Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Samoszacunek - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
55,90

Samoszacunek - ebook

Umieramy. Być może to właśnie stanowi sens życia. Ale tworzymy język. Być może to jest miarą naszego życia.

Pierwszy w Polsce wybór esejów, przemówień i medytacji Toni Morrison. To zbiór błyskotliwych, osobistych, ale i zaskakująco aktualnych tekstów – doskonałe połączenie jej literackiego geniuszu z refleksją nad kondycją współczesnego świata.

Noblistka podejmuje sporne kwestie społeczne: praw człowieka, rasy, płci, podziałów i wykluczeń. Skupia uwagę na osobach czarnych, kobietach, cudzoziemcach, nie pomijając tematów dotykających nas na co dzień: globalizacji, poczucia obcości i osamotnienia czy wojny. Przygląda się sprawom kultury: roli artysty_ki w społeczeństwie, wyobraźni literackiej, a w wykładzie noblowskim – sile języka. Zostawia także przenikliwe komentarze do swoich powieści.

Morrison przypomina o budowaniu wspólnoty, o wyborze „my” zamiast „ja”. A przesłanie, które wybrzmiewa z jej tekstów, może stać się dla nas cennym drogowskazem: Nie pozwalajcie, by ktokolwiek was przekonywał, że tak właśnie wygląda świat i tak właśnie musi być.

„Nasza przeszłość jest mroczna” – pisze Toni Morison – sumienie literackiej Ameryki. Eseje noblistki pokazują, że tylko wnikając w ten mrok, można uczynić przyszłość jaśniejszą.

Ryszard Koziołek

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67616-42-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Umarli 11 wrze­śnia

Nie­któ­rzy mają słowa Boga, inni niosą po­grą­żo­nym w ża­ło­bie pie­śni po­cie­sze­nia. Ja, je­śli tylko star­czy mi od­wagi, chcę zwró­cić się bez­po­śred­nio do umar­łych – do umar­łych z wrze­śnia. Do dzieci tych, któ­rzy przy­cho­dzili na świat na wszyst­kich kon­ty­nen­tach na­szego globu: w Azji, Eu­ro­pie, Afryce i obu Ame­ry­kach; któ­rych przod­ko­wie no­sili kilty, obi, sari, tur­bany gele, sze­ro­kie sło­miane ka­pe­lu­sze, jar­mułki, ko­zie skóry, drew­niane buty, pióra i chu­sty na wło­sach. Jed­nak za­nim ode­zwę się choćby sło­wem, mu­szę odło­żyć na bok wszystko, co wiem i w co wie­rzę na te­mat na­ro­dów, wo­jen, przy­wód­ców, rzą­dzo­nych i nie­da­ją­cych sobą rzą­dzić; wy­zbyć się do­my­słów na te­mat pan­ce­rzy i wnętrz­no­ści. Naj­pierw mu­szę od­świe­żyć wła­sny ję­zyk, wy­ru­go­wać z niego frazy skom­po­no­wane do opisu zła – te nie­po­skro­mione i te wy­stu­dio­wane, po­ryw­cze i zło­wrogo spo­kojne; zro­dzone z za­spo­ko­jo­nego ape­tytu lub głodu; z pra­gnie­nia ze­msty albo ze zwy­kłego przy­musu, by po­wstać przed upad­kiem. Mu­szę oczy­ścić swój ję­zyk z hi­per­boli, z za­pału do ana­li­zo­wa­nia po­zio­mów nie­go­dzi­wo­ści, do sze­re­go­wa­nia ich i przy­pi­sy­wa­nia im wyż­szego lub niż­szego sta­tusu po­śród reszty im po­dob­nych.

Prze­ma­wia­nie do za­ła­ma­nych i umar­łych jest zbyt trudne, gdy ma się usta pełne krwi. Zbyt święty to akt dla nie­czy­stych my­śli. Umarli są bo­wiem wolni, ab­so­lutni; nie spo­sób ich uwieść ofen­sywną szarżą.

Do tego, by do was prze­mó­wić, umarli z wrze­śnia, nie wolno mi stroić się w fał­szywą za­ży­łość ani epa­to­wać roz­go­rącz­ko­wa­nym ser­cem, które jed­nak krzep­nie w samą porę pod okiem ka­mery. Mu­szę za­cho­wać spo­kój i wy­ra­żać się ja­sno, świa­doma, że nie mam nic do po­wie­dze­nia – nie mam słów moc­niej­szych od stali, w którą was wtło­czono; nie mam pi­sma star­szego czy bar­dziej ele­ganc­kiego niż sta­ro­żytne atomy, w które zo­sta­li­ście ob­ró­ceni.

Nie mam też ni­czego, co mo­gła­bym wam dać – z wy­jąt­kiem tego ge­stu, tej nici za­rzu­co­nej po­mię­dzy wa­szym i moim czło­wie­czeń­stwem: chcę trzy­mać was w ra­mio­nach, a kiedy wa­sza du­sza wy­do­sta­nie się z cie­le­snego za­mknię­cia, chcę tak jak wy po­jąć prze­myśl­ność wiecz­no­ści: dar nie­skrę­po­wa­nego wy­zwo­le­nia, prze­dzie­ra­jący się przez mrok po­dzwon­nego.Dom ob­cych

Wy­łą­czyw­szy szczy­towy okres han­dlu nie­wol­ni­kami w XIX wieku, ma­sowy ruch lu­dów z prze­łomu XX i XXI stu­le­cia od­bywa się na skalę więk­szą niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Jest to ruch siły ro­bo­czej, in­te­li­gen­cji, osób uchodź­czych i wojsk prze­mie­rza­ją­cych kon­ty­nenty i oce­any, imi­gran­tów po­dą­ża­ją­cych przez ko­lejne urzędy i tajne szlaki, prze­ma­wia­ją­cych wie­loma ję­zy­kami han­dlu, in­ter­wen­cji po­li­tycz­nych, prze­śla­do­wań, wy­gna­nia, prze­mocy i ubó­stwa. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że re­dy­stry­bu­cja (tak do­bro­wolna, jak i przy­mu­sowa) lu­dzi na ca­łym świe­cie to klu­czowa kwe­stia oma­wiana na fo­rum państw, za­rzą­dów, dziel­nic i ulic. Po­li­tyczne ma­newry ma­jące na celu kon­tro­lo­wa­nie tego ru­chu nie ogra­ni­czają się do mo­ni­to­ro­wa­nia wy­własz­czo­nych. W du­żej mie­rze ten exo­dus można wpraw­dzie opi­sać jako po­dróż sko­lo­ni­zo­wa­nych do sie­dziby ko­lo­ni­za­to­rów (po­nie­kąd jak nie­wol­ni­ków po­rzu­ca­ją­cych plan­ta­cję na rzecz domu plan­ta­tora), a w jesz­cze więk­szej jako uchodźc­two przed wojną, jed­nak to re­lo­ka­cja i prze­szcze­pie­nie klasy za­rzą­dza­ją­cej i dy­plo­ma­tycz­nej do pla­có­wek glo­ba­li­za­cji, jak rów­nież roz­miesz­cze­nie no­wych jed­no­stek woj­sko­wych i baz zaj­mują po­cze­sne miej­sce w le­gi­sla­cyj­nych pró­bach kon­tro­lo­wa­nia cią­głego prze­pływu lu­dzi.

Spek­takl ru­chu na ma­sową skalę nie­uchron­nie zwraca uwagę na gra­nice, na miej­sca po­ro­wate i wraż­liwe punkty, w któ­rych czy­jaś kon­cep­cja domu jawi się jako za­gro­żona przez ob­cych. Od­no­szę wra­że­nie, że ten nie­po­kój na gra­ni­cach i w bra­mach w du­żym stop­niu pod­sy­cają (1) za­równo za­gro­że­nie, jak i obiet­nica glo­ba­li­zmu oraz (2) na­sza nie­ła­twa re­la­cja z wła­sną ob­co­ścią, z wła­snym, bły­ska­wicz­nie roz­pa­da­ją­cym się po­czu­ciem przy­na­leż­no­ści.

Po­zwolę so­bie za­cząć od glo­ba­li­za­cji. W obec­nym ro­zu­mie­niu nie jest to od­miana dzie­więt­na­sto­wiecz­nej for­muły Bri­tan­nia ru­les – choć post­ko­lo­nialne wstrząsy od­zwier­cie­dlają i przy­po­mi­nają nie­gdy­siej­szą do­mi­na­cję jed­nego na­rodu nad więk­szo­ścią in­nych. W okre­śle­niu tym nie za­wiera się też dawne in­ter­na­cjo­na­li­styczne ha­sło „ro­bot­nicy ca­łego świata łącz­cie się”, cho­ciaż wła­śnie tego słowa – „in­ter­na­cjo­na­lizm” – użył prze­wod­ni­czący AFL-CIO na po­sie­dze­niu rady prze­wod­ni­czą­cych związ­ków za­wo­do­wych. Glo­ba­lizm nie ma też nic wspól­nego z po­wo­jen­nym ape­ty­tem na „je­den świat”, re­to­ryką, która po­ru­szała nas i nę­kała w la­tach pięć­dzie­sią­tych i dała po­czą­tek Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych. Nie jest to rów­nież „uni­wer­sa­lizm” lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych – ani ro­zu­miany jako apel o po­kój na świe­cie, ani jako na­cisk na he­ge­mo­nię kul­tu­rową. „Im­pe­rium”, „in­ter­na­cjo­na­lizm”, „je­den świat”, „uni­wer­sal­ność” – wszyst­kie te po­ję­cia sta­no­wią nie tyle ka­te­go­rie tren­dów hi­sto­rycz­nych, ile wy­raz tę­sk­noty. Tę­sk­noty za tym, by spro­wa­dzić Zie­mię do ja­kie­goś po­zoru jed­no­ści i ja­kiejś miary kon­troli, by do­strzec w lo­sie czło­wieka na tej pla­ne­cie wy­nik ide­olo­gii jed­nej kon­ste­la­cji na­ro­dów. Glo­ba­lizm ma te same pra­gnie­nia i tę­sk­noty co jego po­przed­nicy. On także wi­dzi w so­bie zja­wi­sko hi­sto­rycz­nie po­stę­powe, uszla­chet­nia­jące, na­zna­czone prze­zna­cze­niem, jed­no­czące, uto­pijne. W wą­skim sen­sie ozna­cza bły­ska­wiczny prze­pływ ka­pi­tału oraz szybką dys­try­bu­cję da­nych i pro­duk­tów w neu­tral­nym po­li­tycz­nie śro­do­wi­sku, kształ­to­wa­nym przez wy­ma­ga­nia mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji. Jego szer­sze ko­no­ta­cje nie są już jed­nak tak nie­winne, do­ty­czą bo­wiem nie tylko de­mo­ni­za­cji państw ob­ję­tych em­bar­giem czy try­wia­li­zo­wa­nia lo­kal­nych wa­taż­ków, co jed­nak nie prze­szka­dza z nimi ne­go­cjo­wać, lecz także upadku państw na­ro­do­wych pod cię­ża­rem trans­na­ro­do­wych go­spo­da­rek, ka­pi­tału i pracy, pry­matu za­chod­niej kul­tury i go­spo­darki, ame­ry­ka­ni­za­cji roz­wi­nię­tego i roz­wi­ja­ją­cego się świata po­przez prze­ni­ka­nie ame­ry­kań­skiej kul­tury do in­nych, jak rów­nież uryn­ko­wie­nia kul­tur Trze­ciego Świata na Za­cho­dzie w po­staci mody, sce­no­gra­fii i ku­li­na­riów.

Glo­ba­li­za­cja, przyj­mo­wana z rów­nym en­tu­zja­zmem co nie­gdyś Ob­ja­wione Prze­zna­cze­nie, in­ter­na­cjo­na­lizm i tym po­dobne, osią­gnęła w na­szej wy­obraźni wy­miar ma­je­statu. Sprzyja po­noć wol­no­ści, nie­mniej roz­po­rzą­dza do­brami w iście kró­lew­skim stylu, może bo­wiem dać na­prawdę wiele. Pod wzglę­dem za­sięgu (po­nad gra­ni­cami), pod wzglę­dem masy (po­pu­la­cji, na które od­dzia­łuje i które an­ga­żuje) i pod wzglę­dem bo­gac­twa (nie­ogra­ni­czone pola do wy­do­by­cia za­so­bów i usługi do za­ofe­ro­wa­nia). Jed­nak glo­ba­lizm jest w rów­nym stop­niu uwiel­biany jako zja­wi­sko nie­mal me­sja­ni­styczne, co po­tę­piany jako zło pro­wa­dzące do nie­bez­piecz­nej dys­to­pii. Mowa tu o lek­ce­wa­że­niu gra­nic, in­fra­struk­tury na­ro­do­wej, lo­kal­nej biu­ro­kra­cji, cen­zury in­ter­ne­to­wej, ta­ryf, praw i ję­zy­ków, o lek­ce­wa­że­niu mar­gi­ne­sów i ży­ją­cych na tych mar­gi­ne­sach lu­dzi – lek­ce­wa­że­niu o sil­nym, przy­tła­cza­ją­cym cha­rak­te­rze, który przy­spie­sza wy­ma­zy­wa­nie; o spłasz­cza­niu róż­nic i spe­cy­ficz­no­ści w ce­lach mar­ke­tin­go­wych. O od­ra­zie wo­bec róż­no­rod­no­ści. Z grozą snu­jemy do­my­sły na te­mat nie­od­wra­ca­nych, szko­dli­wych zmian w naj­waż­niej­szych ję­zy­kach i kul­tu­rach; zmian do któ­rych może dojść w wy­niku glo­ba­li­za­cji. Na­wet je­śli te obawy nie speł­nią się do końca, to i tak prze­kre­ślają glo­ba­li­za­cyjne obiet­nice lep­szego ży­cia ostrze­że­niami o przed­wcze­snej śmierci kul­tu­ro­wej.

Inne za­gro­że­nia, które nie­sie ze sobą glo­ba­lizm, obej­mują znie­kształ­ce­nie tego, co pu­bliczne, i znisz­cze­nie tego, co pry­watne. To, co pu­bliczne, czer­piemy przede wszyst­kim, choć nie wy­łącz­nie, z me­diów. Wy­maga się od nas, by­śmy zre­zy­gno­wali z wielu rze­czy, które kie­dyś były pry­watne, ze względu na ko­niecz­ność gro­ma­dze­nia da­nych na po­trzeby rzą­dów, po­li­tyki, rynku, a te­raz także bez­pie­czeń­stwa. Nie­po­kój zwią­zany z nie­szczel­nym po­dzia­łem na sferę pu­bliczną i pry­watną czę­ściowo wy­nika z nie­roz­waż­nego sto­so­wa­nia tych po­jęć. Przy­kła­dem jest pry­wa­ty­za­cja wię­zień, która po­lega na prze­ję­ciu przez pry­watne kor­po­ra­cje kon­troli nad pla­ców­kami pu­blicz­nymi. Do tego do­cho­dzi pry­wa­ty­za­cja szkół pu­blicz­nych. Jest jesz­cze pry­wat­ność, któ­rej zrze­kają się do­bro­wol­nie uczest­nicy pro­gra­mów typu talk show, a którą ce­le­bryci, osoby „pu­bliczne” i obrońcy prawa do tejże pry­wat­no­ści ne­go­cjują w są­dach. Ist­nieje prze­strzeń pry­watna (atria, ogrody itd.) otwarta dla ogółu spo­łe­czeń­stwa. A także prze­strzeń pu­bliczna (parki, place za­baw, plaże w nie­któ­rych dziel­ni­cach) ogra­ni­czona do użytku pry­wat­nego. Ist­nieje zja­wi­sko „gry” prze­strzeni pu­blicz­nej w na­szym pry­wat­nym, we­wnętrz­nym ży­ciu. Wnę­trza na­szych do­mów wy­glą­dają jak wy­stawy skle­powe (wraz z pół­kami peł­nymi „ko­lek­cji”), a wy­stawy są aran­żo­wane jak do­mowe wnę­trza; mówi się, że za­cho­wa­nie mło­dych lu­dzi sta­nowi echo tego, co wi­dzą na ekra­nie; mówi się, że ekran jest echem, re­pre­zen­ta­cją mło­dzień­czych za­in­te­re­so­wań i za­cho­wań – a nie ich kre­acją. Po­nie­waż w prze­strzeni, w któ­rej to­czy się za­równo ży­cie pu­bliczne, jak i pry­watne, nie spo­sób roz­gra­ni­czyć tego, co we­wnętrzne, od tego, co ze­wnętrzne, środka od oto­cze­nia, te dwie sfery zo­stały skon­den­so­wane do wszech­obec­nego roz­my­cia, a tym sa­mym za­chwiana zo­stała na­sza kon­cep­cja domu.

To wła­śnie owo roz­chwia­nie wpływa na punkt drugi: nasz dys­kom­fort zwią­zany z wła­snym po­czu­ciem ob­co­ści, z wła­snym, gwał­tow­nie za­ni­ka­ją­cym, po­czu­ciem przy­na­leż­no­ści. Czemu je­ste­śmy naj­bar­dziej od­dani? Ro­dzi­nie, gru­pie ję­zy­ko­wej, kul­tu­rze, kra­jowi, płci? Re­li­gii, ra­sie? A je­żeli żadne z po­wyż­szych nie ma zna­cze­nia, to czy na­le­żymy do grona osób świa­to­wych, ko­smo­po­li­tów, czy też je­ste­śmy po pro­stu sa­motni? In­nymi słowy, jak de­cy­du­jemy, do­kąd przy­na­le­żymy? Co nas prze­ko­nuje, że tak wła­śnie jest? Albo, ina­czej mó­wiąc, o co cho­dzi z ob­co­ścią?

Chcia­ła­bym omó­wić ten dy­le­mat – owo roz­my­cie mię­dzy tym, co we­wnętrzne i ze­wnętrzne, które po­trafi utrwa­lić po­działy i gra­nice, te rze­czy­wi­ste, me­ta­fo­ryczne i psy­cho­lo­giczne, pod­czas gdy w po­szu­ki­wa­niu przy­na­leż­no­ści zma­gamy się z de­fi­ni­cjami na­cjo­na­li­zmu, oby­wa­tel­stwa, rasy, ide­olo­gii i tak zwa­nego zde­rze­nia kul­tur – od­no­sząc się do po­wie­ści na­pi­sa­nej w la­tach pięć­dzie­sią­tych przez pi­sa­rza z Ghany.

Pi­sarki i pi­sa­rze afry­kań­scy i afro­ame­ry­kań­scy nie są w zma­ga­niach z tymi pro­ble­mami od­osob­nieni, nie­mniej mają za sobą długą i szcze­gólną hi­sto­rię tej kon­fron­ta­cji. Po­czu­cia, że we wła­snej oj­czyź­nie nie jest się u sie­bie, że zo­stało się wy­gna­nym z miej­sca, do któ­rego się przy­na­leży.

Za­nim omó­wię tę po­wieść, chciał­bym opi­sać, co po­prze­dziło moją lek­turę li­te­ra­tury afry­kań­skiej i skło­niło do za­ję­cia się pro­ble­ma­tyką współ­cze­snych de­fi­ni­cji ob­co­ści.

Jej po­zy­cja i roz­miar sy­gna­li­zo­wały su­mienne, acz­kol­wiek skromne ocze­ki­wa­nia, które cha­rak­te­ry­zo­wały więk­szość rze­czy w la­tach trzy­dzie­stych. Tra­fia­jące tam mo­nety, bo ni­gdy nie były to bank­noty, po­cho­dziły głów­nie od dzieci za­chę­ca­nych do od­da­wa­nia cen­tów i pię­cio­cen­tó­wek na cele cha­ry­ta­tywne, tak po­trzebne do od­ku­pie­nia Afryki. Na­zwa „Afryka” brzmiała wpraw­dzie pięk­nie, jed­nakże wią­zały się z nią skom­pli­ko­wane emo­cje. W prze­ci­wień­stwie do gło­du­ją­cych Chin Afryka była za­równo na­sza, jak i ich; in­tym­nie zwią­zana z nami i głę­boko obca. Ogromna, po­trze­bu­jąca oj­czy­zna, do któ­rej po­dobno na­le­że­li­śmy, ale któ­rej nikt z nas nie wi­dział ani nie miał ochoty oglą­dać, za­miesz­kana przez lu­dzi, z któ­rymi utrzy­my­wa­li­śmy sub­telną re­la­cję wza­jem­nej nie­wie­dzy i po­gardy i z któ­rymi dzie­li­li­śmy mi­to­lo­gię bier­nej, strau­ma­ty­zo­wa­nej in­no­ści, kul­ty­wo­waną w pod­ręcz­ni­kach, fil­mach, kre­sków­kach i prze­zwi­skach, w któ­rych dzieci uczą się lu­bo­wać.

Póź­niej, kiedy za­czę­łam czy­tać be­le­try­stykę osa­dzoną w Afryce, od­kry­łam, że bez żad­nych zna­nych mi wy­jąt­ków każda fa­buła roz­wija i wzmac­nia mi­to­lo­gię, która to­wa­rzy­szyła tym ak­sa­mit­nym ta­com kur­su­ją­cym mię­dzy ław­kami. Dla Joyce’a Cary’ego, El­speth Hux­ley czy H. Ri­dera Hag­garda Afryka była do­kład­nie tym, co su­ge­ro­wała zbiórka na dzia­łal­ność mi­sjo­na­rzy: ciem­nym kon­ty­nen­tem, który roz­pacz­li­wie po­trze­buje świa­tła. Świa­tła chrze­ści­jań­stwa, cy­wi­li­za­cji, roz­woju. Świa­tła do­bro­czyn­no­ści za­pa­la­nego zwy­czajną do­bro­cią serca. Była to idea Afryki obar­czona za­ło­że­niami zło­żo­nej in­tym­no­ści po­łą­czo­nej z uzna­niem nie­za­po­śred­ni­czo­nego wy­ob­co­wa­nia. Ten pro­blem ob­cej wła­sno­ści alie­na­cji lud­no­ści lo­kal­nej, wy­własz­cze­nia ro­dzi­mych użyt­kow­ni­ków ję­zyka z ich domu, wy­gna­nia rdzen­nych miesz­kań­ców we­wnątrz ich domu przy­czy­nił się do sur­re­ali­stycz­nego bla­sku tych nar­ra­cji, ku­sząc pi­sa­rzy do pro­jektu me­ta­fi­zycz­nie pu­stej Afryki doj­rza­łej do in­wen­cji. Je­śli nie li­czyć jed­nego czy dwóch wy­jąt­ków, li­te­racka Afryka sta­no­wiła nie­wy­czer­pane pole do po­pisu dla tu­ry­stów i ob­co­kra­jow­ców. W dzie­łach ta­kich au­to­rów jak Jo­seph Con­rad, Isak Di­ne­sen, Saul Bel­low i Er­nest He­min­gway, bez względu na to, czy były prze­siąk­nięte kon­wen­cjo­nal­nymi za­chod­nimi wy­obra­że­niami ubo­giej Afryki, czy też z nimi wal­czyły, w oczach bo­ha­te­rów kon­ty­nent oka­zy­wał się pu­sty jak tamta taca – na­czy­nie cze­ka­jące na to, co wy­obraź­nia ze­chce w nim umie­ścić. Jako ziarno dla za­chod­nich mły­nów, Afryka, przy­jem­nie mil­cząca, wy­god­nie pu­sta, mo­gła speł­niać naj­roz­ma­it­sze li­te­rac­kie i/lub ide­olo­giczne wy­ma­ga­nia. Mo­gła usta­wić się z tyłu jako sce­no­gra­fia dla do­wol­nego wy­czynu albo wy­su­nąć się do przodu i ob­se­syj­nie zaj­mo­wać nie­dolą każ­dego ob­co­kra­jowca; mo­gła wy­krzy­wić się w prze­ra­ża­jące, zło­wro­gie kształty, na pod­sta­wie któ­rych lu­dzie Za­chodu mo­gli kon­tem­plo­wać zło, albo mo­gła uklęk­nąć i przy­jąć ele­men­tarną lek­cję od lep­szych od sie­bie. Tym, któ­rzy od­byli tę po­dróż do­słow­nie albo w wy­obraźni, ob­co­wa­nie z Afryką stwa­rzało eks­cy­tu­jące moż­li­wo­ści do­świad­cza­nia ży­cia w jego pier­wot­nej, for­ma­tyw­nej, nie­u­kształ­to­wa­nej po­staci, czego kon­se­kwen­cją było sa­mo­oświe­ce­nie – mą­drość, która po­twier­dzała ko­rzy­ści pły­nące z eu­ro­pej­skiej wła­sno­ści, wol­nej od obo­wiązku gro­ma­dze­nia na­zbyt wielu praw­dzi­wych in­for­ma­cji o afry­kań­skiej kul­tu­rze, która za­in­spi­ro­wała owo oświe­ce­nie. Tak wiel­kie serce miała ta li­te­racka Afryka, że wy­star­czyło tro­chę geo­gra­fii, dużo kli­matu, garść oby­cza­jów i aneg­dot, a już można było ma­lo­wać por­tret mą­drzej­szego, smut­niej­szego lub w pełni po­go­dzo­nego sie­bie. W za­chod­nich po­wie­ściach, które uka­zy­wały się do lat pięć­dzie­sią­tych, Afryka była sama w so­bie Ca­mu­sow­skim l’étran­ger, ofe­ru­jąc moż­li­wość po­zna­nia, ale jed­no­cze­śnie za­cho­wu­jąc wła­sną nie­po­zna­wal­ność. To kra­ina, którą Mar­low na­zywa „białą plamą, bu­dzącą w chłopcu wspa­niałe ma­rze­nia”, a którą od czasu jego dzie­ciń­stwa „za­peł­niły rzeki i je­ziora, i na­zwy”, „rze­stał być próżną prze­strze­nią pełną roz­kosz­nej ta­jem­nicy” i „rze­obra­ził się w miej­sce, gdzie pa­nuje mrok”. To, co da­wało się po­znać, było enig­ma­tyczne, od­ra­ża­jące lub bez­na­dziej­nie sprzeczne. Wy­ima­gi­no­wana Afryka sta­no­wiła ob­fi­tość im­pon­de­ra­bi­liów, które ni­czym po­twór Gren­del z po­ematu Be­owulf opie­rały się wy­ja­śnie­niom. Dla­tego też w li­te­ra­tu­rze można zna­leźć mno­gość nie­przy­sta­ją­cych do sie­bie me­ta­for. Afryka jako ko­lebka rasy ludz­kiej jest pra­dawna, ale po­zo­sta­jąc pod ko­lo­nialną kon­trolą, ma rów­nież cha­rak­ter in­fan­tylny. Jest to swego ro­dzaju stary płód, który wiecz­nie ocze­kuje na­ro­dzin, wpra­wia­jąc wszyst­kie po­łożne w kon­ster­na­cję. W nie­zli­czo­nych po­wie­ściach i opo­wia­da­niach Afryka jest jed­no­cze­śnie nie­winna i ze­psuta, dzika i czy­sta, ir­ra­cjo­nalna i mą­dra.

Na­gle ste­reo­ty­powa wy­prawa w ba­śniową afry­kań­ską ciem­ność, ma­jąca na celu za­nie­sie­nie tam świa­tła lub od­na­le­zie­nie go, zy­skuje nowy wy­miar. Po­wieść ta nie tylko przy­wo­łuje wy­ra­fi­no­wane, czy­sto afry­kań­skie słow­nic­two ob­ra­zowe, które sta­nowi punkt wyj­ścia do dys­kur­syw­nych ne­go­cja­cji z Za­cho­dem, lecz także wy­ko­rzy­stuje ob­razy bez­dom­no­ści na­rzu­cone rdzen­nym miesz­kań­com przez zdo­bywcę: nie­po­rzą­dek w po­wie­ści Mi­ster John­son Joyce’a Cary’ego, ob­se­sję na punk­cie za­pa­chów w The Flame Trees of Thika El­speth Hux­ley i eu­ro­pej­ską fik­sa­cję na zna­cze­niu na­go­ści, jak u H. Ri­dera Hag­garda, Jo­se­pha Con­rada czy w za­sa­dzie w ca­łym pi­sar­stwie po­dróż­ni­czym.

Fa­buła po­wie­ści Ca­mary Laye jest, w skró­cie, na­stę­pu­jąca: Cla­rence, Eu­ro­pej­czyk, przy­był do Afryki z po­wo­dów, któ­rych nie po­trafi spre­cy­zo­wać. Na miej­scu gra, prze­grywa i po­pada w długi wo­bec bia­łych ro­da­ków, na­stęp­nie ukrywa się wśród au­to­chto­nów w brud­nym ka­ra­wan­se­raju. Wy­eks­mi­to­wany wcze­śniej z ho­telu ko­lo­ni­za­to­rów, sto­jąc przed per­spek­tywą by­cia wy­rzu­co­nym przez afry­kań­skiego obe­rży­stę, Cla­rence de­cy­duje, że naj­lep­szym roz­wią­za­niem pro­blemu braku pie­nię­dzy bę­dzie od­da­nie się na służbę kró­lowi. Przed zbli­że­niem się do władcy po­wstrzy­muje go po­tężny tłum wie­śnia­ków, a jego mi­sja spo­tyka się z po­gar­dli­wym przy­ję­ciem. Bo­ha­ter po­znaje jed­nak sko­rych do psot na­sto­lat­ków i prze­bie­głego że­braka, któ­rzy zga­dzają się mu po­móc. Za ich na­mową wy­ru­sza na po­łu­dnie, gdzie król ma się po­ja­wić w na­stęp­nej ko­lej­no­ści. Dzięki tej po­dróży, która w ni­czym nie przy­po­mina piel­grzy­miej wę­drówki, au­tor śle­dzi i pa­ro­diuje rów­no­le­głe wraż­li­wo­ści Eu­ropy i Afryki.

Li­te­rac­kie tropy Afryki sta­no­wią do­kładne od­wzo­ro­wa­nie wy­obra­żeń o ob­co­ści: (1) groźna, (2) zde­pra­wo­wana, (3) nie­zro­zu­miała. Fa­scy­nu­jąca jest ob­ser­wa­cja, jak Ca­mara Laye zręcz­nie po­słu­guje się tymi wy­obra­że­niami.

1. Groźna. Cla­rence, bo­ha­ter po­wie­ści, jest otę­piały ze stra­chu. Za­uważa wpraw­dzie „ob­fi­tość palm, prze­zna­czo­nych do pro­duk­cji wina”, że kra­jo­braz ob­fi­tuje we „wspa­niale utrzy­mane pola”, że lu­dzie tam ży­jący „wspa­niale przy­jęli” po­dróż­nych, ale do­strzega tylko nie­do­stęp­ność i „po­wszechną wro­gość”. Po­rzą­dek i ja­sność kra­jo­brazu kłócą się z groźną dżun­glą w jego gło­wie.

2. Zde­pra­wo­wana. To Cla­rence po­grąża się w zde­pra­wo­wa­niu, re­ali­zu­jąc w pełni grozę tego, co lu­dzie Za­chodu wy­obra­żają so­bie jako „zdzi­cze­nie” – „nie­czy­stą i cuch­nącą sła­bość”, która za­graża mę­sko­ści. Jawna przy­jem­ność Cla­rence’a i jego ko­bieca ule­głość wo­bec cią­głego wspól­nego za­miesz­ki­wa­nia od­zwier­cie­dlają jego wła­sne ape­tyty i jego wła­sną roz­myślną igno­ran­cję. Gdy w wio­sce przy­bywa mu­lac­kich dzieci, Cla­rence, je­dyny biały w re­gio­nie, wciąż za­cho­dzi w głowę, skąd też mo­gły się wziąć. Nie chce uwie­rzyć w to, co oczy­wi­ste – że zo­stał sprze­dany do ha­remu jako re­pro­duk­tor.

3. Nie­zro­zu­miała. Afryka Ca­mary Laye nie jest ciemna, ale wręcz prze­sy­cona świa­tłem: wod­ni­stą zie­le­nią lasu, ru­bi­no­wo­czer­wo­nymi od­cie­niami do­mów i ziemi, „nie­zno­śnym... la­zu­ro­wym bla­skiem” nieba; na­wet łu­ski ko­biet „lśniły jak szaty umie­ra­ją­cego księ­życa”. Zro­zu­mie­nie mo­ty­wów, wraż­li­wo­ści Afry­ka­nek i Afry­ka­nów – za­równo nie­go­dzi­wych, jak i szla­chet­nych – wy­maga tylko za­wie­sze­nia wiary w nie­moż­liwe do po­ko­na­nia róż­nice mię­dzy ludźmi.

Roz­plą­tu­jąc okle­pane idiomy o cu­dzo­ziemcu uzur­pu­ją­cym so­bie prawo do domu, o de­le­gi­ty­mi­za­cji rdzen­nych miesz­kań­ców, o od­wró­ce­niu po­czu­cia przy­na­leż­no­ści, po­wieść od­sła­nia przed nami do­świad­cze­nie bia­łego czło­wieka, który emi­gruje do Afryki sa­mot­nie, bez pracy, bez au­to­ry­tetu, bez za­so­bów, a na­wet bez ro­do­wego na­zwi­ska. Ma on mimo to je­den atut, który za­wsze działa – który może dzia­łać tylko w kra­jach Trze­ciego Świata. Jest biały, jak twier­dzi, i dla­tego w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób na­daje się na do­radcę króla, któ­rego ni­gdy nie wi­dział, w kraju, któ­rego nie zna, wśród lu­dzi, któ­rych ani nie ro­zu­mie, ani nie chce zro­zu­mieć. To, co za­czyna się jako dą­że­nie do po­zy­cji wła­dzy, do ucieczki przed po­gardą wła­snych ro­da­ków, staje się bo­le­snym pro­ce­sem re­edu­ka­cji. Wśród tych Afry­ka­nów in­te­li­gen­cja nie po­lega na uprze­dze­niach, lecz na niu­an­sach, zdol­no­ści i chęci wi­dze­nia, wnio­sko­wa­nia. Nie­chęć Eu­ro­pej­czyka do prze­my­śle­nia ja­kie­go­kol­wiek wy­da­rze­nia z wy­jąt­kiem tych, które do­ty­czą jego wy­gody lub prze­trwa­nia, ska­zuje go na za­gładę. Kiedy w końcu otwiera oczy, czuje się przez to uni­ce­stwiony. To fik­cyjne śledz­two po­zwala nam zo­ba­czyć drwinę z czło­wieka Za­chodu, który do­świad­cza Afryki bez eu­ro­pej­skiego wspar­cia, ochrony czy roz­kazu. Po­zwala nam na nowo od­kryć lub wy­obra­zić so­bie, ja­kie to uczu­cie, gdy zo­sta­jemy ze­pchnięci na mar­gi­nes, igno­ro­wani, uznani za zbęd­nych; gdy nikt nie wy­po­wiada na­szego imie­nia; gdy po­zba­wia się nas hi­sto­rii i re­pre­zen­ta­cji; gdy zo­sta­jemy sprze­dani albo je­ste­śmy wy­zy­ski­wani jako siła ro­bo­cza na rzecz ro­dziny pa­nu­ją­cej, spryt­nego przed­się­biorcy, lo­kal­nego re­żimu.

To nie­po­ko­jące prze­ży­cie może nam po­móc sta­wić czoła de­sta­bi­li­zu­ją­cej pre­sji trans­glo­bal­nej wę­drówki lu­dów. Pre­sji, która może spra­wić, że ucze­pimy się in­nych kul­tur i ję­zy­ków lub je zdys­kre­dy­tu­jemy; że bę­dziemy kla­sy­fi­ko­wać zło zgod­nie z ak­tu­alną modą; że bę­dziemy usta­na­wiać prawa dla du­chów i fan­ta­zji, wy­pę­dzać je, pod­po­rząd­ko­wy­wać się im, oczysz­czać z nich i przy­rze­kać im wier­ność. Przede wszyst­kim jed­nak pre­sja ta może spra­wić, że wy­przemy się tego, co obce w nas sa­mych, i aż do śmierci bę­dziemy się opie­rać wspól­no­cie czło­wie­czeń­stwa.

Po wielu pró­bach opi­sy­wany przez Ca­marę Laye czło­wiek Za­chodu stop­niowo do­znaje oświe­ce­nia: re­ali­zuje swoje ży­cze­nie spo­tka­nia z kró­lem. Jed­nak do tego czasu zmie­nił się za­równo on sam, jak i jego cele. Wbrew ra­dom miej­sco­wych Cla­rence czołga się nago do tronu. Kiedy w końcu wi­dzi króla, który jest zwy­czaj­nym, ob­wie­szo­nym zło­tem chłop­cem, „prze­ra­ża­jąca pustka, która jest ”, pustka, któ­rej ujaw­nia­nia do tej pory uni­kał, otwiera się na kró­lew­skie spoj­rze­nie. To wła­śnie ta otwar­tość, to utrzy­my­wany ze stra­chu kul­tu­rowy pan­cerz, ten akt bez­pre­ce­den­so­wej od­wagi staje się dla Cla­rence’a po­cząt­kiem zba­wie­nia, źró­dłem bło­go­ści i wol­no­ści. W ob­ję­ciach chło­pię­cego króla, czu­jąc bi­cie jego mło­dego serca, Cla­rence sły­szy wy­po­wie­dziane szep­tem cu­downe słowa au­ten­tycz­nej przy­na­leż­no­ści, słowa wi­ta­jące go na ło­nie rasy ludz­kiej: „Nie wie­dzia­łeś, że cze­kam na cie­bie?”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: