Same piękne rzeczy - ebook
Same piękne rzeczy - ebook
Kiedy miał dwa lata, Hunter Biden został ciężko ranny w wypadku samochodowym, w którym zginęła jego matka i młodsza siostra. W 2015 roku doznał druzgocącej straty swojego ukochanego starszego brata, Beau, który zmarł na raka mózgu w wieku czterdziestu sześciu lat. Przez cały okres administracji Trumpa Hunter był obiektem nieustannych ataków i obelg ze strony prezydenta i jego popleczników. Trudności te spotęgował rozpad jego małżeństwa oraz wieloletnia walka z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu. W książce „Same piękne rzeczy” Hunter opowiada o swoim uzależnieniu od substancji psychoaktywnych i trudnej drodze do trzeźwości. Historia kończy się w miejscu, w którym Hunter znajduje się dzisiaj – będąc trzeźwym, mając własną rodzinę i ojca, który został czterdziestym szóstym prezydentem Stanów Zjednoczonych. A także będąc tym, który wreszcie potrafi docenić piękne rzeczy w życiu.
„W swoim wstrząsającym i wciągającym pamiętniku Hunter Biden po raz kolejny udowadnia, że każdy - nawet syn prezydenta USA – może przeżywać koszmar uzależnienia. Biden pamięta wszystko i opowiada o tym ze wspaniałą odwagą, która jednocześnie rozdziera serce. Zaczyna od pytania: Gdzie jest Hunter? Odpowiedź brzmi: jest w tej książce, we wszystkim co dobre, złe i piękne." - Stephen King
"Beautiful Things jest tak zwięzła, tak bezlitosna i dynamiczna, że poza przewracaniem stron i zbieraniem szczęki z podłogi od czasu do czasu, nie ruszałem się z miejsca, zanim przeczytałem ją od pierwszej do ostatniej strony." - Dave Eggers, bestsellerowy autor New York Timesa, autor głośnego “Kręgu”
"Hunter Biden pięknie pisze o niemal nieodwracalnej stracie, a także o niesamowitej łasce rodzinnej miłości. Pisze o swoim dzikim alkoholizmie i uzależnieniu z rzadką szczerością, o swoim wyzdrowieniu z oszałamiającą wdzięcznością, o złamanych sercach, zmartwychwstaniu, pięknych rzeczach." - Anne Lamott, autorka bestsellerów New York Timesa “Bird by Bird” i “Almost Everything”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3705-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Owładnęło nim dziwne poczucie,
że tam wszystko było piękne.
I zawsze piękne pozostanie.
Charles Bukowski, Nirwana
PROLOG
„GDZIE JEST HUNTER?”
Gdy zaczynałem pisać tę książkę we względnie spokojnym zaciszu mojego domowego biura w listopadzie 2019 roku, tkwiłem w samym sercu politycznej burzy, której skutki mogły zmienić bieg historii.
Urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych oczerniał mnie niemal codziennie z Białego Domu. Przywoływał moje nazwisko podczas wieców wyborczych, żeby podburzać swój twardy elektorat. Pytanie „Gdzie jest Hunter?” zastąpiło równie wichrzycielskie hasło z poprzedniej kampanii prezydenckiej: „Zamknąć ją!”. Jeśli ktoś miał ochotę, mógł nawet kupić sobie T-shirt z napisem „Where’s Hunter?” prosto ze strony internetowej kampanii prezydenckiej Trumpa – dwadzieścia pięć dolarów, rozmiary od S do 3XL.
Niedługo po tym, kiedy to podżeganie do boju weszło na stałe do repertuaru Trumpa, jego zwolennicy w krwistoczerwonych czapkach baseballowych spod znaku MAGA zjawili się pod bramą zamykającą podjazd do prywatnego domu, który wynajmowałem w Los Angeles z moją żoną Melissą, będącą wtedy w piątym miesiącu ciąży. Pokrzykiwali przez szczekaczki i wymachiwali plakatami przedstawiającymi mnie jako tytułowego bohatera kreskówki Gdzie jest Wally?. Ludzie w czerwonych czapkach i fotoreporterzy śledzili nas z samochodów, jeżdżąc za nami. Podobnie jak niektórzy z naszych sąsiadów dzwoniliśmy na policję, żeby ich odgonić. Jednak groźby – w tym anonimowy list przesłany do szkoły do jednej z moich córek i informujący ją, że oni wiedzą, gdzie mieszkam – zmusił nas do poszukania bezpieczniejszego adresu. Melissa wystraszyła się na śmierć – bała się o własne życie, o nas oboje, o nasze dziecko.
Stałem się uosobieniem obaw Donalda Trumpa, że nie zostanie ponownie wybrany. Powielał dawno obalone teorie spiskowe na temat pracy, jaką wykonywałem na Ukrainie i w Chinach, mimo iż jego własne dzieci zarabiały miliony w Chinach i Rosji, a były szef sztabu wyborczego siedział w więzieniu za pranie kolejnych milionów z Ukrainy. Robił to, jednocześnie zupełnie otwarcie realizując własną mętną politykę zagraniczną pod kierunkiem osobistego prawnika Rudy’ego Giulianiego.
To była dość przewidywalna taktyka, prosto z podręcznika jego mentora w zakresie mrocznego rzemiosła Roya Cohna, wielkiego czarnoksiężnika maccartyzmu. Spodziewałem się, że prezydent znacznie wcześniej posunie się do personalnego wykorzystywania wątku rozmaitych demonów i uzależnień, z jakimi zmagałem się od lat. W każdym razie początkowo scedował stosowanie tej taktyki na swoich medialnych trolli. Któregoś ranka, gdy pracowałem nad książką, zerknąłem na telewizor i zobaczyłem, jak Matt Gaetz, kongresmen z Florydy i pachołek Trumpa, odczytuje fragment artykułu z pewnego czasopisma, w którym szczegółowo opisano moje uzależnienie na podstawie informacji z protokołu przesłuchania przed Komisją Sprawiedliwości Izby Reprezentantów przeprowadzonego zgodnie z procedurą impeachmentu.
– Nie chcę lekceważyć niczyich problemów związanych z uzależnieniem – oznajmił Gaetz, podśmiewając się do kamery i lekceważąco wypowiadając się o moich problemach związanych z uzależnieniem. – Nie chcę też w żaden sposób piętnować wyzwań, z jakimi ktokolwiek mierzy się w swoim życiu osobistym – kontynuował Gaetz, piętnując wyzwania, z jakimi mierzyłem się w życiu osobistym.
Wszystko to mówił człowiek zatrzymany pewnego razu w należącym do ojca BMW i aresztowany za prowadzenie auta pod wpływem alkoholu, choć później zarzuty wobec niego wycofano w tajemniczy sposób. Ale czego się nie robi, żeby podtrzymać narrację typową dla telewizyjnego reality show.
Nie miało to jednak większego znaczenia w rzeczywistości wywróconej do góry nogami, w panującym wówczas iście orwellowskim klimacie politycznym. Trump wierzył, że to może mnie zniszczyć, a tym samym może przyczynić się do zniszczenia mojego ojca; uważał, że jest w stanie oczernić dowolnego kandydata z każdej partii – jednocześnie odwracając uwagę od własnych korupcyjnych działań.
Gdzie jest Hunter?
Jestem tutaj. Mierzyłem się z gorszymi rzeczami i przetrwałem. Poznałem skrajności sukcesu i upadku. Moja matka i maleńka siostrzyczka zginęły w wypadku samochodowym, kiedy miałem ponad dwa lata, mój ociec po czterdziestce cierpiał z powodu zagrażającego życiu tętniaka mózgu i zatoru płucnego, a brat w młodym wieku konał wskutek koszmarnego nowotworu mózgu. Pochodziłem z rodziny uformowanej przez tragedie i spajanej nadzwyczajną, nierozerwalną więzią miłości.
Nigdzie się nie wybieram. Nie jestem żadną osobliwością ani drugorzędną atrakcją towarzyszącą pewnemu historycznemu momentowi, jak próbuje się mnie przedstawiać w rozmaitych napastliwych karykaturach. Nie jestem Billym Carterem ani Rogerem Clintonem, niech ich Bóg błogosławi. Nie jestem Erikiem Trumpem ani Donaldem Trumpem Juniorem – nie pracowałem wyłącznie dla ojca, moje wzloty i upadki mogę zapisać na własne konto. Niniejsza książka to wykaże.
Ale uporządkujmy fakty.
Jestem pięćdziesięciojednoletnim ojcem, który pomógł wychować trzy przepiękne córki – dwie z nich są w college’u, jedna w zeszłym roku już ukończyła studia na wydziale prawa – a teraz mam także rocznego synka. Uzyskałem dyplomy w zakresie prawa na Uniwersytecie Yale i na Uniwersytecie Georgetown, gdzie również wykładałem w ramach programu studiów magisterskich w School of Foreign Services (Szkoła Służby Zagranicznej).
Byłem kierownikiem wyższego szczebla w jednej z największych instytucji finansowych w kraju (później przejętej przez Bank of America), zakładałem własne międzynarodowe firmy i pracowałem jako radca prawny w kancelarii Boies Schiller Flexner, która reprezentuje wiele spośród największych i najbardziej rozbudowanych organizacji na świecie.
Zasiadałem w radzie dyrektorów przedsiębiorstwa Amtrak (wyznaczony do niej przez republikańskiego prezydenta George’a W. Busha) i byłem przewodniczącym zarządu amerykańskiego biura Światowego Programu Żywnościowego (WFP – World Food Program USA), organizacji non profit realizującej szeroko zakrojone działania mające na celu walkę z głodem na świecie. W ramach tego wolontariatu w amerykańskiej filii WFP podróżowałem do obozów uchodźców i na obszary zniszczone klęskami żywiołowymi na całej planecie – w Syrii, w Kenii czy na Filipinach. Zasiadywałem wraz z dotkniętymi tragedią rodzinami w ich zaadaptowanych na domy aluminiowych kontenerach transportowych, następnie relacjonowałem to członkom Kongresu Stanów Zjednoczonych bądź rozmawiałem bezpośrednio z głowami innych państw o tym, jak najlepiej zapewnić skuteczną pomoc ratującą ludzkie życie.
Wcześniej lobbowałem na rzecz jezuickich uczelni wyższych. Pomagałem zdobyć środki finansowe na organizowanie mobilnych klinik dentystycznych w niedostatecznie zaopatrzonym w takie usługi Detroit, a także na wieczorowe kursy dla nauczycieli w biednych dzielnicach Filadelfii oraz na ośrodek zdrowia psychicznego dla upośledzonych i niepełnosprawnych weteranów w Cincinnati.
Chcę przez to powiedzieć, że realizowałem poważne zadania na rzecz poważnych ludzi. Nie ma wątpliwości co do tego, że moje nazwisko otwierało wiele drzwi, niemniej moje kwalifikacje i dokonania mówią same za siebie. Wprawdzie owe osiągnięcia niekiedy pokrywały się w jakiejś mierze ze strefami wpływów mojego ojca w okresie jego dwóch kadencji wiceprezydenckich – ale jakże mogłoby być inaczej? Jednak zlekceważyłem możliwość, że Trump obejmie stanowisko prezydenta, a kiedy już rozpocznie urzędowanie, będzie postępował z mściwością i poczuciem bezkarności w celu osiągnięcia korzyści politycznych.
To moja wina. To wina nas wszystkich.
Ale jest jeszcze coś.
Jestem również alkoholikiem i narkomanem. Kupowałem kokainę na ulicach Waszyngtonu i gotowałem własny crack w hotelowym bungalowie w Los Angeles. Tak rozpaczliwie potrzebowałem się napić, że nie byłem w stanie przejść jednej przecznicy dzielącej sklep z alkoholami od mojego mieszkania, by po drodze nie odkręcić butelki i nie wziąć łyku. W ciągu ostatnich pięciu lat rozpadło się moje dwudziestoletnie małżeństwo, przystawiano mi broń do twarzy, na jakiś czas dosłownie wylogowałem się z życia i mieszkałem w motelach Super 8 przy trasie I-95, płacąc po pięćdziesiąt dziewięć dolarów za noc, co przerażało moją rodzinę nawet bardziej niż mnie.
Ten głęboki upadek nastąpił niedługo po tym, jak po raz ostatni uściskałem mojego brata, Beau – najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miałem, i osobę, którą kochałem najbardziej na świecie – gdy wydawał ostatnie tchnienie. Beau i ja rozmawialiśmy praktycznie każdego dnia. Wprawdzie jako dorośli spieraliśmy się równie często, jak się razem śmialiśmy, to jednak zawsze na zakończenie rozmów jeden z nas rzucał: „Kocham cię”, a drugi odpowiadał: „Ja też cię kocham”.
Nigdy nie czułem się bardziej samotny niż po śmierci Beau. Straciłem nadzieję.
Od tamtej pory wydobyłem się z tamtej ciemnej, zimnej jamy. Jeszcze na początku 2019 roku było to nie do pomyślenia. Nigdy nie powróciłbym do normalności, gdyby nie bezwarunkowa miłość ojca i niegasnąca miłość brata, która przetrwała jego śmierć.
Miłość łącząca mnie, mojego ojca i Beau – najgłębsza miłość, jaką dane mi było poznać – stanowi istotę tego pamiętnika. To miłość, która pozwoliła mi przetrwać ostatnich pięć lat pośród zmagań z osobistymi demonami i pod ogromną presją zewnętrznego świata, włączając w to ataki szaleńczej furii prezydenta.
Jest to oczywiście typowa bidenowska love story, co znaczy, że jest skomplikowana: tragiczna, ludzka, emocjonalna, pełna wyrozumiałości, brzemienna w skutki i ostatecznie odkupieńcza. Trwa bez względu na wszystko. Mój ojciec często mawiał, że Beau był jego duszą, a ja jestem jego sercem. Trafione w punkt.
Często rozmyślałem o tym, w jaki sposób te słowa odnoszą się do mojego życia. Beau był również moją duszą. Nauczyłem się, że można nadal żyć bez duszy, o ile serce jeszcze bije. Ale rozgryzienie tego, jak właściwie żyć, kiedy dusza została z ciebie wyrwana – kiedy zostałeś jej tak doszczętnie pozbawiony, że kupujesz crack w środku nocy na tyłach stacji benzynowej w Nashville w Tennessee albo przebywając w pałacu w Ammanie z królem Jordanii, pragniesz jedynie opróżniać buteleczki z wysokoprocentowymi trunkami w hotelowym minibarze – to już o wiele bardziej problematyczny proces.
Istnieją miliony ludzi nadal żyjących w mrocznych miejscach – takich, w których sam byłem, lub nawet o wiele gorszych. Być może ich sytuacja jest inna, być może mają skromniejsze zasoby i możliwości, lecz ból, poczucie wstydu i beznadziei typowe dla uzależnienia są takie same dla wszystkich. Mieszkałem w „tych” kokainowych motelach. Spędzałem czas z „tymi” ludźmi – jeździłem z nimi, wałęsałem się z nimi po ulicach, narkotyzowałem się i odlatywałem z nimi wysoko jak pieprzony latawiec. Pozostała mi po tym ogromna empatia dla tych, którzy walczą, by przeżyć kolejne chwile, dzień po dniu.
Ale nawet na samym dnie mojego uzależnienia, kiedy lądowałem w najpodlejszych spelunkach, odnajdywałem nadzwyczajne rzeczy. Spotykałem się z hojnością ze strony osób, które ogół społeczeństwa uznaje za wyrzutków. Ostatecznie pojąłem, że wszyscy jesteśmy połączeni więzią wspólną dla całej ludzkości, być może związani ze sobą przez Stwórcę.
Takie wyznanie w moim życiorysie brzmi nieprawdopodobnie. Ale wierzcie mi, że to zrozumiałem. Jakkolwiek rozpaczliwe, ryzykowne i szaleńcze często bywało moje życie, niezmiennie było one również pełne elementarnych, afirmujących więzi.
Pragnę, by ci, którzy nadal tkwią w ciemnej jamie alkoholizmu i narkomanii, dostrzegli w mojej sytuacji odbicie samych siebie i odnaleźli nadzieję w mojej, dotychczas udanej, ucieczce od nałogu. Wszyscy jesteśmy samotni w naszym uzależnieniu. To bez znaczenia, ile masz pieniędzy, kim są twoi przyjaciele, z jakiej rodziny pochodzisz. Koniec końców wszyscy musimy uporać się sami ze sobą – najpierw pierwszego dnia, potem drugiego, a potem kolejnego.
I pragnę jeszcze podkreślić, z całą szczerością i pokorą oraz wcale niemałym podziwem, jak rodzinna miłość stała się moją jedyną skuteczną obroną przeciwko licznym demonom, z którymi się zmagałem.
Pisanie tej książki nie było łatwe. Niekiedy miało charakter oczyszczający, kiedy indziej wyzwalający. Wiele razy odchodziłem od biurka, odsuwając od siebie myśli o ostatnich czterech latach włóczenia się po pustkowiach alkoholizmu i kokainizmu – wspomnienia zbyt dławiące, zbyt niepokojące lub wciąż zbyt żywe, by mogły stać się obojętne. Chwilami dosłownie trząsłem się, czułem, jak zaciska mi się żołądek, a na czoło występuje pot – te wszystkie aż nazbyt znajome objawy.
Zanim upłynął mój pierwszy rok trzeźwości – pracowałem już wtedy nad pierwszymi fragmentami niniejszej książki – crack pozostawał pierwszą rzeczą, o jakiej myślałem każdego ranka tuż po przebudzeniu. Stałem się kimś w rodzaju rozgorączkowanego uczestnika rekonstrukcji historycznej, drobiazgowo odprawiając rytuały związane z uzależnieniem, jeden żałosny krok po drugim – z tą różnicą, że już nie zażywałem narkotyku, a u mojego boku spała Melissa. Sięgałem ręką do nocnego stolika stojącego przy łóżku, jakby szukając palcami grudki cracku. Wyobrażałem sobie, że ją znajduję, po czym oczyma wyobraźni widziałem, jak umieszczam ją w fifce, którą przystawiam do ust i podpalam płomieniem zapalniczki, by po chwili doznać uczucia całkowitego i wszechogarniającego dobrostanu. To był najbardziej pociągający, najbardziej kuszący...
Nagle łapałem się na tym i przerywałem fantazję. Melissa budziła się i rozpoczynał się nowy dzień – wolny od tego wszystkiego. Mój ojciec dzwonił z pierwszej miejscowości, w jakiej zatrzymał się w Iowa albo Teksasie, albo Pensylwanii. Moja najstarsza córka dzwoniła do mnie ze szkoły prawniczej w Nowym Jorku, dopytując ponownie, czy już przeczytałem tekst, który przesłała mi do przejrzenia. Nad kanionem widocznym z mojego okna jastrząb zataczał kręgi – przekornie, prowokująco, przepięknie – a ja byłem w stanie myśleć wyłącznie o Beau. Jednak bez względu na to, dokąd zaszedłem, dawne złe dni cały czas wydawały się nie dość odległe.
Oto opowieść o mojej podróży – stamtąd tutaj.ROZDZIAŁ PIERWSZY
SIEDEMNAŚCIE MINUT
Odłączyliśmy Beau od aparatury podtrzymującej życie późnym rankiem 29 maja 2015 roku. Nie reagował na bodźce, ledwie oddychał. Lekarze na oddziale intensywnej opieki medycznej w Narodowym Wojskowym Centrum Medycznym im. Waltera Reeda w Bethesdzie w Maryland oznajmili nam, że umrze w ciągu kilku godzin po usunięciu rurki tracheostomijnej. Ale ja wiedziałem, że na pewno wytrwa dłużej – przecież to był Beau. Siedziałem więc przy łóżku starszego brata i trzymałem go za rękę.
Towarzyszyli nam również inni członkowie rodziny – dwadzieścioro czworo Bidenów. Na przemian wchodzili i wychodzili z sali, snuli się po szpitalnych korytarzach, tkwili zatopieni w myślach, wyczekiwali. Ja nie odchodziłem od łóżka Beau.
Poranek powoli przeszedł w popołudnie, a potem w wieczór i późną noc. Słońce znów wzeszło, jego promienie ledwie przedzierały się do sali przez zaciągnięte zasłony. To był trudny, rozdzierający czas: modliłem się, by nastąpił cud i by zakończyło się cierpienie mojego brata. Prosiłem o obie te rzeczy w jednej modlitwie.
Nieśpiesznie upłynęły kolejne godziny. Cały czas mówiłem do Beau. Szeptałem mu do ucha, jak bardzo go kocham. Powiedziałem mu, że wiem, jak bardzo on kocha mnie. Powiedziałem, że zawsze będziemy razem, że nic nas nie rozdzieli. Powiedziałem, jak bardzo dumny jestem z niego, że dzielnie walczył o przeżycie, przechodząc operacje chirurgiczne, radioterapię i ostatnią eksperymentalną procedurę leczniczą, w ramach której wprost do guza – bezpośrednio do mózgu – wstrzyknięto mu specjalnie zaprojektowanego wirusa.
Był bez szans.
Miał czterdzieści sześć lat.
Od momentu postawienia diagnozy niespełna dwa lata wcześniej i w trakcie wszystkich stadiów leczenia Beau powtarzał mi dwa słowa wygłaszane niczym mantra: „Piękne rzeczy”. Upierał się, że kiedy wydobrzeje, poświęcimy życie na to, by doceniać i pielęgnować bezgraniczne piękno świata. „Piękne rzeczy” stały się uniwersalnym terminem na określenie relacji, miejsc i chwil – wszystkiego. Powtarzał, że kiedy to się skończy, założymy razem firmę prawniczą i będziemy pracować wyłącznie nad samymi „pięknymi rzeczami”. Będziemy kołysać się w fotelach na werandzie domu rodziców i wpatrywać w „piękne rzeczy” rozpościerające się przed nami. Będziemy cieszyć się „pięknymi rzeczami”, jakimi nasze dzieci i nasze rodziny stają się na każdym przełomowym etapie ich drogi.
To był nasz kod na oznaczenie odnowionego spojrzenia na życie. Nigdy więcej nie chcieliśmy pozwolić sobie na to, byśmy byli tak zmęczeni, tak rozkojarzeni, tak cyniczni czy tak zdruzgotani przez cokolwiek, co rzuca nam pod nogi ślepy los, by nie patrzeć, nie widzieć i nie kochać.
* * *
„Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię”.
Mam pewien pojedynczy przebłysk pamięci z najwcześniejszego i najbardziej znaczącego momentu mojego życia. Nie jestem pewny, w jak dużej części składa się on z opowieści rodzinnych i relacji prasowych, które zasłyszałem bądź przeczytałem w późniejszych latach, a w jakiej stanowi rzeczywisty zapis wypartego wydarzenia, które w końcu ożyło w świadomości.
Niemniej jest to całkiem żywe wspomnienie.
18 grudnia 1972 roku. Mój tata właśnie wygrał wyścig o mandat młodszego senatora Stanów Zjednoczonych z Delaware – trzy tygodnie wcześniej skończył trzydzieści lat, ledwie przekraczając wymaganą granicę wieku dla senatora (przysięgę złożył w styczniu). Przebywał w Waszyngtonie, gdyż tego dnia miał odbyć rozmowy z kandydatami na członków personelu swojego nowego gabinetu. Moja matka Neilia, piękna i mądra kobieta, również zaledwie trzydziestoletnia, zabrała mnie, mojego starszego brata Beau i naszą maleńką siostrzyczkę Naomi, by nieopodal naszego domu w Wilmington, który nieustannie domagał się remontu, kupić bożonarodzeniową choinkę.
Beau miał prawie cztery lata. Ja miałem prawie trzy. Przyszliśmy na świat w odstępie roku i jednego dnia – byliśmy niemal „irlandzkimi bliźniętami”.
To, co się potem wydarzyło, zapisało się w moim umyśle następująco.
Siedzę na tylnym siedzeniu naszego przestronnego chevroleta kombi, za mamą, która kierowała autem. Beau znajduje się razem ze mną na tylnej kanapie, za Naomi, którą obaj nazywaliśmy Caspy – była blada, pulchna i zdawało się, iż trzynaście miesięcy wcześniej pojawiła się w naszej rodzinie znikąd. To przezwisko pochodziło od jednej z naszych ulubionych postaci z kreskówek – przyjaznego duszka Caspera. Naomi smacznie śpi w fotelu pasażera obok mamy, otulona kocykiem w koszyku dla dzieci. Nagle widzę, jak głowa mamy obraca się w prawo. Nie pamiętam nic więcej z jej wyglądu: spojrzenie oczu, wyraz malujący się na ustach. Jej głowa po prostu się zakołysała. W tej samej chwili mój brat rzuca się – lub raczej zostaje rzucony – prosto na mnie.
To wszystko. Dzieje się to błyskawicznie, konwulsyjnie, chaotycznie: gdy nasza mama powoli wjeżdżała samochodem na czteropasmowe skrzyżowanie, nasze auto zostało uderzone z boku przez ciężarówkę z przyczepą przewożącą kolby kukurydzy.
Mama i siostrzyczka zginęły niemal na miejscu. Beau został wydobyty z wraku ze złamaną nogą i licznymi drobniejszymi urazami. Ja doznałem poważnego pęknięcia czaszki.
Następna rzecz, jaką pamiętam, to przebudzenie w szpitalu, gdzie Beau leżał w łóżku obok, obandażowany i na wyciągu, wyglądał, jakby został pokiereszowany w jakieś solidnej bójce na podwórku. Powtarzał w kółko te same słowa:
– Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię.
To był prawdziwy początek naszej wspólnej historii. Beau stał się moim najlepszym przyjacielem, moją bratnią duszą i gwiazdą przewodnią praktycznie od pierwszych świadomych chwil życia.
Trzy tygodnie później w naszej szpitalnej sali tata został zaprzysiężony na senatora.
Beau był od dwóch kadencji prokuratorem generalnym Delaware, a także ojcem dwojga małych dzieci, córki i syna, kiedy lekarze zdiagnozowali u niego glejaka wielopostaciowego – złośliwy nowotwór mózgu.
Najprawdopodobniej rozwijał się w nim od co najmniej trzech lat. Jesienią 2010 roku, mniej więcej rok po powrocie z misji wojskowej w Iraku, Beau zaczął się uskarżać na bóle głowy, zaburzenia czucia i stany niedowładu. Początkowo lekarze przypisywali te symptomy udarowi.
Potem śledziliśmy poprawę kondycji Beau. Niemniej coś było nie tak. Beau zwykł żartować ze znajomymi, że nagle zdarzało mu się słyszeć muzykę. Dla mnie wcale nie było to śmieszne: raczej dziwne i niepokojące. On sam nie potrafił tego zrozumieć, ale patrząc na wszystko z perspektywy czasu, jestem przekonany, że to nowotwór uciskał jakiś obszar mózgu i wywoływał halucynacje słuchowe – guz dotyka jakiegoś neuronu, który wyzwala reakcję kolejnego neuronu i nagle słyszysz, jak gdzieś w tle rozbrzmiewa piosenka Johnny’ego Casha. Tego właśnie doświadczał Beau.
W końcu w pewien wczesny wieczór w sierpniu 2013 roku w niewielkim szpitalu miejskim w Michigan City w Indianie z przerażeniem patrzyłem, jak Beau doznaje poważnego napadu padaczkowego. Ten epizod potwierdził, że w grę wchodziły jakieś bardziej złowrogie siły. Poprzedniego dnia Beau wyjechał z Delaware i odbył doroczną jedenastogodzinną wyprawę samochodową razem z żoną i dziećmi, by spędzić urlop ze mną i moją rodziną nad jeziorem Michigan, niedaleko miejsca, gdzie dorastała moja ówczesna żona Kathleen. Tego dnia dotarłem do domu letniskowego po weekendzie spędzonym na służbie w ośrodku U.S. Navy Reserve (Rezerwa Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych) w Norfolk w Wirginii. Przebierałem się, szykując na spotkanie z nimi wszystkimi w oddalonym o przecznicę domu kuzyna Kathleen, kiedy dostrzegłem idących po podjeździe Beau i pozostałych członków naszych rodzin. Wszyscy wokół niego byli spanikowani.
Beau upierał się, że nic mu nie jest. Ale ewidentnie męczył się, był przygarbiony i słaniał się na nogach. Zawieźliśmy go do miejscowego szpitala, gdzie technicy mieli mu wykonać badanie metodą rezonansu magnetycznego (MRI), kiedy doznał ostrego napadu. To było przerażające, niczym scena żywcem wzięta z filmu Egzorcysta. Gwałtowny atak mający źródło gdzieś w jego ciele wyrażał się w postaci konwulsji i silnych skurczów; niemalże można było zobaczyć burzę szalejącą w jego mózgu. Ten stan zdawał się trwać w nieskończoność. Czułem się bezsilny: chciałem jakoś wchłonąć ból brata, ale nie mogłem niczego zrobić.
Niczego.
Kiedy burza w końcu minęła, pogotowie lotnicze przetransportowało Beau do akademickiego centrum medycznego Northwestern Memorial w Chicago. Jego żona Hallie i ja pojechaliśmy tam moim samochodem, pędząc szaleńczo przez całą drogę i pokonując siedemdziesięciominutową trasę w połowę tego czasu. Zanim przybyliśmy na miejsce, Beau przeszedł już badanie MRI. Lekarz pokazał nam wyniki.
Odczułem ulgę. Oglądałem tak dużo podobnych zdjęć mózgu od czasu udaru Beau, że sądziłem, iż dobrze wiem, co się stało.
– To był zwykły zawał mózgu – powiedziałem, odnosząc się do obszaru mózgu uszkodzonego wskutek udaru niedokrwiennego. Można było go rozpoznać jako nieco wyblakły cień.
Chirurg, jeden z najlepszych w kraju, westchnął ze współczuciem.
– Hunterze – oznajmił poważnym głosem – uważam, że to nowotwór.
– Niemożliwe – upierałem się przy swoim. – To jest dokładnie... Oglądam te zdjęcia od ponad roku. Przecież w tym miejscu doszło do udaru. Dokładnie tutaj!
– Cóż, tego nie wiem. Ale wygląda to na nowotwór – orzekł chirurg.
Polecieliśmy z Beau z powrotem do domu i zabraliśmy go do Szpitala Uniwersyteckiego im. Thomasa Jeffersona, niedaleko, bo w Filadelfii. Tam potwierdzono obecność guza.
Kilka dni później Beau i ja wsiedliśmy na pokład samolotu lecącego do Houston, gdzie mieliśmy spotkać się z neurochirurgiem w centrum onkologicznym Uniwersytetu Teksańskiego MD Anderson Cancer Center.
Glejak wielopostaciowy to wredny, niepowstrzymany koszmar. Lekarze po pierwszej operacji chirurgicznej powiedzieli Beau, że się udała i że usunęli wszystkie zmiany nowotworowe, jakie znaleźli. Jednak była to najbardziej agresywna postać raka – najgorszy scenariusz. Nikt nie podawał Beau żadnych liczb, nie mówił, jakie ma szanse, ale zapytałem o to później, kiedy w sali zostaliśmy tylko ja, tata i chirurg. Zajrzałem potem do internetu, by upewnić się, że lekarz podał nam prawidłowe dane dotyczące szansy na przeżycie: mniej niż jeden procent. Pacjenci po zdiagnozowaniu tej choroby na ogół przeżywali od czternastu do osiemnastu miesięcy. Nielicznym, którzy są w stanie przetrwać więcej niż pięć lat, udaje się utrzymywać znośną jakość życia.
To był wyrok śmierci.
Szybko przeszedłem od niedowierzania do gniewu, przekonany, że lekarze nie rozpoznali guza wtedy, kiedy stwierdzili, że Beau doznał udaru. Czy to zmieniłoby stan rzeczy, gdyby wykryli nowotwór wcześniej? To już inne pytanie, na które nie ma odpowiedzi.
Teraz Beau i my wszyscy znaleźliśmy się w tej samej nierozwiązywalnej sytuacji, z jaką przychodzi mierzyć się tak wielu pacjentom i członkom ich rodzin po prognozie dającej nikłe szanse. Podwoiliśmy stawkę, stawiając na najprawdopodobniej przegrane karty. Nie chcąc albo nie mogąc uczynić nic innego, a być może zbyt przerażeni, by myśleć inaczej, przyjęliśmy postawę walecznego optymizmu względem wszelkich metod leczenia rekomendowanych przez lekarzy Beau. W ciągu dwudziestu jeden miesięcy wśród tych rekomendowanych procedur leczniczych były dwie kolejne poważne operacje mózgu, chemioterapia i drastyczna radioterapia – i wszystko to ostatecznie na próżno.
Gdybym musiał zrobić to ponownie, nigdy nie zgodziłbym się na poddanie Beau leczeniu zgodnemu ze standardowym protokołem, a zwłaszcza radioterapii. Biorąc pod uwagę znikome szanse na to, że po czymś takim wróci do dawnej formy, a także cierpienia i rozmaite deficyty, jakie to spowodowało – takie jak trudności z mówieniem, niezdolność do samodzielnego założenia butów – ta terapia była niemal barbarzyńska. Jednak w takim momencie, kiedy jest się w rękach znakomitego, oddanego i empatycznego personelu medycznego, warto spróbować wszystkiego, co daje choćby najbardziej nikłą nadzieję.
Naszą ostatnią deską ratunku była obarczona wysokim ryzykiem niepewna procedura medyczna o niesprawdzonej skuteczności: iniekcja do mózgu substancji biologicznie czynnej opracowanej przez pewnego specjalistę w zakresie onkologii doświadczalnej dzięki funduszom MD Anderson Cancer Center. Zdawaliśmy sobie sprawę, że szanse na to, iż zabieg zahamuje rozwój raka, są minimalne, jednak liczyliśmy na cud.
„Liczyć na cud” to oksymoron. Z definicji cud jest czymś, na czym racjonalna osoba nie może polegać. Wymaga to więc swoistego unikania kategoryzacji, by rozstać się z racjonalnym myśleniem, w czasie gdy jesteś kompletnie pochłonięty podejmowaniem wykalkulowanych i racjonalnych decyzji. W przypadku Beau oznaczało to dosłownie wszystko – od planowania licznych wizyt lekarskich, poprzez monitorowanie diety, aż po ustalanie, kto pomoże mu się ubrać. Te banalne sprawy wkrótce urosły do rozmiarów pewnego rodzaju prowizorycznego ołtarza dla tego, co mistyczne, magiczne, niepojęte. Wiedzieliśmy, że ta eksperymentalna metoda leczenia jest ostatnią deską ratunku – prawdziwym Zdrowaś Maryjo.
Dni poprzedzające sięgnięcie po ten ostateczny środek, a także stosunkowo krótki okres, jaki nastąpił później, miały być także ostatnim wspaniałym wspólnym czasem, jaki spędziłem z bratem.
Tydzień przed tą ostatnią operacją chirurgiczną w MD Anderson Cancer Center poleciałem z Beau do Houston. Zatrzymaliśmy się w hotelowym apartamencie mniej więcej półtora kilometra od szpitala i codziennie chodziliśmy tam, żeby poddawać się wielu różnym badaniom i przyjmować leki niezbędne do przygotowania go zgodnie z wymogami procedury medycznej. Mama i tata mieli przybyć na miejsce w dniu operacji.
Beau miał do tego stopnia upośledzone funkcje, że musiałem zakładać mu skarpety i buty, pomagać mu w korzystaniu z toalety czy prysznica. Posprzeczaliśmy się niedługo po wylądowaniu w Houston, kiedy usiłowałem ustawić mu w telefonie aplikację mającą pomagać w regulowaniu oddychania, ale okazało się, że działała ona kapryśnie. Beau złościł się na siebie, nie mogąc sobie z tym poradzić, a potem pomyślał, że frustruję się z jego powodu. Pękało mi serce, kiedy musiałem go przekonywać, że jest inaczej: przypatrując się, jak mój starszy brat nie jest w stanie wykonywać instrukcji dotyczących czegoś tak elementarnego jak oddychanie, czułem przytłaczający smutek.
Nasz wspólny czas w tamtym tygodniu składał się na przemian z wyczekującej ciszy oraz śmiania się z rozmaitych głupich rzeczy. Nie wdawaliśmy się w przytłaczające rozmowy, czy „to może być to”, ani też nigdy nie krytykowaliśmy tej procedury leczniczej. Nie czyniliśmy żadnych przygotowań typu „co, jeśli...”. Obaj intuicyjnie wiedzieliśmy, co trzeba zrobić. Beau po prostu nie dopuszczał do siebie myśli o najgorszym. Reszta rodziny szła za jego przykładem.
Tata, jak zawsze, dzwonił regularnie, dopytując się, czy wszystko jest w porządku i czy mógłby coś zrobić. Moje odpowiedzi zawsze brzmiały podobnie: tak i nie. Odczytywał w nich to, czego potrzebował: w burzliwych okresach, takich jak ten, on, Beau i ja potrafiliśmy porozumiewać się na pewnych niewerbalnych częstotliwościach za sprawą zdolności, jaką wykształciliśmy po wcześniejszych niepowodzeniach i tragediach. Mówienie czegoś więcej groziło przerwaniem zaklęcia i zmierzaniem do miejsca, w którym nikt z nas nie chciał się znaleźć.
Nie w tym rzecz, że nie rozważaliśmy bardziej realistycznych pomysłów. Po prostu nie trzeba było ich formułować akurat teraz. Nie w tym rzecz, że nie wiedziałem, czego Beau oczekuje ode mnie, albo nie wiedziałem, co muszę zrobić. Nie w tym rzecz, że on miał jakieś odpowiedzi, których ja nie umiałem zrozumieć, lub vice versa.
Jednym z tematów, jakie omawialiśmy na głos, było to, co zrobić z jego kandydaturą na urząd gubernatora Delaware po operacji. Bidenowie mają politykę we krwi. Ówczesnemu gubernatorowi z Partii Demokratycznej kończyła się ostatnia kadencja, a Beau rok wcześniej ogłosił, że nie będzie starał się o reelekcję jako prokurator generalny, by móc skupić się na wyścigu o fotel gubernatora stanu w 2016 roku. Niezwykła decyzja o odejściu ze służby publicznej i jednocześnie ubieganiu się o inny urząd dwa lata później rozbudzała spekulacje dotyczące jego stanu zdrowia. Wszyscy znaliśmy statystyczne dane związane z diagnozą, ale Beau podchodził do tego tak, jakby leczenie miało przynieść doby skutek, więc i my wszyscy zachowywaliśmy się podobnie – nie bacząc na statystyczne szanse.
Przez cały tydzień pozostawaliśmy pełni nadziei. Takie nastawienie było dla Beau czymś więcej niż tylko przesądem. Codziennie pokonywał drogę do szpitala jak pielgrzym odwiedzający jakieś święte miejsce, przekonany, że wyniknie z tego samo dobro – wierzył, że może zostać wyleczony. Lekarze i pozostali członkowie personelu, których większość znaliśmy z wcześniejszych operacji przeprowadzonych w tym ośrodku, stali się niemalże świętymi postaciami zdolnymi do dokonywania nadprzyrodzonych rzeczy.
Szczególnie zapisała mi się w pamięci fascynacja Beau pewnym anestezjologiem, wspaniałym człowiekiem, który miał przenikliwe, wyraziście niebieskie oczy – w istocie takiej samej barwy jak oczy mojego brata. Intrygował Beau, który nieprzerwanie opowiadał o tym, jak kojący wpływ wywierało na niego spojrzenie tych oczu. To była ostatnia rzecz, jaką Beau widział przed dwiema wcześniejszymi kraniotomiami, a także pierwsza rzecz, jaką widział po wybudzeniu. Ten sam anestezjolog usypiał Beau także przed badaniami MRI ze względu na jego lęk przed zamkniętymi, ciasnymi przestrzeniami. Wydawało się, że ich obu łączyło jakieś niewymowne porozumienie, gdy spoglądali sobie nawzajem w te głęboko niebieskie oczy.
Po powrocie do hotelu śmialiśmy się z tych samych rzeczy co zawsze. Leżałem obok Beau, gdy oglądaliśmy filmy lub programy telewizyjne w moim laptopie, i zostawałem przy nim do chwili, aż odpłynął w sen. Często oglądaliśmy Pohamuj entuzjazm i Mogło być gorzej, ulubione seriale Beau, przepełnione absurdalnym humorem, za którym obaj przepadaliśmy. Ale nawet wówczas śmiał się mniej niż zwykle, wydawał się mniej rozbawiony. Coraz większą trudność sprawiało mu śledzenie fabuły i utrzymanie zainteresowania.
Raczej nie opuszczaliśmy pokoju – czasem schodziliśmy zjeść coś w hotelowej restauracji, pewnego wieczoru wybraliśmy się do kina, a innego dnia dwaj przyjaciele Beau zaskoczyli go, przylatując z wizytą. Któregoś popołudnia udaliśmy się do pobliskiego sklepu ze strojami westernowymi. Widok Beau, któremu na trochę wrócił dobry humor, był pokrzepiający. Wybrał dopasowany zestaw niedorzecznie krzykliwych czerwonych koszul – zamiast guzików miały zatrzaski, dzięki czemu łatwiej było mu je zapinać samemu – i sparował je z nowymi niebieskimi dżinsami. Próbowałem przekonać go, żeby wziął także kowbojski kapelusz, ale nie dał się namówić. Jeszcze aż tak mu nie odbiło. Ja go kupiłem.
Tamten tydzień był dla mnie niesamowicie cenny. Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę, w jak wielkim stopniu był to rytuał, który odprawialiśmy obaj, by przygotować się na to, co nieuchronnie musiało nadejść.
Początkowo wydawało się, że wszystko poszło dobrze. Nie mieliśmy jeszcze żadnej informacji od lekarza, który przeprowadził operację, ale Beau był komunikatywny i w sali pooperacyjnej miał dobry nastrój. Mama, tata i ja przebywaliśmy z nim, ubrani w szczelne kombinezony medyczne. Zostałem jeszcze na chwilę sam, po tym jak nasi rodzice udali się do pobliskiej sali konferencyjnej, a ochraniający ich agenci Secret Service rozstawili się w całym budynku.
W ostatnim roku przesiadywałem przy Beau w wielu szpitalnych salach, więc dostrzegłem na monitorze jakiś migający sygnał, który raczej nie zwiastował niczego dobrego. Nie pamiętam, jakiego parametru dotyczył ten pomiar, ale pamiętam, że był zdecydowanie za wysoki. Chirurg zauważył to natychmiast po wejściu do pomieszczenia. Na jego twarzy pojawiło się zaniepokojenie i poprosił mnie, żebym wyszedł z sali razem z nim.
Na korytarzu przyznał, że się niepokoi. Operacja była technicznie wymagająca, w zasadzie polegała na przeprowadzeniu igły przez podstawę czaszki i następnie wprowadzeniu jej do mózgu w celu dostarczenia pewnej substancji do zmiany nowotworowej. Wszelkie nieprawidłowości w trakcie przekłuwania tkanek mogły spowodować uszkodzenie któregoś z kluczowych komponentów mózgu. Martwił się, jak mi to wówczas wyznał, że mógł „ucisnąć coś, czego nie powinien”. Chciał przyjrzeć się wynikom ze swoimi kolegami i pośpiesznie się oddalił.
Gdy czekaliśmy na jego powrót, Beau dopytywał się, czy coś poszło nie tak. Powiedziałem, że to nic ważnego, a lekarz wróci lada moment.
Minęło pięć minut. Potem dziesięć. W końcu upłynęło pół godziny – tak przynajmniej wydawało się nam obu, czekającym w białym sterylnym pomieszczeniu. Nie chciałem zostawiać Beau samego, ale w końcu wyszedłem na korytarz i wezwałem tatę. Spanikowany powiedziałem mu, że coś musiało pójść źle, że lekarz zniknął na dłużej i że nie wróży to niczego dobrego. Tata zaśmiał się cicho: lekarz stał obok niego. W takich sytuacjach przestrzegano wiceprezydenckiego protokołu – który wymagał, aby o wszystkim powiadamiano tatę, zanim ktokolwiek inny zostanie wprowadzony w sprawy bezpośrednio go dotyczące. Niekiedy, tak jak w tym momencie, czułem się niewtajemniczony. Lekarz właśnie zdawał relację moim rodzicom i powiedział, że wszystko jest dobrze.
Ten dobry stan nie utrzymał się długo.
Po przelocie z powrotem do Delaware kilka dni później Beau spędził jeden miły wieczór w swoim domu z Hallie i dziećmi. Nazajutrz zrozpaczona Hallie zadzwoniła do mnie do Waszyngtonu, by powiedzieć, że Beau pozostawał nieresponsywny. Pojechałem do Wilmington i udałem się od razu na górę do jego sypialni, gdzie przez cały dzień leżał i na nikogo nie reagował.
Beau wyglądał na udręczonego i półprzytomnego. Kiedy wszedłem, ledwie był w stanie się przywitać. Ucałowałem go i zapytałem, co się dzieje. Uniósł ręce może na centymetr, powoli pokręcił głową, po czym ciężko westchnął:
– Nie wiem.
Zasugerowałem, żeby wstał z łóżka, ale się wzbraniał.
– Musisz – podkreśliłem. – Jest dzisiaj bardzo pięknie. Chodźmy posiedzieć na werandzie.
Podniesienie go zajęło wieczność. Ledwie był zdolny się poruszać – najwyraźniej cierpiał i bał się, ponieważ funkcje motoryczne jego rąk były tak mocno ograniczone. Zszedłem z nim ostrożnie po schodach, prowadząc go raczej jak małe dziecko niż starszego brata, minęliśmy mamę i tatę i skierowaliśmy się do drzwi francuskich wychodzących na frontową werandę z widokiem na staw. Usiedliśmy w fotelach tuż za drzwiami, tylko my dwaj.
Mówiłem niewiele, jedynie powtarzałem, że wszystko będzie dobrze, że lekarze uprzedzali nas o tym, że iniekcja wirusa początkowo spowoduje burzę w jego mózgu, zanim zacznie działać właściwie, a białe krwinki zaatakują nowotwór. Powiedziałem mu, że to chwilowe, że po prostu musi przejść tę bolesną ścieżkę, zanim sprawy zaczną układać się pomyślnie. Ponownie nieznacznie skinął głową. Widziałem, że słuchał uważnie i chciał wierzyć we wszystko, co mówiłem.
Nie wiem, ile minut upłynęło, gdy obaj milczeliśmy. Ale w pewnym momencie Beau najwyraźniej wskazał na nowy zegarek, jaki miałem na nadgarstku. Choć może minutę zabrało mi domyślenie się, o co mu chodzi. Któregoś wieczoru, kiedy Beau miał jakieś piętnaście lat, przed szkolnym balem zakradł się do znajdującej się w górnej szufladzie garderoby szkatułki z pamiątkami taty. Tam znalazł parę stalowych spinek do mankietów i zegarek Omega z lat sześćdziesiątych XX wieku ze skórzanym paskiem. W przekonaniu Beau nasz tata otrzymał ten zegarek w prezencie od mamusi – tego słowa obaj używaliśmy na określenie naszej biologicznej matki Neilii (naszą macochę Jill nazywaliśmy „mamą”).
Uznał, że zegarek jest super. Założył go więc tamtego wieczoru, nie pytając taty o zgodę. Zamierzał odłożył go z powrotem do szkatułki po powrocie do domu, ale ku wiecznemu ubolewaniu zgubił go podczas tańców. Nigdy nie przyznał się tacie, a tata nawet nie zauważył jego braku – zorientował się dopiero po długim czasie. Zapomniałem o tym zupełnie. Ale Beau pamiętał. Czuł się winny zgubienia ojcowskiego zegarka.
Parędziesiąt lat później, gdy siedzieliśmy razem podczas jednej z jego niekończących się wizyt w szpitalu, Beau zaczął szukać zegarka, którym mógłby go zastąpić. Znalezienie repliki stało się dla niego obsesją w tych miesiącach, kiedy tak wiele czasu spędzaliśmy na oczekiwaniu – na wizyty lekarskie, badania czy prześwietlenia albo na nasz samolot. Polowaliśmy na tę replikę wszędzie, ale bezskutecznie. Przeszukiwaliśmy strony internetowe w naszych smartfonach, przewijając tysiące zdjęć. Był to dla nas sposób na zabicie czasu i na skupienie uwagi na czymkolwiek innym. Ja nawet nie pamiętałem, jak wyglądał ten cholerny zegarek, ale Beau – owszem. Pamiętał go doskonale.
Teraz najwyraźniej wskazywał na mój nadgarstek. Miałem na ręku Omegę Seamaster z metalową bransoletą. Kupiłem ten zegarek kiedyś dla Beau, choć wiedziałem, że nie będzie go nosił. Teraz wyglądało na to, że zastanawiał się, skąd go wytrzasnąłem – mimo iż przecież nie był to zegarek, którego szukaliśmy. Roześmiałem się. To było pocieszające – widzieć, że Beau ożywia się na tyle, by poczynić spontaniczną obserwację, która nie miała nic wspólnego z tym, jak okropnie się czuł.
Ogarnęło nas długie, uspokajające milczenie. Wpatrywaliśmy się w krajobraz, który rozpościerał się przed nami – zieleń i złoto Doliny Brandywine w całej chwale wczesnej wiosny, staw połyskujący jak lustro, kolosalny dąb czerwony, uznawany za najstarszy w całym stanie.
Wreszcie Beau zwrócił się do mnie ledwie słyszalnym głosem.
– Nie zegarek – szepnął, podkreślając, że wcześniej wcale nie wskazywał na moją Omegę. Starał się raczej zwrócić uwagę na coś znajdującego się za mną, na panoramę rozciągającą się przed naszymi oczami, tylko że nie był w stanie unieść dłoni odpowiednio wysoko.
– Piękne – rzekł, skinąwszy głową na krajobraz. – Piękne...
To były ostatnie słowa brata, jakie słyszałem.
Zaniosłem Beau z powrotem na górę, położyłem w łóżku, poprawiłem poduszki i go ucałowałem. Powiedziałem, że wrócę rano.
Zanim jednak zdążyłem wrócić, dostałem przez telefon wiadomość: Beau poczuł się fatalnie i w stanie ogromnego pobudzenia został zabrany karetką z powrotem do Szpitala Uniwersyteckiego im. Thomasa Jeffersona w Filadelfii, gdzie chirurgiem jest Howard Krein, mąż mojej siostry Ashley. Stan Beau nie pogarszał się znacząco, ale też wcale się nie poprawiał. Kilka dni później został przeniesiony do Narodowego Wojskowego Centrum Medycznego im. Waltera Reeda w nadziei, że pomoże mu tamtejsza rehabilitacja.
Kiedy wszedłem do jego sali w tym szpitalu, Beau najwyraźniej cierpiał; trzymał się za brzuch w skrajnym, niewymownym bólu. Wydawało się, że reakcja na to zajmuje personelowi szpitalnemu całą wieczność. Wdało się zakażenie i niemalże wówczas skonał, ale poddano go operacji perforacji jelita. Wkrótce potem przeniesiono go na oddział intensywnej opieki neurologicznej, gdzie lekarze postanowili go intubować.
Od czasu naszego wspólnego pobytu w Houston minął zaledwie miesiąc, ale miałem wrażenie, że upłynęło całe życie. Przesiadywałem w fotelu przy łóżku Beau. Jego żona Hallie ulokowała się w sąsiedniej sali udostępnionej specjalnie dla niej. Zasypiała tam około północy i budziła się o piątej rano.
Rurka tracheostomijna Beau została usunięta, kiedy lekarze oświadczyli nam, że zgodnie z ich ustaleniami powrót do zdrowia jest już niemożliwy. Potem tylko czekaliśmy.
Czas mijał. Beau się nie poruszał. Ja nie przestawałem do niego mówić. Powiedziałem mu, że może już odejść, że nie stanie się nic złego. Powiedziałem mu, że z jego dziećmi, prawie jedenastoletnią Natalie i dziewięcioletnim Hunterem, wszystko będzie dobrze, że cały klan Bidenów zaopiekuje się nimi, jak to uczyniliśmy po tym, jak odeszły od nas mamusia i Caspy, gdy byliśmy tacy młodzi.
Powiedziałem mu, że z tatą też wszystko będzie dobrze.
– Jest taki silny, Beau – podkreślałem. – Wie, że musi być silny dla nas wszystkich.
Obiecałem mu, że ja też będę silny. Beau chodził ze mną na moje pierwsze spotkania AA i znalazł mi pierwszego sponsora, eskortował mnie na odwyk wystarczająco często, by wiedzieć, jak trudno było wypełnić to postanowienie. Obiecałem mu, że pozostanę w trzeźwości. Obiecałem, że będę dbał o rodzinę, tak jak on zawsze to robił. Obiecałem, że będę szczęśliwy i będę wiódł piękne życie, jakie sobie razem wyobrażaliśmy.
Nie miałem pojęcia, jak wiele ślepych uliczek będę musiał zwiedzić, zanim zdołam w końcu spełnić te obietnice.
Dwadzieścioro czworo Bidenów nadal snuło się po korytarzach. Niektórzy udawali się do domów, żeby wziąć prysznic, przebrać się albo zdrzemnąć choć na kilka chwil, a potem pośpiesznie wrócić do szpitala. Inni zaglądali do sali Beau, żeby powiedzieć mu kilka słów od siebie, albo dyskutowali z kimś z grupy kilkunastu lekarzy, pielęgniarek i innych członków personelu, którzy byli dla nas przez cały ten czas tak życzliwi.
Beau nadal ledwie zauważalnie oddychał. Trzymałem go za rękę.
Moja ciotka Val i wuj Jim, siostra i brat taty, którzy praktycznie wychowywali Beau i mnie po fatalnym wypadku samochodowym, przyszli i zalecili mi, żebym zaczerpnął trochę świeżego powietrza, zrobił sobie przerwę, wyszedł się przejść. Odmówiłem. Nie chciałem się nigdzie wybierać, tylko być przy bracie.
Po upływie prawie półtora dnia lekarze dawali Beau najwyżej kilka godzin życia. Tata nalegał, żebym poszedł z moim szwagrem Howardem po jakąś pizzę. Bidenowie byli głodni. Obawiałem się, co się może w międzyczasie zdarzyć, ale mimo to poszedłem. Dziesięć minut później, gdy weszliśmy do restauracji, odezwał się mój telefon. Dzwonił tata.
– Wracaj, skarbie. – To wszystko, co powiedział.
Rodzina tłoczyła się w sali razem z przyjaciółmi, lekarzami i pielęgniarkami. Tata stał nad Beau, ujmując lewą rękę najstarszego syna w obu dłoniach i przyciskając ją do piersi. Moja matka stała obok niego, podczas gdy Hallie i jej dzieci zapłakani kulili się w pobliżu. Światła były wygaszone, ale wczesnowieczorne, ostatnie promienie słońca przenikały do wnętrza przez na wpół rozsunięte rolety.
Monitor pracy serca milczał. Doktor Kevin O’Connor, lekarz taty z Białego Domu, zrobił krok naprzód i poważnie obwieścił czas zgonu:
– Dziewiętnasta trzydzieści cztery.
Morze kochających bliskich otaczających Beau – jego dzieci, moje trzy córki, nasze żony, mała kolonia ciotek i wujków, kuzyni i powinowaci – rozstąpiło się, by utworzyć wąskie przejście dla mnie. Podszedłem między nimi prosto do Beau. Stanąłem po przeciwnej stronie łóżka niż tata, ująłem prawą dłoń brata i przycisnąłem policzek do jego czoła, a potem je ucałowałem. Wyciągnąłem dłoń do taty, który wciąż trzymał rękę Beau. Nachyliłem się, złożyłem głowę na piersi brata i zapłakałem. Tata przeczesał dłonią moje włosy i również zapłakał. Potem nachylił się, złożył głowę obok mojej i obaj rozpłakaliśmy się jeszcze bardziej.
Bez słów. Nasz szloch był jedynym dźwiękiem, jaki się rozlegał. Nagle pośród tej trudnej do zniesienia rozpaczy poczułem, że pierś brata odrobinę się unosi. Potem poczułem bicie serca. Podniosłem wzrok na tatę, spojrzałem w jego cierpiące, poczerwieniałe oczy i szepnąłem:
– Nadal oddycha.
Zwróciłem się do lekarzy, by powtórzyć te słowa. Napotkałem ich spojrzenie, w którym mieszały się troska i współczucie. Jeden z nich odpowiedział cicho:
– Nie, Hunterze, przykro mi, ale twój brat jest...
Przerwał mu sygnał monitora pracy serca. Urządzenie znów zaczęło działać. Nikt inny w sali właściwie nie zareagował; może nie całkiem zdawali sobie sprawę, co się dzieje, bo byli tak głęboko pogrążeni w smutku.
Zrozumcie, nie uważałem, że Beau w cudowny sposób odzyskał życiowe siły. Sądziłem, że wrócił tylko na chwilę – jakby zapomniał portfela albo kluczyków do samochodu – byśmy obaj mogli potem pójść naprzód. Wrócił na wystarczająco długo, żebym zdążył powiedzieć mu coś, co już dobrze wiedział i co już wcześniej mu mówiłem, tyle że teraz wyznałem to jeszcze raz.
Że go kochałem. Że zawsze będę z nim. Że nic nigdy nas nie rozdzieli, nawet śmierć.
Potem wziął ostatni płytki oddech i odszedł.
Doktor O’Connor ponownie podał czas zgonu:
– Dziewiętnasta pięćdziesiąt jeden.PRZYPISY
„Zamknąć ją!” (ang. Lock her up!) – hasło towarzyszące zaciekłej kampanii prezydenckiej w 2016 roku, w której Trump wykorzystywał je do atakowania kontrkandydatki w wyścigu do Białego Domu – Hillary Clinton z Partii Demokratycznej – której zarzucał m.in. korupcję i kłamstwa, zwłaszcza w kontekście skandalu związanego z wykorzystywaniem prywatnego serwera do obsługi służbowych maili, a także udział w rzekomych manipulacjach w śledztwie prowadzonym w tej sprawie przez FBI i Departament Sprawiedliwości (przyp. tłum.).
Skrót od ang. Make America Great Again – „Uczyńmy Amerykę znowu wielką” – slogan rozpowszechniony w czasach prezydenckiej kampanii wyborczej Ronalda Reagana w 1980 roku, spopularyzowany ponownie na potrzeby kampanii wyborczej Donalda Trumpa w 2016 roku (przyp. tłum.).
W amerykańskim systemie politycznym i w mediach stosuje się określenia „starszy senator” i „młodszy senator” odnoszące się do porządku starszeństwa – każdy stan ma dwa miejsca w Senacie, a ten senator z danego stanu, który dłużej pełni funkcję, jest nazywany starszym. Choć nie jest to oficjalne nazewnictwo, ze starszeństwem związane są pewne konkretne przywileje, takie jak pierwszeństwo w wyborze do komisji senackich (przyp. tłum.).