- W empik go
Sama jedna - ebook
Sama jedna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 283 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzieś – gdzieś – daleko ztąd, choć jeszcze nie na końcu świata, znajdowała się wioska, dziedzictwo wielkiego pana. Piętrzył się wielki piękny pałac, na szczycie góry noszącej jeszcze ślady wałów dawnego zamku – ale mniejsza o to. Stopy tej góry opływało rozległe jezioro, którego brzegiem, podobny do równianki wśród zieloności falującej, zataczał się wieniec chat wesoły.
Od tej strony miał pałac oszkloną galeryę, szeregiem okiem patrzącą ku zachodowi. To też ile razy się słońce do snu kładło, powiedziałbyś, że ten pałac wytrzeszcza za niem ciekawe oczy; tak się przynajmniej wydawało małej dziewczynie, prze – walającej się po piasku przeciwległego wybrzeża. A tu jeszcze drugi, taki sam ciekawy, pływa po wodzie do góry nogami, i to pokrajany w paski drobniutkie – bodajże cię!
Była to pucołowata, zdrowa jak rydz, wybrakowana słońcem i wiatrami dziewczyna wiejska, niejaka sobie Marysia „od młynarza”, jak mówiono.
U grobli bowiem, trzeba wiedzieć, stał młyn, podobny trochę do chińskiej pagody, żeby przyjemnie było patrzeć na niego z pałacu. Mieszkał w nim Jakób, dostatni człowiek, i nawet w pożyciu z żoną, można powiedzieć, szczęśliwy, gdyby nie to że im się jakoś nic a nic nie chowały dzieci. Było już kilkoro, ale wszystkie Pan Bóg bardzo wcześnie nazad pozabierał. Jakóbowa dawała na msze, odprawiała nowenny, suszyła – wszystko na nic. Jakób jął się narzekać, utyskiwać, komu on to zostawi zapracowane ciężko mienie? Następnie zniechęcać się począł do pracy, do karczmy coraz częściej zaglądać, coraz dłużej tam przebywać – o źle!
Aż tu jednym razem, oto co się stało.
Wieczorem wracała z roboty komornica przez chłopskie ogrody; nazywano ją we wsi głupią Margolą.
– Idę ja sobie nic nie widzący – opowiadała potem – a tu słyszę coś piszczy w bruździe. Nie kwiczy tego, ino coś jakby miauczy, chcę mówić. Myślę ja sobie: kot czy co? A to nie kot żaden, ino mały robak oto.
Tak ona gadała. Po prawdzie zaś, nie byłto ani robak, ani kot, ani nawet co kwiczącego, tylko poprostu dziecko podrzucone.
Ale juści chyba nie chłopskie. Bo jakże? nietylko spowinięte było w pieluszki bardzo cienkie, ale i miało na szyi krzyżyk żelazny i karteczkę z napisem: Marya. A na drugiej stronie tej karteczki znajdowała się wzmianka, kiedy się dziecko urodziło, i że jest ochrzczone.
Głupiemu, to powiadają, Pan Bóg szczęści. Ale tu, to chyba więcej się pokazało kłopotu, jak co drugiego.
Mieć sobie dziecko, czy się go wyrzec?
Nosiła się z niem po wsi zadumana.
– Żeby to która przekarmiła dzieciaka aż póki łazić nie zacznie. Dalej, toby już łatwiej było, choć bieda. Miałby człowiek podporę oto na starość. Hej! Maryś! idźno ty pleć na ogrodzie, albo tam kluski zgotuj i przynieś w pole. A potem, to już i na robotę. Ho! ho! z jaka czterdziestówka na rękę i kieliszek…
Mówiąc to wszystko, śmiała się sobie rada, ale ją ciarki przechodziły pomyśleć: jakby też dziecko zaś umarło? Mało się to tego drobiazgu corok marnuje! Ot nie dalej jak u młynarzowej. Ale tać ona głupia chyba, czy co?
We wsi wiedziano już o podrzutku. Stały baby przed chatami, i dopiero rada w radę.
– A no, Margola, cóż ty zrobisz z dzieciakiem? Do kowalichy go oddaj. Ma swoje dwutygodniowe, to ci i to może wykarmi.
Ale kowalicha podkarmiła tylko tyle żeby nie krzyczało, i nazad oddała.
– Idź ty sobie z twoim znajdkiem, Bóg ci wie zkąd się to tam wzięło! Mam ja pokarm ledwie dla mojego – jeszczeby je odjadało jakieś cudze.
– Głupia baba – pomyślała sobie Margola odchodząc.
– No, a Józwowa sołtyska? ponoć tylko co zległa.
Poszła tam Margola, i pokazało się, że się urodziły bliźniaki.
Chodziła dalej i kręciła głową: No, no, co też to głupich ludzi po świecie!
Kiedy do domu przyszła – w Imię Ojca i Syna – a toć stoi Mateuszka przedewroty, i wydziwia i wypomina, że aż obraza Pana Jezusa i Matki Najświętszej.
– Ma już swoich siedmioro jak wróbli w tem tam gnieździe, i jeszcze będzie brała przybłędę co ich wszystkich pozjada?
– Cichojcie! czego tu wrzeszczyć? Tać przecie nie porzucę w rowie. Stworzenie jest Boskie, nie zaś co drugiego. Prześpi przez noc oto w chałupie, a zrana odniosę do dworu, albo na plebanię.
– Prześpi!–mruczała Mateuszka – będzie to tylko krzyczało, nikomu spać nie da!
Ale wbrew przewidywaniom wszelkim, dziecko tak się spokojnie sprawiało, że Margola z niespokojności oka zmrużyć nie mogąc, raz wraz do niego zaglądała, czy przypadkiem nie umarło?
– Ale nie, gdzietam, toć nie głupie!
Było jeszcze porządnie zrana, kiedy przybiegła zdyszana młynarzowa, i nuż kusić, a na wszystkie świętości prosić o tego dzieciaka.
– Czyście zgłupieli? – u was się dzieci niewiodą.
– A kto ci drugi wychowa? Słuchaj Margola, dam ci sukmanę jeszcze całkiem nową, i dwa złote na trzewiki.
– Idźcie wy do grzecha. Czy to ja będę sprzedawała duszę niewinną? A jak u was umrze?
– A nie umarłoby przez noc na chłodzie, żeby nie ty?
Margola pomyślała: – ha, jeśli u niej zamrze, to już chyba nie z głodu. – I rzekła głośno:
– Ale mi je później oddacie.
– To ja ci mam być mamką tylko? jakaś ty mądra! Nigdy nie oddam, na to biorę, żeby na zawsze było moje.
– No, to pamiętajcie, żeście to powiedzieli. Chodźmy do jegomości.
Niebawem u księdza rzecz się cała załatwiła. Jakóbowa wzięła dziecko do siebie.
Oto tedy, w jaki sposób Marysia dostała się do młyna z wygiętym chińskim dachem.
Tam zaś, godzi się powiedzieć, było jej jak u Pana Boga za piecem. Ani umarła, ani nawet chorowała kiedy. Nie miała co prawda czasu, świat ją bawił, świat taki zabawny! I ulatywało jej dzieciństwo jak ptaszynie w pałkach, która nie wie nawet, że żyć to jeszcze co innego niż się najadać i spać chodzić, i że się ziemia cała nie kończy w gniazdku.
Tymczasem, któż tam zgadnie co za górą?ROZDZIAŁ II. W JAKI SPOSÓB ZBIESIŁA SIĘ JAKÓBOWA A MARYSIA ZDZICZAŁA? – PIERWSZE POJAWIENIE SIĘ ZNAJDKA – PIERWSZY POPIS PIETRKA I ZŁOTEJ OBRĄCZKI.
Miała Marysia lat już jakie ze trzy, kiedy znagła znowu przybył młynarzom potomek. Tu już mogła się przekonać, że świat nietylko dla niej jednej winien być zabawny. Jakoż poczęło być jej obowiązkiem bawić ono młynarzątko, kołysać je, a nawet nosić, choć niewiele co od niego była większa.
Ale trzeba nieszczęścia, że i to dziecko nie zabawiło dłużej od drugich, bo nie dożyło nawet okrągłego roku.
Jednym razem tedy stała się rzecz bardzo dziwna. Oto młynaczowa w przystępie żalu okrutnie znienawidziła Marysię. Za co? – spytacie. Po prostu za jej uporczywe życie. – Tamte bez końca u – mierają, a ta bez końca żyje; tamte swoje, a ta cudza; co one winne, i co ona od nich lepszego?
Zaczem, za rzecz najmniejszą łajana, poszturchiwana, wyrzucana za drzwi, nie nazywana inaczej jak podrzutkiem i znajdkiem, przy każdej łyżce strawy oswajana z myślą, że została z litości przygarnięta, wkrótce Marysia na dobre myśleć poczęła, a raz pomyślawszy, nabrała przekonania, że i żyje tylko z litości. Tak więc, jak się patrzy, kwiaty życia miewają cierniowe łodygi…
Ileżto razy, bywało, zaganiając z pola nierogaciznę, owinięta zmokłą płachtą, na zimnym wietrze jesiennym, ociągała się z powrotem, bo wiedziała co ją w chacie czeka. Juściż nie żadne słodycze. Jest tam już pewnie i młynarz, najniższy żony swojej sługa, drapiący się w głowę z kłopotu, spluwający przez zęby.– Maryś! ty taka, owaka! czemu to? czemu tamto. Dam ja ci tu…– I za groźbą szło zaraz Spełnienie.
Jakże to inaczej marzyła o niej głupia Margola! I gdzie te czasy, kiedy się sobie przewalała pomiędzy workami, albo w piasku nadbrzeżnym, strasząc kamykami rybki, płynące obces w wytrzeszczone okna przewróconego do góry nogami pałacu!
Czasy temi, trzeba zdarzenia, przybłąkał się też pies jakiś, niewiadomo zkąd i po co; bito go, odganiano, ale odejść nie chciał. Nocą bywało kładł się u proga, i szczekał na przechodzących, chcąc się ni – by tym sposobem w łaskę wkupić. Raz i drugi rzucono mu jakieś ochłapy, a on snać tę zapłatę za dostateczną uznał, bo już nie poszedł dalej i został. Na śmiech znajdkiem go nazwano jak i Marysię, choć oni co prawda nie bardzo coś do siebie przypadali. Znajdek, jako sługa wierny, jedząc chleb młynarzowej, warczał na sierotę; pewnie myślał, że się to tak należy. Ludzie to robili, czemuby pies robić nie miał?
Cóż dopiero kiedy się raz jeszcze urodziło dziecko młynarce, i nie dalej jak w dni kilka za drugiemi poszło. Odtąd istne piekło pod tym chińskim dachem. Niebawem wprowadziła się tam kwaterka – kwaternica jak nazywają, piekielna – już i młynarz dosiadywać w domu nie mógł. Co prawda, w karczmie za to coraz go częściej zastawano. Marysia nieraz na kwaśne jabłko zbita, głodna jeszcze kłaść się spać musiała. Wtedy nauczyła się skradać po cichu, i w nocy sama sobie brać z garnka. Zresztą brudna, zasmolona, obdarta, zdziczała, i poczęła się ludzi bać jak ognia. Bo i miała czego. Na kogo Pan Bóg, na tego i Święci. Dawnemi czasy, kiedy była rumiana, wyczesana, czysto ubrana, bawiły się z nią dzieci ze wsi całej; dziś niech się tylko pokazała, wymyślały jej i przezywały znajdkiem, a baby mówiły: nie wdawajcie się z nią, nic to dobrego.
Bywało także dawniej, kiedy przyjdzie Margola, ona do niej, i zaraz cmok ją w rękę. Teraz, gdzie! za piec się chowa, albo za węgieł, albo w konopie.
– Bójcie wy się Ran Pańskich – mówiła Jakubowej Margola.
– Chcesz ty w łeb? ty głupia–tak jej odpowiadała młynarzowa!
Nie było się co w gawędy wdawać z pijaczką. Raz upilnowała Margola, kiedy nikogo w chacie prócz Marysi nie było.
– Chodź tu Maryś, czego ty się boisz? Dziewczyna milczała.
– Na masz oto obwarzanek. Porwała i chciwie jeść zaczęła.
– Możeś ty nie dostała śniadania? Kiwnęła tylko głową.
– A kto ci nabił tego sińca pod okiem? Nic nie mówiła tylko jadła.
– Czy młynarzowa?
– A juści.
– Boś ty pewnie głupia.
– A bo co?
– A umiesz ty pacierz? Pokazało się, że nie umie pacierza.
Margola tedy do księdza. Z tego dopiero sprawa cała.
– To dziewczyna ladaco – broniła się młynarzowa.
– Jakże ladaco? Kazano jej przecie codzień do organisty chodzić, robi co jej powiedzą, wyuczyła się pacierza i abecadła, katechizmu i składania, już i czytać zaczyna.
– Nie wiadomo zkąd się wzięła.
– To cóż ona winna?
Raz, w niedzielę to było, bawiły się w piasku dzieciaki. Marysia przystanęła sobie u wierzby i patrzała. Kiedy ją spostrzegli, dalejże za nią, a ona w nogi. Dopędzili ją, i dopiero nuż poszturchiwać, szarpać, przezywać, przedrzeźniać. A był z niemi Piotrek, wielki urwipołeć z pod lasu, mistrz do wszystkich psich figlów, toćże to i teraz pierwszy krzyknął: huzia! Ale jakoś z nagła, nie wiedzieć co mu się zrobiło, jak się nie odwróci, jak nie plunie w ręce, jak nie podniesie z ziemi grubą gałąź olszową, jak nie zacznie młócić tego po łbie, tego po grzbiecie. – A wy czego jej tu będziecie dopiekali, psie nasiona! co ona wam wiana? – Tak się to wszystko rozleciało ogłupiałe, i nuż wywieszać języki, a wywoływać zdaleka: – A! poznał swój swego! taki ty, jak ona! pójdź tu Znajdek! do nogi Znajdek! a do budy oboje! – Porwał się do nich, ale ci jakby się ziemia pod niemi rozpadła, widząc że tu żartu niema, wzięli nogi za pas, i tyle ich widziano. Pietrek popatrzał za niemi, i już miał odejść, kiedy wtem coś go tknęło, wpadł w gniew okrutny i począł okładać Marysię. Bił i bił, a ona ani uciekała, ani się broniła, ani krzyczała; tylko łzy jak groch kapały jej z oczu. To go jakoś rozbroiło. Pomyślał, dobył z kieszeni kawałek obwarzanka, i rzekł obracając się bokiem:
– Na, masz, a idź sobie precz, i nie właź więcej w drogę.
– Ja nikomu nie stawam na drodze – wyszeptała Marysia ocierając oczy.
– No, idź, idź, żebyś miała rozum tobyś nie uciekała, tylko waliła coby wlazło.
– Dobrze to tobie, boś ty silny.
Popatrzał na nią, i pobiegł gwiżdżąc. – Ba, ba, juściź pięść ma swoje prawa.
Odtąd Marysia miała trochę więcej spokojności, ale Pietrek ani patrzał na nią – niby jej nie zna. Muiejszać tam o to. Gorzej daleko, że Margola coś już dawno ani zajrzy. Aż raz w chłodny wieczór jesienny, kiedy Marysia zielsko dla świń krajała, patrzy, aż tu ktoś się do niej skrada po za płoty. Pietrek ci to.
– A ty tu po co?
– A idź ty głupia do Margoli, taćże ona chora.
– Chora – pomyślała Marysia – pewnie nie jadła, trzeba jej co zanieść.
Jakoż że nikogo naówczas nie było doma, wzięła z garnka kilka ziemniaków w węzełek, takie chleba kawałek, i pobiegła ukradkiem przez ogrody, myśląc że natychmiast wróci.
U Mateuszki zastała bab kilka, pootulały się fartuchami i siedzą. A no Margola leży na słomie, tylko że jeszcze zipie. Obaczyła Marysię, poszukała czegoś w zanadrzu, i kiwnęła na nią żeby przyszła. Chciała mówić, a tu ani sposobu. Włożyła jej tylko na palce jakąś obrączkę – dwa, trzy palce Marysine w niej się zmieściły – przewaliła się w tył i zaczęła chrapać okrutnie. Gdzie tu jej co do jedzenia dawać, kiedy jej już oczy kołem stanęły!
– Możebyście się wody napili – rzekła Marysia. A wtem wleciała Mateuszka, i nuż wyrzekać co aż obraza Boska.
– O Najsłodsze Rany Chrystusowe! o nieszczęśliwa moja godzina! No, nie głupiażto nad głupiemi? Przyjdzie ją w tem co miała pochować, bo już więcej na owinięcie palca nawet nie ma! Skrzynka pusta, widzi Pan Bóg z Nieba wysokiego! A tu człowiek tyle się oto nabiedował, i żywił darmo, i kłopotu, miał Bóg wie za co! Ja tam trumny sprawiać nie myślę; uboga sierota, niech sobie dwór daje.
Tu powstał rwetes nadzwyczajny, zaczęto się kłócić, i wkrótce zrobiło się tak ciasno, że o mało nie zdeptano Marysi. Ktoś ją wreszcie za drzwi wyrzucił. Wtedy biedz zaczęła, nie mogąc się nawet opamiętać, co i jak się stało.
Myślała że niedługo zabawiła, a tu już i miesiąc wysoko. Ona do drzwi, a drzwi kołkiem zaparte, słychać tylko z izby ochrypły głos młynarzowej: