Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Samo-loty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Samo-loty - ebook

Okęcie latem roku 1970. Trzynastoletni Marcin pragnie wyzwolić się od udręk doznawanych w peerelowskiej szkole i poza nią – w okrutnym świecie dorosłych. Ucieczką przed lękiem i upokorzeniami stają się dla niego dwie imaginacyjne podróże lotnicze – do Francji i do Ameryki.

Te szalone, pełne przedziwnych przygód i zdarzeń podróże są równie rzeczywiste jak powszedni świat nędznych podwórek, wybijającego szamba, biedy, młodzieńczej miłości, zapomnianych działek i ukochanego portu lotniczego.

Obie wyprawy nie przynoszą Marcinowi wymarzonego uwolnienia od zagrożeń i strachu. Dlatego musi on podjąć podróż trzecią, o wiele trudniejszą od poprzednich.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-2490-1
Rozmiar pliku: 515 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Siedzę na chmurze i dyndam nogami.

Wieje niebieski wiatr i przelatują ze świstem

anioły. Są odrzutowe i turbośmigłowe, są też

szybowce i bardzo młody anioł awionetka.

Niektóre mają gruby szron na włosach

i niebezpiecznie oblodzone pióra. Daję im

znak, by pamiętały o gwarancyjnych testach

mechanizmów. Uważam, proszę państwa,

że za mało dbają o pełną sprawność awioniki.

Mogłyby też o wiele częściej sprawdzać

zintegrowany system sterowania. A te się

tylko głośno śmieją, machają do mnie „Cześć!”

skrzydłami, a potem, jedne za drugimi,

nurkują pośród stratocumulusów.

A tam, na dole, tam, gdzie patrzę, wszystko

jest teraz śmiesznie małe. To, mówiąc szczerze,

nawet niedaleko, ale z ledwością coś

dostrzegam. Obawiam się, że już nic nie jest tam

na swoim miejscu i nic nie widzę takim, jakim

było. Wydaje mi się, że minęła ledwie chwila,

a już znikają twarze i imiona, głosy z podwórka,

fetor szamba, straszliwe smutki i radości, i smak

czerwonej oranżady. Więc zanim ta przemijająca

ziemia roztopi się do końca w wiecznym niebie,

postaram się, jeżeli pozwolicie, opisać to,

co wydarzyło się pewnego lata. Chciałbym

przynajmniej opowiedzieć, jak cała ta historia

się zaczęła, a jeśli Bóg da, to i dalej.1.

W sobotę obiecałem księdzu Prądzyńskiemu, że skończę wreszcie z przeklinaniem. I nie mówiłem brzydko aż do środy, no chyba że w obronie własnej. Na pewno nie wyrażałem się nieładnie rano, gdy słońce stało ponad topolami i biegłem z komżą do kościoła. A potem nadszedł tamten czwartek, więc nadal uważałem na nieprzyzwoite słowa, bo przypadało przecież ważne święto, w dodatku moje ukochane.

Ja wiem, pamiętam, co mówił do nas ksiądz Prądzyński i co mawiała moja Babcia, że Boże Ciało jest uroczystością religijną, a nie tam jakąś towarzyską, że tego dnia idziemy za Jezusem przemienionym w chleb i wino, żeby dać światu i Kościołowi znak żywej i odważnej wiary. Wierzyłem w ową prawdę i nadal w nią głęboko wierzę. Tylko – czy nie jest to też święto przetrąconych uczniów, zapowiedź końca panowania szkoły, cudowna chwila, kiedy na wyciągnięcie ręki czeka wolność, ogromna, ciepła wolność lata? Ona jest wtedy tuż, już pachnie, lecz jeszcze nie topnieje, nie upływa. Jeszcze nie tyka żaden bezlitosny zegar, nie uciekają jej sekundy, dni, tygodnie. Czułem, że tego, co się zbliża, nikt i nic nie może już zatrzymać ani zniszczyć, nawet ci strasznie poważni panowie, dzierżący tajemnicze teczki w kolorze dzielnicowej albo innej wielkiej władzy. Ufałem, że temu, co nadchodzi, nie może też zaszkodzić czarna chmura, która jak zwykle w Boże Ciało zjawiała się pod wieczór albo wcześniej, po południu, mieszając się z tłumami wiernych Pańskich niemiłosiernym deszczem i błyskami. Powiadam: po południu, ponieważ na Okęciu wyruszaliśmy procesyjnie o szesnastej, a nie rano. No, ale tego dnia ulewa i pioruny nadeszły dużo, dużo później. Bogu dzięki, bo jakby chciały iść z procesją, to pewnie z miejsca gdzieś bym zrejterował, ponieważ burzy boję się panicznie, tak jak Dupek, półroczny szczeniak Gośki Dyngus.

A zatem szedłem ze wszystkimi i powiewały szarfy i chorągwie, sunęły nad głowami feretrony. Szedł z nami zapach płatków róż i potu, peonii, butów, tulipanów i śpiewne zawodzenia grubych kobiet, pokątne gadki o chorobach, o przykrych zięciach i o cenach jajek. Kroczyłem tak jak zwykle bardzo dumny i wytrząsałem z dzwonków srebrny hałas. Było gorąco, strasznie duszno, piekły mnie stopy, lecz wiedziałem, że na Pilichowickiej koło pompy czeka na ministrantów i bielanki kompot w wiadrze, więc było dobrze iść i dzwonić.

I właśnie tam, przy pompie, podczas postoju przy ołtarzu, poprzez modlitwy i pobożne pieśni, przebił się do mnie huk silników. Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. Uniosłem wzrok ku niebu i zobaczyłem gigantyczny srebrny kadłub ze skrzydłami na pół nieba. Poznałem go od razu. Miał bardzo charakterystyczną linię, cztery silniki o wielkości cystern i był z piętnaście razy większy od tupolewa 134. Nie do wiary! Nie, nie myliłem się, na pewno, choć przecież to, co pokazało się nad moją głową, w żadnym wypadku nie mogło się tam teraz zjawić. Szerokokadłubowce tej konstrukcji dopiero zaczynały regularne loty i to wyłącznie na Zachodzie, zatem nie lądowały jeszcze u nas i nawet nie powinny tu lądować z różnych przyczyn. A jednak to był on – boeing 747!

Wstępował w niebo, promieniejąc, z wielkim hukiem, jakby ze śpiewem serafińskich chórów, a w jego wnętrzu wstępowali ludzie. Patrzyłem i ogarnęło mnie pragnienie. Pragnąłem, żeby mnie zabrali, pragnąłem zostać z miejsca wniebowzięty razem z nimi. Zorientowałem się, że dzwonię. Dzwoniłem jak przy podniesieniu, tyle że znacznie, znacznie głośniej. Chciałem się chyba przebić przez ten odrzutowy chorał i poprzez dystans między moją ziemią a ich niebem. Dzwoniłem tak już dłuższą chwilę, gdy podbiegł do mnie ksiądz Prądzyński i strzelił mnie ukradkiem, ale mocno, w ucho. No i wymknęło mi się coś brzydkiego – przez zaciśnięte zęby – lecz usłyszał. Popatrzył na mnie – jak to on – bez słowa, o wiele bardziej z żalem niż z naganą.

Chciałem powiedzieć, że przepraszam, cholernie go przepraszam, i nie tylko jego. Byłem gotowy mu wyjaśnić, otwarcie, z detalami, co wydarzyło się nade mną i co we mnie, ale skończyła się liturgia przy ołtarzu, procesja drgnęła i ruszyła dalej, tak że ksiądz pobiegł jak najprędzej w stronę głównego celebransa. Nie otworzyłem nawet gęby, nie zdążyłem. Stałem jak kołek koło pompy. I chciało mi się płakać.

Samolot zniknął na północnym skłonie nieba.

Nie wzięli mnie, zostałem.

*

Właściwie mogłem w ogóle nie pójść na zakończenie roku, a świadectwo odebrać przy okazji, lecz przecież nie wiedziałem, co się kroi, no i polazłem jak na ubój, w białej koszuli z rękawami i w aksamitce zawiązanej na kokardę.

Apel rozpoczął się o ósmej dziesięć. Najpierw wysłuchaliśmy hymnu puszczanego z gramofonu, a potem szaleliśmy przy siadaniu na podłodze i na długich ławkach. Tym razem akademię zainaugurował występ uczniów, a nie – jak zwykle – przemówienia. Jeden z kolegów z klasy szóstej, ubrany w biały kostium gimnastyka, wykonał serię trudnych figur i trzy salta. Obowiązkowo skwitowaliśmy popis śmiechem – szczególnie to kretyńskie wyprężanie nóg i ramion – lecz w głębi duszy skrywaliśmy podziw. Na drugie, czyli podstawowe danie, zaserwowano nam taneczny występ dziewcząt z klasy siódmej. Artystki otrzymały od nas gromkie brawa i długo żądaliśmy od nich bisów, bo w chwilach, kiedy unosiły w pląsach ręce, niechcący zadzierały przód sukienek, pokazując nam białe majtki. Zamknięciem części artystycznej był wyścig w pożeraniu jabłek. Konkurs zakończył się nadspodziewanie prędko przykrymi nudnościami jednej z zawodniczek, więc żeby nie dopuścić do eksplozji zbiorowego szału zgromadzonych, na środek wyskoczyła pani A. Kubicka, nowa dyrektor naszej szkoły. Zwieńczona była kulą utlenionych włosów przypominających kosmiczny hełm W. Tiereszkowej – dlatego nazywaliśmy ją Tleniona.

– Kończymy dzisiaj uroczyście rok szkolny 1969/70 – mówiła takim tonem, że krzyki i pogwarki z miejsca zgasły. – Zdecydowana większość naszych uczniów przepracowała ten rok bardzo ładnie. Uzyskaliście pozytywne oceny przedmiotowe oraz pochwały wychowawców. Wszystkim tym, którzy tak pięknie się spisali, życzę udanych kolonii nad wodą i w górach, wspaniałych przygód na obozach, dobrej pogody podczas żniw i sianokosów u waszych rodzin mieszkających na wsi, a także nabrania sił i entuzjazmu do następnego roku szkolnego – pani dyrektor zrobiła dramatyczną pauzę i odmieniła wyraz twarzy na niesłychanie zatroskany. – Zanim przejdziemy do rozdania świadectw najlepszym uczniom w naszej szkole, będę musiała, moi drodzy, coś jeszcze tutaj dodać, i to niestety coś przykrego.

Po sali przeszedł szmer zaciekawienia, pomieszany z lękiem i gorączkową ekscytacją. Wiadomo było, że za chwilę coś się zdarzy, że będą jakieś straszne jaja.

– Otóż nie wszyscy zasługują na pochwały, nie wszyscy są naszą radością i dumą. Na prośbę przybyłego na tę uroczystość przyjaciela naszej szkoły, towarzysza Aleksandra Kolca z Komitetu Dzielnicowego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. – Tutaj towarzysz Kolec uniósł swe siedzenie, pozostawiając jednocześnie brzuch na stole, a pedagodzy zaczęli mu przymilnie klaskać. – A więc na prośbę dostojnego gościa, muszę, to znaczy chcę poruszyć sprawę, jakiej nie wolno nam przemilczeć.

Zaczęła, bardzo wolno, przesuwać wzrokiem po uczniowskich twarzach. Każdy dotknięty jej spojrzeniem kulił się z miejsca niczym robak i wszyscy po kolei bledli, jak gdyby ktoś przejeżdżał trupim światłem reflektora po rzędach ustawionych na apelu więźniów. Wszystkiego mogłem się spodziewać, lecz nie tego, że oko pani A. Kubickiej zatrzyma się na mojej twarzy! A jednak tak się właśnie stało, TAK SIĘ WŁAŚNIE STAŁO.

– Sadowski! Tu, natychmiast, proszę!

Tak bardzo chciałem, żeby to był tylko sen, przelotna mara, ale nie mogłem się obudzić.

– Ty, Sadoś! To do ciebie! Zapierniczaj! – w głosach kolegów brzmiała ulga.

Sąsiedzi chcieli mnie wyrzucić jak najprędzej tam, na środek, żeby na pewno już nie padło na nich. Jakoś musiałem chyba wstać, bo potem szedłem. Lazłem wśród ławek, nóg i noży spojrzeń. Czułem, że wszyscy odsuwają się na boki, jakbym był zarażony czarną śmiercią. Zachciało mi się strasznie kupę i jednocześnie miałem sucho w ustach. Jedyne, co świtało mi w ciemności czaszki, to pytanie, dlaczego pan towarzysz Aleksander Kolec chce napiętnować moje okropne zachowanie na procesji? Dlaczego właśnie on, dlaczego w szkole?

Tleniona schwyciła mnie za lewe ramię i odwróciła ku widowni.

– Stań sobie tutaj i porozmawiamy. Powiedz mi, a raczej powiedz nam tu wszystkim, co też porabia twój szanowny tatuś. A może ja mam to wyjawić?

Więc nie chodziło jednak o procesję! Jeśli nie o to, no to, kurtka jego, o co?

– Tak, wyjawię! A zatem ojciec ucznia Sadowskiego zapragnął, moi drodzy, uciec z kraju. I uciekł – do największych wrogów Polski! Słyszycie? Do najgorszych wrogów. To nie koniec! Ten pan chce za gościnę szczodrze się odpłacić, podziękować, więc ów nieszczęsny aktorzyna, który niczego w Polsce nie dokonał, tam już pięć razy wielce się popisał w pewnym radiu. Ja nazwy tej rozgłośni głośno nie wymienię, bo się brzydzę, rozumiecie, brzydzę! To właśnie stamtąd tatuś ucznia Sadowskiego głupimi wierszykami i komentarzami szkaluje własny kraj, ojczyznę, Polskę, tchórzliwie kala własne gniazdo. Ukryty w tej imperialistycznej i rewanżystowskiej norze opluwa nasz demokratyczny rząd i naszą partię! Ja, moi drodzy, nie znajduję słów, żeby wyrazić oburzenie, o-bu-rze-nie!

Towarzysz Kolec też był oburzony.

– Myślę – ciągnęła wątek pani A. Kubicka – że trzeba nam potępić, wspólnie, tu i teraz, owe wybryki, wstrętną podłość. Ja bardzo wierzę, moi drodzy, że wy pragniecie to uczynić. No bardzo proszę! Bez wahania! Pytam się was, czy po-tę-pia-cie?

Pan od P.O., kapitan Goździk, pospiesznie zerwał się ze swego krzesła i dał znak gestem, jak dyrygent. Sala ryknęła, w różnym tempie:

– Po-tę-pia-my!

– Jeszcze raz, równo! – wrzasnął Goździk. – Trzy i cztery!

– PO-TĘ-PIA-MY!!!

Kapitan Goździk był zadowolony.

– Jestem z was dumna – rzuciła spod blond hełmu pani A. Kubicka. – Towarzysz Kolec też jest z was ogromnie dumny – tu honorowy gość znów uniósł tyły, pozostawiając brzuch na stole, a pedagodzy jęli klaskać. – Jesteśmy przy tym przekonani, że dzieci polskie tak uformowane, o tak wrażliwych i zdrowych sumieniach jak wasze, stanowią najwspanialszy gwarant przyszłego triumfu socjalizmu – i to nie tylko w naszym kraju, ale na całym, moi drodzy, globie!

Pani dyrektor spojrzała na sufit, a po chwili przeniosła wzrok na mnie.

– No, a młody pan Sadowski też chyba potępia, czy może się mylę? Pytam, bo ja jakoś nie słyszałam, by potępiał razem z nami. A może ktoś słyszał? No proszę, ktoś słyszał?

– Nie, on nic nie mówił, on się tylko gapił! On się głupio krzywił! – zawołało jednocześnie kilka wyjątkowo grzecznych dziewcząt.

– Aha! Czyli nie chciał razem z nami odciąć się od ohydnego draństwa. Nie chciał, ale może teraz zmienił zdanie? No to co, Sadowski, może już dojrzałeś? Czy jesteś gotowy, tutaj przy kolegach i przy pedagogach wyprzeć się nikczemnych, antypolskich i antyradzieckich prowokacji swego ojca?

Milczałem. Nie, to nie był żaden bunt – po prostu ścisnęło mnie w gardle i nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. A kiedy tak stałem jak jakiś półdebil, z krzesła w pierwszym rzędzie uniósł się nasz pan od historii Stanisław Krawiec. Był bardzo czerwony na twarzy i nawet łysinę miał całą czerwoną. Wstał i wyszedł jak najprędzej z sali. Mógł poczuć się chory albo musiał gdzieś zadzwonić. Pozostałych pedagogów nic specjalnie nie piliło.

– Sadowski, rozumiesz, czy będziesz mi dalej udawał tu głupka!? – te ostatnie słowa dyrektorki wywołały w sali rechot.

Ja naprawdę chciałem pomóc, żeby wszystko już się rozwiązało, ale kurczę, nie umiałem. Nie potrafiłem się nawet rozpłakać, a cóż dopiero mówić o wypowiedzeniu najkrótszego choćby zdania. Patrzyłem na buty i powstrzymywałem z trudem kupę. A poza tym chciałem być daleko, na przykład we Francji. Tleniona szarpała mnie coraz to mocniej i mocniej, i zaczęła głośno sapać.

– Przecież ten twój tatuś – zbliżyła się do mnie i cedziła słowa zrazu cicho, a potem tak głośno, że musiałem sobie zatkać ucho – ten pożal się Boże artysta zostawił was samych, plunął na was jak na Polskę. Na ciebie i matkę! Czy nie zasługuje na to, żebyś teraz tutaj mu pokazał, co ty o nim i o jego wstrętnych czynach sądzisz? No powiedz, co, nie masz kłopotów przez niego? Przyjemnie ci teraz? Myślisz, że on się przejmował tobą, kiedy robił to, co robił, grzejąc się w ciepełku i smrodzie Zachodu? Uważasz, nie wiedział, że my nie będziemy tu udawać, że wszystko jest pięknie? – przestała mną szarpać i wyrywać mi kciuk z ucha. – Posłuchaj, Sadowski, nadszedł już najwyższy czas, rozumiesz? Czas, byś tego sprzedawczyka uznał i potępił jako zdrajcę, który zdradził także ciebie...

W tej tak niesłychanie ważnej, wręcz kulminacyjnej chwili, gdzieś z tyłu, spod okna, rozległy się wrzaski:

– Kopeć! Śmierdzi!! Kopeć! To Łopata rzucił! Świnia! Śmierdzi! KOPEĆ!

Rzeczywiście, z kąta sali buchnął kłąb sinego dymu.

Kto wie, jak wygląda, jak smakuje ta zabawa, ten zastygł zapewne ze zgrozy. A kto nie wie, niech się dowie, że wystarczą strzępy piłki pingpongowej, najpierw na sekundę podpalone, a potem zduszone w pudełku zapałek, żeby zrobić dym tak gęsty, cuchnący i ostry, że można zwariować, a co gorsza, nawet zemdleć. Rozpętało się prawdziwe piekło. Wszędzie wrzask, nawoływania pedagogów, przewracanie ławek, krzeseł, otwieranie drzwi i okien, spazmy pani od biologii, zasłanianie ust i nosów, szał pani dyrektor, heroiczna rejterada towarzysza Aleksandra Kolca, gromadna ucieczka, szukanie gaśnicy, dym, odór i radość, kłąb dzikiej swobody – przynajmniej na chwilę, przynajmniej na moment.

*

A myślałem, że to koniec, że pójdę do domu i byłem już nawet przy drzwiach na boisko, gdy z tabunu zachwyconych wypadkami uczniów dobiegł do mnie głos wychowawczyni naszej klasy:

– A tyyy gdzieee, hołotooo jednaaa!? Ty ucieeeec ze szkołyyyy, ucieeec ty ta tu podlecu chciałeeeś?!!

Powiedziałem – głos. Prostuję. Tak naprawdę nasza pani Halina Sokolec korzystała z puli dźwięków o częstotliwościach zarezerwowanych dla świdrów i wierteł. A poza tym zajeżdżała piżmem, miała wieczny katar i chyba dlatego obnosiła na ramionach lisa. Zwierzę to zaszczuto parę lat przed rozbiorami, a może nawet przed Potopem, jednakże od czasu do czasu sprawiało wrażenie, że fika, odzyskuje dawny wigor. Wydawało się, że pani H. Sokolec jest rówieśnicą lisa, a jednak z jakiegoś powodu czepiała się szkoły, kurczowo, jak Arek poręczy na schodach, kiedy łapał go epileptyczny atak. A teraz ściskała mi ramię. Całe szczęście – dzięki Babci – miałem długi, gruby rękaw, więc pani Sokolec nie rozryła mi za bardzo mięśni. Cieszyłem się z tego, bo kiedyś słyszałem, że przez rany cięte i szarpane wskakuje w człowieka żółtaczka i tyfus.

– Ja ciii dam, tyyy, marsz natyyyychmiast – pani wlokła mnie w kierunku klasy. – Ty zarrraz zobaczyyyysz! – byłem nadal na tapecie, a naiwnie zakładałem, że po incydencie z kopciem całe oburzenie i uwaga świata zdryfują w kierunku Łopaty.

Przed drzwiami do sali stała – czekająca na rozdanie świadectw – moja klasa. Większość z koleżanek i kolegów robiła w moją stronę grymasy i gesty, których nie zamierzam opisywać, a git-ludzie syczeli: „Zgred uciekł do Szwabów! Pojechał do Żydów! Masz, Sadowski, przerąbane”. Tylko Ewka z drugiej ławki, Marysia Paradą, Aśka, Wojtek, Darek, Dżordż i Andrzej wcale ze mnie nie szydzili. A w dodatku wyczuwałem, że trochę im przykro.

Już mieliśmy wejść do środka, kiedy ktoś, zapewne Wasiak (obowiązującą ksywa Łysy) zawołał na cały korytarz:

– Kto pierwszy, ten frajer!

No i przegwizdane. Bo po tym okrzyku drzwi stały się furtą na szafot. Żaden chłopak nie ośmieliłby się ich przekroczyć. Nawet ci niegrypsujący obawiali się okrycia hańbą, którą potem trzeba by boleśnie i wytrwale z siebie zmywać. Wychowawczyni pokoleń zawyła. Próbowała zagnać nas do środka klasy ciosami torebki, farfoclami żółtej śliny, szaleńczym jazgotem i twardymi kuksańcami – na nic. Najmocniej natarła oczywiście właśnie na mnie, ale się zaparłem, jak Rejtan z obrazu. Weszliśmy dopiero, gdy przez próg przepchnięto Czesia, klasową ofiarę nieustannych, krwawych szykan.

Pani H. Sokolec wkroczyła ostatnia, popychając mnie przed sobą i tocząc – prócz śliny – bełkotliwy spór z moim milczeniem. Po przetłumaczeniu tego monologu na język ojczysty można było się dowiedzieć, że ja, zbój, hołota jedna, przynoszę wstyd Polsce Ludowej i szkole, i klasie. I jestem zakałą, i hańbą, bo pani dyrektor mnie prosi, a ja sobie milczę i nie odpowiadam, ordynus, hołota, bandyta bezczelny! I to się na pewno tak łatwo nie skończy. Zaraz po wakacjach oni się już za mnie wezmą. Szkoła to jest szkoła. Tak jak do tej pory, tak dobrze nie będzie, i żebym to sobie, podlec i ordynus, bardzo dobrze zakarbował!

Pani jęła ciskać przedmiotami, czym tylko popadnie, a po wyczerpaniu pierwszych porcji amunicji, z przepastnego wnętrza nauczycielskiej torby wytrząsnęła na blat stołu setki pożyczonych długopisów, rozwinięty z papierka cukierek, połamane okulary, plastry (zużyte i nowe), klucze, szczotkę z pękiem kłaków, zegarek bez paska, trzy kawałki kredy, zmiażdżone lusterko i połówkę puderniczki. I natychmiast zaczęła to wszystko pakować z powrotem, cały czas miotając w moją stronę na przemian to ciemne zaklęcia, to pioruny strasznych spojrzeń. Wtedy do wychowawczyni podbiegły dziewczynki, podstawiając ptasie mleczko na otwartych, mokrych łapkach. To panią Sokolec ogromnie ujęło. I jak zwykle ostudziło. Przyjęła frykasy, wdzięcząc się do naszych koleżanek, jakby chciała nam zademonstrować, że ogromnie ceni podkarmianie, a nie znosi ordynusów i hołoty.

Wytrawna pedagog prowadziła z nami polski, coś jakby rosyjski i tak zwane lekcje wychowawcze. Na lekcjach polskiego przerabialiśmy wątki w „Panu Tadeuszu”, wiersze Broniewskiego i wyszczególniali cechy lotników walczących z Luftwaffe, a głównie nienawiść do wroga, wzrok bystry-sokoli, miłość do ojczyzny i ogromny patriotyzm. Poza tym codziennie odbywały się kłasowe recytacje z przypisaną im choreografią: „Płomień we włosach” (wzburzenie fryzury) „i błysk w oku!” (rozszerzanie palcami powiek); „Po broń sięgają ręce czyjeś” (skłon i błądzenie rękami pod ławką) „i rosną z ziemi, rosną wojska!” (powolne prostowanie ciała, wyciągnięcie ramion w górę, wspięcie na palce i opad na pięty, ręce jak na baczność). Jakby tego było mało, pisaliśmy bez przerwy dyktanda, z tym że między nami a panią Sokolec dochodziło do męczących kontrowersji, czy podyktowała „zmarszczka” czy też raczej „zmarśćka”, „wystrzelił” czy „wścielił”, „przestrzeń” czy też „przez sień”. Nasza polonistka miała coś z zębami i jak się zdawało w ogóle ze wszystkim. Na jakby rosyjskim ćwiczyliśmy użyteczne, czysto Puszkinowskie, wyrażenia „doszcz padajet” oraz „tisza, nie gadajties!”, a na lekcjach wychowawczych ból nasilał się tak bardzo, że musiałem się znieczulać pokątną lekturą „Młodego Technika” albo i „Skrzydlatej Polski”. Magazyny te konfiskowano. Potem, podczas wywiadówek, odbierała je z ogromnym trudem Mama.

– Cenzurki! – ryknęła pani H. Sokolec. – Teraz ja wam tutaj rozdam.

Jeszcze wyszczerzała żółte pieńki dolnych zębów, jeszcze się wgryzała nimi w górną, obsypaną wąsem wargę, jeszcze pluła i prychała niczym głodna puma zatrzaśnięta w wąskiej klatce, ale już topniała, stawała się dla nas coraz bardziej miła i przymilna, tak bardzo kochana i anielsko czuła, że oko wzbierało wilgocią wzruszenia. Z tym że nadal, niestety, męczyła mnie kupa.

Posypały się nazwiska. Uczennice i uczniowie podchodzili do pani Sokolec z należnymi jej kwiatami, słodyczami albo z czymś w papierze. Odbierali świadectwa, wręczali co trzeba, a potem – przynajmniej niektórzy – nie wracali od razu na miejsce, ale zachodzili wytrawną pedagog od tyłu. Stawali tuż za nią, przed tłustą tablicą pod podobiznami Pierwszego Sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, tow. Władysława Gomułki pseudonim „Wiesław” oraz tow. Józefa Cyrankiewicza, Członka Biura Politycznego i Prezesa Rady Ministrów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, i z ogromną wprawą odgrywali wbijanie w panią H. Sokolec osikowych kołków, oszczepów, toporów i gwoździ. Sprawowaliśmy ten rytuał od września do czerwca, przy każdym ścieraniu tablicy i przy zapalaniu, i gaszeniu świateł. Pani walona była wyimaginowanym młotem, kruszono jej przemyślnie potylicę, zdzierano wolno skalp, duszono obcęgami bądź odkrawano czubek głowy. Uwielbialiśmy te igrzyska. Publika wprost skręcała się ze śmiechu, a wychowawczyni pytała: „I co się, ty idioto jedna, śmiejesz?”. A my – zdziwieni, że ktoś tu się śmieje, no kto tu się śmieje, a jeżeli nawet, to tylko z kawału o mrówce i słoniu. Aż trudno uwierzyć, że przy rozdawaniu świadectw pani H. Sokolec nie pytała o nic. Być może uznała, że każdemu przysługuje prawo do rozpromienionej gęby z powodu promocji do następnej klasy.

– Sadowski! – wrzasnęła. Znowu miała taką minę, jakby zdarła sobie skórę z twarzy. I wykrzykiwała przy tym coś, co miało – jak przypuszczam – znaczyć, że ja, łobuz i hołota, mam się bardzo, bardzo cieszyć, że te moje i mojego ojca draństwa ujawniono już po podpisaniu świadectw, bo inaczej, to wiadomo – z zachowania miałbym pałę. A teraz, o zgrozo, o losie, ona musi wydać mi cenzurkę, ale jeszcze ja zobaczę i ja się przekonam! A nagrody, guzik (tłumaczenie przybliżone), guzik, nie dostanę! Chyba po jej trupie! I walnęła książką o podłogę, a potem kazała ją podnieść i wrzuciła do nauczycielskiej torby.

Tę książkę poznałem z daleka, nazywała się „Samolot w sosie własnym”. Dobrze, powiem, bardzo chciałem ją przeczytać i mieć ją w swym zbiorze. No i jeszcze wyznam: mimo że męczyła mnie okropnie kupa i że po tym wszystkim, co właśnie przeżyłem, czułem się zupełnie otępiały, jakby ktoś mnie zdzielił pałą, to zrobiło mi się bardzo przykro z powodu tej książki. Na wyraźne polecenie pani, świadectwo podała mi Kasia Zalewska. W gruncie rzeczy nawet dobrze, bo nie miałem niczego w papierze ani kwiatka, no i byłaby afera. A Zalewska mi się podobała, tylko wydawała się cokolwiek głupia.

Świadectwa już były rozdane, więc na środek klasy wyskoczyły uczennice w bluzeczkach z nylonu i w spódniczkach z granatowej anilany, żeby wręczyć naszej pani główny prezent w całym roku. Uczyniły to dygając, a zarazem obsypując ukochaną panią słowami ogromnej wdzięczności oraz najlepszymi życzeniami od wszystkich tych uczniów, którzy się złożyli, a trzeba tu z żalem powiedzieć, że nie wszyscy dali. Pani H. Sokolec ośliniła każdą z dziewcząt, tak że wycierały się rękawem. Potem, bardzo niecierpliwie, rozwinęła upominek.

No cóż, kryształ. Drogi. Jednak coś tam z nim nie było tak jak trzeba, bo wychowawczyni nie umiała ukryć bolesnego rozżalenia. Rozżalenia i zawodu. Została zraniona, wbito jej nóż prosto w serce i to było widać. W klasie, dosyć wyjątkowo, zrobiło się cicho. Nasza ukochana pani zaczęła się miotać i piskliwie szeptać do najbliżej niej stojących i najbardziej zbaraniałych dziewcząt. Szło o przykry fakt, że taki kryształ dostała już kiedyś od poprzedniej swojej klasy i te rzeczy trzeba wiedzieć, zapytać o to czy sprawdzić, a teraz najlepiej, żeby matki może jednak ten wazon zabrały, bo należy go wymienić, zresztą można kupić potem co innego, choćby coś do kuchni. Wtedy Ala Jarzębińska postawiła jeszcze raz na ptasie mleczko. Zaczęła częstować, oczywiście najpierw panią, a potem szła wolno wzdłuż trzech rzędów ławek. W tym samym momencie Andrzej najwyraźniej uznał, że nadeszła znowu pora, by zetrzeć tablicę. Stanął za pedagog i uniósł jak topór „Wielką księgę lasu” – którą dostał przed minutą za wspaniałe postępy w nauce i wzorowe zachowanie – i udał, że miażdży nią czaszkę ofiary.

To po prostu nie mogło się zdarzyć mistrzowi, który przecież po wielekroć masakrował teatralnie p. Sokolec, ale „Wielka księga lasu” wysunęła mu się z dłoni i spadła na głowę ofiary. Chwilę trwała straszna cisza, drętwe osłupienie, potem Andrzej jęknął: „Przepraszam. Niechcący” i wrócił truchcikiem na miejsce pod ścianą. W tym samym momencie, a właściwie na sekundę przed tym, jak wszyscy zamarli, ktoś zupełnie niezależnie od Andrzeja wrzasnął, bez wątpienia Wasiak (obowiązująca ksywa Łysy):

– Żart, nie szamać!

Groza, przeraźliwa groza zawisła nad miastem. I tu kilka linii dramatu jęło się rozwijać jednocześnie – to osobno, to w straszliwym splocie – jak kłębiące się ze sobą węże albo warkocz Baśki Konrad. Wychowawczyni Halina Sokolec zamiast przeraźliwie ryknąć, zupełnie zamilkła, przestała rozgryzać, ośliniać, połykać. Przestała oddychać. Siniała, powoli. Wtedy Darek Liwan, człowiek bardzo bystry, pojął, że nauczycielka dławi się kawałkiem czekolady. Podbiegł do niej prędko i pacnął ją w plecy. Niestety trenował, to znaczy wyciskał ciężary. Pierwsze z naszej pani wystrzeliło prawe oko – chyba prawe, bo od mojej strony lewe. Przy okazji wyskoczyły z tchawicy łakocie, a z ust sztuczna szczęka, która skakała na stole jak żabka. Skakała i szczękała w rytmie dawno nietańczonej w polskich szkołach polki. Zasłużona pedagog rozpadała się partiami dalej, a z nią cenny, chociaż nietrafiony kryształ. Już na samym początku dramatu, oprócz oka odpadło jej ucho, dwa palce i nerką. Potem sprawy zaszły znacznie dalej. Uczniowie rzucili się tłumnie na pomoc pod ławki, łapiąc gałkę oczną, która odbijała się jak kauczukowa piłka, wyrywali sobie nogę, no bo przecież każdy sam chciałby ją oddać i zasłużyć na pochwałę, ktoś niezręcznie rozgniótł wole, a ktoś inny zdziwił się, znajdując trzustkę i śliską wątrobę. Nie wolno nam jednak zapomnieć o haśle, które rzucił Wasiak (obowiązująca ksywka Łysy). Wasiak nie blefował. Tu muszę wyjaśnić – żart w grypserze oznaczał zepsucie powietrza, lot bąka, a reszta sentencji stanowiła ostrzeżenie dla ludzi honoru przed konsumowaniem czegokolwiek w tak nieodpowiedniej dla posiłku sytuacji. Tymczasem niektórzy, po prostu z rozpędu, już włożyli do ust ptasie mleczko, już jedli, łykali! Rzecz niedopuszczalna wymagała interwencji, czyli prostowania. Zaczął się harmider, walenie po pyskach, pościgi i wrzawa. I tak wszyscy kłębili się pod ławkami i na ławkach, szukali kawałków Haliny Sokolec, wybijali sobie zęby, kaleczyli dłonie o rozbity kryształ, prostowali skiepszczonych, darli się, ryczeli i cicho płakali, zaganiali do pudła skaczącego z blatu na blat lisa, kradli długopisy, łykali słodycze, zadręczali Czesia Gawrońskiego, przymierzali sobie – jak perukę – przerzedzone włosy pani, próbowali składać w całość zebrane osobno narządy wewnętrzne, gruczoły, kończyny i nerwy, przyrzekali sobie zemstę, przyjaźń i nienawiść.

Przyglądałem się wypadkom z oddalenia oślej ławki, a gdy już nie mogłem na to wszystko dłużej patrzeć ani tego słuchać, zrobiłem z mojego świadectwa samolot i puściłem go przez okno otwarte na światło pierwszych wakacyjnych godzin. Wyleciał przepięknie i zniknął mi z oczu. Wstałem, by zobaczyć, gdzie skubaniec wylądował. Leżał na trawniku, za parkanem szkoły.

Wlazłem na parapet okna, a potem skoczyłem w powietrze.

Spokojnie, bez nerwów. To był niski parter.

*

Następnego dnia byłem chory. I nie wyszedłem wcale na dwór. Babcia mówiła, że nic mi nie jest, ale traktowała mnie, jak gdybym miał grypę albo ciężki zawał. Dostawałem oranżadę – jeść raczej nie chciałem, a jeśli, to pączki albo coś takiego – i byłem drapany po plecach i głowie.

– Nie zamartwiaj się, Marianek. – Babcia tak mnie właśnie nazywała, chociaż mam na imię Marcin. – Wspomnij sobie na świętego Stanisława, Wawrzyńca, Andrzeja Bobolę albo Tadeusza Judę.

– A po co?

– Też na nich gadali, też prześladowali, w końcu nawet zamęczyli. A oni nie dbali o to, że im przykro albo że coś boli, tylko zaufali Panu Bogu i czerpali moc z modlitwy. A teraz są w chwale Najwyższego. Tam! – wskazała palcem w górę.

Trochę się dziwiłem temu porównaniu, Babcia chyba przesadziła, ale o nic nie pytałem, bo Babcia jak zwykle wiedziała, co mówi.

– Przepięknie zrobiłeś, Marianek, że się nie wyrzekłeś i nie potępiłeś przed innymi ojca. On jest, jaki jest, ale zawsze to twój ojciec. Bo rodziny i przyjaciół, i w ogóle bliźnich, nigdy się nie zdradza, nie zapiera, choćby nawet cały świat do końca zdurniał.

– A mnie tata się nie wyparł? Nie zostawił mnie i mamy?

– No zostawił, Marianek, zostawił... Ale to, że ktoś nas rani, nie znaczy, żebyśmy i my złem odpłacali tym czy innym ludziom. Ty, dzieciaku, jeszcze nie raz doznasz krzywdy. Tak już w życiu jest, co począć. Ważne, żebyś ty nie ranił innych, tylko przeszedł jak Pan Jezus, czyniąc wokół dobro. A swojemu ojcu przebacz. Wspomnisz moje słowo, że on kiedyś pożałuje tego, co zmajstrował.

– Pożałuje, że uciekł i pluje na Polskę?

– Gdzie pluje? Co ty tu, Marianek, powtarzasz te głupstwa, które tamci durnie mamlą?! On tłumaczy ludziom, że nasz kraj jest nieszczęśliwy, że ktoś nas zniewolił. Tak tłumaczy po swojemu, rozumiesz, tak niby do śmiechu. To, co ojciec mówi tam, w tym radiu, jest potrzebne i jest dobre – Babcia poprawiła sobie rękaw. – Nawet wujek tak uważa.

Mój wujek Konstanty, brat Mamy, pracował w muzeum. Nie znał się na samolotach, ale umiał jeździć samochodem. Opowiadał mi o filozofach, budowniczych i malarzach. I to, co wiedziałem o Polsce za Piastów, to także od niego. Wujek nie chciał, żeby Mama wychodziła za mąż za mojego tatę, ale stało się, jak stało. Wiem, że mimo wszystko wujek słuchał tego nieprawomyślnego radia, a w nim „wierszy Leszka”, bo oni o sprawach ogólnych myśleli tak samo.

– Ale ojciec pożałuje, że opuścił własne dziecko, porzucił rodzinę – tłumaczyła dalej Babcia. – Z tym że to jest jego sprawa i jego sumienie, a twoja, pamiętaj, żebyś nie hodował w sobie żalu, tylko żył jak wolny człowiek. – Odstawiła moją szklankę z oranżadą. – I wybacz tym w szkole, bo oni nie wiedzą, co robią. Duże to a głupie, żeby tak dzieciaka maltretować. – Cały czas gładziła mnie po głowie. – Bo jak nie przebaczysz, to będzie cię gniotło, będziesz dźwigał wielki ciężar. I nie będziesz szedł do góry, tylko staczał się w nienawiść.

Nie wiem, czy do końca rozumiałem, co mówiła do mnie Babcia, ale może takie rzeczy pojmuje się w końcu nie tylko rozumem.

Cały dzień leżałem w łóżku i długo myślałem. Układałem sobie wszystko we właściwych miejscach w głowie. I leżałbym dalej, i nadal rozmyślał, ale już drugiego dnia wakacji ktoś do nas zapukał. Za progiem stał Kojot, za nim Andrzej z mojej klasy i Wiesiu z parteru. Pytali, czy wyjdę. No to dobra, wyszedłem, bo już raczej się wychorowałem.

Na początku milczałem i kopałem drobne kamienie. To oni w końcu mi powiedzieli, że dyrektorka jest durna krowa, a żaden z nich nie ryczał po-tę-pia-my i miałem rację, w mordę, że nie pisnąłem ani słowa, tylko tak stałem cicho, aż baba się wciekła, a tak w ogóle to Łopata jest rzeczywiście pierdyknięty psychol. On, jakby mu odbiło, to mógłby normalnie walnąć jakąś bombą, tak jak walnął kiedyś na biologii swoim zawiniętym w papier gównem, a wczoraj go wzięli do sekretariatu, przyjechały gliny, ale go puścili i wieczorem był już w domu. Andrzej opowiedział jeszcze, jak zebrali panią Sokolec do nauczycielskiej torby i zanieśli do dentystki, bo nie było higienistki, a tam w klasie cały czas się naparzali równo. Ta dentystka, kiedyś, dawno temu, jak Andrzej tam przybiegł ze szpilką, która mu stanęła w poprzek w gardle (a higienistka też wtedy gdzieś wyszła – być może rzucili baleron, a może banany), no więc ta dentystka wyjęła mu szpilkę z przełyku i tak była wystraszona, że mówi do niego: „Chłopcze, ale się przejęłam, zobacz, jak mi serce bije” i złapała go za rękę, i przytknęła ją do ciepłej piersi. Andrzej zamarł, nie oddychał, nie mrugnął powieką, nie chciał w żaden sposób spłoszyć tej cudownej, darowanej przez los chwili. Potem nie mógł się zupełnie skupić i musiał się zwolnić do domu, no a jeszcze później wymyślał przeróżne głupoty, połykał żelazo i plastik, żeby tylko ta dentystka znów się mocno przestraszyła, ale ona już nie chciała go więcej ratować, coś zaczęła podejrzewać. W każdym razie wczoraj wzięła torbę i dokładnie nie wiadomo, czy udało jej się koniec końców poskładać Halinę Sokolec, wszystko ładnie dopasować, czy też trzeba będzie szukać jeszcze jakichś części albo nawet je dorabiać. Lis – jak mówią – sam wrócił do domu. I w ogóle już po wszystkim. On, to znaczy Andrzej, tak się bardzo nie przejmuje, że na niego ktoś naskarży. No bo co, czy ta Sokolec zdezintegrowała się (takiego właśnie wyrażenia użył!) przez niego? On tylko miał niefart, dziki, beznadziejny niefart. Zresztą wszyscy rozrabiali w klasie, jak małpy po chałwie. I ogólnie on pierniczy, bo wkrótce wyjeżdża na obóz.

– Robię samolot – przerwałem.

– Jaki samolot? – zapytał Wiesiu.

– Normalny. Samolot. Jak, robicie ze mną?

– Ale jaki, głąbie?

Na jumbo jeta nie potrafiłem się od razu porwać, więc odpowiedziałem skromniej:

– Karawelę.

Kto nie wie, niech pyta. Zapytany odpowiem: karawela znaczy caravelle. Najpiękniejsza maszyna, jaka lądowała w latach sześćdziesiątych na Okęciu. Karawele latały przeważnie w barwach Air France’u. Eksploatowali je też inni, choćby Alitalia, Iberia, skandynawski SAS czy belgijska Sabena. To była francuska konstrukcja z parą odrzutowych silników, na przykład Rolls-Royce Avon RA. 29 Mk 527, umieszczonych na kadłubie, z tyłu, a to stanowiło rewelację w czasach, kiedy to opracowano, czyli w latach pięćdziesiątych albo trochę wcześniej. Oto dane dość wczesnego typu czy raczej modelu Caravelle III. Długość kadłuba: 32 m; szerokość skrzydeł: 34,30 m; maksymalny ciężar przy stracie: 46 000 kilogramów; pojemność baków na paliwo: 19 000 litrów; zasięg: 3 200 kilometrów; prędkość: 800 km/h; pułap: 35 000 stóp; przeciętna ilość miejsc dla pasażerów: 86. Marzenie.

– Co ty, pierdylnięty? – wymamrotał Kojot.

Kojot mówił raczej mało, ale jak już wypowiedział słowo, to przeważnie jedno z mocnych. Chociaż młodszy od nas, okazywał się zazwyczaj silniejszy i szybszy. Krępy, krótko ostrzyżony, czego się okropnie wstydził, zadziorny i ostry, urodzony, proszę państwa, bokser. Poza tym – niezwykle lojalny, na swój sposób poczciwy i posłuszny moim poleceniom. A co najdziwniejsze nie był gitem, chociaż tamci by na pewno chcieli, żeby z nimi chodził, bo dobrze wiedzieli, że umie porządnie przywalić. Jego tata jeździł wytworną szambiarą, lecz niestety nie u nas, tylko gdzieś w Raszynie. Powiedziałem – niestety, ponieważ na naszym podwórku szambo wylewało nieustannie i wciąż nie mogliśmy się doczekać przyjazdu ekipy. Nie wiem, czemu pan Kudelak, zgred Kojota, nie umiał tej sprawy załatwić z kumplami.

– Nie, to spadaj – zawołałem. – Karawela jest spokojnie do zrobienia. Mam zdjęcie kokpitu i w ogóle różne dane. I dlatego chrzanię Kutno i w ogóle nie wyjeżdżam.

A miałem wyjechać. Tego lata staliśmy tak krucho z pieniędzmi, że mogłem pojechać wyłącznie do krewnych. Moja ciocia w Kutnie miała ogród i psa Bobka, lecz nie można było tam budować samolotu.

– Po co ci samolot? – spytał idiotycznie Wiesiu.

– No po co? Człowieku! No, żeby polecieć. Normalnie, do Francji. Albo, w torbę, jeszcze dalej.

– We Francji, podobnież, w telewizji będzie goła baba – jęknął z bólem Wiesiu.

– Na pewno od tyłu – kpiąco wtrącił Kojot.

– Od przodu! – wrzasnął ten, co wiedział, a ja wziąłem to za sygnał, że chce lecieć ze mną.

Wiesiu przypominał mysz z wąsami i dlatego w ostrych kłótniach był tak właśnie przezywany. Wyraźnie nie lubił tego niewinnego określenia, stąd na co dzień nikt do niego tak nie mówił. Dwa albo trzy razy nie zdawał, więc choć był o rok ode mnie starszy, męczył się gdzieś w młodszej klasie. Wyglądał jak patyk (Kojot mówił mi w sekrecie, że to przez tasiemca), genialnie grał w kapsle, miał pryszcze i wągry, zniewalał powagą i chciał wszystkim na podwórku rządzić. Ojciec Wiesia, też strasznie surowy, bez cienia uśmiechu, robił na kolei. Mama gotowała zupy, które tak pachniały na klatce schodowej, że wchodziłem do własnego domu zaśliniony jak sobaka i rzucałem się łapczywie na chleb albo twaróg, jeśli Babcia jeszcze nie zdążyła postawić na stole obiadu. Mycha miał podobno młodszą siostrę, ale nigdy jej nie widzieliśmy, jakby ją gdzieś ukrywano. Rosły plotki i domysły. Wiesiu, nawet najprzemyślniej podpuszczany, nie zdradził nam za nic sekretów rodziny.

– Ja bym z wami coś porobił, może być samolot albo wyścigówa, tylko wiecie, że wyjeżdżam – odezwał się Andrzej i kopnął potężnie w bryłę brunatnego żużlu. – Jak obóz okaże się denny, to wracam, od razu – zapewnił. – Z tym że tak normalnie, to mam zostać dwa turnusy.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: