar­go­la! I gdzie te cza­sy, kie­dy się so­bie prze­wa­la­ła po­mię­dzy wor­ka­mi, albo w pia­sku nad­brzeż­nym, stra­sząc ka­my­ka­mi ryb­ki, pły­ną­ce ob­ces w wy­trzesz­czo­ne okna prze­wró­co­ne­go do góry no­ga­mi pa­ła­cu!

Cza­sy temi, trze­ba zda­rze­nia, przy­błą­kał się też pies ja­kiś, nie­wia­do­mo zkąd i po co; bito go, od­ga­nia­no, ale odejść nie chciał. Nocą by­wa­ło kładł się u pro­ga, i szcze­kał na prze­cho­dzą­cych, chcąc się ni – by tym spo­so­bem w ła­skę wku­pić. Raz i dru­gi rzu­co­no mu ja­kieś ochła­py, a on snać tę za­pła­tę za do­sta­tecz­ną uznał, bo już nie po­szedł da­lej i zo­stał. Na śmiech znajd­kiem go na­zwa­no jak i Ma­ry­się, choć oni co praw­da nie bar­dzo coś do sie­bie przy­pa­da­li. Znaj­dek, jako słu­ga wier­ny, je­dząc chleb mły­na­rzo­wej, war­czał na sie­ro­tę; pew­nie my­ślał, że się to tak na­le­ży. Lu­dzie to ro­bi­li, cze­mu­by pies ro­bić nie miał?

Cóż do­pie­ro kie­dy się raz jesz­cze uro­dzi­ło dziec­ko mły­nar­ce, i nie da­lej jak w dni kil­ka za dru­gie­mi po­szło. Od­tąd ist­ne pie­kło pod tym chiń­skim da­chem. Nie­ba­wem wpro­wa­dzi­ła się tam kwa­ter­ka – kwa­ter­ni­ca jak na­zy­wa­ją, pie­kiel­na – już i mły­narz do­sia­dy­wać w domu nie mógł. Co praw­da, w karcz­mie za to co­raz go czę­ściej za­sta­wa­no. Ma­ry­sia nie­raz na kwa­śne jabł­ko zbi­ta, głod­na jesz­cze kłaść się spać mu­sia­ła. Wte­dy na­uczy­ła się skra­dać po ci­chu, i w nocy sama so­bie brać z garn­ka. Zresz­tą brud­na, za­smo­lo­na, ob­dar­ta, zdzi­cza­ła, i po­czę­ła się lu­dzi bać jak ognia. Bo i mia­ła cze­go. Na kogo Pan Bóg, na tego i Świę­ci. Daw­ne­mi cza­sy, kie­dy była ru­mia­na, wy­cze­sa­na, czy­sto ubra­na, ba­wi­ły się z nią dzie­ci ze wsi ca­łej; dziś niech się tyl­ko po­ka­za­ła, wy­my­śla­ły jej i prze­zy­wa­ły znajd­kiem, a baby mó­wi­ły: nie wda­waj­cie się z nią, nic to do­bre­go.

By­wa­ło tak­że daw­niej, kie­dy przyj­dzie Mar­go­la, ona do niej, i za­raz cmok ją w rękę. Te­raz, gdzie! za piec się cho­wa, albo za wę­gieł, albo w ko­no­pie.

– Bój­cie wy się Ran Pań­skich – mó­wi­ła Ja­ku­bo­wej Mar­go­la.

– Chcesz ty w łeb? ty głu­pia–tak jej od­po­wia­da­ła mły­na­rzo­wa!

Nie było się co w ga­wę­dy wda­wać z pi­jacz­ką. Raz upil­no­wa­ła Mar­go­la, kie­dy ni­ko­go w cha­cie prócz Ma­ry­si nie było.

– Chodź tu Ma­ryś, cze­go ty się bo­isz? Dziew­czy­na mil­cza­ła.

– Na masz oto ob­wa­rza­nek. Po­rwa­ła i chci­wie jeść za­czę­ła.

– Mo­żeś ty nie do­sta­ła śnia­da­nia? Kiw­nę­ła tyl­ko gło­wą.

– A kto ci na­bił tego siń­ca pod okiem? Nic nie mó­wi­ła tyl­ko ja­dła.

– Czy mły­na­rzo­wa?

– A ju­ści.

– Boś ty pew­nie głu­pia.

– A bo co?

– A umiesz ty pa­cierz? Po­ka­za­ło się, że nie umie pa­cie­rza.

Mar­go­la tedy do księ­dza. Z tego do­pie­ro spra­wa cała.

– To dziew­czy­na la­da­co – bro­ni­ła się mły­na­rzo­wa.

– Jak­że la­da­co? Ka­za­no jej prze­cie co­dzień do or­ga­ni­sty cho­dzić, robi co jej po­wie­dzą, wy­uczy­ła się pa­cie­rza i abe­ca­dła, ka­te­chi­zmu i skła­da­nia, już i czy­tać za­czy­na.

– Nie wia­do­mo zkąd się wzię­ła.

– To cóż ona win­na?

Raz, w nie­dzie­lę to było, ba­wi­ły się w pia­sku dzie­cia­ki. Ma­ry­sia przy­sta­nę­ła so­bie u wierz­by i pa­trza­ła. Kie­dy ją spo­strze­gli, da­lej­że za nią, a ona w nogi. Do­pę­dzi­li ją, i do­pie­ro nuż po­sztur­chi­wać, szar­pać, prze­zy­wać, prze­drzeź­niać. A był z nie­mi Pio­trek, wiel­ki urwi­po­łeć z pod lasu, mistrz do wszyst­kich psich fi­glów, toć­że to i te­raz pierw­szy krzyk­nął: hu­zia! Ale ja­koś z na­gła, nie wie­dzieć co mu się zro­bi­ło, jak się nie od­wró­ci, jak nie plu­nie w ręce, jak nie pod­nie­sie z zie­mi gru­bą ga­łąź ol­szo­wą, jak nie za­cznie młó­cić tego po łbie, tego po grzbie­cie. – A wy cze­go jej tu bę­dzie­cie do­pie­ka­li, psie na­sio­na! co ona wam wia­na? – Tak się to wszyst­ko roz­le­cia­ło ogłu­pia­łe, i nuż wy­wie­szać ję­zy­ki, a wy­wo­ły­wać zda­le­ka: – A! po­znał swój swe­go! taki ty, jak ona! pójdź tu Znaj­dek! do nogi Znaj­dek! a do budy obo­je! – Po­rwał się do nich, ale ci jak­by się zie­mia pod nie­mi roz­pa­dła, wi­dząc że tu żar­tu nie­ma, wzię­li nogi za pas, i tyle ich wi­dzia­no. Pie­trek po­pa­trzał za nie­mi, i już miał odejść, kie­dy wtem coś go tknę­ło, wpadł w gniew okrut­ny i po­czął okła­dać Ma­ry­się. Bił i bił, a ona ani ucie­ka­ła, ani się bro­ni­ła, ani krzy­cza­ła; tyl­ko łzy jak groch ka­pa­ły jej z oczu. To go ja­koś roz­bro­iło. Po­my­ślał, do­był z kie­sze­ni ka­wa­łek ob­wa­rzan­ka, i rzekł ob­ra­ca­jąc się bo­kiem:

– Na, masz, a idź so­bie precz, i nie właź wię­cej w dro­gę.

– Ja ni­ko­mu nie sta­wam na dro­dze – wy­szep­ta­ła Ma­ry­sia ocie­ra­jąc oczy.

– No, idź, idź, że­byś mia­ła ro­zum to­byś nie ucie­ka­ła, tyl­ko wa­li­ła coby wla­zło.

– Do­brze to to­bie, boś ty sil­ny.

Po­pa­trzał na nią, i po­biegł gwiż­dżąc. – Ba, ba, ju­ściź pięść ma swo­je pra­wa.

Od­tąd Ma­ry­sia mia­ła tro­chę wię­cej spo­koj­no­ści, ale Pie­trek ani pa­trzał na nią – niby jej nie zna. Mu­iej­szać tam o to. Go­rzej da­le­ko, że Mar­go­la coś już daw­no ani zaj­rzy. Aż raz w chłod­ny wie­czór je­sien­ny, kie­dy Ma­ry­sia ziel­sko dla świń kra­ja­ła, pa­trzy, aż tu ktoś się do niej skra­da po za pło­ty. Pie­trek ci to.

– A ty tu po co?

– A idź ty głu­pia do Mar­go­li, tać­że ona cho­ra.

– Cho­ra – po­my­śla­ła Ma­ry­sia – pew­nie nie ja­dła, trze­ba jej co za­nieść.

Ja­koż że ni­ko­go na­ów­czas nie było doma, wzię­ła z garn­ka kil­ka ziem­nia­ków w wę­ze­łek, ta­kie chle­ba ka­wa­łek, i po­bie­gła ukrad­kiem przez ogro­dy, my­śląc że na­tych­miast wró­ci.

U Ma­te­usz­ki za­sta­ła bab kil­ka, po­otu­la­ły się far­tu­cha­mi i sie­dzą. A no Mar­go­la leży na sło­mie, tyl­ko że jesz­cze zi­pie. Oba­czy­ła Ma­ry­się, po­szu­ka­ła cze­goś w za­na­drzu, i kiw­nę­ła na nią żeby przy­szła. Chcia­ła mó­wić, a tu ani spo­so­bu. Wło­ży­ła jej tyl­ko na pal­ce ja­kąś ob­rącz­kę – dwa, trzy pal­ce Ma­ry­si­ne w niej się zmie­ści­ły – prze­wa­li­ła się w tył i za­czę­ła chra­pać okrut­nie. Gdzie tu jej co do je­dze­nia da­wać, kie­dy jej już oczy ko­łem sta­nę­ły!

– Mo­że­by­ście się wody na­pi­li – rze­kła Ma­ry­sia. A wtem wle­cia­ła Ma­te­usz­ka, i nuż wy­rze­kać co aż ob­ra­za Bo­ska.

– O Naj­słod­sze Rany Chry­stu­so­we! o nie­szczę­śli­wa moja go­dzi­na! No, nie głu­piaż­to nad głu­pie­mi? Przyj­dzie ją w tem co mia­ła po­cho­wać, bo już wię­cej na owi­nię­cie pal­ca na­wet nie ma! Skrzyn­ka pu­sta, wi­dzi Pan Bóg z Nie­ba wy­so­kie­go! A tu czło­wiek tyle się oto na­bie­do­wał, i ży­wił dar­mo, i kło­po­tu, miał Bóg wie za co! Ja tam trum­ny spra­wiać nie my­ślę; ubo­ga sie­ro­ta, niech so­bie dwór daje.

Tu po­wstał rwe­tes nad­zwy­czaj­ny, za­czę­to się kłó­cić, i wkrót­ce zro­bi­ło się tak cia­sno, że o mało nie zdep­ta­no Ma­ry­si. Ktoś ją wresz­cie za drzwi wy­rzu­cił. Wte­dy biedz za­czę­ła, nie mo­gąc się na­wet opa­mię­tać, co i jak się sta­ło.

My­śla­ła że nie­dłu­go za­ba­wi­ła, a tu już i mie­siąc wy­so­ko. Ona do drzwi, a drzwi koł­kiem za­par­te, sły­chać tyl­ko z izby ochry­pły głos mły­na­rzo­wej:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: