Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Samaradiso - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2017
Ebook
31,50 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Samaradiso - ebook

Gruzja jest jak kobieta. Zawsze piękna. Wystarczy tylko na nią spojrzeć. Potem upić się tym widokiem i już nie trzeźwieć. Gaumarjos!

Książka Katarzyny Pakosińskiej powstała z miłości autorki do Gruzji, jednego z najpiękniejszych zakątków na świecie. Samaradiso to wzruszająca, dowcipna i barwna opowieść. Jej rytm wyznaczają pory dnia, prowokując historie i anegdoty opowiadane przez bohaterkę i jej alter ego.

- Kto był pierwszą wielką miłością Katarzyny Pakosińskiej?

- Jak tańczy się kartuli?

- O co chodzi gruzińskim kierowcom?

- Czy każdy musi się ubrudzić, jedząc chinkali?

- Dlaczego Gruzini nie lubią kolacji przy świecach?

Niezwykła i bardzo osobista podróż do wnętrza Gruzji. Zilustrowana niepowtarzalnymi zdjęciami z prywatnego albumu autorki oraz fotografiami opowiedzianymi światłem przez George'a Darchiashvilego ("National Georgaphic", Tbilisi).

Samaradiso Katarzyny Pakosińskiej to książka totalna - ciekawie-historyczna, bogato-kulturalna, smacznie-kulinarna, egzotycznie-krajoznawcza, wzruszająco-metafizyczna, a nade wszystko - czego nie mogło przecież u Pakosińskiej zabraknąć - szczerze-śmieszna!

- Wojciech Saramonowicz

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-121-9
Rozmiar pliku: 55 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gru­zja jest jak ko­bie­ta. Za­wsze pięk­na. Wy­star­czy tyl­ko na nią spoj­rzeć. Po­tem upić się to­tal­nie tym wi­do­kiem i już nie trzeź­wieć. Są tu i góry, i mo­rze, i roz­le­głe zie­lo­ne win­ni­ce. Je­zio­ra i pu­sty­nie. Są tu tak­że ta­kie miej­sca, jak Glda­ni, dziel­ni­ca Tbi­li­si, gdzie stra­szą po­so­wiec­kie blo­ki. Pa­trząc na nie, za­sta­na­wia­my się, czy w Gru­zji rze­czy­wi­ście dzia­ła­ją pra­wa fi­zy­ki, czy li tyl­ko le­gen­dar­na ma­gia tej sta­rej zie­mi. Jed­nak na­wet w tych be­to­no­wych pły­tach, za­nie­dba­nych klat­kach scho­do­wych z win­da­mi na te­tri jest to coś. O każ­dej po­rze dnia i nocy. Coś, co uwo­dzi na za­wsze…

Te­tri — gru­ziń­ski grosz. Je­śli uzbie­ra­my 100 te­tri, to mo­że­my je za­mie­nić na 1 lari. A to już od­po­wied­nik na­szej zło­tów­ki. Przy­kła­do­we ceny:
chleb – 80 te­tri,
woda nie­ga­zo­wa­na 0,5 l – 40 te­tri,
cze­ko­la­da – 2 lari 50 te­tri,
win­da w sta­rych blo­kach miesz­ka­nio­wych – 10 te­tri.Słyn­na jest w Gru­zji hi­sto­ria, jak to w ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym roku do Tbi­li­si przy­był Mar­cel­lo Ma­stro­ian­ni. Na wła­sne ży­cze­nie. Był go­ściem Mo­skiew­skie­go Fe­sti­wa­lu Fil­mo­we­go i po­pro­sił ów­cze­sne wła­dze, by umoż­li­wi­ły mu spo­tka­nie z re­ży­se­rem Ser­gie­jem Pa­ra­dża­no­wem. De­cy­den­ci się zgo­dzi­li i ak­tor szczę­śli­wie wy­lą­do­wał w sto­li­cy Gru­zji. Nie­ste­ty, nie­zna­ne są szcze­gó­ły spo­tka­nia tych dwóch nie­zwy­kłych ar­ty­stów. Sko­ro jed­nak prze­cią­gnę­ło się aż do świ­tu, świad­czy to chy­ba o tym, że od­by­ło się w mi­łej at­mos­fe­rze. A że rów­nież z gru­ziń­skim po­czu­ciem hu­mo­ru? Na to już są do­wo­dy. Otóż Pa­ra­dża­now miał są­siad­kę, sym­pa­tycz­ną Gru­zin­kę w śred­nim wie­ku, któ­ra bez pa­mię­ci ko­cha­ła się w Mar­cel­lu. Zna­ła wszyst­kie jego fil­my, więk­szość dia­lo­gów po­tra­fi­ła wy­re­cy­to­wać z pa­mię­ci… Po pro­stu mo­de­lo­wa wiel­bi­ciel­ka. I Pa­ra­dża­now po­sta­no­wił zro­bić jej uro­czą nie­spo­dzian­kę. O wscho­dzie słoń­ca po­pro­sił Mar­cel­la, by ten za­pu­kał do jej drzwi, co ten­że ocho­czo po­czy­nił. Spra­wa skoń­czy­ła się omdle­niem nie­wia­sty.

Tbi­li­si 8:39

Kawa? Ka­wu­sia?

War­sza­wa do Gru­zji przy­je­cha­ła. Dzię­ku­ję. Prze­cież wiesz, że nie piję. Ale ty so­bie zrób. Po­le­cam po gru­ziń­sku.

Jak to się tu włą­cza?

Naj­pierw prze­kręć taką spe­cjal­ną waj­chę nad ku­chen­ką. Na noc za­wsze wolę gaz wy­łą­czyć, ja­koś nie wie­rzę w te tbi­li­skie rury… Wolę dmu­chać na zim­ne.

To ra­czej men­tal­ność sta­rej bab­ki…

Nie będę tego ko­men­to­wać. Jak ja uwiel­biam za­pach kawy. Na­praw­dę szko­da, że jej nie piję. Przy­pusz­czam jed­nak, że kawa, i to jesz­cze po gru­ziń­sku, przy­czy­ni­ła­by się do nie­ma­łej awan­tur­ki z moim udzia­łem. Po­patrz. Tu przy­rzą­dza­my do­mo­wą kawę w spe­cjal­nym ty­giel­ku… Pod­go­to­wy­wa­na jest z cu­krem do­pó­ty, do­pó­ki nie znik­nie pian­ka. Nie mu­szę na­wet sie­dzieć w kuch­ni, by po­czuć jej sil­ny aro­mat. Wspa­nia­ły po­czą­tek dnia. Kawę zresz­tą pije się w Gru­zji na okrą­gło. Do­słow­nie o każ­dej po­rze dnia.

To cze­go się na­pi­jesz?

Po­daj mi wodę, pro­szę. Moż­na ją tu pić z kra­nu, choć ja sama wciąż nie mogę się prze­ko­nać. W lo­dów­ce jest mała ba­ku­ria­ni, nie­ga­zo­wa­na. Her­ba­tę chęt­nie wy­pi­ję póź­niej.

Ro­me­li chai? Sha­vi tu mtsva­ne*…?

O, słow­ni­czek był wer­to­wa­ny. Czar­ną po­pro­szę. W dru­giej szu­fla­dzie jest ta­kie pu­deł­ko ze srebr­nym pa­skiem, „Gu­rie­li tea”, z ber­ga­mot­ką. Her­ba­ta z to­reb­ki, ale smacz­na.

Czy to przy­pa­dek, że na­sze gru­ziń­skie ara­be­ski roz­po­czę­ły się od aneg­do­ty? I to jesz­cze o słyn­nym wło­skim ak­to­rze?

W Gru­zji nie ma przy­pad­ków, choć nie­mal wszyst­ko tu przy­pad­kiem jest. Ot, pa­ra­doks. Re­zy­du­ję tu od trzy­dzie­stu lat i cza­sem prze­szka­dza mi, że wciąż pa­trzę na ten kraj ocza­mi oso­by, któ­ra uro­dzi­ła się w Eu­ro­pie Środ­ko­wej, a nie Za­kau­ka­skiej. Bo twar­do upie­ram się przy swo­im, że Gru­zja to kraj jak naj­bar­dziej eu­ro­pej­ski, z jej kul­tu­rą, hi­sto­rią. Je­śli mi ktoś stu­ka pal­cem w mapę, to po­ka­zu­ję Tu­sze­tię, je­den z re­gio­nów po­ło­żo­nych w pół­noc­no-wschod­niej Gru­zji, któ­ra geo­gra­ficz­nie przy­na­le­ży do Eu­ro­py. I po­wiem tak: w tym pa­nu­ją­cym tu cha­osie cha­osów, ab­so­lut­nym bra­ku sza­cun­ku dla cza­su i wszech­obec­nej abs­trak­cji do­strze­gam ja­kąś re­gu­łę… To dzię­ki niej Gru­zja trwa. I prze­trwa. Bar­dzo wie­le. Też bym tak chcia­ła. Jak ona. Więc się od niej uczę. Ale to nie jest te­mat na po­ra­nek, praw­da? Kawa ci sty­gnie. Wra­ca­jąc za­tem do or­na­men­ty­ki, czy­li na­szych „ara­be­sek”… Nie uwa­żasz, że po­win­ny się ra­czej za­cząć od So­phii Lo­ren i Gre­go­ry’ego Pe­cka?

Ara­be­ska — ame­ry­kań­ski thril­ler z 1966 roku w re­ży­se­rii Stan­leya Do­ne­na, z Lo­ren i Pe­ckiem w ro­lach głów­nych. Au­tor­ka po­le­ca obej­rze­nie tego ob­ra­zu, a w szcze­gól­no­ści sce­ny z po­szu­ki­wa­niem my­dła pod prysz­ni­cem. Ocza­mi wy­obraź­ni oso­ba oglą­da­ją­ca wi­dzi to, cze­go nie wi­dać. Kla­sa sama w so­bie.

A byli w Gru­zji?

So­phia na pew­no. Na­ocz­nym świad­kiem je­stem.

?!?

Nie mó­wi­łam ci? Ja­kiś czas temu od­wie­dzi­ła mnie w Tbi­li­si moja przy­ja­ciół­ka Agniesz­ka, wspa­nia­ła wo­ka­list­ka jaz­zo­wa i tre­ner gło­su. Wspo­mi­nam o tym, po­nie­waż jej ta­lent i od­wa­ga ode­gra­ły we­dług mnie nie­ba­ga­tel­ną rolę w tej hi­sto­rii. Ostat­nie­go dnia na­sze­go sza­lo­ne­go po­by­tu w Gru­zji, gdy mia­ły­śmy jed­nym sa­mo­lo­tem przez Mo­na­chium wra­cać ra­zem do Pol­ski, prze­czy­ta­łam w „Geo­r­gian Jo­ur­nal”, że do sto­li­cy Gru­zji za­wi­ta­ła wła­śnie So­phia Lo­ren. O mało nie ze­mdla­łam.

A ty masz na jej punk­cie kom­plet­ne­go fio­ła…

Wca­le się z tym nie kry­ję. Wą­tek So­phii czę­sto po­ja­wia się w mo­ich pra­cach. Choć­by w jed­nym z ostat­nich spek­ta­kli, w któ­rym gram – Mał­żeń­ski rajd Da­kar – nucę i tań­czę do jej pio­sen­ki Ame­ri­ca­no. To z fil­mu pod ty­tu­łem Za­czę­ło się w Ne­apo­lu. Kie­dy mam tre­mę przed wej­ściem na sce­nę, za­wsze po­wta­rzam so­bie w du­chu: „So­phia też to czu­je i ja­koś daje radę”. Dłu­go by opo­wia­dać… Moim guru jest od za­wsze, o czym świad­czy choć­by fakt, że chcąc mieć tak cu­dow­ny kształt oka jak ona, pod­le­pia­łam so­bie kie­dyś po­wie­ki pla­strem.

Bła­gam…

Tak, przez lata! Na­sto­lat­ce nie przy­szło wów­czas do gło­wy, że ak­tor­ka ma po pro­stu do­sko­na­ły ma­ki­jaż. Ale co tak na­praw­dę mo­gła wie­dzieć o tym pan­ni­ca do­ra­sta­ją­ca w Pol­sce w la­tach osiem­dzie­sią­tych dwu­dzie­ste­go wie­ku, w któ­rych je­dy­ny­mi per­fu­ma­mi były „Być może”… Bar­dzo po­nie­kąd dow­cip­na na­zwa, przy­pusz­czam, że in­for­mu­ją­ca na­byw­cę o ewen­tu­al­nym praw­do­po­do­bień­stwie za­ku­pu za­pa­chu. Na­le­ży bo­wiem pa­mię­tać, że je­dy­nym do­stęp­nym ey­eli­ne­rem był wów­czas tusz kre­ślar­ski, któ­ry trzy­mał się na po­wie­ce dłu­żej niż wy­dzier­ga­ny ta­tu­aż, a w skle­pach moż­na było na­być ewen­tu­al­nie dwa od­cie­nie do ma­ki­ja­żu.

Pa­ste­lo­wy i brzo­skwi­nio­wy…

Do­kład­nie. Żal wspo­mi­nać. W każ­dym ra­zie, jak mówi mój przy­ja­ciel Igor vel Ma­riol­ka: „do me­ri­tum for­te”, czy­li wra­ca­my do te­ma­tu. Mimo bar­dzo wcze­snej pory, a wie­dzia­łam o niej, bo gru­ziń­ski dom spał, po­chło­nę­łam bły­ska­wicz­nie ar­ty­kuł. Wy­ni­ka­ło z nie­go, że pani Lo­ren przy­le­cia­ła do Tbi­li­si na uro­czy­ste otwar­cie Te­atru Ope­ry i Ba­le­tu. Za­pro­sze­nie wy­sto­so­wa­ła fun­da­cja Na­tvris Khe*, za­ło­żo­na przez słyn­ną gru­ziń­ską śpie­wacz­kę Nino Sur­gu­la­dze, któ­ra na co dzień zaj­mu­je się cho­ry­mi dzieć­mi. So­phia Lo­ren mia­ła uczest­ni­czyć w kon­cer­cie cha­ry­ta­tyw­nym FOR THE LOVE, pod­czas któ­re­go or­kie­strze miał prze­wo­dzić jako dy­ry­gent jej syn, Car­lo Pon­ti Jr.

Po­nie­waż wszyst­ko mia­ło się wy­da­rzyć wie­czo­rem tego sa­me­go dnia, nie było ani chwi­li do stra­ce­nia. Bez wa­ha­nia i ludz­kie­go mi­ło­sier­dzia obu­dzi­łam do­mow­ni­ków i w try­bie na­tych­mia­sto­wym zro­bi­łam eks­tre­mal­ną na­ra­dę. W pi­ża­mach. Po­ru­szy­li­śmy nie­bo i zie­mię, czy­li wszyst­kie moż­li­we tbi­li­skie kon­tak­ty, by ja­kimś nad­ludz­kim wy­sił­kiem do­stać się jesz­cze na kon­cert. Nie­ste­ty, ob­lę­że­nie So­phii Lo­ren przez Gru­zi­nów oka­za­ło się tak in­ten­syw­ne, że nie było o czym ma­rzyć. Przy­ja­ciół­ka dziel­nie mnie wspie­ra­ła, choć aku­rat jej sto­su­nek do So­phii był na wskroś neu­tral­ny, a moje pod­nie­ce­nie zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łe. Spra­wę po­ję­ła do­pie­ro wte­dy, gdy po­rów­na­łam moje uwiel­bie­nie dla Lo­ren do jej bo­żysz­czy, czy­li Ste­vie­go Won­de­ra i Bob­bie­go McFer­ri­na. Kie­dy in­dziej ci wy­ja­śnię, igno­rant­ko.

Przy­naj­mniej by­łam z So­phią o jed­nej po­rze dnia w jed­nym mie­ście, a to też już coś. Kie­dy o świ­cie wsia­da­ły­śmy z Agniesz­ką do sa­mo­lo­tu, by­ły­śmy w szam­pań­skich na­stro­jach. Ona non­sza­lanc­ko żuła gumę, a ja tra­dy­cyj­nie bła­zno­wa­łam. Sa­mo­lot na­le­żał do Lu­fthan­sy, za­tem praw­do­po­do­bień­stwo spo­tka­nia Po­la­ków było zni­ko­me. Czu­ły­śmy się więc w swo­ich na­stro­jach, roz­cią­gnię­tych T-shir­tach i roz­czo­chra­nych wło­sach bar­dzo swo­bod­nie. Do cza­su, gdy nasz wzrok padł na pa­sa­że­ra w kla­sie biz­nes. A ra­czej pa­sa­żer­kę, któ­ra mimo wcze­snej pory – była prze­cież go­dzi­na pią­ta rano – wy­glą­da­ła, jak­by wy­szła pro­sto od fry­zje­ra, ma­ki­ja­żyst­ki, ma­ni­kiu­rzyst­ki, sty­list­ki i co tam so­bie jesz­cze mogą ele­ganc­kie ko­bie­ty wy­my­ślić. W pięk­nym czer­wo­nym gar­ni­tu­rze i zło­tej bi­żu­te­rii wy­glą­da­ła jak mi­lion mi­lio­nów do­la­rów. Pa­trzy­ła przez okno, jej twarz wi­docz­na była je­dy­nie z pro­fi­lu. Ale to mnie nie zmy­li­ło. Wy­szep­ta­łam więc na ści­śnię­tym gar­dle w sty­lu grow­ling do wcho­dzą­cej za mną na po­kład przy­ja­ciół­ki:

– O-N-A T-U J-E-S-T! S-O-P-H-I-A L-O-R-E-N!!!

I to było wszyst­ko z mo­jej stro­ny, co by­łam w sta­nie wy­ar­ty­ku­ło­wać w tym mo­men­cie. Za­sty­głam nie­ru­cho­mo w miej­scu, w któ­rym sta­łam, nie zwa­ża­jąc zu­peł­nie, że za nami robi się już spo­ra ko­lej­ka, a pa­sa­żer sie­dzą­cy tuż za gwiaz­dą umie­ra ze śmie­chu, ude­rza­jąc gło­wą w jej sie­dze­nie. SEAT 1F. Minę mu­sia­łam mieć na­praw­dę przed­nią. Nie­zbi­ta na­to­miast z pan­ta­ły­ku Agniesz­ka ru­szy­ła zde­cy­do­wa­nie do przo­du, zgrab­nie prze­ci­snę­ła się do So­phii i za­wi­sła nad nią, bo ina­czej to nie wy­glą­da­ło, ni­czym ma­zo­wiec­ka wierz­ba pła­czą­ca.

Niby co?!

Cza­sa­mi nie do koń­ca trzeź­wi męż­czyź­ni wła­śnie w ten spo­sób roz­po­czy­na­ją w ba­rach po­lo­wa­nia… Na ko­bie­ty. Ota­cza­ją łu­kiem ra­mion ofia­rę, jed­ną rękę wspie­ra­jąc nie­co wy­żej od dru­giej, któ­ra to naj­czę­ściej spo­czy­wa tuż obok obiek­tu. W ich mnie­ma­niu od­ci­na­ją ją od świa­ta, hip­no­ty­zu­ją, a już na pew­no ogra­ni­cza­ją pole wi­dze­nia na in­nych go­ści.

Aha. Chy­ba już mniej wię­cej wiem, jak to wy­glą­da­ło…

No wła­śnie. Agniesz­ka sta­nę­ła w ten spo­sób nad So­phią i za­po­mi­na­jąc o gu­mie, któ­rą wciąż żuła, pięk­ną an­gielsz­czy­zną roz­po­czę­ła z nią dia­log. A ra­czej mo­no­log. Ele­ganc­ko i po ofi­cer­sku nie sie­bie, a mnie z imie­nia i na­zwi­ska przed­sta­wi­ła. Po­in­for­mo­wa­ła, że je­stem naj­więk­szą fan­ką So­phii Lo­ren na świe­cie. Prze­czy­ta­łam bo­wiem wszyst­ko, co kie­dy­kol­wiek opu­bli­ko­wa­no na jej te­mat. Obej­rza­łam wszyst­kie fil­my z jej udzia­łem, a na­wet wy­pa­trzy­łam w tłu­mie w Quo va­dis z ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­te­go roku. I tak da­lej, i tak da­lej. Moja przy­ja­ciół­ka z gra­cją im­pro­wi­zo­wa­ła. Było to bar­dziej niż me­ry­to­rycz­nie in­te­re­su­ją­ce me­lo­dycz­nie, bo chy­ba to skło­ni­ło lek­ko za­dzi­wio­ną sy­tu­acją gwiaz­dę do od­wró­ce­nia się od okna i po­pa­trze­nia na nas, dwa dziw­ne koc­mo­łu­chy, z uwa­gą. Agniesz­ka pe­ro­ro­wa­ła jak na­ję­ta, da­jąc mi bez ustan­ku ja­kieś zna­ki, So­phia otwie­ra­ła co­raz sze­rzej oczy pod szkła­mi zło­tych oku­la­rów, a ja wciąż sta­łam jak żona Lota, czy­li słup soli. Kie­dy jed­nak w koń­cu gwiaz­da z sym­pa­tią od­wró­ci­ła się w moją stro­nę, wie­dzia­łam, że nie ma już dro­gi uciecz­ki. Mu­szę coś po­wie­dzieć. I po­wie­dzia­łam. Do dziś się ru­mie­nię na samą myśl, co to było. Je­stem rów­nież prze­ko­na­na, że mój na­uczy­ciel an­giel­skie­go, gdy to prze­czy­ta, wy­kre­śli mnie z gro­na zna­jo­mych, a już na pew­no wy­rzu­ci z Fa­ce­bo­oka. Tyle lat szli­fo­wa­nia ję­zy­ka, wy­pra­co­wań, kon­wer­sa­cji, a ja wy­du­ka­łam je­dy­nie ba­nal­ne sło­wa:

HAVE A NICE FLI­GHT.

Mi­łe­go lotu! Wy­obra­żasz so­bie?! Tyl­ko na to było mnie stać w sy­tu­acji, o któ­rej ma­rzy­łam od trzy­dzie­stu lat.

A co na to So­phia Lo­ren?

Za­czę­ła się śmiać. Agniesz­ka po­cie­sza­ła mnie po­tem, od­pro­wa­dza­jąc na miej­sce: „Wi­dzisz! Je­steś pro­fe­sjo­na­list­ką! Samą So­phię Lo­ren roz­śmie­szy­łaś!!!”. Ale i tak by­łam zdru­zgo­ta­na.

I na­wet zdję­cia nie zro­bi­ły­ście?

Nic. Kom­plet­na ka­ta­stro­fa. Dla­te­go dziś jesz­cze bar­dziej do­ce­niam od­wa­gę osób, któ­re mnie pro­szą o fo­to­gra­fię lub au­to­graf. Choć­by mi ręka mia­ła od­paść – pod­pi­su­ję wszyst­ko. Szko­da, że zdję­cia z So­phią nie mam… Przy­da­ło­by się te­raz do ara­be­sko­we­go, pa­miąt­ko­we­go al­bu­mu na pi­nez­ki… Ale żeby nie było. Mam pa­miąt­ko­we zdję­cie z Char­lie Cha­pli­nem

Żar­tu­jesz?

Tak. Ale zo­bacz to. Jest Cha­plin? Jest. No to za­li­czo­ne.

Jeść mi się chce. Co ty tu jesz na śnia­da­nie? Ale tu tego jest!

Mo­żesz prze­stać szpe­rać w lo­dów­ce, do­pó­ki ci nie od­po­wiem? Zo­staw te garn­ki! Ale cię przy­pi­li­ło. Wiesz, że mu­sia­łam na­uczyć Gru­zi­nów jeść śnia­da­nia? Wło­sy mi dęba sta­wa­ły, kie­dy ob­ser­wo­wa­łam ich styl je­dze­nia. Zje­dli rano albo nie. Oczy­wi­ście naj­czę­ściej nie. Ewen­tu­al­nie na pu­sty żo­łą­dek wy­pi­ja­li kawę i w dro­gę. No jak tak moż­na?! Tak lu­bię ce­le­bro­wać śnia­da­nia. Z pol­skie­go domu to wy­nio­słam. Poza tym jest to naj­waż­niej­szy po­si­łek dnia, każ­dy die­te­tyk ci to po­wie. Uni­kasz dzię­ki temu na­pa­dów gło­du, za­pew­niasz so­bie po­zy­tyw­ną ener­gię…

Ale ja wła­śnie chcę coś zjeść, nie mu­sisz mnie za­chę­cać… Co jest w tym garn­ku?

To jest coś, cze­go mia­łaś nie ru­szać. I nie w garn­ku, tyl­ko w ko­ta­ni. Gli­nia­ny jest. Lo­bio. To na obiad bę­dzie…

To nie pój­dzie­my do re­stau­ra­cji?

Okej, pój­dzie­my. Za­tem zjesz lo­bio na ko­la­cję. A śnia­da­nia… Na po­czą­tek za­czę­łam dbać o to, żeby w moim gru­ziń­skim domu za­wsze był chleb. Je się go tu do wszyst­kie­go i po­ja­wia się na sto­le na­wet wte­dy, gdy ser­wo­wa­ny jest ma­ka­ron. Chleb po gru­ziń­sku na­zy­wa się puri. W mie­ście jest dużo skle­pów, gdzie mo­że­my za­opa­trzyć się w żyw­ność.

Lo­bio — ulu­bio­ne gru­ziń­skie da­nie Au­tor­ki. Jest to po pro­stu czer­wo­na fa­so­la z nie­od­łącz­ną ko­len­drą. Kon­sy­sten­cją przy­po­mi­na pol­ską fa­sol­kę po bre­toń­sku, choć spo­so­by jej przy­rzą­dza­nia za­le­żą od wy­ko­naw­cy. Dla Gru­zi­nów jest to tak po­spo­li­te da­nie, że za­śmie­wa­ją się, że Au­tor­ka ser­wu­je je na pol­skiej wi­gi­lii. Lo­bio bar­dzo sma­ku­je z mcza­di, czy­li plac­kiem ku­ku­ry­dzia­nym. Pro­szę o nim nie za­po­mi­nać, za­ma­wia­jąc z kar­ty w re­stau­ra­cji. Smacz­ne­go!

Po­wie­dzia­łaś „żyw­ność”?

A jak mam po­wie­dzieć? Po­karm?

Też do­bre.

Wi­dać, że je­steś głod­na, bo cze­piasz się po­twor­nie. A ja chcę ci po­wie­dzieć, gdzie w du­żych skle­pach za­ku­py spo­żyw­cze ro­bić. Jest Smart, Car­re­fo­ur czy Fre­sko. Też Zha­pa­ri – faj­na na­zwa, „baj­ka”, ale pro­duk­ty ta­kie jak wszę­dzie. Chleb jed­nak war­to ku­pić w pie­kar­ni. Na szczę­ście wie­le jest w mie­ście ta­kich ma­leń­kich, gdzie wy­pie­ka się go jak przed laty, bez po­mo­cy ma­szyn, ręcz­nie. W ta­kich miej­scach, a do­pro­wa­dza do nich nie­po­wta­rzal­ny za­pach, moż­na jesz­cze na­wet obej­rzeć cały pro­ces wy­pie­ku chle­ba. Zo­ba­czyć, jak pie­ka­rze pra­wie wpa­da­ją do głę­bo­kich pie­ców, by na ich ścia­nach „umo­co­wać” cia­sto, a po­tem, gdy chleb jest go­to­wy, spe­cjal­ną „tycz­ką” go zdjąć. I taki naj­go­ręt­szy jest naj­pysz­niej­szy na świe­cie. Jak jesz­cze u nas pod do­mem dzia­ła­ła pie­kar­nia, przy­no­si­li­śmy ran­kiem świe­żut­ki pach­ną­cy chleb szo­tis puri. W Ka­che­tii, to re­gion na wschód od Tbi­li­si, na­zy­wa­ny jest cud­nie „chle­bem mat­ki” – de­das puri. Wy­pie­ka się go w spe­cjal­nym pie­cu tone. Ma kształt łó­decz­ki. Naj­le­piej zjeść go od razu, bo pod wie­czór robi się cięż­ki i twar­dy, je­śli się nie osło­ni fo­lią bo­chen­ka.

Ro­zu­miem za­tem, że te­raz ten kro­jo­ny chleb wy­jąć?

Tak, taki naj­czę­ściej w skle­pach sprze­da­ją. Jak ro­bisz za­ku­py wie­czo­rem, in­ne­go nie znaj­dziesz. Ale jest jesz­cze ba­giet­ka.

Wę­dlin nie wi­dzę…

Szu­kaj, szu­kaj, choć wie­le tego nie znaj­dziesz, bo nie ku­pu­ję. Tak mi w Gru­zji tego asor­ty­men­tu bra­ku­je. Po­cie­szam się „dok­tor­ską”, czy­li mó­wiąc krót­ko mor­ta­de­lą. Pi­kant­ną, zwy­kłą, kro­jo­ną lub w kształ­cie ser­del­ka. Do in­nych pro­po­zy­cji nie mogę się prze­ko­nać. Roz­piesz­czo­na je­stem pol­ski­mi wę­dli­na­mi: z ko­tła dzia­du­nia, becz­ki ba­bu­ni, wę­dzo­ną te­ścio­wej czy ja­koś tam… Ta­kie mię­sne ko­li­ga­cje. A w Gru­zji niby ro­dzin­nie, a jed­nak sza­łu nie ma. Za to sery! Pal­ce li­zać. Mu­sisz spró­bo­wać. Je­den z naj­po­pu­lar­niej­szych to sul­gu­ni. Z kro­wie­go mle­ka. Je­śli chcesz go ku­pić w ca­ło­ści, na­tych­miast roz­po­znasz ten ser po kształ­cie. Ko­ja­rzy mi się z wy­po­le­ro­wa­nym kó­łecz­kiem od dzie­cię­ce­go ro­we­ru. Choć kro­jo­ny też. Wte­dy wy­glą­da jak po­cię­te wy­po­le­ro­wa­ne kó­łecz­ko. Ser sul­gu­ni jest gład­ki, bia­ły lub ja­sno­żół­ty, taki ela­stycz­ny. Za­wsze mam chęć go do­tknąć. Od­czu­cia po­dob­ne do trzy­ma­nia w pal­cach pia­nek mar­sh­mal­low.

Mar­sh­mal­low? Ty to masz jaz­dy…

Sama spró­buj, to zo­ba­czysz. Jest lek­ko sło­na­wy, bez za­pa­chu. Choć jak tro­chę po­le­ży… Bar­dzo po­do­ba mi się po­tocz­ne tłu­ma­cze­nie jego na­zwy: suli to po gru­ziń­sku „du­sza”, guli zaś to ser­ce. Po wy­glą­dzie roz­po­znasz rów­nież ser ime­re­tyń­ski. Taki bia­ły z mnó­stwem ma­łych dziu­rek, sło­ny bar­dzo, jak to ser pod­puszcz­ko­wy prze­cho­wy­wa­ny w so­lan­ce. Są jesz­cze owcze sery…

A ten w lo­dów­ce to jaki?

To… emen­ta­ler. Pol­ski. Choć tu w skle­pie ku­pio­ny. Jest tu dużo pol­skich…

To ty mi tu wy­kła­dy o se­rach, a w lo­dów­ce gru­ziń­skiej ser pol­skiej pro­duk­cji leży?

Sul­gu­ni też jest. Daj, po­kro­ję od razu. Co się cze­piasz… Wi­dzisz, wszyst­ko przez to, że mia­łam taką sy­tu­ację z se­rem, a ra­czej daw­czy­nią mle­ka na ów ser, czy­li owcą. W Tu­sze­tii. Do­kład­nie w Cze­szo. Wcze­snym ran­kiem, wła­śnie tam, pierw­szy raz w ży­ciu do­iłam. Żeby to jesz­cze kro­wę, ale nie – owcę wła­śnie! Bar­dzo to prze­ży­łam. Czy ty wiesz, jak cięż­ko to tam w tym fu­trze od­na­leźć?

Co?

Jak to co. Wy­mię!

Wie­dzia­łaś przy­naj­mniej, cze­go szu­kasz. To na pew­no była owca w tym fu­trze?

Nie ma się z cze­go śmiać. Stres po­tęż­ny. Dla owcy chy­ba w tym przy­pad­ku też, bo się do mnie ty­łem od­wró­ci­ła.

To chy­ba do­brze.

Nie wy­głu­piaj się. Ona ab­so­lut­nie się na mnie za­mknę­ła. Mle­ko po kro­pel­ce zbie­ra­łam. Świad­ko­wie wy­da­rze­nia po­kła­da­li się ze śmie­chu, ja ner­wo­wo też chi­cho­ta­łam, choć do śmie­chu wca­le mi nie było. I taka to ro­bo­ta. Ze­bra­ne mle­ko prze­la­no po­tem na mo­ich oczach do wiel­kich nie­bie­skich ba­nia­ków na środ­ku pola. Wszyst­ko to wśród sta­da umo­ru­sa­nych w co po­pad­nie owiec. Ja wiem, że na­tu­ra, ale od tej pory sera guda nie tknę­łam.

Prze­sa­dzasz. Faj­ne zdję­cie. Ten Gru­zin też w po­rząd­ku… Słu­chaj, czy na za­cho­wa­nie ta­kiej owcy może mieć wpływ na przy­kład ko­lor, za­pach albo ro­dzaj ubra­nia?

A skąd ja mam to wie­dzieć? Co ci cho­dzi po gło­wie?

Nic ta­kie­go. Tyl­ko, zna­jąc cie­bie, po­szłaś doić o po­ran­ku te owce wy­pach­nio­na, w ma­ki­ja­żu i do tego jesz­cze w zło­tych ba­le­ri­nach. Wi­dać, jak zza tra­wy wy­sta­ją. Do­bra, już cię nie po­grą­żam. Po pro­stu mia­sto­wa je­steś i tyle. Któ­ry to jest ten ser guda? Daj, jak ty nie chcesz, to ja zjem… Mmmm. Py­cha!

Po­wo­li, nikt ci go nie za­bie­rze. Mo­żesz so­bie na nie­go po­ło­żyć tro­chę tego czer­wo­ne­go dże­mi­ku. To tke­ma­li, gę­sty sos ze śli­wek ały­czy, kwa­sko­wy, bar­dzo zdro­wy. Tak pa­trzę te­raz na to zdję­cie… Tu­sze­tia. Na­praw­dę po­win­naś tam po­je­chać. Prze­pięk­ny re­gion Gru­zji. Mają tu po­czą­tek zna­ko­mi­te tra­sy trek­kin­go­we. Od­dzie­lo­ny jest od resz­ty kra­ju wy­so­kim pa­smem gór­skim. Przy­go­da za­czy­na się za­tem już w po­dró­ży, gdy mu­sisz to pa­smo po­ko­nać, a ono nie scho­dzi po­ni­żej 3000 m n.p.m. Prze­jeż­dżasz więc przez lo­dow­ce, stru­mie­nie. Dro­ga cza­sem jest tak wą­ska, że bez pi­lo­to­wa­nia sa­mo­cho­du z ze­wnątrz moż­na zsu­nąć się nim ze skar­py. Re­gion jest do­stęp­ny tak na­praw­dę tyl­ko przez kil­ka mie­się­cy w roku, od czerw­ca do paź­dzier­ni­ka.

Przez śnieg?

Przez śnieg. Choć zimą moż­na się tam wy­brać he­li­kop­te­rem. Je­śli jed­nak zde­cy­du­jesz się na dro­gę lą­do­wą, to je­dy­ny szlak do Tu­sze­tii może przy­kryć wte­dy kil­ku­me­tro­wa war­stwa bia­łe­go pu­chu. Ale war­to, bo po dru­giej stro­nie cze­ka na tu­ry­stów nie­spo­dzian­ka.

Na pew­no nie ho­tel pię­cio­gwiazd­ko­wy. I po cóż ten wzrok ba­zy­lisz­ka?

Je­śli szu­kasz luk­su­sów, to bądź pew­na, że tam ich nie znaj­dziesz. To sta­ra zie­mia, tro­chę po­gań­ska, wy­so­ko w gó­rach, więc bli­żej nie­ba. I je­śli ze­chcesz, ta zie­mia prze­mó­wi do cie­bie. Do­słow­nie. Tu­sze­bi, miesz­kań­cy Tu­sze­tii, za­wsze mó­wią, by za­pa­mię­tać tu swój pierw­szy sen.

Cza­ry-mary, ho­kus-po­kus… Ty pa­mię­tasz?

Pa­mię­tam bar­dzo do­kład­nie, jak za­czę­łam śnić i od razu wie­dzia­łam, że to jest wła­śnie ten sen. Chcia­łam się wte­dy za wszel­ką cenę obu­dzić, bo po­my­śla­łam, po co mi ta wie­dza, ale on upar­cie trwał. Prócz re­al­ne­go ob­ra­zu przy­szło­ści, któ­ry dziś już znam, speł­nił się jota w jotę. Do­sta­łam wów­czas bar­dzo ja­sne ostrze­że­nie do­ty­czą­ce nad­cho­dzą­ce­go dnia.

Jak to nad­cho­dzą­ce­go dnia?

Mu­sisz wie­dzieć, że tam w Tu­sze­tii jest kło­pot z za­się­giem. Te­le­fo­ny nie za­wsze dzia­ła­ją. Chcąc na przy­kład po­roz­ma­wiać z moją cór­ką, mu­sia­łam wspi­nać się na wzgó­rze i sta­wać na pal­cach, by na­wią­zać łącz­ność. In­for­ma­cje ze świa­ta do­cie­ra­ją cza­sem z opóź­nie­niem… Szcze­rze, ja tam do­tych­czas nie wi­dzia­łam te­le­wi­zo­ra! Tyl­ko ra­dia. A wte­dy, kie­dy się obu­dzi­łam o ósmej rano ósme­go sierp­nia dwa ty­sią­ce ósme­go roku, wie­dzia­łam i bez me­diów, co się dzie­je. Gru­zja roz­po­czę­ła woj­nę z Ro­sją. Za­tka­ło ka­kao? Ja­kie jaj­ko ci ugo­to­wać? Na mięk­ko czy twar­do-mięk­ko?

Na mięk­ko… Ty tak po­waż­nie z tym snem? Trud­no mi uwie­rzyć…

Nie mu­sisz. Ja­sne, że czu­ło się wte­dy w Gru­zji, że coś wisi w po­wie­trzu, nikt jed­nak nie po­dej­rze­wał kon­flik­tu… I że Sa­akasz­wi­li, ów­cze­sny pre­zy­dent, da się spro­wo­ko­wać jak uczniak. Żeby po­tem gryźć kra­wat na wi­zji. Szko­da ga­dać. A ze snem to po­je­dziesz i sama spraw­dzisz. Na­praw­dę nie znam oso­by, któ­ra przy­je­cha­ła­by do Gru­zji i nie prze­ży­ła ja­kieś nie­wia­ry­god­nej hi­sto­rii. Ja sama mam kil­ka w za­na­drzu, nie wy­tłu­ma­czysz ich ro­zu­mem. Kie­dy tu na przy­kład pierw­szy raz przy­je­cha­łam, w sierp­niu ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­te­go siód­me­go roku… Sma­ku­je ci tke­ma­li?

Wiesz, wolę ostrzej­sze hi­sto­rie, ale bar­dzo smacz­ne to po­wi­deł­ko.

Wi­dzę. Zo­staw tro­chę na póź­niej. Po­tem za­pro­po­nu­ję adżi­kę, sos z czer­wo­nej pa­pry­ki, gar­dło ci prze­pa­li. Po­tem, bo te­raz, gdy je­steś pra­wie na czczo, nie ra­dzę pró­bo­wać.

Tań­czą­ca z Gru­zją – sze­ścio­od­cin­ko­wy film do­ku­men­tal­ny zre­ali­zo­wa­ny dla TVP2 i gru­ziń­skiej te­le­wi­zji pu­blicz­nej w 2008 roku. Au­tor­ka ak­tyw­nie prze­mie­rza w nim Gru­zję, po­czy­na­jąc od Adża­rii, Swa­ne­tii, Ime­re­tii, Tu­sze­tii, Ka­che­tii, z przy­stan­kiem koń­co­wym w Tbi­li­si. W se­ria­lu – oprócz by­cia nar­ra­to­rem – sprzą­ta, tań­czy i go­tu­je.

Ską­pa je­steś i tyle. Po­ja­dę do tej Tu­sze­tii. Cie­ka­we, co mi się przy­śni… Masz ja­kieś fo­to­gra­fie stam­tąd?

Naj­wię­cej zdjęć zro­bi­łam pod­czas na­gra­nia Tań­czą­cej z Gru­zją. Ten film to jed­na z mo­ich naj­więk­szych przy­gód w tym kra­ju. Do­tar­łam wte­dy do tak wie­lu miejsc: Oma­lo, któ­re jest sto­li­cą Tu­sze­tii, Dar­tlo, Sze­na­ko… Prze­łęcz prze­je­cha­łam sa­mo­cho­dem, po­tem prze­sia­dłam się na ko­nia. Z sio­dła Tu­sze­tia wy­glą­da jesz­cze pięk­niej. Czy wiesz, że mój koń na­zy­wał się Ma­łysz? Jak on wy­cho­dził z pro­gu! Mi­strzow­sko. Wiem, że jeź­dzisz tak so­bie, ale tych koni nie ma co się bać. Przede wszyst­kim nie są wy­so­kie. O! Ta­kie więk­sze ko­zi­ce, wspa­nia­le ra­dzą so­bie na ska­łach. I do tego są ta­kie mą­dre. Znam nie­jed­ną opo­wieść o tym, jak od­bie­ra­ły z bie­sia­dy w jed­nej wio­sce swo­je­go wła­ści­cie­la, któ­ry o wła­snych no­gach nie mógł już kro­ku zro­bić i bez­piecz­nie, przez wznie­sie­nia i po­to­ki, prze­wo­zi­ły go na grzbie­cie do domu. De­li­kat­nie i ostroż­nie, byle „pan wo­rek” nie spadł… Tak­że mó­wię ci, przy­zwy­cza­jo­ne są do chwiej­nych jeźdź­ców. Przy­ro­da osza­ła­mia. Jest dzi­ko, a za­ra­zem przy­jaź­nie i ła­god­nie. Tacy też są Tu­sze­bi. Mają za­zwy­czaj dwa domy: let­ni tu­taj, a zi­mo­wy w do­li­nie rze­ki Ala­za­ni. Kra­jo­braz, ar­chi­tek­tu­ra są jak z fil­mo­wej sce­no­gra­fii. Wszyst­kie dom­ki, zam­ki wy­glą­da­ją tam tak, jak­by wy­ra­sta­ły wprost z zie­lo­ne­go wzgó­rza. Zbu­do­wa­ne są z łup­ków.

Z łup­ków? Co to jest łu­pek?

Tyl­ko się nie uduś ze śmie­chu, mą­dra­lo. Łu­pek to taka… gru­pa skał wy­ka­zu­ją­cych złup­ko­wa­ce­nie… A daj mi spo­kój! Koń jaki jest, każ­dy wi­dzi. Uma­za­łaś się. Jak ty to po­wie­dzia­łaś, po­wi­deł­kiem? Zer­k­nij na to zdję­cie. To ja na Ma­ły­szu. Za mną wi­dać tu­szec­kie za­bu­do­wa­nia. I one wła­śnie są z tych łup­ków.

Masz tu fry­zu­rę jak z Wy­spiań­skie­go. To ko­kar­da?

Jaka ko­kar­da? Gdzie ty tam coś wi­dzisz? Cud, że w ogó­le ja­koś na tym zdję­ciu wy­glą­dam. W Tu­sze­tii prze­szłam naj­praw­dziw­szy chrzest i otar­łam się o sztu­kę. Prze­trwa­nia. Sur­wi­wal zie­lo­ny. Spraw­dzi­łam swo­je moż­li­wo­ści ra­dze­nia so­bie w na­tu­rze. O wan­nie mo­głam od razu za­po­mnieć. Przed do­mem, gdzie miesz­ka­łam, wi­siał je­dy­nie czaj­nik, któ­rym trze­ba było spe­cjal­nie po­trza­snąć, żeby po­le­cia­ła woda. Na czu­bek nosa mego wiel­kie­go grec­kie­go star­czy­ło, ale na resz­tę cie­le­sno­ści nie bar­dzo. A wło­sy? Wpa­dłam więc na po­mysł, bo było to lato, że pierw­szy raz w ży­ciu, ja, naj­więk­szy zmar­z­luch świa­ta, wy­ką­pię się w stru­mie­niu. Gór­skim. I wy­ką­pa­łam się! Wło­sy po­tem tra­wą po­skrę­ca­łam w pa­pi­lo­ty, by tro­chę fal na­bra­ły, i wy­su­szy­łam na wie­trze.

Nikt, kto cie­bie zna, w to nie uwie­rzy. Ta woda mia­ła na pew­no nie wię­cej niż dzie­sięć stop­ni Cel­sju­sza. A ty do ba­se­nu, w któ­rym woda ma mniej niż dwa­dzie­ścia czte­ry stop­nie Cel­sju­sza, nie wej­dziesz!

Do ba­se­nu to na­wet gdy­by mnie Niem­cy go­ni­li. Wi­dzisz! Mó­wi­łam ci, że Gru­zja jest nie­zwy­kła i od­kry­wa w nas re­wi­ry, któ­rych by­śmy sami ni­g­dy nie zgłę­bi­li. Sama je­stem zdzi­wio­na. Pod­su­mo­wu­jąc, my­ślę, że w tym przy­pad­ku wy­gra­ła po pro­stu głę­bo­ko wpo­jo­na hi­gie­na i tyle.

Hi­gie­na mó­wisz… Szok. I może jesz­cze nago w tym po­to­ku się ką­pa­łaś?!

A jak mia­łam. W ko­żu­chu? Ró­żo­wiut­ka po­tem by­łam jak świn­ka.

Jak świn­ka… I chcia­łaś się na pew­no tyl­ko umyć? Czy ty tam by­łaś sama w tej Tu­sze­tii?

Nie. Wów­czas z eki­pą Tań­czą­cej z Gru­zją. A co to ma do rze­czy?

Aaa, tak tyl­ko py­tam. Cza­sa­mi ko­bie­ty ro­bią dziw­ne rze­czy, gdy lwy do­ko­ła…

Zo­staw już te jaj­ka. Ja­kie lwy do­ko­ła?

No sam­ce. Męż­czyź­ni. Fa­ce­ci. Cia­cha. Zio­my.

Cia­cha? Zio­my?! Ja ci coś po­wiem, ty za dużo w klu­bach prze­sia­du­jesz. Po pro­stu mi się świet­nie z nimi pra­co­wa­ło. Krę­ci­li­śmy film. I na­gle woj­na. Było i strasz­nie, i we­so­ło. Ka­lej­do­skop. Jak to z Gru­zi­na­mi. Prze­ko­na­łam się już, że tu­tej­sze lwy po­tra­fią być na­praw­dę uj­mu­ją­ce…

O fa­ce­cie za­wsze mó­wi­łaś per ba­ran?! Co ta Gru­zja robi z czło­wie­kiem…

Będę igno­ro­wać two­je przy­ty­ki. Szcze­gól­nie pod­czas śnia­da­nia. Tak so­bie wła­śnie po­sta­no­wi­łam. Mimo to w jed­nym się z tobą zgo­dzę. Ta­kie­go na­gro­ma­dze­nia ba­ra­nów na je­den metr kwa­dra­to­wy jak w Gru­zji ni­g­dzie na świe­cie nie wi­dzia­łam. O, ta­kie zdję­cie zna­la­złam. Są owce, jest koń. I jak wi­dzisz, idą pod prąd. Nor­mal­ka. Tyl­ko dży­git z tyłu po­dą­ża w do­brym kie­run­ku. Po­twier­dza jako wy­ją­tek re­gu­łę. Z sa­mo­cho­du tę fot­kę zro­bi­łam… A wła­śnie! Je­cha­li­śmy kie­dyś sa­mo­cho­dem w stro­nę Sze­na­ko, mgła była tak gę­sta, że nie wi­dzie­li­śmy da­lej niż na metr. I do­brze, że prze­su­wa­li­śmy się bar­dzo po­wo­li, bo wje­cha­li­śmy na­gle wprost w be­czą­ce sta­do, któ­re le­ni­wie sta­ło na dro­dze. To ty­po­wa sy­tu­acja. Nie tyl­ko w Tu­sze­tii, ale w ca­łej Gru­zji. I tak sta­li­śmy parę go­dzin! Dro­ga wą­ska, mgła, przed nami ba­ra­ny. My na nie pa­trzy­li­śmy, one na nas. Nikt się nie ru­szał. Kom­plet­ny im­pas. Ale było we­so­ło. Ro­bi­li­śmy głu­pie zdję­cia, Gru­zi­ni opo­wia­da­li dow­ci­py. Oczy­wi­ście wszyst­kie do­ty­czy­ły owiec i ba­ra­nów.

Pa­mię­tasz ja­kiś? Wiem, że nie masz gło­wy do dow­ci­pów, ale da­waj!

Wszyst­kim się wy­da­je, że jak ktoś robi w ka­ba­re­cie, to sy­pie żar­ta­mi jak z rę­ka­wa. Ja na­praw­dę nie prze­pa­dam za opo­wia­da­niem dow­ci­pów. Więk­szość i tak znam… Za­mie­ram rów­nież wte­dy, gdy ktoś chce mi ja­kiś opo­wie­dzieć…

Do­bra, da­waj, nie fi­lo­zo­fuj, mów!

…No je­den rze­czy­wi­ście mi utkwił w gło­wie, bar­dzo ob­ra­zo­wy, nie wiem, czy śmiesz­ny… Choć kie­dy mój gru­ziń­ski przy­ja­ciel opo­wie­dział go po an­giel­sku, śmia­łam się jak gi­zhi*. Po­słu­chaj. Rzecz dzie­je się w gó­rach. Dwaj utru­dze­ni tu­ry­ści do­cie­ra­ją do wiel­kiej po­la­ny. Pa­trzą, a na jej środ­ku stoi stud­nia.

W gó­rach na po­la­nie stud­nia?! To wy­so­ko ci tu­ry­ści nie we­szli.

Nie wy­trzy­mam z tobą. A może je­śli byli utru­dze­ni, to wła­śnie z nich ze­szli, z tych gór?! Byli bar­dziej w do­li­nie?

Ala­za­ni?

Nie wiem ja­kiej. Nie znam ich. Nie było mnie przy tym. Jesz­cze raz mi prze­rwiesz, to nie opo­wiem tego żar­tu. Więc pa­trzy­li ci tu­ry­ści na tę stud­nię i się dzi­wi­li, że taka wiel­ka, i że na po­la­nie. Zaj­rze­li do środ­ka. Wrzu­ci­li ka­mień, bo chcie­li spraw­dzić, jak była głę­bo­ka. Na­słu­chi­wa­li, ale nic nie usły­sze­li. Wrzu­ci­li jesz­cze więk­szy ka­mień.

Łu­pek?… Prze­pra­szam! Prze­pra­szam!

Niech ci bę­dzie. Łu­pek. Wrzu­ci­li spo­ry ka­wa­łek łup­ka i zno­wu nic. Ci­sza. Po­wta­rza­li ak­cję kil­ka razy z co­raz więk­szy­mi ka­mie­nia­mi. Gła­zem. Ale efekt był za­wsze ten sam – ci­sza. Po­my­śle­li, że to nie­moż­li­we. Stud­nia wiel­ka, ale ja­kieś dno mieć musi! Wte­dy za­uwa­ży­li na po­la­nie po­tęż­ną szy­nę ko­le­jo­wą. Spoj­rze­li po so­bie i z miej­sca po­sta­no­wi­li ją wrzu­cić do środ­ka. Na­sa­pa­li się, na­prze­kli­na­li, bo, cho­lew­ka, cięż­ka była jak sto dia­błów, ale ko­niec koń­ców szy­nę do stud­ni do­cią­gnę­li i wrzu­ci­li. I zno­wu nic! Ci­sza! Już chcie­li na to wszyst­ko mach­nąć ręką, w tym przy­pad­ku dwie­ma, gdy na­gle do­strze­gli coś dziw­ne­go. Przez śro­dek po­la­ny do­kład­nie w ich kie­run­ku biegł wiel­ki czar­ny ba­ran. I to nie tyl­ko biegł. Pod­ska­ki­wał, su­nął ty­łem, znów się ob­ra­cał, by znów biec ty­łem, a po­tem hyc – wsko­czył do stud­ni. Za­dem. Tu­ry­ści ob­ser­wo­wa­li całą sy­tu­ację, ma­jąc dość tępe wy­ra­zy twa­rzy. Pa­mię­tać trze­ba, że już zmę­cze­ni byli. I tak za­stał ich sta­ry gó­ral, któ­ry pod­biegł do nich zdy­sza­ny. Le­d­wo po­wie­trze ła­pał. Le­d­wo zi­pał, a o czar­ne­go ba­ra­na za­py­tał. Czy wi­dzie­li. Wiel­kie­go. Z ro­ga­mi. No to oni, że tak, i ow­szem, że wi­dzie­li. I taki dziw­ny był, może cho­ry, bo biegł ty­łem i wsko­czył do stud­ni. Gó­ral otwo­rzył sze­ro­ko oczy ze zdu­mie­nia, po­dra­pał się po gło­wie i po­wie­dział:

– To nie­moż­li­we. Prze­cież przy­wią­za­ny był do szy­ny.

Śmiesz­ne?

Masz ra­cję, wolę aneg­do­ty…

Jak mi się coś przy­po­mni, to ci opo­wiem. Żeby było faj­nie, to musi taka hi­sto­ria wy­ni­kać z sy­tu­acji, a nie że tak spe­cjal­nie. Skoń­czy­łaś już to śnia­da­nie? Szyb­ko umy­je­my ta­le­rze i idzie­my na spa­cer. Po­ka­żę ci tro­chę Tbi­li­si. Od tego za­cznie­my. Naja­dłaś się?

Tak. Bar­dzo. Patrz, na po­dwór­ku chłop­cy gra­ją w pił­kę. Jak ja daw­no cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łam…

Po­każ. Cho­lew­ka, mu­szę któ­re­goś dnia okna umyć. W Tbi­li­si, szcze­gól­nie tu w cen­trum, jest tak za­nie­czysz­czo­ne po­wie­trze, że kil­ka dni i czy­ste wcze­śniej szy­by są sza­re. To wszyst­ko przez to pa­li­wo. Ja­kość i ben­zy­ny, i sa­mo­cho­dów jest tu ka­ta­stro­fal­na. Ale to się wkrót­ce zmie­ni – już wcho­dzi nowe pra­wo. Na przy­kład wszyst­kie sa­mo­cho­dy z kie­row­ni­cą po pra­wej stro­nie mają zo­stać wy­co­fa­ne z ru­chu. Do tej pory Gru­zi­ni spro­wa­dza­li ta­kie struc­le z Ja­po­nii albo nie wiem skąd. No i po­wstał ga­li­ma­tias. Patrz, co tu stoi na po­dwór­ku. I ile tego. Miej­sca nie ma, by przejść. Ale jak wi­dzisz, chło­pa­ki i tak miej­sce zna­leź­li, by pił­kę po­ko­pać. W Tbi­li­si po­dwór­ka są jesz­cze po­dwór­ka­mi ta­ki­mi, jak za cza­sów na­sze­go dzie­ciń­stwa. Z trze­pa­kiem, ław­ka­mi, bo­iskiem na­kre­ślo­nym kre­dą. Choć i tu się po­wo­li zmie­nia. Sta­re Tbi­li­si od­cho­dzi. Trze­ba się spie­szyć, by jesz­cze je zo­ba­czyć. Wiesz, od daw­na nie sły­sza­łam, by ktoś o po­ran­ku pięk­ną me­lo­dią krzy­czał ma­co­ni ma­co­ni. To taki gru­ziń­ski jo­gurt sprze­da­wa­ny o świ­cie przez wie­śniacz­ki. Przy­jeż­dża­ły za­wsze wcze­snym ran­kiem do bu­dzą­ce­go się mia­sta.

I ob­cho­dzi­ły tak po­dwór­ka, krzy­cząc?

I ni­ko­go to nie de­ner­wo­wa­ło. Naj­uro­kliw­szy bu­dzik. A ma­co­ni prze­pysz­ne. Spró­bu­ję gdzieś je zdo­być dla cie­bie. Tak, i gru­ziń­skie po­dwór­ka się zmie­nia­ją. Każ­dy gdzieś tu za czymś bie­ga. Albo wręcz prze­ciw­nie – sie­dzi w domu. Gru­ziń­skie dzie­ci co­raz czę­ściej jeż­dżą po szko­le na za­ję­cia, tań­ce, an­giel­ski, ko­szy­ków­kę… Nie mają zbyt dużo wol­ne­go cza­su. Ale ta­kie scen­ki jak ta jesz­cze zo­ba­czysz… Ta­kie „po­dwór­ko” two­rzy sil­ne wię­zi. Wszy­scy moi gru­ziń­scy zna­jo­mi mó­wią o trwa­ją­cym do śmier­ci „bra­ter­stwie po­dwó­rek”, czy­li ta­kiej od­zna­cza­ją­cej się siłą, mocą przy­jaź­ni lo­kal­nej. Oni tu ra­zem do­ra­sta­li, doj­rze­wa­li, za­ko­chi­wa­li się. Ty­sią­ce hi­sto­rii. Te­raz, kie­dy pa­trzę z tobą na tych ma­łych chłop­ców, przy­po­mi­na mi się jed­na opo­wieść. Ser­gi miał sie­dem lat. Był drob­nym, wraż­li­wym chłop­cem. Pew­ne­go razu jego oj­ciec, Dżon­do, po­da­ro­wał mu naj­praw­dziw­szą pił­kę. Fut­bo­lów­kę. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych po­przed­nie­go wie­ku nie tyl­ko w Gru­zji był to ra­ry­tas. Szczę­śli­wy chło­piec na­tych­miast wziął pił­kę i po­biegł na po­dwór­ko. Jego ró­wie­śni­cy z miej­sca się zja­wi­li i po usta­le­niu skła­du dru­żyn roz­po­czę­li za­cię­ty mecz. W pew­nej chwi­li na po­dwór­ko we­szli star­si chłop­cy. Wi­dząc skó­rza­ny przed­miot po­żą­da­nia, spryt­nie pił­kę prze­chwy­ci­li i za­bra­li. Ser­gi ze łza­mi w oczach po­biegł do domu, wo­ła­jąc ojca i mó­wiąc mu o sy­tu­acji. Dżon­do po­czer­wie­niał na twa­rzy, opa­no­wał emo­cje i sta­now­czo po­wie­dział do syna, że ten po­wi­nien za­cho­wać się jak męż­czy­zna i za­dbać o swo­ją wła­sność. I je­śli nie od­bie­rze pił­ki, to nie ma się co po­ka­zy­wać w domu. Ma się za­cho­wy­wać jak Gru­zin. Prze­stra­szo­ny chło­piec ze­brał więc wszyst­kie siły, strach ja­kimś spo­so­bem scho­wał do kie­sze­ni i z pod­nie­sio­ną gło­wą wró­cił na po­dwór­ko. Star­si chłop­cy wciąż ba­wi­li się jego pił­ką. Na po­czą­tek grzecz­nie po­pro­sił, by mu ją od­da­li. Kie­dy go wy­śmia­li, ro­zej­rzał się wo­kół, pod­czas gdy jego przy­ja­cie­le peł­ni na­pię­cia ob­ser­wo­wa­li sy­tu­ację. Pod­niósł z zie­mi le­żą­cą tam ce­głę. Jesz­cze raz grzecz­nie po­pro­sił o zwrot swo­jej wła­sno­ści. Bę­dąc dru­gi raz zi­gno­ro­wa­nym, ci­snął ce­głą pro­sto w gło­wę pro­wo­dy­ra pro­ble­mu. Ten był kom­plet­nie nie­przy­go­to­wa­ny na taki atak. Po­la­ła się krew. Zszo­ko­wa­ny od­dał ma­łe­mu wła­ści­cie­lo­wi pił­kę. Od tej pory chło­piec prze­szedł ogrom­ną prze­mia­nę. Uwie­rzył w sie­bie. Da­rzo­ny był przez wszyst­kich ogrom­nym sza­cun­kiem. Tak zo­sta­ło do dnia dzi­siej­sze­go. Jest na­wet tak, że je­śli po­ja­wia się ja­kiś pro­blem do roz­wią­za­nia, daw­ni ko­le­dzy z po­dwór­ka spo­ty­ka­ją się i dys­ku­tu­ją. Ser­gi ma wciąż głos de­cy­du­ją­cy…

Ale hi­sto­ria! Do­brze, że go nie za­bił tą ce­głą. Ta­kie to więc w Gru­zji chłop­ców cho­wa­nie. Ist­nie­je za­tem szan­sa, by spo­tkać tu praw­dzi­we­go męż­czy­znę.

Szu­kasz tu męż­czy­zny? No nie wiem, jak ci to wy­tłu­ma­czyć… Nie wszy­scy Gru­zi­ni są jak król Wach­tang I Gor­ga­sa­li. Wy­so­cy, wład­czy, czar­no­wło­si, czar­no­ocy, bar­czy­ści, z cha­rak­te­rem. Ra­czej dość szyb­ko z brzusz­kiem i za­ko­la­mi się­ga­ją­cy­mi po­ty­li­cy. Na pew­no dość trud­ni do utrzy­ma­nia w domu… À pro­pos. Wiesz, ja­kie jest słyn­ne gru­ziń­skie przy­sło­wie? Ła­twiej za­trzy­mać deszcz niż ko­bie­tę, któ­ra pra­gnie męż­czy­zny. Tak­że oni o tym wie­dzą i szcze­gól­nie bro­nić się przed tobą nie będą.

Nie śmiej się. Nie szu­kam i nie pra­gnę. Wiem też, że je­śli cho­dzi o po­pu­la­cję, na jed­ne­go męż­czy­znę przy­pa­da tu kil­ka ko­biet. Nie będę więc Gru­zin­kom wcho­dzić w pa­ra­dę. Po pro­stu chcia­łam tyl­ko po­wie­dzieć, że u nas w ta­kiej sy­tu­acji tata lub mama naj­pierw by mal­co­wi wy­tar­li nos chu­s­tecz­ką, a po­tem sami po pił­kę po­bie­gli. Tak­że jak dla mnie eks­tra. A tak na mar­gi­ne­sie, w ja­kiej kon­dy­cji jest gru­ziń­ski fut­bol? Co tak oczy otwo­rzy­łaś? Cie­ka­wa je­stem.

A skąd ja mam ta­kie rze­czy wie­dzieć? Ja­koś wni­kli­wie nie śle­dzę gru­ziń­skich tre­nin­gów pił­kar­skich. Wi­zu­al­nie wy­glą­da­ją jak drwa­le hip­ste­rzy. Faj­ne ko­szul­ki mają. I przy­do­mek Krzy­żow­cy – Dżwa­ro­sne­bi. Nie tak daw­no była ja­kaś afe­ra z tre­ne­rem re­pre­zen­ta­cji. Na kon­fe­ren­cji tuż przed bar­dzo waż­nym me­czem swo­jej dru­ży­ny, a do­dam, że był to mecz z Pol­ską, stwier­dził, że są tak bez­na­dziej­ni, że nie mają szans na zwy­cię­stwo. Świet­na mo­ty­wa­cja, praw­da? Aż sama na mecz po­je­cha­łam, tak mi było przy­kro. I bie­ga­łam z jed­nej stro­ny sta­dio­nu Di­na­mo na dru­gą. Bo ser­ce pod­czas tego me­czu mia­łam po­dzie­lo­ne. Po­dob­no bar­dzo zim­no wte­dy było w Tbi­li­si, ale ja tej tem­pe­ra­tu­ry nie od­czu­łam. Ta­kie sprin­ty ro­bi­łam! Gru­zi­ni mecz prze­gra­li, czte­ry do zera. I za­wod­ni­cy tre­ne­ra Ka­cha­be­ra Ccha­da­dze­go po­go­ni­li, gdzie pieprz ro­śnie. Nie wiem, co praw­da, czy do Zan­zi­ba­ru, ale nikt od tej pory o nim nie sły­szał, a dru­ży­nę ob­jął Sło­wak z Bra­ty­sła­wy. Ale à pro­pos aneg­dot, któ­re chcia­łaś usły­szeć, to mam taką jed­ną. Fut­bo­lo­wą!

Trud­no się z tobą nu­dzić. Opo­wia­daj!

Nie wiem, czy ci wia­do­mo, ale wi­ce­pre­mier Gru­zji to były pił­karz re­pre­zen­ta­cji, czte­ro­krot­nie wy­bra­ny na naj­po­pu­lar­niej­sze­go pił­ka­rza w swo­im kra­ju. Na­zy­wa się Ka­cha Ka­la­dze. Nie wiem też, ja­kim jest po­li­ty­kiem, choć je­śli tyle lat spra­wu­je swój urząd, to chy­ba nie­źle so­bie ra­dzi. Od dwa ty­sią­ce dwu­na­ste­go roku jest mi­ni­strem in­fra­struk­tu­ry i roz­wo­ju re­gio­nal­ne­go. Zo­stał nim po zwy­cię­stwie w wy­bo­rach par­la­men­tar­nych par­tii Gru­ziń­skie Ma­rze­nie. Bar­dzo cie­ka­wa po­stać. Jego bio­gra­fia nada­wa­ła­by się na film jak nic. I ten Ka­la­dze, kie­dy jesz­cze był w ka­drze, grał też w AC Mi­lan. Zdo­był na­wet z tym wło­skim ze­spo­łem dwu­krot­nie pu­char Ligi Mi­strzów.

To ja­kiś twój idol?

Znajdź so­bie w In­ter­ne­cie jego zdję­cie, to zro­zu­miesz. Żart. Mó­wię ci, że to po pro­stu cie­ka­wa po­stać. Na­wet se­ria znacz­ków pocz­to­wych z jego wi­ze­run­kiem się uka­za­ła, więc zwró­cił nie tyl­ko moją uwa­gę. Za­pa­mię­tam go jed­nak ze wzglę­du na jed­ną hi­sto­rię. Otóż kie­dy Ka­la­dze był ka­pi­ta­nem re­pre­zen­ta­cji i za­ra­zem gra­czem dru­ży­ny AC Mi­lan, zor­ga­ni­zo­wa­no w Tbi­li­si mecz to­wa­rzy­ski Gru­zja–Wło­chy. Oglą­da­łam ten mecz z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem, my­śląc, jak trud­no jest temu za­wod­ni­ko­wi sta­nąć do roz­gryw­ki, ma­jąc po obu stro­nach bli­skich ko­le­gów. Im dłu­żej mecz śle­dzi­łam, tym sze­rzej otwie­ra­łam oczy ze zdu­mie­nia. Wal­ka była wy­rów­na­na. Ale skoń­czy­ła się wy­ni­kiem dwa do zera. Go­spo­da­rze prze­gra­li… po dwóch go­lach sa­mo­bój­czych w wy­ko­na­niu Ka­la­dze­go. Stwier­dzi­li­śmy wte­dy zgod­nie ze zna­jo­my­mi, że gru­ziń­ska go­ścin­ność nie zna gra­nic.

To­tal­nie. Gru­ziń­ska go­ścin­ność. Ale coś w tym jest. Czy wiesz, że mnie już na lot­ni­sku w Tbi­li­si przy­wi­ta­no bu­tel­ką czer­wo­ne­go wina? Nie­zręcz­na hi­sto­ria. Kom­plet­nie nie wie­dzia­łam, o co cho­dzi. Sko­ło­wa­na by­łam. Naj­pierw przez to ko­ło­wa­nie na pa­sie, któ­ry tak na mar­gi­ne­sie moż­na by pod­re­pe­ro­wać, i zwy­czaj­nie przez po­ran­ną go­dzi­nę i wiatr. Wy­sia­dam więc z sa­mo­lo­tu, lek­ko zmię­ta. Lot niby trzy go­dzi­ny z ka­wał­kiem, ale mały Em­bra­er sto sie­dem­dzie­siąt pięć dał mi w kość. Nóg nie moż­na wy­cią­gnąć…

Z tego to aku­rat bym się cie­szy­ła. I nie na­rze­kaj, to bar­dzo dziel­ny sa­mo­lo­cik. Przez ile burz mnie prze­trans­por­to­wał… A jak ci źle, to bie­rze się po pro­stu koc oraz po­dusz­kę, by móc wy­god­nie spać. Punk­tu­al­nie z War­sza­wy wy­le­cia­łaś?

Tak, dwu­dzie­sta dru­ga trzy­dzie­ści. Wy­lą­do­wa­łam o dru­giej w nocy cza­su pol­skie­go. Tyl­ko że tu na­stę­pu­je prze­su­nię­cie wska­zó­wek ze­ga­ra do przo­du, więc na­gle wita cię świt. Ja­koś tak przez to czło­wiek z miej­sca czu­je się ospa­ły.

Za­wsze się uśmie­cham, kie­dy ste­war­de­sy po wy­lą­do­wa­niu mają kło­pot, czy ży­czyć pa­sa­że­rom do­brej nocy, czy mi­łe­go dnia. Cza­sem są to go­to­we ka­ba­re­to­we mo­no­lo­gi. À pro­pos pasa to masz ra­cję. Kie­dyś, w ra­mach pro­mo­cji, wy­sta­wio­no na lot do Tbi­li­si Dre­am­li­ne­ra, czy­li Bo­ein­ga sie­dem­set osiem­dzie­siąt sie­dem.

Nie wie­rzę!

To uwierz. By­łam tak za­trwo­żo­na, że przed lo­tem ob­dzwo­ni­łam całą ro­dzi­nę, by na wszel­ki wy­pa­dek przy­zwo­icie się po­że­gnać. Bo wte­dy o tych awa­riach sa­mo­lo­tów się wciąż w me­diach sły­sza­ło. Ka­ba­re­ty pro­du­ko­wa­ły ty­sią­ce żar­tów na ten te­mat, któ­re mnie śmie­szy­ły do­pó­ty, do­pó­ki nie mu­sia­łam wsiąść na po­kład. Lot był jed­nak wspa­nia­ły. Po­tem tyl­ko do­wie­dzia­łam się, że gdy ob­słu­ga lot­ni­ska w Tbi­li­si do­wie­dzia­ła się, jaki sa­mo­lot bę­dzie lą­do­wał z War­sza­wy, to kom­plet­nie spa­ni­ko­wa­ła. Gru­zi­ni bie­ga­li, jak­by ich ktoś przy­pa­lał. Wszyst­kie służ­by alar­mo­we, straż po­żar­na zo­sta­ły po­sta­wio­ne w stan naj­wyż­szej go­to­wo­ści. Nie wie­dzie­li, co bę­dzie, i spe­ku­lo­wa­li: pas star­to­wy wy­trzy­ma cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści czy nie? Ale wy­trzy­mał. Do­brze, że nie mia­łam o tym wszyst­kim po­ję­cia. Obec­nie bu­do­wa­na jest nowa część lot­ni­ska, będą dwie od­dziel­ne hale: przy­lo­tów i od­lo­tów. Może się przy oka­zji i za pas we­zmą…

Oby, je­śli już za­czę­li.

To tu­rec­ka in­we­sty­cja. Tro­chę tu na to krę­cą no­sem… I kon­trakt jest dla Gru­zi­nów nie­ko­rzyst­ny. Po­dob­no Tur­cy za­strze­gli w nim so­bie, że w pro­mie­niu czte­ry­stu ki­lo­me­trów nie może po­wstać żad­ne inne mię­dzy­na­ro­do­we lot­ni­sko.

A Ku­ta­isi? Tam nie­daw­no nowe otwo­rzo­no, a to za­le­d­wie dwie­ście trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów od sto­li­cy.

W li­nii pro­stej to na­wet sto osiem­dzie­siąt. Tyl­ko Gru­zi­ni za­ła­twi­li spra­wę spo­so­bem. Dru­gie lot­ni­sko mię­dzy­na­ro­do­we w Gru­zji w mie­ście Ku­ta­isi zo­sta­ło zbu­do­wa­ne na miej­scu już ist­nie­ją­ce­go. Za­tem to nie była bu­do­wa no­we­go, tyl­ko zwy­kłe zmo­der­ni­zo­wa­nie sta­re­go. Uwiel­biam za ta­kie hi­sto­rie Gru­zi­nów. Wy­brną z naj­trud­niej­szej sy­tu­acji. Ale prze­pra­szam, bo ci prze­rwa­łam. I co z tą bu­tel­ką?

No wła­śnie. Wy­obraź więc so­bie, że pięk­nej pani w ele­ganc­kim mun­du­rze, sie­dzą­cej w bud­ce kon­tro­li gra­nicz­nej z pre­cy­zyj­nie po­ma­lo­wa­ny­mi czer­wo­ny­mi usta­mi, po­da­ję pasz­port. Ona go bar­dzo pre­cy­zyj­nie stem­plu­je, po­tem się­ga pod sto­lik i wyj­mu­je bu­tel­kę. Po­my­śla­łam so­bie, może to ja­kiś spraw­dzian, kon­tro­la trzeź­wo­ści przed po­by­tem i po­dzię­ko­wa­łam. Wte­dy uważ­niej mi się przyj­rza­ła. I się za­czę­ło! Jak to dzię­ku­ję? Dla­cze­go nie chcę? Jak mogę od­mó­wić, sko­ro jest mi po­da­ro­wa­ne? I tak da­lej, i tak da­lej. Mó­wi­ła do mnie do­pó­ty, do­pó­ki wina ocho­czo nie wzię­łam. Do­pie­ro wte­dy uśmiech­nę­ła się, otwo­rzy­ła bram­kę, a ja mo­głam bez pro­ble­mu prze­kro­czyć gra­ni­cę Gru­zji.

I pra­wi­dło­wo! Gru­ziń­ska go­ścin­ność to nie ste­reo­typ. To ce­cha na­ro­do­wa. Po­bę­dziesz tu kil­ka dni, to sama się prze­ko­nasz. A jesz­cze jak cię po­ko­cha­ją… Moje spo­strze­że­nie jest na­stę­pu­ją­ce: Gru­zi­ni tak uwiel­bia­ją za­gra­nicz­nych go­ści, że dba­ją o nich czę­sto bar­dziej niż o swo­ich ro­da­ków, ro­dzi­nę czy są­sia­dów. Da­li­by ci ostat­nią krom­kę chle­ba. Moja ko­le­żan­ka Na­ni­ko, dzien­ni­kar­ka te­le­wi­zyj­na, ża­li­ła mi się ostat­nio, że wszy­scy my­ślą tu tyl­ko o so­bie. Do cza­su, kie­dy w pro­gu ich domu nie sta­nie przy­jezd­ny. Wte­dy sy­tu­acja zmie­nia się dia­me­tral­nie. Mó­wi­ła to, po­da­jąc przy­kład swo­jej bab­ci, któ­ra dla go­ści da­ła­by się po­kro­ić, ale dla niej już nie­ko­niecz­nie. Bar­dzo ją ko­cha, a tak się za­cho­wu­je. Dziw­ne, praw­da? To po­dob­no bar­dzo gru­ziń­skie. We­dług mnie to ra­czej ce­cha star­sze­go po­ko­le­nia.

Mło­dzia­ki są inne?

Mło­dzi my­ślą już ina­czej niż ich dziad­ko­wie. Co­raz wy­raź­niej wi­dać zmia­ny. Przede wszyst­kim wszy­scy są on­li­ne i sie­dzą bez prze­rwy na Fa­ce­bo­oku. Są bar­dzo otwar­ci, lu­bią po­dró­żo­wać. Znie­sie­nie wiz jest dla nich oczy­wi­sto­ścią, na któ­rą bar­dzo dłu­go cze­ka­li. Zbyt dłu­go. Gru­zja jest mała, to prze­cież jed­na pią­ta Pol­ski, ale i tak…

Choć sama czę­sto po­wta­rzasz, że gdy­by ją roz­wał­ko­wać, to mia­ła­by roz­mia­ry co naj­mniej Fran­cji…

Do­kład­nie. Tyl­ko weź to roz­wał­kuj. Ale i tak dzię­ki choć­by por­ta­lom spo­łecz­no­ścio­wym wszy­scy wie­dzą o wszyst­kim i o wszyst­kich. Kto jest z kim, gdzie po­je­chał, jak się mają dzie­ci, co ku­pił, co chce ku­pić, o czym ma­rzy… Wiesz, nad czym czę­sto się za­sta­na­wiam? Gru­zi­ni za­zwy­czaj nie mają pie­nię­dzy, ale każ­dy ma iPho­ne’a. Mac­Bo­oka. Naj­now­sze mo­de­le. Tak.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: