Samaradiso - ebook
Samaradiso - ebook
Gruzja jest jak kobieta. Zawsze piękna. Wystarczy tylko na nią spojrzeć. Potem upić się tym widokiem i już nie trzeźwieć. Gaumarjos!
Książka Katarzyny Pakosińskiej powstała z miłości autorki do Gruzji, jednego z najpiękniejszych zakątków na świecie. Samaradiso to wzruszająca, dowcipna i barwna opowieść. Jej rytm wyznaczają pory dnia, prowokując historie i anegdoty opowiadane przez bohaterkę i jej alter ego.
- Kto był pierwszą wielką miłością Katarzyny Pakosińskiej?
- Jak tańczy się kartuli?
- O co chodzi gruzińskim kierowcom?
- Czy każdy musi się ubrudzić, jedząc chinkali?
- Dlaczego Gruzini nie lubią kolacji przy świecach?
Niezwykła i bardzo osobista podróż do wnętrza Gruzji. Zilustrowana niepowtarzalnymi zdjęciami z prywatnego albumu autorki oraz fotografiami opowiedzianymi światłem przez George'a Darchiashvilego ("National Georgaphic", Tbilisi).
Samaradiso Katarzyny Pakosińskiej to książka totalna - ciekawie-historyczna, bogato-kulturalna, smacznie-kulinarna, egzotycznie-krajoznawcza, wzruszająco-metafizyczna, a nade wszystko - czego nie mogło przecież u Pakosińskiej zabraknąć - szczerze-śmieszna!
- Wojciech Saramonowicz
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-121-9 |
Rozmiar pliku: | 55 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tetri — gruziński grosz. Jeśli uzbieramy 100 tetri, to możemy je zamienić na 1 lari. A to już odpowiednik naszej złotówki. Przykładowe ceny:
chleb – 80 tetri,
woda niegazowana 0,5 l – 40 tetri,
czekolada – 2 lari 50 tetri,
winda w starych blokach mieszkaniowych – 10 tetri.Słynna jest w Gruzji historia, jak to w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku do Tbilisi przybył Marcello Mastroianni. Na własne życzenie. Był gościem Moskiewskiego Festiwalu Filmowego i poprosił ówczesne władze, by umożliwiły mu spotkanie z reżyserem Sergiejem Paradżanowem. Decydenci się zgodzili i aktor szczęśliwie wylądował w stolicy Gruzji. Niestety, nieznane są szczegóły spotkania tych dwóch niezwykłych artystów. Skoro jednak przeciągnęło się aż do świtu, świadczy to chyba o tym, że odbyło się w miłej atmosferze. A że również z gruzińskim poczuciem humoru? Na to już są dowody. Otóż Paradżanow miał sąsiadkę, sympatyczną Gruzinkę w średnim wieku, która bez pamięci kochała się w Marcellu. Znała wszystkie jego filmy, większość dialogów potrafiła wyrecytować z pamięci… Po prostu modelowa wielbicielka. I Paradżanow postanowił zrobić jej uroczą niespodziankę. O wschodzie słońca poprosił Marcella, by ten zapukał do jej drzwi, co tenże ochoczo poczynił. Sprawa skończyła się omdleniem niewiasty.
Tbilisi 8:39
Kawa? Kawusia?
Warszawa do Gruzji przyjechała. Dziękuję. Przecież wiesz, że nie piję. Ale ty sobie zrób. Polecam po gruzińsku.
Jak to się tu włącza?
Najpierw przekręć taką specjalną wajchę nad kuchenką. Na noc zawsze wolę gaz wyłączyć, jakoś nie wierzę w te tbiliskie rury… Wolę dmuchać na zimne.
To raczej mentalność starej babki…
Nie będę tego komentować. Jak ja uwielbiam zapach kawy. Naprawdę szkoda, że jej nie piję. Przypuszczam jednak, że kawa, i to jeszcze po gruzińsku, przyczyniłaby się do niemałej awanturki z moim udziałem. Popatrz. Tu przyrządzamy domową kawę w specjalnym tygielku… Podgotowywana jest z cukrem dopóty, dopóki nie zniknie pianka. Nie muszę nawet siedzieć w kuchni, by poczuć jej silny aromat. Wspaniały początek dnia. Kawę zresztą pije się w Gruzji na okrągło. Dosłownie o każdej porze dnia.
To czego się napijesz?
Podaj mi wodę, proszę. Można ją tu pić z kranu, choć ja sama wciąż nie mogę się przekonać. W lodówce jest mała bakuriani, niegazowana. Herbatę chętnie wypiję później.
Romeli chai? Shavi tu mtsvane*…?
O, słowniczek był wertowany. Czarną poproszę. W drugiej szufladzie jest takie pudełko ze srebrnym paskiem, „Gurieli tea”, z bergamotką. Herbata z torebki, ale smaczna.
Czy to przypadek, że nasze gruzińskie arabeski rozpoczęły się od anegdoty? I to jeszcze o słynnym włoskim aktorze?
W Gruzji nie ma przypadków, choć niemal wszystko tu przypadkiem jest. Ot, paradoks. Rezyduję tu od trzydziestu lat i czasem przeszkadza mi, że wciąż patrzę na ten kraj oczami osoby, która urodziła się w Europie Środkowej, a nie Zakaukaskiej. Bo twardo upieram się przy swoim, że Gruzja to kraj jak najbardziej europejski, z jej kulturą, historią. Jeśli mi ktoś stuka palcem w mapę, to pokazuję Tuszetię, jeden z regionów położonych w północno-wschodniej Gruzji, która geograficznie przynależy do Europy. I powiem tak: w tym panującym tu chaosie chaosów, absolutnym braku szacunku dla czasu i wszechobecnej abstrakcji dostrzegam jakąś regułę… To dzięki niej Gruzja trwa. I przetrwa. Bardzo wiele. Też bym tak chciała. Jak ona. Więc się od niej uczę. Ale to nie jest temat na poranek, prawda? Kawa ci stygnie. Wracając zatem do ornamentyki, czyli naszych „arabesek”… Nie uważasz, że powinny się raczej zacząć od Sophii Loren i Gregory’ego Pecka?
Arabeska — amerykański thriller z 1966 roku w reżyserii Stanleya Donena, z Loren i Peckiem w rolach głównych. Autorka poleca obejrzenie tego obrazu, a w szczególności sceny z poszukiwaniem mydła pod prysznicem. Oczami wyobraźni osoba oglądająca widzi to, czego nie widać. Klasa sama w sobie.
A byli w Gruzji?
Sophia na pewno. Naocznym świadkiem jestem.
?!?
Nie mówiłam ci? Jakiś czas temu odwiedziła mnie w Tbilisi moja przyjaciółka Agnieszka, wspaniała wokalistka jazzowa i trener głosu. Wspominam o tym, ponieważ jej talent i odwaga odegrały według mnie niebagatelną rolę w tej historii. Ostatniego dnia naszego szalonego pobytu w Gruzji, gdy miałyśmy jednym samolotem przez Monachium wracać razem do Polski, przeczytałam w „Georgian Journal”, że do stolicy Gruzji zawitała właśnie Sophia Loren. O mało nie zemdlałam.
A ty masz na jej punkcie kompletnego fioła…
Wcale się z tym nie kryję. Wątek Sophii często pojawia się w moich pracach. Choćby w jednym z ostatnich spektakli, w którym gram – Małżeński rajd Dakar – nucę i tańczę do jej piosenki Americano. To z filmu pod tytułem Zaczęło się w Neapolu. Kiedy mam tremę przed wejściem na scenę, zawsze powtarzam sobie w duchu: „Sophia też to czuje i jakoś daje radę”. Długo by opowiadać… Moim guru jest od zawsze, o czym świadczy choćby fakt, że chcąc mieć tak cudowny kształt oka jak ona, podlepiałam sobie kiedyś powieki plastrem.
Błagam…
Tak, przez lata! Nastolatce nie przyszło wówczas do głowy, że aktorka ma po prostu doskonały makijaż. Ale co tak naprawdę mogła wiedzieć o tym pannica dorastająca w Polsce w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, w których jedynymi perfumami były „Być może”… Bardzo poniekąd dowcipna nazwa, przypuszczam, że informująca nabywcę o ewentualnym prawdopodobieństwie zakupu zapachu. Należy bowiem pamiętać, że jedynym dostępnym eyelinerem był wówczas tusz kreślarski, który trzymał się na powiece dłużej niż wydziergany tatuaż, a w sklepach można było nabyć ewentualnie dwa odcienie do makijażu.
Pastelowy i brzoskwiniowy…
Dokładnie. Żal wspominać. W każdym razie, jak mówi mój przyjaciel Igor vel Mariolka: „do meritum forte”, czyli wracamy do tematu. Mimo bardzo wczesnej pory, a wiedziałam o niej, bo gruziński dom spał, pochłonęłam błyskawicznie artykuł. Wynikało z niego, że pani Loren przyleciała do Tbilisi na uroczyste otwarcie Teatru Opery i Baletu. Zaproszenie wystosowała fundacja Natvris Khe*, założona przez słynną gruzińską śpiewaczkę Nino Surguladze, która na co dzień zajmuje się chorymi dziećmi. Sophia Loren miała uczestniczyć w koncercie charytatywnym FOR THE LOVE, podczas którego orkiestrze miał przewodzić jako dyrygent jej syn, Carlo Ponti Jr.
Ponieważ wszystko miało się wydarzyć wieczorem tego samego dnia, nie było ani chwili do stracenia. Bez wahania i ludzkiego miłosierdzia obudziłam domowników i w trybie natychmiastowym zrobiłam ekstremalną naradę. W piżamach. Poruszyliśmy niebo i ziemię, czyli wszystkie możliwe tbiliskie kontakty, by jakimś nadludzkim wysiłkiem dostać się jeszcze na koncert. Niestety, oblężenie Sophii Loren przez Gruzinów okazało się tak intensywne, że nie było o czym marzyć. Przyjaciółka dzielnie mnie wspierała, choć akurat jej stosunek do Sophii był na wskroś neutralny, a moje podniecenie zupełnie niezrozumiałe. Sprawę pojęła dopiero wtedy, gdy porównałam moje uwielbienie dla Loren do jej bożyszczy, czyli Steviego Wondera i Bobbiego McFerrina. Kiedy indziej ci wyjaśnię, ignorantko.
Przynajmniej byłam z Sophią o jednej porze dnia w jednym mieście, a to też już coś. Kiedy o świcie wsiadałyśmy z Agnieszką do samolotu, byłyśmy w szampańskich nastrojach. Ona nonszalancko żuła gumę, a ja tradycyjnie błaznowałam. Samolot należał do Lufthansy, zatem prawdopodobieństwo spotkania Polaków było znikome. Czułyśmy się więc w swoich nastrojach, rozciągniętych T-shirtach i rozczochranych włosach bardzo swobodnie. Do czasu, gdy nasz wzrok padł na pasażera w klasie biznes. A raczej pasażerkę, która mimo wczesnej pory – była przecież godzina piąta rano – wyglądała, jakby wyszła prosto od fryzjera, makijażystki, manikiurzystki, stylistki i co tam sobie jeszcze mogą eleganckie kobiety wymyślić. W pięknym czerwonym garniturze i złotej biżuterii wyglądała jak milion milionów dolarów. Patrzyła przez okno, jej twarz widoczna była jedynie z profilu. Ale to mnie nie zmyliło. Wyszeptałam więc na ściśniętym gardle w stylu growling do wchodzącej za mną na pokład przyjaciółki:
– O-N-A T-U J-E-S-T! S-O-P-H-I-A L-O-R-E-N!!!
I to było wszystko z mojej strony, co byłam w stanie wyartykułować w tym momencie. Zastygłam nieruchomo w miejscu, w którym stałam, nie zważając zupełnie, że za nami robi się już spora kolejka, a pasażer siedzący tuż za gwiazdą umiera ze śmiechu, uderzając głową w jej siedzenie. SEAT 1F. Minę musiałam mieć naprawdę przednią. Niezbita natomiast z pantałyku Agnieszka ruszyła zdecydowanie do przodu, zgrabnie przecisnęła się do Sophii i zawisła nad nią, bo inaczej to nie wyglądało, niczym mazowiecka wierzba płacząca.
Niby co?!
Czasami nie do końca trzeźwi mężczyźni właśnie w ten sposób rozpoczynają w barach polowania… Na kobiety. Otaczają łukiem ramion ofiarę, jedną rękę wspierając nieco wyżej od drugiej, która to najczęściej spoczywa tuż obok obiektu. W ich mniemaniu odcinają ją od świata, hipnotyzują, a już na pewno ograniczają pole widzenia na innych gości.
Aha. Chyba już mniej więcej wiem, jak to wyglądało…
No właśnie. Agnieszka stanęła w ten sposób nad Sophią i zapominając o gumie, którą wciąż żuła, piękną angielszczyzną rozpoczęła z nią dialog. A raczej monolog. Elegancko i po oficersku nie siebie, a mnie z imienia i nazwiska przedstawiła. Poinformowała, że jestem największą fanką Sophii Loren na świecie. Przeczytałam bowiem wszystko, co kiedykolwiek opublikowano na jej temat. Obejrzałam wszystkie filmy z jej udziałem, a nawet wypatrzyłam w tłumie w Quo vadis z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku. I tak dalej, i tak dalej. Moja przyjaciółka z gracją improwizowała. Było to bardziej niż merytorycznie interesujące melodycznie, bo chyba to skłoniło lekko zadziwioną sytuacją gwiazdę do odwrócenia się od okna i popatrzenia na nas, dwa dziwne kocmołuchy, z uwagą. Agnieszka perorowała jak najęta, dając mi bez ustanku jakieś znaki, Sophia otwierała coraz szerzej oczy pod szkłami złotych okularów, a ja wciąż stałam jak żona Lota, czyli słup soli. Kiedy jednak w końcu gwiazda z sympatią odwróciła się w moją stronę, wiedziałam, że nie ma już drogi ucieczki. Muszę coś powiedzieć. I powiedziałam. Do dziś się rumienię na samą myśl, co to było. Jestem również przekonana, że mój nauczyciel angielskiego, gdy to przeczyta, wykreśli mnie z grona znajomych, a już na pewno wyrzuci z Facebooka. Tyle lat szlifowania języka, wypracowań, konwersacji, a ja wydukałam jedynie banalne słowa:
HAVE A NICE FLIGHT.
Miłego lotu! Wyobrażasz sobie?! Tylko na to było mnie stać w sytuacji, o której marzyłam od trzydziestu lat.
A co na to Sophia Loren?
Zaczęła się śmiać. Agnieszka pocieszała mnie potem, odprowadzając na miejsce: „Widzisz! Jesteś profesjonalistką! Samą Sophię Loren rozśmieszyłaś!!!”. Ale i tak byłam zdruzgotana.
I nawet zdjęcia nie zrobiłyście?
Nic. Kompletna katastrofa. Dlatego dziś jeszcze bardziej doceniam odwagę osób, które mnie proszą o fotografię lub autograf. Choćby mi ręka miała odpaść – podpisuję wszystko. Szkoda, że zdjęcia z Sophią nie mam… Przydałoby się teraz do arabeskowego, pamiątkowego albumu na pinezki… Ale żeby nie było. Mam pamiątkowe zdjęcie z Charlie Chaplinem
Żartujesz?
Tak. Ale zobacz to. Jest Chaplin? Jest. No to zaliczone.
Jeść mi się chce. Co ty tu jesz na śniadanie? Ale tu tego jest!
Możesz przestać szperać w lodówce, dopóki ci nie odpowiem? Zostaw te garnki! Ale cię przypiliło. Wiesz, że musiałam nauczyć Gruzinów jeść śniadania? Włosy mi dęba stawały, kiedy obserwowałam ich styl jedzenia. Zjedli rano albo nie. Oczywiście najczęściej nie. Ewentualnie na pusty żołądek wypijali kawę i w drogę. No jak tak można?! Tak lubię celebrować śniadania. Z polskiego domu to wyniosłam. Poza tym jest to najważniejszy posiłek dnia, każdy dietetyk ci to powie. Unikasz dzięki temu napadów głodu, zapewniasz sobie pozytywną energię…
Ale ja właśnie chcę coś zjeść, nie musisz mnie zachęcać… Co jest w tym garnku?
To jest coś, czego miałaś nie ruszać. I nie w garnku, tylko w kotani. Gliniany jest. Lobio. To na obiad będzie…
To nie pójdziemy do restauracji?
Okej, pójdziemy. Zatem zjesz lobio na kolację. A śniadania… Na początek zaczęłam dbać o to, żeby w moim gruzińskim domu zawsze był chleb. Je się go tu do wszystkiego i pojawia się na stole nawet wtedy, gdy serwowany jest makaron. Chleb po gruzińsku nazywa się puri. W mieście jest dużo sklepów, gdzie możemy zaopatrzyć się w żywność.
Lobio — ulubione gruzińskie danie Autorki. Jest to po prostu czerwona fasola z nieodłączną kolendrą. Konsystencją przypomina polską fasolkę po bretońsku, choć sposoby jej przyrządzania zależą od wykonawcy. Dla Gruzinów jest to tak pospolite danie, że zaśmiewają się, że Autorka serwuje je na polskiej wigilii. Lobio bardzo smakuje z mczadi, czyli plackiem kukurydzianym. Proszę o nim nie zapominać, zamawiając z karty w restauracji. Smacznego!
Powiedziałaś „żywność”?
A jak mam powiedzieć? Pokarm?
Też dobre.
Widać, że jesteś głodna, bo czepiasz się potwornie. A ja chcę ci powiedzieć, gdzie w dużych sklepach zakupy spożywcze robić. Jest Smart, Carrefour czy Fresko. Też Zhapari – fajna nazwa, „bajka”, ale produkty takie jak wszędzie. Chleb jednak warto kupić w piekarni. Na szczęście wiele jest w mieście takich maleńkich, gdzie wypieka się go jak przed laty, bez pomocy maszyn, ręcznie. W takich miejscach, a doprowadza do nich niepowtarzalny zapach, można jeszcze nawet obejrzeć cały proces wypieku chleba. Zobaczyć, jak piekarze prawie wpadają do głębokich pieców, by na ich ścianach „umocować” ciasto, a potem, gdy chleb jest gotowy, specjalną „tyczką” go zdjąć. I taki najgorętszy jest najpyszniejszy na świecie. Jak jeszcze u nas pod domem działała piekarnia, przynosiliśmy rankiem świeżutki pachnący chleb szotis puri. W Kachetii, to region na wschód od Tbilisi, nazywany jest cudnie „chlebem matki” – dedas puri. Wypieka się go w specjalnym piecu tone. Ma kształt łódeczki. Najlepiej zjeść go od razu, bo pod wieczór robi się ciężki i twardy, jeśli się nie osłoni folią bochenka.
Rozumiem zatem, że teraz ten krojony chleb wyjąć?
Tak, taki najczęściej w sklepach sprzedają. Jak robisz zakupy wieczorem, innego nie znajdziesz. Ale jest jeszcze bagietka.
Wędlin nie widzę…
Szukaj, szukaj, choć wiele tego nie znajdziesz, bo nie kupuję. Tak mi w Gruzji tego asortymentu brakuje. Pocieszam się „doktorską”, czyli mówiąc krótko mortadelą. Pikantną, zwykłą, krojoną lub w kształcie serdelka. Do innych propozycji nie mogę się przekonać. Rozpieszczona jestem polskimi wędlinami: z kotła dziadunia, beczki babuni, wędzoną teściowej czy jakoś tam… Takie mięsne koligacje. A w Gruzji niby rodzinnie, a jednak szału nie ma. Za to sery! Palce lizać. Musisz spróbować. Jeden z najpopularniejszych to sulguni. Z krowiego mleka. Jeśli chcesz go kupić w całości, natychmiast rozpoznasz ten ser po kształcie. Kojarzy mi się z wypolerowanym kółeczkiem od dziecięcego roweru. Choć krojony też. Wtedy wygląda jak pocięte wypolerowane kółeczko. Ser sulguni jest gładki, biały lub jasnożółty, taki elastyczny. Zawsze mam chęć go dotknąć. Odczucia podobne do trzymania w palcach pianek marshmallow.
Marshmallow? Ty to masz jazdy…
Sama spróbuj, to zobaczysz. Jest lekko słonawy, bez zapachu. Choć jak trochę poleży… Bardzo podoba mi się potoczne tłumaczenie jego nazwy: suli to po gruzińsku „dusza”, guli zaś to serce. Po wyglądzie rozpoznasz również ser imeretyński. Taki biały z mnóstwem małych dziurek, słony bardzo, jak to ser podpuszczkowy przechowywany w solance. Są jeszcze owcze sery…
A ten w lodówce to jaki?
To… ementaler. Polski. Choć tu w sklepie kupiony. Jest tu dużo polskich…
To ty mi tu wykłady o serach, a w lodówce gruzińskiej ser polskiej produkcji leży?
Sulguni też jest. Daj, pokroję od razu. Co się czepiasz… Widzisz, wszystko przez to, że miałam taką sytuację z serem, a raczej dawczynią mleka na ów ser, czyli owcą. W Tuszetii. Dokładnie w Czeszo. Wczesnym rankiem, właśnie tam, pierwszy raz w życiu doiłam. Żeby to jeszcze krowę, ale nie – owcę właśnie! Bardzo to przeżyłam. Czy ty wiesz, jak ciężko to tam w tym futrze odnaleźć?
Co?
Jak to co. Wymię!
Wiedziałaś przynajmniej, czego szukasz. To na pewno była owca w tym futrze?
Nie ma się z czego śmiać. Stres potężny. Dla owcy chyba w tym przypadku też, bo się do mnie tyłem odwróciła.
To chyba dobrze.
Nie wygłupiaj się. Ona absolutnie się na mnie zamknęła. Mleko po kropelce zbierałam. Świadkowie wydarzenia pokładali się ze śmiechu, ja nerwowo też chichotałam, choć do śmiechu wcale mi nie było. I taka to robota. Zebrane mleko przelano potem na moich oczach do wielkich niebieskich baniaków na środku pola. Wszystko to wśród stada umorusanych w co popadnie owiec. Ja wiem, że natura, ale od tej pory sera guda nie tknęłam.
Przesadzasz. Fajne zdjęcie. Ten Gruzin też w porządku… Słuchaj, czy na zachowanie takiej owcy może mieć wpływ na przykład kolor, zapach albo rodzaj ubrania?
A skąd ja mam to wiedzieć? Co ci chodzi po głowie?
Nic takiego. Tylko, znając ciebie, poszłaś doić o poranku te owce wypachniona, w makijażu i do tego jeszcze w złotych balerinach. Widać, jak zza trawy wystają. Dobra, już cię nie pogrążam. Po prostu miastowa jesteś i tyle. Który to jest ten ser guda? Daj, jak ty nie chcesz, to ja zjem… Mmmm. Pycha!
Powoli, nikt ci go nie zabierze. Możesz sobie na niego położyć trochę tego czerwonego dżemiku. To tkemali, gęsty sos ze śliwek ałyczy, kwaskowy, bardzo zdrowy. Tak patrzę teraz na to zdjęcie… Tuszetia. Naprawdę powinnaś tam pojechać. Przepiękny region Gruzji. Mają tu początek znakomite trasy trekkingowe. Oddzielony jest od reszty kraju wysokim pasmem górskim. Przygoda zaczyna się zatem już w podróży, gdy musisz to pasmo pokonać, a ono nie schodzi poniżej 3000 m n.p.m. Przejeżdżasz więc przez lodowce, strumienie. Droga czasem jest tak wąska, że bez pilotowania samochodu z zewnątrz można zsunąć się nim ze skarpy. Region jest dostępny tak naprawdę tylko przez kilka miesięcy w roku, od czerwca do października.
Przez śnieg?
Przez śnieg. Choć zimą można się tam wybrać helikopterem. Jeśli jednak zdecydujesz się na drogę lądową, to jedyny szlak do Tuszetii może przykryć wtedy kilkumetrowa warstwa białego puchu. Ale warto, bo po drugiej stronie czeka na turystów niespodzianka.
Na pewno nie hotel pięciogwiazdkowy. I po cóż ten wzrok bazyliszka?
Jeśli szukasz luksusów, to bądź pewna, że tam ich nie znajdziesz. To stara ziemia, trochę pogańska, wysoko w górach, więc bliżej nieba. I jeśli zechcesz, ta ziemia przemówi do ciebie. Dosłownie. Tuszebi, mieszkańcy Tuszetii, zawsze mówią, by zapamiętać tu swój pierwszy sen.
Czary-mary, hokus-pokus… Ty pamiętasz?
Pamiętam bardzo dokładnie, jak zaczęłam śnić i od razu wiedziałam, że to jest właśnie ten sen. Chciałam się wtedy za wszelką cenę obudzić, bo pomyślałam, po co mi ta wiedza, ale on uparcie trwał. Prócz realnego obrazu przyszłości, który dziś już znam, spełnił się jota w jotę. Dostałam wówczas bardzo jasne ostrzeżenie dotyczące nadchodzącego dnia.
Jak to nadchodzącego dnia?
Musisz wiedzieć, że tam w Tuszetii jest kłopot z zasięgiem. Telefony nie zawsze działają. Chcąc na przykład porozmawiać z moją córką, musiałam wspinać się na wzgórze i stawać na palcach, by nawiązać łączność. Informacje ze świata docierają czasem z opóźnieniem… Szczerze, ja tam dotychczas nie widziałam telewizora! Tylko radia. A wtedy, kiedy się obudziłam o ósmej rano ósmego sierpnia dwa tysiące ósmego roku, wiedziałam i bez mediów, co się dzieje. Gruzja rozpoczęła wojnę z Rosją. Zatkało kakao? Jakie jajko ci ugotować? Na miękko czy twardo-miękko?
Na miękko… Ty tak poważnie z tym snem? Trudno mi uwierzyć…
Nie musisz. Jasne, że czuło się wtedy w Gruzji, że coś wisi w powietrzu, nikt jednak nie podejrzewał konfliktu… I że Saakaszwili, ówczesny prezydent, da się sprowokować jak uczniak. Żeby potem gryźć krawat na wizji. Szkoda gadać. A ze snem to pojedziesz i sama sprawdzisz. Naprawdę nie znam osoby, która przyjechałaby do Gruzji i nie przeżyła jakieś niewiarygodnej historii. Ja sama mam kilka w zanadrzu, nie wytłumaczysz ich rozumem. Kiedy tu na przykład pierwszy raz przyjechałam, w sierpniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku… Smakuje ci tkemali?
Wiesz, wolę ostrzejsze historie, ale bardzo smaczne to powidełko.
Widzę. Zostaw trochę na później. Potem zaproponuję adżikę, sos z czerwonej papryki, gardło ci przepali. Potem, bo teraz, gdy jesteś prawie na czczo, nie radzę próbować.
Tańcząca z Gruzją – sześcioodcinkowy film dokumentalny zrealizowany dla TVP2 i gruzińskiej telewizji publicznej w 2008 roku. Autorka aktywnie przemierza w nim Gruzję, poczynając od Adżarii, Swanetii, Imeretii, Tuszetii, Kachetii, z przystankiem końcowym w Tbilisi. W serialu – oprócz bycia narratorem – sprząta, tańczy i gotuje.
Skąpa jesteś i tyle. Pojadę do tej Tuszetii. Ciekawe, co mi się przyśni… Masz jakieś fotografie stamtąd?
Najwięcej zdjęć zrobiłam podczas nagrania Tańczącej z Gruzją. Ten film to jedna z moich największych przygód w tym kraju. Dotarłam wtedy do tak wielu miejsc: Omalo, które jest stolicą Tuszetii, Dartlo, Szenako… Przełęcz przejechałam samochodem, potem przesiadłam się na konia. Z siodła Tuszetia wygląda jeszcze piękniej. Czy wiesz, że mój koń nazywał się Małysz? Jak on wychodził z progu! Mistrzowsko. Wiem, że jeździsz tak sobie, ale tych koni nie ma co się bać. Przede wszystkim nie są wysokie. O! Takie większe kozice, wspaniale radzą sobie na skałach. I do tego są takie mądre. Znam niejedną opowieść o tym, jak odbierały z biesiady w jednej wiosce swojego właściciela, który o własnych nogach nie mógł już kroku zrobić i bezpiecznie, przez wzniesienia i potoki, przewoziły go na grzbiecie do domu. Delikatnie i ostrożnie, byle „pan worek” nie spadł… Także mówię ci, przyzwyczajone są do chwiejnych jeźdźców. Przyroda oszałamia. Jest dziko, a zarazem przyjaźnie i łagodnie. Tacy też są Tuszebi. Mają zazwyczaj dwa domy: letni tutaj, a zimowy w dolinie rzeki Alazani. Krajobraz, architektura są jak z filmowej scenografii. Wszystkie domki, zamki wyglądają tam tak, jakby wyrastały wprost z zielonego wzgórza. Zbudowane są z łupków.
Z łupków? Co to jest łupek?
Tylko się nie uduś ze śmiechu, mądralo. Łupek to taka… grupa skał wykazujących złupkowacenie… A daj mi spokój! Koń jaki jest, każdy widzi. Umazałaś się. Jak ty to powiedziałaś, powidełkiem? Zerknij na to zdjęcie. To ja na Małyszu. Za mną widać tuszeckie zabudowania. I one właśnie są z tych łupków.
Masz tu fryzurę jak z Wyspiańskiego. To kokarda?
Jaka kokarda? Gdzie ty tam coś widzisz? Cud, że w ogóle jakoś na tym zdjęciu wyglądam. W Tuszetii przeszłam najprawdziwszy chrzest i otarłam się o sztukę. Przetrwania. Surwiwal zielony. Sprawdziłam swoje możliwości radzenia sobie w naturze. O wannie mogłam od razu zapomnieć. Przed domem, gdzie mieszkałam, wisiał jedynie czajnik, którym trzeba było specjalnie potrzasnąć, żeby poleciała woda. Na czubek nosa mego wielkiego greckiego starczyło, ale na resztę cielesności nie bardzo. A włosy? Wpadłam więc na pomysł, bo było to lato, że pierwszy raz w życiu, ja, największy zmarzluch świata, wykąpię się w strumieniu. Górskim. I wykąpałam się! Włosy potem trawą poskręcałam w papiloty, by trochę fal nabrały, i wysuszyłam na wietrze.
Nikt, kto ciebie zna, w to nie uwierzy. Ta woda miała na pewno nie więcej niż dziesięć stopni Celsjusza. A ty do basenu, w którym woda ma mniej niż dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza, nie wejdziesz!
Do basenu to nawet gdyby mnie Niemcy gonili. Widzisz! Mówiłam ci, że Gruzja jest niezwykła i odkrywa w nas rewiry, których byśmy sami nigdy nie zgłębili. Sama jestem zdziwiona. Podsumowując, myślę, że w tym przypadku wygrała po prostu głęboko wpojona higiena i tyle.
Higiena mówisz… Szok. I może jeszcze nago w tym potoku się kąpałaś?!
A jak miałam. W kożuchu? Różowiutka potem byłam jak świnka.
Jak świnka… I chciałaś się na pewno tylko umyć? Czy ty tam byłaś sama w tej Tuszetii?
Nie. Wówczas z ekipą Tańczącej z Gruzją. A co to ma do rzeczy?
Aaa, tak tylko pytam. Czasami kobiety robią dziwne rzeczy, gdy lwy dokoła…
Zostaw już te jajka. Jakie lwy dokoła?
No samce. Mężczyźni. Faceci. Ciacha. Ziomy.
Ciacha? Ziomy?! Ja ci coś powiem, ty za dużo w klubach przesiadujesz. Po prostu mi się świetnie z nimi pracowało. Kręciliśmy film. I nagle wojna. Było i strasznie, i wesoło. Kalejdoskop. Jak to z Gruzinami. Przekonałam się już, że tutejsze lwy potrafią być naprawdę ujmujące…
O facecie zawsze mówiłaś per baran?! Co ta Gruzja robi z człowiekiem…
Będę ignorować twoje przytyki. Szczególnie podczas śniadania. Tak sobie właśnie postanowiłam. Mimo to w jednym się z tobą zgodzę. Takiego nagromadzenia baranów na jeden metr kwadratowy jak w Gruzji nigdzie na świecie nie widziałam. O, takie zdjęcie znalazłam. Są owce, jest koń. I jak widzisz, idą pod prąd. Normalka. Tylko dżygit z tyłu podąża w dobrym kierunku. Potwierdza jako wyjątek regułę. Z samochodu tę fotkę zrobiłam… A właśnie! Jechaliśmy kiedyś samochodem w stronę Szenako, mgła była tak gęsta, że nie widzieliśmy dalej niż na metr. I dobrze, że przesuwaliśmy się bardzo powoli, bo wjechaliśmy nagle wprost w beczące stado, które leniwie stało na drodze. To typowa sytuacja. Nie tylko w Tuszetii, ale w całej Gruzji. I tak staliśmy parę godzin! Droga wąska, mgła, przed nami barany. My na nie patrzyliśmy, one na nas. Nikt się nie ruszał. Kompletny impas. Ale było wesoło. Robiliśmy głupie zdjęcia, Gruzini opowiadali dowcipy. Oczywiście wszystkie dotyczyły owiec i baranów.
Pamiętasz jakiś? Wiem, że nie masz głowy do dowcipów, ale dawaj!
Wszystkim się wydaje, że jak ktoś robi w kabarecie, to sypie żartami jak z rękawa. Ja naprawdę nie przepadam za opowiadaniem dowcipów. Większość i tak znam… Zamieram również wtedy, gdy ktoś chce mi jakiś opowiedzieć…
Dobra, dawaj, nie filozofuj, mów!
…No jeden rzeczywiście mi utkwił w głowie, bardzo obrazowy, nie wiem, czy śmieszny… Choć kiedy mój gruziński przyjaciel opowiedział go po angielsku, śmiałam się jak gizhi*. Posłuchaj. Rzecz dzieje się w górach. Dwaj utrudzeni turyści docierają do wielkiej polany. Patrzą, a na jej środku stoi studnia.
W górach na polanie studnia?! To wysoko ci turyści nie weszli.
Nie wytrzymam z tobą. A może jeśli byli utrudzeni, to właśnie z nich zeszli, z tych gór?! Byli bardziej w dolinie?
Alazani?
Nie wiem jakiej. Nie znam ich. Nie było mnie przy tym. Jeszcze raz mi przerwiesz, to nie opowiem tego żartu. Więc patrzyli ci turyści na tę studnię i się dziwili, że taka wielka, i że na polanie. Zajrzeli do środka. Wrzucili kamień, bo chcieli sprawdzić, jak była głęboka. Nasłuchiwali, ale nic nie usłyszeli. Wrzucili jeszcze większy kamień.
Łupek?… Przepraszam! Przepraszam!
Niech ci będzie. Łupek. Wrzucili spory kawałek łupka i znowu nic. Cisza. Powtarzali akcję kilka razy z coraz większymi kamieniami. Głazem. Ale efekt był zawsze ten sam – cisza. Pomyśleli, że to niemożliwe. Studnia wielka, ale jakieś dno mieć musi! Wtedy zauważyli na polanie potężną szynę kolejową. Spojrzeli po sobie i z miejsca postanowili ją wrzucić do środka. Nasapali się, naprzeklinali, bo, cholewka, ciężka była jak sto diabłów, ale koniec końców szynę do studni dociągnęli i wrzucili. I znowu nic! Cisza! Już chcieli na to wszystko machnąć ręką, w tym przypadku dwiema, gdy nagle dostrzegli coś dziwnego. Przez środek polany dokładnie w ich kierunku biegł wielki czarny baran. I to nie tylko biegł. Podskakiwał, sunął tyłem, znów się obracał, by znów biec tyłem, a potem hyc – wskoczył do studni. Zadem. Turyści obserwowali całą sytuację, mając dość tępe wyrazy twarzy. Pamiętać trzeba, że już zmęczeni byli. I tak zastał ich stary góral, który podbiegł do nich zdyszany. Ledwo powietrze łapał. Ledwo zipał, a o czarnego barana zapytał. Czy widzieli. Wielkiego. Z rogami. No to oni, że tak, i owszem, że widzieli. I taki dziwny był, może chory, bo biegł tyłem i wskoczył do studni. Góral otworzył szeroko oczy ze zdumienia, podrapał się po głowie i powiedział:
– To niemożliwe. Przecież przywiązany był do szyny.
Śmieszne?
Masz rację, wolę anegdoty…
Jak mi się coś przypomni, to ci opowiem. Żeby było fajnie, to musi taka historia wynikać z sytuacji, a nie że tak specjalnie. Skończyłaś już to śniadanie? Szybko umyjemy talerze i idziemy na spacer. Pokażę ci trochę Tbilisi. Od tego zaczniemy. Najadłaś się?
Tak. Bardzo. Patrz, na podwórku chłopcy grają w piłkę. Jak ja dawno czegoś takiego nie widziałam…
Pokaż. Cholewka, muszę któregoś dnia okna umyć. W Tbilisi, szczególnie tu w centrum, jest tak zanieczyszczone powietrze, że kilka dni i czyste wcześniej szyby są szare. To wszystko przez to paliwo. Jakość i benzyny, i samochodów jest tu katastrofalna. Ale to się wkrótce zmieni – już wchodzi nowe prawo. Na przykład wszystkie samochody z kierownicą po prawej stronie mają zostać wycofane z ruchu. Do tej pory Gruzini sprowadzali takie strucle z Japonii albo nie wiem skąd. No i powstał galimatias. Patrz, co tu stoi na podwórku. I ile tego. Miejsca nie ma, by przejść. Ale jak widzisz, chłopaki i tak miejsce znaleźli, by piłkę pokopać. W Tbilisi podwórka są jeszcze podwórkami takimi, jak za czasów naszego dzieciństwa. Z trzepakiem, ławkami, boiskiem nakreślonym kredą. Choć i tu się powoli zmienia. Stare Tbilisi odchodzi. Trzeba się spieszyć, by jeszcze je zobaczyć. Wiesz, od dawna nie słyszałam, by ktoś o poranku piękną melodią krzyczał maconi maconi. To taki gruziński jogurt sprzedawany o świcie przez wieśniaczki. Przyjeżdżały zawsze wczesnym rankiem do budzącego się miasta.
I obchodziły tak podwórka, krzycząc?
I nikogo to nie denerwowało. Najurokliwszy budzik. A maconi przepyszne. Spróbuję gdzieś je zdobyć dla ciebie. Tak, i gruzińskie podwórka się zmieniają. Każdy gdzieś tu za czymś biega. Albo wręcz przeciwnie – siedzi w domu. Gruzińskie dzieci coraz częściej jeżdżą po szkole na zajęcia, tańce, angielski, koszykówkę… Nie mają zbyt dużo wolnego czasu. Ale takie scenki jak ta jeszcze zobaczysz… Takie „podwórko” tworzy silne więzi. Wszyscy moi gruzińscy znajomi mówią o trwającym do śmierci „braterstwie podwórek”, czyli takiej odznaczającej się siłą, mocą przyjaźni lokalnej. Oni tu razem dorastali, dojrzewali, zakochiwali się. Tysiące historii. Teraz, kiedy patrzę z tobą na tych małych chłopców, przypomina mi się jedna opowieść. Sergi miał siedem lat. Był drobnym, wrażliwym chłopcem. Pewnego razu jego ojciec, Dżondo, podarował mu najprawdziwszą piłkę. Futbolówkę. W latach siedemdziesiątych poprzedniego wieku nie tylko w Gruzji był to rarytas. Szczęśliwy chłopiec natychmiast wziął piłkę i pobiegł na podwórko. Jego rówieśnicy z miejsca się zjawili i po ustaleniu składu drużyn rozpoczęli zacięty mecz. W pewnej chwili na podwórko weszli starsi chłopcy. Widząc skórzany przedmiot pożądania, sprytnie piłkę przechwycili i zabrali. Sergi ze łzami w oczach pobiegł do domu, wołając ojca i mówiąc mu o sytuacji. Dżondo poczerwieniał na twarzy, opanował emocje i stanowczo powiedział do syna, że ten powinien zachować się jak mężczyzna i zadbać o swoją własność. I jeśli nie odbierze piłki, to nie ma się co pokazywać w domu. Ma się zachowywać jak Gruzin. Przestraszony chłopiec zebrał więc wszystkie siły, strach jakimś sposobem schował do kieszeni i z podniesioną głową wrócił na podwórko. Starsi chłopcy wciąż bawili się jego piłką. Na początek grzecznie poprosił, by mu ją oddali. Kiedy go wyśmiali, rozejrzał się wokół, podczas gdy jego przyjaciele pełni napięcia obserwowali sytuację. Podniósł z ziemi leżącą tam cegłę. Jeszcze raz grzecznie poprosił o zwrot swojej własności. Będąc drugi raz zignorowanym, cisnął cegłą prosto w głowę prowodyra problemu. Ten był kompletnie nieprzygotowany na taki atak. Polała się krew. Zszokowany oddał małemu właścicielowi piłkę. Od tej pory chłopiec przeszedł ogromną przemianę. Uwierzył w siebie. Darzony był przez wszystkich ogromnym szacunkiem. Tak zostało do dnia dzisiejszego. Jest nawet tak, że jeśli pojawia się jakiś problem do rozwiązania, dawni koledzy z podwórka spotykają się i dyskutują. Sergi ma wciąż głos decydujący…
Ale historia! Dobrze, że go nie zabił tą cegłą. Takie to więc w Gruzji chłopców chowanie. Istnieje zatem szansa, by spotkać tu prawdziwego mężczyznę.
Szukasz tu mężczyzny? No nie wiem, jak ci to wytłumaczyć… Nie wszyscy Gruzini są jak król Wachtang I Gorgasali. Wysocy, władczy, czarnowłosi, czarnoocy, barczyści, z charakterem. Raczej dość szybko z brzuszkiem i zakolami sięgającymi potylicy. Na pewno dość trudni do utrzymania w domu… À propos. Wiesz, jakie jest słynne gruzińskie przysłowie? Łatwiej zatrzymać deszcz niż kobietę, która pragnie mężczyzny. Także oni o tym wiedzą i szczególnie bronić się przed tobą nie będą.
Nie śmiej się. Nie szukam i nie pragnę. Wiem też, że jeśli chodzi o populację, na jednego mężczyznę przypada tu kilka kobiet. Nie będę więc Gruzinkom wchodzić w paradę. Po prostu chciałam tylko powiedzieć, że u nas w takiej sytuacji tata lub mama najpierw by malcowi wytarli nos chusteczką, a potem sami po piłkę pobiegli. Także jak dla mnie ekstra. A tak na marginesie, w jakiej kondycji jest gruziński futbol? Co tak oczy otworzyłaś? Ciekawa jestem.
A skąd ja mam takie rzeczy wiedzieć? Jakoś wnikliwie nie śledzę gruzińskich treningów piłkarskich. Wizualnie wyglądają jak drwale hipsterzy. Fajne koszulki mają. I przydomek Krzyżowcy – Dżwarosnebi. Nie tak dawno była jakaś afera z trenerem reprezentacji. Na konferencji tuż przed bardzo ważnym meczem swojej drużyny, a dodam, że był to mecz z Polską, stwierdził, że są tak beznadziejni, że nie mają szans na zwycięstwo. Świetna motywacja, prawda? Aż sama na mecz pojechałam, tak mi było przykro. I biegałam z jednej strony stadionu Dinamo na drugą. Bo serce podczas tego meczu miałam podzielone. Podobno bardzo zimno wtedy było w Tbilisi, ale ja tej temperatury nie odczułam. Takie sprinty robiłam! Gruzini mecz przegrali, cztery do zera. I zawodnicy trenera Kachabera Cchadadzego pogonili, gdzie pieprz rośnie. Nie wiem, co prawda, czy do Zanzibaru, ale nikt od tej pory o nim nie słyszał, a drużynę objął Słowak z Bratysławy. Ale à propos anegdot, które chciałaś usłyszeć, to mam taką jedną. Futbolową!
Trudno się z tobą nudzić. Opowiadaj!
Nie wiem, czy ci wiadomo, ale wicepremier Gruzji to były piłkarz reprezentacji, czterokrotnie wybrany na najpopularniejszego piłkarza w swoim kraju. Nazywa się Kacha Kaladze. Nie wiem też, jakim jest politykiem, choć jeśli tyle lat sprawuje swój urząd, to chyba nieźle sobie radzi. Od dwa tysiące dwunastego roku jest ministrem infrastruktury i rozwoju regionalnego. Został nim po zwycięstwie w wyborach parlamentarnych partii Gruzińskie Marzenie. Bardzo ciekawa postać. Jego biografia nadawałaby się na film jak nic. I ten Kaladze, kiedy jeszcze był w kadrze, grał też w AC Milan. Zdobył nawet z tym włoskim zespołem dwukrotnie puchar Ligi Mistrzów.
To jakiś twój idol?
Znajdź sobie w Internecie jego zdjęcie, to zrozumiesz. Żart. Mówię ci, że to po prostu ciekawa postać. Nawet seria znaczków pocztowych z jego wizerunkiem się ukazała, więc zwrócił nie tylko moją uwagę. Zapamiętam go jednak ze względu na jedną historię. Otóż kiedy Kaladze był kapitanem reprezentacji i zarazem graczem drużyny AC Milan, zorganizowano w Tbilisi mecz towarzyski Gruzja–Włochy. Oglądałam ten mecz z dużym zainteresowaniem, myśląc, jak trudno jest temu zawodnikowi stanąć do rozgrywki, mając po obu stronach bliskich kolegów. Im dłużej mecz śledziłam, tym szerzej otwierałam oczy ze zdumienia. Walka była wyrównana. Ale skończyła się wynikiem dwa do zera. Gospodarze przegrali… po dwóch golach samobójczych w wykonaniu Kaladzego. Stwierdziliśmy wtedy zgodnie ze znajomymi, że gruzińska gościnność nie zna granic.
Totalnie. Gruzińska gościnność. Ale coś w tym jest. Czy wiesz, że mnie już na lotnisku w Tbilisi przywitano butelką czerwonego wina? Niezręczna historia. Kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi. Skołowana byłam. Najpierw przez to kołowanie na pasie, który tak na marginesie można by podreperować, i zwyczajnie przez poranną godzinę i wiatr. Wysiadam więc z samolotu, lekko zmięta. Lot niby trzy godziny z kawałkiem, ale mały Embraer sto siedemdziesiąt pięć dał mi w kość. Nóg nie można wyciągnąć…
Z tego to akurat bym się cieszyła. I nie narzekaj, to bardzo dzielny samolocik. Przez ile burz mnie przetransportował… A jak ci źle, to bierze się po prostu koc oraz poduszkę, by móc wygodnie spać. Punktualnie z Warszawy wyleciałaś?
Tak, dwudziesta druga trzydzieści. Wylądowałam o drugiej w nocy czasu polskiego. Tylko że tu następuje przesunięcie wskazówek zegara do przodu, więc nagle wita cię świt. Jakoś tak przez to człowiek z miejsca czuje się ospały.
Zawsze się uśmiecham, kiedy stewardesy po wylądowaniu mają kłopot, czy życzyć pasażerom dobrej nocy, czy miłego dnia. Czasem są to gotowe kabaretowe monologi. À propos pasa to masz rację. Kiedyś, w ramach promocji, wystawiono na lot do Tbilisi Dreamlinera, czyli Boeinga siedemset osiemdziesiąt siedem.
Nie wierzę!
To uwierz. Byłam tak zatrwożona, że przed lotem obdzwoniłam całą rodzinę, by na wszelki wypadek przyzwoicie się pożegnać. Bo wtedy o tych awariach samolotów się wciąż w mediach słyszało. Kabarety produkowały tysiące żartów na ten temat, które mnie śmieszyły dopóty, dopóki nie musiałam wsiąść na pokład. Lot był jednak wspaniały. Potem tylko dowiedziałam się, że gdy obsługa lotniska w Tbilisi dowiedziała się, jaki samolot będzie lądował z Warszawy, to kompletnie spanikowała. Gruzini biegali, jakby ich ktoś przypalał. Wszystkie służby alarmowe, straż pożarna zostały postawione w stan najwyższej gotowości. Nie wiedzieli, co będzie, i spekulowali: pas startowy wytrzyma ciężar odpowiedzialności czy nie? Ale wytrzymał. Dobrze, że nie miałam o tym wszystkim pojęcia. Obecnie budowana jest nowa część lotniska, będą dwie oddzielne hale: przylotów i odlotów. Może się przy okazji i za pas wezmą…
Oby, jeśli już zaczęli.
To turecka inwestycja. Trochę tu na to kręcą nosem… I kontrakt jest dla Gruzinów niekorzystny. Podobno Turcy zastrzegli w nim sobie, że w promieniu czterystu kilometrów nie może powstać żadne inne międzynarodowe lotnisko.
A Kutaisi? Tam niedawno nowe otworzono, a to zaledwie dwieście trzydzieści kilometrów od stolicy.
W linii prostej to nawet sto osiemdziesiąt. Tylko Gruzini załatwili sprawę sposobem. Drugie lotnisko międzynarodowe w Gruzji w mieście Kutaisi zostało zbudowane na miejscu już istniejącego. Zatem to nie była budowa nowego, tylko zwykłe zmodernizowanie starego. Uwielbiam za takie historie Gruzinów. Wybrną z najtrudniejszej sytuacji. Ale przepraszam, bo ci przerwałam. I co z tą butelką?
No właśnie. Wyobraź więc sobie, że pięknej pani w eleganckim mundurze, siedzącej w budce kontroli granicznej z precyzyjnie pomalowanymi czerwonymi ustami, podaję paszport. Ona go bardzo precyzyjnie stempluje, potem sięga pod stolik i wyjmuje butelkę. Pomyślałam sobie, może to jakiś sprawdzian, kontrola trzeźwości przed pobytem i podziękowałam. Wtedy uważniej mi się przyjrzała. I się zaczęło! Jak to dziękuję? Dlaczego nie chcę? Jak mogę odmówić, skoro jest mi podarowane? I tak dalej, i tak dalej. Mówiła do mnie dopóty, dopóki wina ochoczo nie wzięłam. Dopiero wtedy uśmiechnęła się, otworzyła bramkę, a ja mogłam bez problemu przekroczyć granicę Gruzji.
I prawidłowo! Gruzińska gościnność to nie stereotyp. To cecha narodowa. Pobędziesz tu kilka dni, to sama się przekonasz. A jeszcze jak cię pokochają… Moje spostrzeżenie jest następujące: Gruzini tak uwielbiają zagranicznych gości, że dbają o nich często bardziej niż o swoich rodaków, rodzinę czy sąsiadów. Daliby ci ostatnią kromkę chleba. Moja koleżanka Naniko, dziennikarka telewizyjna, żaliła mi się ostatnio, że wszyscy myślą tu tylko o sobie. Do czasu, kiedy w progu ich domu nie stanie przyjezdny. Wtedy sytuacja zmienia się diametralnie. Mówiła to, podając przykład swojej babci, która dla gości dałaby się pokroić, ale dla niej już niekoniecznie. Bardzo ją kocha, a tak się zachowuje. Dziwne, prawda? To podobno bardzo gruzińskie. Według mnie to raczej cecha starszego pokolenia.
Młodziaki są inne?
Młodzi myślą już inaczej niż ich dziadkowie. Coraz wyraźniej widać zmiany. Przede wszystkim wszyscy są online i siedzą bez przerwy na Facebooku. Są bardzo otwarci, lubią podróżować. Zniesienie wiz jest dla nich oczywistością, na którą bardzo długo czekali. Zbyt długo. Gruzja jest mała, to przecież jedna piąta Polski, ale i tak…
Choć sama często powtarzasz, że gdyby ją rozwałkować, to miałaby rozmiary co najmniej Francji…
Dokładnie. Tylko weź to rozwałkuj. Ale i tak dzięki choćby portalom społecznościowym wszyscy wiedzą o wszystkim i o wszystkich. Kto jest z kim, gdzie pojechał, jak się mają dzieci, co kupił, co chce kupić, o czym marzy… Wiesz, nad czym często się zastanawiam? Gruzini zazwyczaj nie mają pieniędzy, ale każdy ma iPhone’a. MacBooka. Najnowsze modele. Tak.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej