- W empik go
Samotna bezrobotna - ebook
Samotna bezrobotna - ebook
Nieco gorzko-kwaśna historia o samotności i bezrobociu. Literacki debiut Anki Tomczyk, ale przede wszystkim pełna emocji opowieść o odrzuceniu, społecznym niedopasowaniu, bolesnej samotności i skazanej na porażkę — walce marzeń z rzeczywistością. Główna bohaterka — Pola to nieśmiała i zagubiona dziewczyna przed trzydziestką. Wyalienowana, niezamożna, niezbyt atrakcyjna. Z obojętnością przyjmuje to, co przynosi jej życie, obserwując z ironicznym przymrużeniem oka, otaczający ją świat oraz ludzi.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-942-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To nie będzie opowieść o dzielnej dziewczynie, która pokonując przeciwności losu oraz własne słabości, osiąga w końcu wszystko to, co sobie wymarzyła. Nie będzie wielkiej, kolorowej metropolii pełnej możliwości i otwartych dróg. Nie będzie też wsi, jaką zwykle uwieczniają w swoich książkach i filmach miastowi. Nie znajdziesz tutaj ugrzecznionych obrazków sielskich łąk, błogiego nieróbstwa i zjadania samo rosnących, ekologicznych marchewek. Nie będzie grzecznych pijaczków spod sklepu ani przyjaznych dialogów z sąsiadem. Piękno czerwonych zachodów słońca przesłonięte będzie ażurową konstrukcją żelaznych słupów wysokiego napięcia, a szumiące łany zbóż kryć będą w sobie więcej znoju i potu niż poetyckiego piękna. Odlatujące na południe ptaki, nie zawsze zachwycą widokiem, formującego się z ich ciał, klucza. Częściej zasmucą pełnym żalu śpiewem. Czasem w swojej złośliwości narobią ci na ramię, innym razem spadną bez ducha do twoich stóp. Dzikie sarny nigdy nie zostaną oswojone, a krople chłodnego skandynawskiego deszczu mieszać się będą ze łzami bezsilności. W cieniu wspomnień, toczyć się będzie nierówna walka młodzieńczych złudzeń z twardą rzeczywistością, a poszukiwanie własnego miejsca na emigracji nie zawsze skończy się sukcesem. I choć zaległe marzenia spełnią się czasem w ciepłym słońcu europejskich miast, wszystkie drogi i tak prowadzić będą z powrotem, do punktu wyjścia.
Nie będzie romantycznego rozlewiska ani ucieczki w Bieszczady. Nie będzie wielkomiejskiego szumu ani nawet małomiasteczkowej nudy. Będzie za to wieś zagubiona pośród lasów puszczy i smutny, stary dom. Będzie jezioro, zarośnięte od każdej strony pachnącym tatarakiem i wybujałą trzciną. Będą gumiaki i brudne dłonie. Mnóstwo komarów i tyleż samo błota. Kilka starych, na wpół zatopionych łódek i wielka, wielka samotność.
Jesteś gotowy?Słońce, czereśnie i piłka nożna
„ Friendships move on
And until the day
You can’t get along ” _(Summer\ moved\ on, A-ha)
Z telefonu wyjmuję kartę sim. Ostatnio dzwonią do mnie niemal wyłącznie namolni telemarketerzy. Kasuję też wszystkie trzy adresy mailowe. Na każdy z nich, codziennie przychodzi po kilkanaście wiadomości. Wszystkie to spam. Nie kopiuję żadnych adresów ani numerów. Nie będą mi potrzebne. Przecież i tak nie utrzymuję z nikim żadnego kontaktu. Niektórych imion nawet nie kojarzę. Wszystkie te Kasie, Anie i Karoliny nic już nie znaczą. Nawet numeru mojej starej przyjaciółki, z którą znam się od ponad dwadziestu lat, nie zachowam. O czym miałabym z nią rozmawiać… Nie mam nic do powiedzenia. Znudziła mnie już rola wiernej powiernicy, do której można zadzwonić w razie kryzysu i wyrzucić z siebie wszystkie żale. Pustka wokół mnie staje się coraz bardziej rozległa, ale tego właśnie potrzebuję. Nie chcę wracać do przeszłości, choć wiem, że przyszłość nie będzie wcale lepsza.
Spalę wszelkie mosty, nie oglądając się na zgliszcza. Może to tchórzliwe, może dziecinne, może słabe...Ale takie ucieczki pozwalają zachować pozory, że o czymś w tym życiu mogę jeszcze decydować. Mogę odciąć się od przeszłości, która i tak wcale o mnie nie zabiega. Jedno szybkie cięcie i to co było, nie istnieje. Rzeczy, miejsca, ludzie, wydarzenia — wszystko co niesie jakiekolwiek wspomnienia, znika. Gdzieś w głębi serca kołaczą się myśli o tym co było, ale z czasem wszystko staje się coraz bardziej zamglone. Oczyszczający rytuał nigdy mnie nie zawiódł, bo odrzucanie tego co było, wydaje się najlepszą drogą do wolności.
„ a job that slowly kills you,
bruises that won’t heal
You look so tired-unhappy ” _(No\ surprises,\ Radiohead)
Budzik zadzwonił o 4.30. Leżę jeszcze chwilę w łóżku, ale jedno spojrzenie w okno, za którym pyszni się już wschodzące słońce, szybko ocuca mnie z resztek snu. To będzie kolejny upalny dzień, a ja muszę powyrywać chwasty z pola buraków. Wstaję, zmuszam się do szybkiego śniadania. Zabieram herbatę w butelce, zakładam na głowę przybrudzony kapelusik, a na nogi gumowce. Łapię jeszcze telefon, wyłącznie po to, żeby sprawdzić godzinę i posłuchać jakiejś przygnębiającej muzyki. Na mój nowy numer nikt przecież nie będzie dzwonił.
Pole jest oddalone ok. 2 km od domu, zatem wsiadam na rower. Jadę wąską i wyboistą polną drużką wzdłuż jeziora. Rosa na trzcinach moczy moje nogi i ręce. Mam poranny prysznic. Na miejscu, witają mnie komary i meszki. Pomimo że jest już dosyć ciepło, mam długie spodnie i bluzę. Zaraz będę spocona, ale przynajmniej nie będę pokąsana.
Najgorszy jest pierwszy rządek. Patrzę na ogromne pole i wiem, że to wszystko jest dopiero przede mną. Później też nie jest łatwiej, ale przyzwyczajenie robi swoje. Pochylona, z bólem pleców, wyrywam i wycinam te chwasty. Mijają powolne minuty, kwadranse, godziny. Mozolnie brnę do przodu, rządek za rządkiem.
Jestem w połowie tego, co założyłam wykonać w trakcie dzisiejszego poranka. Słońce coraz bardziej przygrzewa, czuję jak koszulka klei się do pleców, a zawzięte meszki nadal mają ochotę na moją krew. Pojawiają się pierwsze oznaki frustracji. W pracy fizycznej najgorsze jest to, że w trakcie jej wykonywania nie można uciec od myśli. Skupienie na mechanicznych czynnościach nie zajmuje głowy. A w niej bitwę toczą różne frakcje. Zazwyczaj zwyciężają te niezbyt optymistyczne. Nie chcę już myśleć o własnych niepowodzeniach i zastanawiać się dlaczego inni znajdują normalne prace, a ja nie potrafiłam. Powinnam zagłuszyć te myśli w zarodku. Zająć swój umysł czymś innym… Ale to ciągle silniejsze ode mnie. Myśli napływają bez mojego nadzoru. — Co zrobię, kiedy moi rodzice przejdą na emeryturę albo umrą? Jak poradzę sobie sama na tej wsi? Teraz narzekam, że jestem parobkiem, ale może wcale nie jest tak źle… Przynajmniej mam gdzie pracować i co jeść… Co będzie potem, kiedy zostanę z tym sama? Czy będę w stanie zarobić na własne utrzymanie? — ogarnia mnie panika. — Może powinnam pójść do zakonu? — w mojej głowie rodzi się dziwny pomysł. — Byłabym prawdopodobnie pierwszą kobietą, która zdecydowała się zostać zakonnicą z powodu bezrobocia. Jakie to żałosne. A może wcale nie bardziej niż powody innych? Większość zakonnic wcale nie odczuwa powołania. Idą do zakonu bo przeżyły jakiś zawód miłosny albo najzwyczajniej nie miały powodzenia u facetów… Oczami wyobraźni zobaczyłam siebie w gronie zgorzkniałych starych panien, ubranych w szarobure habity. — Czy wytrzymałabym w zakonie? Surowe zasady, kompletny brak indywidualności i niezależności. A może lepiej od razu popełnić samobójstwo? Moje życie nie ma żadnego sensu. Nic mnie już przecież nie czeka. Po co się męczyć… A może jednak… Z samobójstwem można jeszcze poczekać. Choćby do tej trzydziestki. Jeśli nie będę miała z czego żyć, zawsze mogę nałykać się prochów na sen i powiedzieć światu — żegnaj.
Myśli wybiegają w nieciekawą przyszłość, a słońce obojętnie wędruje po niebie, nade mną. W międzyczasie kończę wyrywać uporczywe zielska z kolejnego długiego rządka. Na zegarku kilka minut po jedenastej. Czas na odpoczynek. Wycieram spocone czoło, piję parę łyków chłodnej herbaty i wsiadam na rower. Upał tak bardzo dokucza, że nawet powrót do domu mnie męczy.
Na pole wracam dopiero po południu, kiedy słońce słabiej promieniuje. Jest wtedy chłodniej, ale za to komary i meszki gryzą tak, że aż podskakuję z bólu. Z niecierpliwością upatruję końca każdego kolejnego rządka. Po powrocie do domu, zmywam z siebie kurz i pot, po czym zjadam nieregulaminową kolację. Zazwyczaj staram się nie jeść po dwudziestej, ale dzisiaj jestem głodna. Poza tym to tylko musli z jogurtem i truskawkami. Kiedy włączam tv, akurat rozpoczyna się mecz mojej Portugalii. Nie wiem dlaczego akurat do zespołu z tego kraju, mam taki sentyment, ale już od 10 lat wiernie mu kibicuję. Z uśmiechem przypominam sobie jak dekadę temu, pewnego czerwcowego wieczora, nudząc się przed telewizorem, nagle wraz ze swoim pilotem trafiłam w sam środek piłkarskiego szaleństwa. To były czasy, kiedy nasi albo w ogóle nie kwalifikowali się do wielkich piłkarskich imprez, albo jeśli już w nich występowali, to tradycyjnie w trzech meczach — w roli chłopców do bicia. Swoją drogą, występy Polaków na piłkarskich turniejach, miały zawsze jakiś wspólny mianownik z moimi osiągnięciami na rozmowach kwalifikacyjnych. Piłkarze, jakkolwiek by się nie starali i jakim ustawieniem nie grali, nie byli w stanie wyjść poza magiczną barierę fazy grupowej. Podobnie jak oni, ja także nie potrafiłam zaprezentować się na tyle pozytywnie, by któryś z przepytujących mnie bogów świata pracy, oddzwonił kiedykolwiek z propozycją zatrudnienia. Dekadę temu, ze swoją prywatną porażką miałam jednak spotkać się dopiero w przyszłości. Nie zmącona jeszcze moim bezrobociem, atmosfera tamtych mistrzostw obudziła we mnie duszę kibica, a zabawa w obstawianie wyników cudzych drużyn, wciągnęła na dobre. Wtedy właśnie, jako niewiele wiedzące o sporcie — płoche dziewczę, pierwszy raz w życiu obejrzałam cały (łącznie z dogrywką i karnymi) mecz. Po jego obejrzeniu, zostałam bezdyskusyjnym, dozgonnym i wiernym kibicem Portugalii. Spotkanie było emocjonujące, a jeden z bramkarzy na tyle przystojny, że po ostatnim gwizdku, nie mogłam doczekać się kolejnego z jego udziałem. Z zapartym tchem i zaciśnietymi kciukami, oglądałam następne mecze. Mój bramkarz bronił niesamowicie i między innymi, dzięki jego świetnej grze, moja zastępcza drużyna narodowa wspinała się coraz wyżej. Od tamtego momentu, na wszystkich kolejnych turniejach wiernie jej kibicowałam. Oglądałam wzloty i upadki, zmiany trenerów oraz składu. Przyszedł też czas na to by mój ulubiony bramkarz ustąpił miejsca innemu koledze. W mojej sympatii do tej drużyny nic jednak się nie zmieniło. Do dzisiaj kibicuję im jak swoim rodakom i czekam na sukcesy. Tym razem gra idzie im słabo, mecz oglądam jednak z nadzieją do końca. Ostatecznie Portugalczycy przegrali. A tak im kibicowałam…
4:30. Wyłączam czym prędzej koszmarny dźwięk budzika. Kolejny dzień, podobny do poprzedniego. Tylko na polu, rządków przede mną jest tym razem wyraźniej mniej niż ostatnio. Słońce razi w oczy od samego rana. Przez pomyłkę wyrywam buraczka zamiast zielska. Na chwilę prostuję się. Rozglądam się dookoła i próbuję odgonić czarne myśli. Tym razem udaje mi się to lepiej niż poprzedniego dnia i w spokoju pracuję do 10. Po obiedzie zrywam wiśnie. Razem z mamą zrobimy kilka słoiczków dżemu. Cała upaćkana w czerwonym soku patrzę na lecący nad moją głową samolot. Zmierza gdzieś na wschód. — Może gdybym umiała pływać, też bym tam teraz leciała… — myślę. W ubiegłym roku, z ciekawości poszłam na spotkanie rekrutacyjne dla stewardess. Szukali zdesperowanych kobiet, które zdecydowałyby się zamieszkać w Arabii Saudyjskiej. — W Arabii? — matka dopytywała sceptycznie. — Przecież kobieta jest tam nikim… Miała trochę rację, ale czy w Polsce jestem kimś? Przeszłam pierwszą selekcję, napisałam test ze znajomości angielskiego i dostałam zaproszenie na kurs, z którego jednak nie skorzystałam. Wymóg umiejętności pływania okazał się wystarczającą przeszkodą, której nie potrafiłam przeskoczyć. Choć postanowiłam wziąć kilka szybkich lekcji pływania u prywatnej trenerki, nie zdołałam pokonać swojego lęku. Gdy tylko pojawiłam się na pływalni, przypomniałam sobie swoją traumę z dzieciństwa. Oczami wyobraźni widziałam ponownie nauczycielkę wychowania fizycznego, która z długim kijem w ręku i opiętych jeansach na wielgachnym tyłku, stała nad nami i kazała skakać do wody. Nigdy wcześniej nie uczyłam się pływać, więc zanurkowanie do zbiornika o głębokości 1,80 m. było dla mnie nie do pomyślenia. Obowiązkowe lekcje pływania, na których nie uczono pływania, a jedynie wymagano zaliczenia tego bądź innego zadania, były dla mnie istną udręką. Przy okazji każdego takiego egzaminu, grzecznie odmawiając wykonania polecenia, pani równie grzecznie wpisywała mi do dziennika jedynkę za jedynką. Dodając do tego jeszcze te wszystkie marne dwóje i tróje za pokraczne skoki przez kozła oraz rozpaczliwe próby stawania na rękach, z w-fu zawsze miałam najgorsze stopnie. Odpędziwszy złe wspomnienia szkolnych lat, podczas prywatnych lekcji ostatecznie nauczyłam się przepływać z jednego końca basenu na drugi. Moje postępy przychodziły jednak zbyt wolno, a oferta z Arabii straciła w tym czasie swoją ważność. Gdy w końcu mogłam pochwalić się — dosyć niezdarną, ale zawsze — umiejętnością pływania, okazało się, że inne firmy lotnicze nie patrzą na mnie tak przychylnym wzrokiem, jak ta Saudyjska. Na kolejnych dwóch rekrutacjach dla przyszłych podniebnych kelnerek, odpadłam ze względu na wygląd. Raz nie wpisałam się w ogólną wizję prezencji, którą wyznaczał jakiś z góry określony, firmowy ideał piękna. Podczas drugiej, odpadłam na etapie kontroli uśmiechu. Śliczna rekruterka z mocną szminką na ustach i perfekcyjną cerą, zaglądając niczym koniom, w zęby wszystkich uśmiechniętych kandydatek, moje uzębienie oceniła na niedostatecznie zadowalające, bym mogła świecić nim przed pasażerami. Z perspektywy czasu, myślę że może i dobrze się stało. Nigdy nie lubiłam bliskiego kontaktu z ludźmi, a w byciu usłużną i sympatyczną również nie byłam najlepsza. Ponownie spoglądam w czyste, letnie niebo. Nad moim sadem, przelatuje kolejny samolot, a miska zerwanych wiśni jest prawie pełna. Moje miejsce jest tu, na ziemi.
4.30…Budzik dźwięczy i kolejny raz okrada mnie z końcówki snu. Patrzę za okno. Jest mgła. Dzień chyba nie będzie aż tak upalny. Przysypiam. Po drzemce wstaję na równe nogi. Godzina 5.15… Cóż, dzisiaj wyjdę trochę później. Zjadam śniadanie i ubieram się w robocze łachmany. Jadę rowerem, ale muszę co kilka metrów go prowadzić. Po wczorajszej ulewie, dróżka nad jeziorem zamieniła się w błoto. Kiedy dojeżdżam na pole, wiem że praca będzie ciężka. Motyka oblepia się, więc postanawiam wyrywać chwasty rękami. Rękawiczki i buty toną w błocie już po kilku minutach. Po godzinie cała jestem zabłocona. Mgła opada, a słońce zaczyna mocniej przyświecać. Zaczynam słabnąć. Kręci mi się w głowie i czuję, że chyba zaraz upadnę. Siadam na chwilę na miedzy, żeby odpocząć. Dzisiaj jestem już u kresu wytrzymałości. Tej fizycznej i tej psychicznej. Jak na złość, na dodatek akurat teraz, przed oczami stają mi opublikowane wczoraj na fejsie, najnowsze wakacyjne fotki Magdy. A właściwie Magdaleny, bo tak zawsze kazała do siebie mówić — nawet gdy miała 7 lat. Piękna i bogata Magda–Magdalena, skazana na sukces już chyba od dnia narodzin. Takim jak ona, zawsze wszystko układa się po myśli i samo wpada w ręce. Takie Magdy–Magdaleny nie zaliczają setek nieudanych rozmów kwalifikacyjnych i nie wiedzą co to bezrobocie lub ciężka, fizyczna praca. Nie znają smaku odrzucenia, upokorzenia, ani samotności. Dzieciństwo spełza im na beztroskiej zabawie w domowych pieleszach, lata szkolne w glorii i chwale, a dorosłe lata przynoszą kolejne etapy poukładanego życia. A przecież prócz alabstarowej cery, małego noska i bogatych rodziców, Magdalena nigdy nie wyróżniała się jakąś nadzwyczajną inteligencją czy szczególnym talentem. Po prostu miała szczęście. Ślepy los rozdaje swoje dobra jak popadnie. Temu, kto ma już sporo, często dorzuca jeszcze więcej. A potem szczęściary, takie jak Magda–Magdalena, na swoich social mediach głoszą wszem i wobec, że sukces człowieka zależy tylko od nas samych… Dręczy mnie dzisiaj ten cudzy dobrobyt. Gryzie widok uśmiechniętej Magdaleny i jej przystojnego partnera w Bangkoku. Tajlandia… W tej chwili wydaje mi się równie odległa, co księżyc. — Po co wchodziłam na ten profil? — wyrzucam sama sobie. Co jakiś czas katuję się, przeglądaniem ze swojego fikcyjnego konta, zdjęć starych znajomych i za każdym razem doprowadza mnie to do frustracji i poczucia własnej klęski. Zresztą, żeby tak się poczuć, nie muszę oglądać ich lukrowanych fotografii. Co dzień, patrzę na odległe domy rodzinne moich dawnych koleżanek, w których one już nie mieszkają. Z zazdrością i złością w sercu, klnę pytając samą siebie — W czym, do cholery, one są lepsze?! Dlaczego im życie układa się inaczej?! Dlaczego ja muszę się tak męczyć?! Przecież nie były ode mnie ani mądrzejsze, ani ładniejsze… A może jednak? Może Ci wszyscy ludzie, którzy tak nisko mnie oceniają, mają rację? Może rzeczywiście ja najzwyczajniej do niczego się nie nadaję? Tylko do tego pielenia warzyw… Co jest prawdą? To, co sami o sobie myślimy, czy jednak to, co myślą o nas inni?
Po skończeniu jednego z tych nikomu niepotrzebnych, humanistycznych kierunków studiów, szukanie pracy w czasach spowolnienia ekonomicznego, okazało się niczym innym jak drogą donikąd. Był rok 2010, choć równie dobrze mógł być 2012 lub 2008… We wspomnieniach, wszystkie te podobne do siebie, minione jesienie i wiosny, zlewają się w ciąg lat, których nie jestem w stanie rozróżnić. W każdym bądź razie, były to kryzysowe początki drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku i byłam ja — dziewczyna znikąd — nieprzebojowa, próbująca wkroczyć na rynek pracy. Ze swoim nic nie wartym dyplomem magistra (którego, tak na marginesie, nigdy nawet nie odebrałam z dziekanatu), nie zasługiwałam ani na pracę w zawodzie, na który się szkoliłam, ani na posadę sekretarki czy recepcjonistki w hotelu. Zwykłe prace w sektorze usług okazały się dla mnie także za wysokim progiem do pokonania. Nie nadawałam się ani do sprzedawania książek, ani butów, ani szmat produkowanych w Bangladeszu czy Chinach. Rozsyłane CV odbijało się o ścianę, którą stanowiły w moim przypadku różne podejrzane firemki, poszukujące telemarketerów. Jedynie one oferowały mi pracę. Zazwyczaj bez gwarantowanej podstawy, z pensją zależną jedynie od wyników, na dodatek z jakimś płatnym, wyjazdowym szkoleniem, na którym przyszłym pracownikom wtłacza się do głów różne, lepkie od fałszu, formułki. Będąc jeszcze na studiach, spróbowałam swoich sił w telemarketingu i szybko przekonałam się, że to nie dla mnie. Nie chciałam zostać kolejnym natrętnym głosem, który wydzwania co kilka dni do tych samych ludzi i namawia ich na rzeczy, których oni nie potrzebują. Nie chciałam być częścią tego łańcuszka wyłudzaczy, którzy zapraszają starców na spotkania pokazowe garnków lub pościeli, które kosztują po kilkanaście tysięcy złotych. Nieliczne rozmowy o ambitniejsze prace kończyły się już w chwili ich rozpoczęcia. Cokolwiek bym nie powiedziała, za każdym razem widziałam niemal wypisany na czołach tych wszystkich HR specialists napis: NIE MA TU DLA CIEBIE MIEJSCA. ZAPROSILIŚMY CIĘ PRZEZ POMYŁKĘ. W zasadzie nawet nie musiałam z nimi rozmawiać. Czasem wystarczyło jedno spojrzenie na pozostałych kandydatów i już było wiadomo, że zatrudniony zostanie ktoś inny. Ta w ołówkowej spódniczce albo tamta w granatowych chinosach. Ten z kozią bródką albo tamten z niesfornym loczkiem nad czołem. Każdy, tylko nie ja. Żeby móc przekonać do siebie któregoś z wszechmogących bogów rekrutacji, musiałabym być chyba jedyną kandydatką na rynku. Taka sytuacja jednak nigdy nie miała miejsca. Rywali było zawsze co najmniej kilkunastu, a ja niezmiennie plasowałam się w tej kolejce gdzieś na szarym końcu. Jedno nieudane interview, drugie, kolejne… Przestałam liczyć i w końcu straciłam chęć na odpowiadanie na te wszystkie powtarzające się pytania: — Dlaczego chce Pani u nas pracować? W czym jest Pani lepsza od innych kandydatów? Jakie są Pani marzenia, oczekiwania? Jakie są Pani mocne i słabe strony? Pewnego razu, jeden z rekruterów stwierdził na koniec z nonszalancją w głosie — Może trzeba pomyśleć o założeniu własnej firmy? Inny wątpił w siłę moich mięśni, w sytuacji gdyby przyszło mi przenieść gdzieś pudło ze stertą gazet. Szkoda, że nie widzi, jak muszę dźwigać wiadra ważące po 25 kg. Pewna troskliwa pani, twierdziła, że skoro nie pochodzę z Warszawy, to ona nie może tak ingerować w moje życie i wymagać bym się tam na stałe przeprowadziła. Był pan, któremu przeszkadzało, że nie jestem związana z Krakowem. Byli też tacy, którzy z fałszywym uśmiechem zapytali czy pracowałabym w ich księgarni za 300 zł miesięcznie. Byli nawet tacy, którzy oferowali pracę za darmo — Bo przecież z Naszej strony to wielkie ryzyko, zatrudnić młodą osobę bez doświadczenia. A przecież etap darmowych staży już przerobiłam na studiach. Było wydawnictwo, biblioteka i lokalna gazeta. Wszędzie kończyło się podobnie — Jest pani świetna, ale na pieniądze nie ma co liczyć. Moim największym sukcesem w rekrutacyjnych potyczkach był chyba dzień próbny w sklepie odzieżowym, na który zaproszono blisko setkę ludzi, takich jak ja. Co dzień, w sklepie pojawiał się ktoś nowy, a dopóki kolejne osoby, odpowiadały na ogłoszenie, okres testowania trwał w najlepsze. Nie wiem czy ktokolwiek z tego grona dostał pracę sprzedawcy, ale sklep niewątpliwie przez jakieś trzy miesiące zaoszczędził na pensji dla dodatkowego pracownika. Podczas mojego próbnego dnia, nauczyłam się jak ładnie składać jeansy oraz w jaki sposób wieszać niskiej jakości koszulki, by sprawiały wrażenie wartych swojej na ogół zawyżonej ceny. Zapytałam kilkadziesiąt razy — w czym mogę pomóc i tyleż samo razy, z ust klientek usłyszałam w odpowiedzi, że w niczym bo — ja tylko oglądam. W międzyczasie rozplątywałam tandetne, pozłacane ozdóbki, które wysypane zostały przede mną na ladzie, w postaci nieuporządkowanego stosu. Na koniec dnia, etatowe pracownice — przyzwyczajone już do delegowania testowanych osób do zmywania podłóg, wręczyły mi mop i z fałszywym uśmiechem, na do widzenia, wyrecytowały znaną już formułkę — Odezwiemy się wkrótce. Cokolwiek bym nie powiedziała, czego bym nie umiała i gdzie bym nie poszła, odchodziłam z kwitkiem. Jakbym była zaczarowana. W pewnym momencie byłam gotowa wziąć cokolwiek. Odpowiedziałam na ogłoszenie jakiejś restauracyjki, w której szukano kelnerki. Właściciel zadzwonił tego samego dnia i zaprosił na rozmowę. Na wstępie wyjaśnił, że skontaktował się ze mną z czystej ciekawości — Bo nurtowało mnie co skłania taką osobę do podjęcia pracy kelnerki… Skończony Uniwersytet, języki — angielski, hiszpański, nawet podstawy projektowania baz danych. Po rozmowie, miał odezwać się telefonicznie. Rzecz jasna, nie zadzwonił. Wtedy zrozumiałam, że jest ze mną naprawdę źle. Że nie ma dla mnie nigdzie miejsca. Warszawka wypluła mnie, nie spróbowawszy przeżuć moich umiejętności. W rodzinnych stronach, nawet żeby usiąść na kasie w Biedronce trzeba było mieć znajomości. Inne mniejsze i większe miasta także nie skusiły się by skorzystać z moich usług. Czułam się wtedy jak nieznany nikomu, początkujący aktor, który odbija się od castingu do castingu i za każdym razem okazuje się być niedopasowanym do wizji reżysera. Odrzucany aktor w końcu mówi sobie dość i idzie do normalnej pracy. Ja po odrzuceniu nie miałam gdzie pójść. Nikt nie chciał dać mi szansy. Wróciłam więc na wieś. I tak zostałam bezrobotną wieśniarą.
Pewnie sama jestem sobie winna. Nikt nie kazał mi studiować kierunku bez przyszłości. Sama go sobie wybrałam, a potem choć domyślając się, że daleko mnie to nie zaprowadzi, brnęłam w każdy kolejny rok — aż do magisterki. Trzeba było skończyć medycynę, budownictwo albo informatykę. Może wszystko wyglądałoby teraz inaczej. A tak… Pięć lat na uniwerku i nic. Zostały tylko wspomnienia: bramy głównej na Krakowskim Przedmieściu, cichego szmeru w BUWie, piątek z wykrzyknikami za (genialną ponoć) pracę magisterską oraz wymarłych już, przelotnych znajomości z ludźmi z roku. — Uniwersytet to nie szkoła zawodowa. Tutaj stajecie się państwo elitą kraju, kształtuje się wasza świadomość i rozwija inteligencja, poszerzają horyzonty. Dyplom może się kiedyś przyda, a może i nie. Nie on jest tu najważniejszy. Na uniwersytecie możecie nauczyć się jak wykorzystać to, co macie w głowach i jak na tej podstawie budować własną rzeczywistość. Jeżeli przyszliście tutaj, żeby uzyskać zawód i zarabiać pieniądze, lepiej rzućcie studia i pójdźcie na kurs fryzjerstwa — na jednym z pierwszych wykładów, radził nam pewien profesor. Jaka szkoda, że nie wziełam wtedy jego słów do serca. Pamiętam, że nawet lekko się nimi obruszyłam. A potem nabijałam swoją głowę wiedzą nikomu, może poza garstką akademików, niepotrzebną. Istotnie, po pięciu latach na Uniwersytecie stałam się człowiekiem bardziej światłym, obytym i mam nadzieję inteligentnym. Wiem kim był średniowieczny bakałarz i jak wyglądało życie skryby. Pamiętam do dziś nazwiska filozofów i główne założenia, głoszonych przez nich tez. Znam etapy produkcji papieru oraz różne parametry, które określają jego rodzaje. Zapoznałam się z obsługą programów graficznych oraz systemów informacyjnych. Jednak ani to, ani znajomość historii książki rękopiśmiennej czy zasad językoznawstwa, nie jest w stanie zapewnić mi chleba. Cóż po pełnej głowie, gdy brzuch pusty? Może nawet łatwiej byłoby mi znieść całe to upokarzające i uciążliwe życie wiejskiego parobka, gdybym była prostym, niewykształconym człowiekiem. Może nie rozmyślałabym tyle o swojej egzystencji i niezrealizowanych ambicjach. Może nie czułabym tego żalu i niedowartościowania.
Teraz, tonąc w błocie wszystko wydaje się takie nieznośne. Prostuję rozbolałe plecy i ledwo utrzymuję się w pionie. Mroczki przed oczami, cały świat robi się zielony...Szum w uszach. Skroń pulsuje. To gorące powietrze zdaje się gęstnieć i ciążyć na głowie. Czuję się jakbym na chwilę straciła przytomność. Raz by mnie porządnie coś przycisnęło i byłby koniec tej męki. Jakiś zawał serca czy udar. Matka mówi — Za młoda jesteś na zawały i udary. Musisz żyć. Mam dość takiego życia. Coraz częściej myślę, że chciałabym umrzeć. Moje poczucie niezrealizowanych ambicji rośnie w oczach i dotyka niemal nieba. Łzy płyną po policzkach, wyję z bezsilności, ale cóż mi pozostało. Wyrywam te zielska. Jeszcze kawałek, muszę przecież dokończyć ten rządek.
Znowu 4.30. Tym razem mój biologiczny zegar uprzedził melodyjkę z telefonu. Szybko, żeby nie musieć wysłuchiwać znienawidzonego dźwięku, wyłączam alarm. Przeciągam się i z obojętnością spoglądam w okno. Słońce. Ale to dobrze, dzisiaj chyba ostatni dzień pielenia buraków. Powinnam skończyć do południa, a potem trochę upragnionego lenistwa.
Ostatni rządek dłuży się niemiłosiernie. Koniec niby jest tuż tuż, a jednak ciągle przede mną. Dłonie porządnie bolą, czuję już odciski. Ale to ostatnia prosta. I wreszcie kończę. Wypuszczam głośno powietrze. Wypijam resztę wody z butelki i powoli kieruję się w stronę domu. Jadę, lekki wiatr chłodzi spocone ciało. Z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku i ulgi, planuję spędzić kolejny dzień nad Wisłą. Resztę dzisiejszego roztrwonię na inne przyjemności. Po chłodnym prysznicu, idę do sadu. Przepędzając szpaki, zrywam czereśnie i porzeczki. Siadam na ławeczce w cieniu i gapię się na spokojną toń mojego jeziora. Mundial trwa. Obstawiam, że dzisiejszy ćwierćfinał skończy się wynikiem 1:0.
Zgodnie z genetycznie odziedziczoną po mamie niechęcią do Niemców, w meczu kibicuję ich przeciwnikom. Niestety, Niemcy grają zbyt dobrze i znowu zwyciężają. Zasypiam jako frakcja pokonana. Jak zwykle. I wcale mnie to nie dziwi.
Nazajutrz z rana, po śniadaniu pakuję ręcznik, książkę, wodę do picia i aparat. Pedałuję na jedną z nadwiślańskich plaż. O tej porze, w zwykły dzień tygodnia, mało kto tu zagląda. Słońce, miękki piasek i woda — tyle mi wystarcza żeby złapać nieco dystansu. Od razu czuję się lepiej. I fizycznie i psychicznie. Moje dawne koleżanki, które robią kariery w miastach — jednak też mogą mi czegoś zazdrościć — myślę z satysfakcją. One w środku tygodnia muszą wbijać się w swoje ładne ubranka i siedzieć do godzin popołudniowych w tych swoich ambitnych pracach. Obok możliwości obcowania z naturą, ostatnią zaletą pracy na wsi jest wolność, której trudno szukać w innych zawodach. Swobodne dysponowanie swoim czasem i brak ciągłego dozoru ze strony szefa, osładzają trudy ciężkiego życia. Doceniam to, choć nadal ciężko mi się pogodzić z tym, że jestem tylko nic nie znaczącym parobkiem.Koci dom
„ They protect me, listen to me
They dug me my very own garden
Gave me sunshine, made me happy ” _(Nice\ dream,\ Radiohead)
Urodziłam się w rodzinnej miejscowości mojej mamy, w której spędziłam kilka pierwszych lat swojego życia. Kiedy przeprowadziliśmy się na wieś ojca, byłam już na tyle zindywidualizowaną osobowością, że nie potrafiłam wkupić się w łaski istniejącego tam systemu przyjaźni i znajomości. Poszłam do szkoły i przez długi czas nie nawiązywałam żadnych bliższych relacji z rówieśnikami. Oczywiście miałam jakieś koleżanki, ale dużo czasu upłynęło, zanim zaprzyjaźniłam się z kimś na poważnie. Większość wolnego czasu spędzałam w domu, a pustkę wokół wypełniały w moim życiu zwierzęta. Najczęściej były to koty, które zawsze przyciągałam do siebie niczym magnes. Ku niezadowoleniu ojca, który za zwierzętami nigdy nie przepadał, w naszym domu zamieszkiwał co jakiś czas nowy futrzak. Zdarzało się, że w domu było więcej kotów niż ludzi. Niektóre z nich dożywały u nas końca swoich dni, inne znikały w niewyjaśnionych okolicznościach, co zawsze powodowało moją rozpacz. Pamiętam je wszystkie… Był Krzywy, Bonifacy i Filemon (których imiona wskazywały na płeć męską, choć były dziewczynami), był Wacuś, Nikesz, Tygrys — ulubieniec mojej mamy, Ptyś, Persja, Kita, Irys, Krówka i Lucek. Czarny jak węgiel Lucek był tylko mój. Przyjęłam go na przekór wszystkim i wszystkiemu, bo przypominał mnie. Tak samo niepotrzebny nikomu i odrzucany. Na ostatnie lata swojego życia, kiedy już niemal osiwiał, znalazł swoją panią. Zanim odszedł, spędził gorące lato leżąc na moim brzuchu i pomrukując pociesznie kiedy coś do niego mówiłam. Były też psy. Nie wiem czemu, ale wszystkie suczki, które pojawiały się na naszym podwórzu, dostawały imię Zula. Jedna z tych Zul była wyjątkowa i zapisała się mocno w mojej pamięci. Pomimo, że zwierzęta zawsze zbliżały się do mnie bez problemów, jej nigdy nie zdołałam oswoić. Ani razu nie dała się nawet pogłaskać. Często spała na naszym podwórzu, czasem korzystała z budy po nieżyjącym już Atosie, jadła to co dawała jej mama, ale gdy tylko ktoś chciał do niej podejść na bliżej niż metr, uciekała gdzie pieprz rośnie. Psy płci męskiej najczęściej nazywaliśmy Kajtkami. Był też Burek i wspomiany Atos, którego podczas spaceru, niemal na moich oczach, zastrzelił szalony myśliwy. Były także kury i kurczęta, które często nosiły imiona i których śmierć podobnie jak te psów i kotów, rzęsiście opłakiwałam. Miłość do zwierząt w moim domu była w pewnym sensie namiastką braku uczuć w relacjach międzyludzkich. Nigdy nie było w nim rodzinnego ciepła. Ani matka, ani ojciec nie potrafili być wobec siebie prawdziwie życzliwi. W ich relacjach, zawsze przejawiała się iskra jakiegoś braku zaufania, odrobiny wrogości i żalu. Wobec mnie mama jak to mama, była dobra. Ojciec chyba preferował zimny chów i względną obojętność.
Małżeństwo z rozsądku. Jestem pewna, że związali się ze sobą wyłącznie dlatego, że w pewnym momencie uznali: to już pora na rodzinę. Ich pokolenie nie znało jeszcze pojęcia (a może mitu?) szczęśliwego singla. Toteż, kiedy znaleźli drugą osobę, która również znajdowała się na tym samym etapie, długo się nie zastanawiali. Nie sądzę, żeby było między nimi jakieś głębsze uczucie. Może pociąg cielesny. Głównie jednak poczucie obowiązku założenia rodziny, które zakorzenili w ich umysłach przodkowie.
Myślę, że matka zawsze kochała hrabiego Stefana. Swoją pierwszą, wielką miłość, którą odrzuciła. Blondwłosy, błękitnooki i długonosy hrabia zawiódł jej zaufanie i nie potrafił odkupić swojej winy. Mama, chyba trochę na przekór sobie, była nieugięta i nie chciała przebaczyć. Skrywając swoje uczucie na dnie serca, postanowiła szukać kogoś zgoła innego. Udało się jej to świetnie, bo jedynym podobieństem miedzy eks, a nowym wybrankiem matki, okazał się wydatny nos. Nie wiem co zobaczyła w moim ojcu. Kiedy się poznali, wyglądała jak Elizabeth Taylor i miała świetną, jak na owe czasy, pracę w jednym z domów mody w Warszawie. Czarnowłosy i ciemnooki chłop z zapadłej, odległej wsi, który w stolicy odbywał w tym samym czasie służbę wojskową, wydał się jej chyba wystarczająco inny od zwodniczego hrabiego. Jakimś zrządzeniem losu, drogi ojca i matki skrzyżowały się na tyle mocno, że na świecie, szybko zjawiłam się ja. Jako nieślubne dziecko, przez rodziców ojca — moich nibydziadków, byłam traktowana jako niesankcjonowany bękart. Nawet po ślubie, do którego w końcu doszło, moi nibydziadkowie negowali ojcostwo swojego syna, namawiając go do rozwodu, podstępnie szepcząc do uszu — Wywieź to skąd przywiozłeś. Swoją niechęć do synowej, która nie pochodziła z puszczy, nie mówiła wioskową gwarą, a na dodatek raczyła urodzić mnie przed ślubem, moja nibybabka podkreślała praktycznie na każdym kroku. Zwracając się do mojej mamy, tytułowała moją skromną osobę mianem twoja córka, podczas gdy wobec reszty swoich wnucząt stosowała zaimek nasz. Był zatem nasz Piotruś, nasza Karolinka, nasz Darek i byłam ja — córka swojej matki. Przy każdej możliwej okazji, moja nibybabka faworyzowała w ostentacyjny sposób swoje dwie pozostałe synowe. Szczególnymi względami cieszyła się zwłaszcza ciotka Elka, a właściwie Ęlka, bo z lubością podkreślała w swoich wypowiedziach literę „ę”, nawet tam gdzie nie było to potrzebne. Zawsze rozśmieszało mnie, gdy do swojego męża zwracała się Sławęk, a do synów — Piotręk i Daręk. Ęlka była jak kolorowa i głośna papuga, która swoim upierzeniem oraz zachowaniem skupia uwagę całego otoczenia. Zwłaszcza w kwestii stroju prezentowała się wyróżniająco. Preferowała pstrokato-jaskrawe stroje, z przewagą czerwieni oraz różu i jak na wyzwoloną, nowoczesną kobietę przystało, w miesiącach letnich odkrywała sporo swojego ciała. Ku uciesze mechaników, którzy pracowali w warsztacie jej męża, często paradowała obok nich w majtkach od bikini lub staniku, z którego wylewał się jej wielgachny biust. Nie wiem czym konkretnym Ęlka tak zaskarbiła sobie sympatię rodziny mojego ojca, ale wpasowała się w nią idealnie. Mnie zawsze wydawała się nieprzyjemną idiotką o wrednym charakterze, ale moja nibybabka pokochała ją jak własną córkę. Nie przeszkadzało jej nawet to, że w młodości ciotka Ęlka poddała się aż dwukrotnie zabiegowi aborcji. Najważniejsze było, że jej synowie urodzili się po ślubie, a pozory zostały zachowane.
Rodzina mamy, choć bardziej liberalna w stosunku do nieślubnych pociech, też nie była zachwycona związkiem moich rodziców. Babcia zawsze prychała lekceważąco na nowe miejsce zamieszkania swojej córki, określając tereny wschodniej Polski — Ukrainą, a ich mieszkańców — ruską dziczą. Poza miejscem zamieszkania, przeszkodą było także chłopskie pochodzenie mojego ojca. Taki mezalians, choć czasy podziału na szlachtę i chłopsto dawno minęły, był pierwszym w historii rodu i spotkał się z niezadowoleniem ze strony mojej szlachetnie urodzonej babki. Ta wiele lat temu, choć zakochana w prostym chłopaku z sąsiedztwa, oparła się podobnej pokusie. Bez większego zastanowienia, poślubiła natomiast mężczyznę z nazwiskiem, choć bez majątku. Dziadek w przeciwieństwie do babci odrzucał całą tę szlachecką otoczkę, drwiąc z manier i przebrzmiałych godności swojej żony. Nieco skrzywiony psychicznie przez wojnę, w której brał czynny udział oraz lata powojennej, komunistycznej banicji, zupełnie nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Adam i Eva nie stanowili dobranej pary, a większość lat swojego małżeństwa przeżyli w sposób znacznie bardziej burzliwy niż moi rodzice. Złowieszczym znakiem zwiastującym taką właśnie przyszłość, był już sam dzień ich ślubu. W drodze do kościoła, którą musieli przemierzyć na pieszo, spotkała ich wielka burza z ulewą. Grzmoty i błyskawice miały im odtąd towarzyszyć także we wspólnym życiu. Podejrzewam, że głównym tego powodem był temperament dziadka, który dał się poznać nawet po śmierci. Tuż po pogrzebie, portret ślubny dziadków spadł ze ściany. Spadł tak jak wielokrotnie to czynił, gdy po kłótni z babcią, dziadek krzycząc — Nie będę wisiał razem z tą szlachcianką!, zrzucał go na podłogę. Tłukł szklaną ramkę na kawałki, by potem oprawiać ją kolejny raz, i kolejny, i kolejny… Ten zrzut po śmierci okazał się już ostatnim, bo babcia portretu więcej na ścianie nie zawiesiła. Zdjęcie zgięła na cztery części i złożyła w szufladzie, w której po wielu latach znalazłam je ja. Nadszarpnięte zębem czasu, miało dziurę na wysokości nosa babki i wiele żółtych plam na twarzach obojga nowożeńców.
Było w tym portrecie coś metafizycznego. Uwielbiałam wpatrywać się w magnetyczne oczy dziadka, którego nawet nigdy nie widziałam na oczy, ale z rodzinnych opowieści — doskonale poznałam. Metafizyczne właściwości zdawały się mieć też wszystkie inne rzeczy babki i matki, którymi bawiłam się w dzieciństwie. Stara biżuteria i ubrania, książki z zasuszonymi liśćmi i talia kart, z której mama wróżyła przyszłość. Przepowiadała narodziny dzieci, śmierć członków rodziny, zbliżające się choroby, a także przypływ gotówki. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego z powodzeniem wróżyła wszystkim dookoła, a mnie nie chciała. Kiedy ją o to prosiłam, ociągała się i próbowała mnie do tego zniechęcić. Kiedy już dała się namówić, zbywała mnie banałami w stylu — Wszystko będzie w porządku… Nic specjalnego nie widać itp. Dzisiaj widzę dwie opcje. Karty przepowiadały tak beznadziejną przyszłość, że mama nie chciała mnie martwić albo istotnie nie odkrywały w mojej przyszłości niczego o czym warto by mówić. Po latach muszę przyznać, że tak czy owak, miały rację. Wróżenie z kart nie było jedynym sposobem przepowiadania przyszłości w mojej rodzinie. Niezawodnym narzędziem sprawdzającym ile razy weźmie się ślub i ile dzieci się spłodzi, była złota obrączka zawieszona na nitce nad szklanką z wodą. Pamiętam, że z wielką ciekawością obserwowałam jak trzymana między palcami nitka zaczynała po pewnym czasie drgać i uderzała odpowiednią ilość razy w ścianę szklanki. W moim przypadku nie uderzała w ogóle. Może takie było moje przeznaczenie, a może wróżby były tylko zabawą, która toczyła się tak jak wróżący tego chciał. Uczestnicząc w tych magicznych rytuałach, poznawałam wesołe i smutne historie moich pradziadków oraz prababek, nad którymi zdaniem mojej babki wisiała klątwa nieszczęśliwych małżeństw. Pozostając panną, miałam chyba zostać pierwszą kobietą w naszej rodzinie, której ona nie dosięgnie.
Zanim jednak z pewną dozą obojętności, przystałam na przepowiadane rokrocznie przez andrzejkowe wróżby — staropanieństwo, zdążyłam przyjrzeć się realiom związku własnych rodziców. Na tej podstawie, udało mi się pozbyć ze swojej świadomości, bajkowego mitu — żyli długo i szczęśliwie. Tak jak mężowie moich prababek i babki, także i mój ojciec był zawziętym, upartym mężczyzną o trudnym charakterze, co spotykało się z brakiem zrozumienia ze strony mojej matki. Sama posiadając mocny, dominujący charakter, była dosyć wymagającą kobietą o zmiennych nastrojach. Tuż po wstaniu potrafiła śpiewać — Od rana mam dobry humor, by wieczorem tego samego dnia trzymać się za głowę i nucić — Są takie dni w tygodniu, gdy nic mi się nie układa. W rozmowach z matką trzeba było umieć w pewnym momencie zamilknąć i przeczekać jej zły humor. Ojciec nie zawsze o tym pamiętał. Nieumiejętność sprostania oczekiwaniom żony, potęgował dodatkowo fakt, że mój ojciec najbardziej w świecie kochał chyba swoją rodzinę( tzn. swoją matkę, ojca i rodzeństwo) i to z nimi był związany bardziej niż z nami. W naszym domu był niczym… księżyc, który okrąża planetę. Niby cały czas był gdzieś w okolicy, niby było go widać, ale jednak był daleko, a na dodatek każda większa chmura mogła go przysłonić. W zasadzie w dzieciństwie nie miałam z nim żadnego kontaktu. W domu przebywał rzadko. Traktował go chyba jak coś w rodzaju darmowej stołówki połączonej z noclegownią. Wiecznie gdzieś pędził. Niezależnie czy miał ku temu powód, czy też nie — był w ruchu. Ruch lubił prawie tak samo jak alkohol, w który uciekał przy byle okazji. Był typem kontrolującego się alkoholika, który poddawał się swojemu nałogowi w miarę rozsądny sposób, nie nadwątlając zbytnio rodzinnych funduszów, ani nie zaniedbując swoich codziennych obowiązków. Niemniej jednak zapach alkoholu, który rozsiewał wokół siebie pozostał chyba w mojej pamięci jednym z moich najbardziej wyrazistych wspomnień z dzieciństwa w kontekście jego osoby. Na dalszych miejscach znalazłyby się wiecznie czekające na niego domowe kapcie oraz wielka pobożność, którą zawsze zdawał się epatować. Coniedzielna msza, udział w roratach, drogach krzyżowych i modlitwach różańcowych były dla mojego ojca nierozerwalnym obowiązkiem, w który bezskutecznie chciał także wciągnąć mnie. Pozostawałam jednak oporną na jego chrystianizacyjną misję. Z wizyt w kościele, na które ojciec zaciągał mnie jeszcze jako kilkulatkę, najbardziej zapamiętałam ozdobny fresk sufitu oraz biało-czarne kwadraty kościelnej posadzki, które w tamtym czasie zajmowały mnie na tyle mocno, by we względnym spokoju przesiedzieć 45 minutową mszę. Wspólne wycieczki do kościoła skończyły się w dniu, w którym ojciec wioząc mnie na bagażniku rowera, nie zauważył jak moja dyndająca dotychczas z boku noga nagle znalazła się między szprychami koła. Zwichnięta wówczas kostka wyraźnie zniechęciła mnie do późniejszych wizyt w kościele. Sroga reprymenda mojej matki zniechęciła natomiast ojca do jakichkolwiek wycieczek w moim towarzystwie. Od tamtego momentu, drogi moje, ojca oraz kościoła wyraźnie rozeszły się w inne strony. Z wiecznymi wątpliwościami i coraz mniejszą wiarą w boską opatrzoność, z każdym rokiem oddalałam się od katolickiej wspólnoty. Zanim jednak ostatecznie pozbyłam się narzuconego przez ojca — sztywnego gorsetu purytańskiej dewocji, przez dłuższy czas krążyłam gdzieś na katolickiej orbicie. Przysłuchując się w milczeniu nabożnym kazaniom ojca, nadal pojawiałam się w kościele średnio dwa razy do roku, przy okazji większych świąt. Uczestniczyłam także, bez większego przekonania w rytualnych, przedświątecznych spowiedziach, z których z niemałą ulgą zrezygnowałam dopiero gdy dobiłam prawie do trzydziestki.
Relacja pomiędzy matką a ojcem zmieniała się nieco na przestrzeni lat. Początki ich małżeństwa to głównie kłótnie, płacz matki i trwające nawet do kilku miesięcy ciche dni. Mama potrafiła zaciąć się w sobie na tyle by nie odzywać się do ojca nawet przez pół roku. W małżeńskiej ciszy, dom funkcjonował o dziwo nadwyraz zwyczajnie. Charakterystyczne dla tego czasu było tylko podawanie obiadów, podczas których, zjadający posiłek z wielkim apetytem — ojciec, ostentacyjnie i irytująco głośno pociągał nosem, a stawiająca talerze na stole — matka, układała usta w sygnalizującą obrazę i niezadowolenie — spektakularną podkówkę. Pamiętam, że o ile nie pokłócili się wcześniej, to w listopadzie zawsze drżałam o to, żeby nie zrobili tego tuż przed Bożym Narodzeniem. Nieliczne święta, kiedy dzielili się opłatkiem były dla mnie bardzo magicznym czasem. Niestety, końcówka listopada zazwyczaj obfitowała w jakiś konflikt, który narastał i przeciągał się przynajmniej do lutego. W takim wypadku, Wigilia była tylko farsą, odgrywaną dla mnie. Oczywiście była choinka, smaczne potrawy i prezenty, ale i tak był to tylko teatrzyk dla jednego widza. Po bożonarodzeniowej szopce, ojciec szedł do swojej rodziny na ich Wigilię, a my z mamą i babcią śpiewałyśmy kolędy i oglądałyśmy prezenty, które przyniósł dla najgrzeczniejszej dziewczynki na świecie, Święty Mikołaj. Gdy rodzice ojca umarli, a dzieci jego braci dorosły i pozakładały własne rodziny, ojciec przestał uciekać z naszych Wigilii. W małżeństwie rodziców zapanował względny spokój, niemniej ich relacje nadal były odległe od idealnych. Ojciec nigdy nie komentował swojego małżeństwa, matka twierdziła otwarcie, że ich związek był pomyłką. Ja z moim życiem stanowiłam chyba jej kontynuację.
Na początku nic jednak tego nie zapowiadało. Byłam wyjątkowo grzecznym dzieckiem. Tak, jak wiele lat później, stwierdziła babcia mojej koleżanki — nigdy nie zrobiłam niczego głupiego i zawsze byłam ułożona. Nie potrafiłam inaczej. Chciałam być dzieckiem idealnym, w miarę dobrze się uczącym, cichym i nie kapryśnym. Zadowalałam się tym co mam i rozumiałam, kiedy mama mówiła — Nie stać mnie. Starałam się nie dostarczać jej problemów, być osłodą na gorycz nieudanego małżeństwa. Nigdy niczego nie oczekiwałam od rodziców i właściwie niczego nie chciałam. Nie stawiałam żądań jak wiele dzieciaków i żyłam w ciszy własnych czterech ścian. Jako jedynaczka nie radziłam sobie w szkolnych relacjach koleżeńskich. Byłam odludkiem, co o dziwo z wiekiem jakby wchodziło w coraz bardziej zaawansowaną fazę. Lata szkolne wspominam z dosyć mieszanymi uczuciami. Nigdy nie miałam problemów z nauką, ale moja pilność i talenty skryte były pod nieśmiałością, na tyle mocno, że nikt ich nie doceniał, ani nie zauważał. Byłam tłem, na którym wyrastały kwitnące talenty koleżanek. Jedne były piękne, inne mądre, niektóre miały parcie na szkło, śpiewały, recytowały, były świetnymi matematyczkami itd. Ja byłam niewidzialna. Cóż z tego, że ładnie malowałam, skoro nagradzane były toporne rysunki koleżanki, której ojciec był kolegą nauczycielki plastyki. Cóż z tego, że pisałam świetnie dyktanda, skoro w rozprawkach nigdy nie potrafiłam wpasować się w odgórnie narzucony klucz odpowiedzi. Świetnie biegałam, ale cóż z tego, skoro na lekcjach w-fu, nauczyciele zazwyczaj zmuszali nas do gry w znienawidzoną przeze mnie koszykówkę. Agresywna gra z bezpośrednim kontaktem z rywalem była istnym koszmarem dla kogoś takiego jak ja. Ze śmiechem przypominam sobie, jak podczas meczów uciekałam na drugą połowę boiska, byle być jak najdalej od piłki i wyrywających ją sobie dziewczyn. Mój stosunek do koszykówki idealnie charakteryzował stosunek do całego życia. Wyrosłam na chorobliwie nieśmiałą osobę, która nawet w wieku dorosłym, nie potrafiła odnaleźć się w społeczeństwie. Cicha, spokojna marzycielka, zdystansowana do wszystkich i wszystkiego. Nostalgiczna dusza z tendencją do pesymizmu. Niedoceniona artystka o szerokiej, acz nieprzydatnej wiedzy. Outsiderka czekająca na lepsze dni, które uparcie nie przychodziły.All I want for Christmas…
„ I won’t ask for much this Christmas
I don’t even wish for snow
I’m just gonna keep on waiting ”
_(All\ I want\ fo\ Christmas\ is\ you,\ Mariah\ Carey)
Grudzień. Ostatni miesiąc roku, który podobnie jak poprzednie, mija bez historii. W stacjach muzycznych i sklepowych głośnikach, królują jak zawsze o tej porze, świąteczne piosenki. George Michael i jego przewrotne, bo przecież wcale nieświąteczne Last Christmas, ogłasza nachalnie, że to już czas Bożego Narodzenia. Zawsze wolałam Mariah Carey. Teraz też, razem z nią nucę pod nosem, że wszystko czego chcę na święta to ty… Choć w tym roku, owo ty jest niezmaterializowane i niekonkretne. Moje serce i myśli są puste i jałowe, ale bardzo stęsknione za kimś, kto odmieniłby choć na chwilę kolory codzienności. Na razie, muszą mi wystarczyć rozpraszające szarość, barwy porozwieszanych dookoła ozdób i lampeczek. Choinki i migoczące światełka, brzuchate Mikołaje, szaleństwo zakupów i cała ta świąteczna atmosfera wymuszonego poczucia szczęścia. Cały świat jakby wrzeszczy do mnie — Uśmiechnij się! Idą święta! A ja z posępną miną, stoję w opozycji i zastanawiam się po co udawać? Dlaczego mam odgrywać coroczny teatrzyk? Męczy mnie ten świąteczny przymus bycia szczęśliwym. Czy to Boże Narodzenie coś zmieni? Czy pierwszy raz bądź ostatni ubiorę choinkę, zjem karpia i zaśpiewam parę kolęd w Wigilijny wieczór? Dlaczego mam udawać, że jest dobrze, skoro nie jest? Zupełnie nie pasuję do tej grudniowej aury. I wcale nie należę do tych, którzy zarzekają się, że nienawidzą świąt. Ja je nawet lubię. Tylko nie wpisuję się w ten pęd zbędnych przygotowań, fałszywych uśmiechów i wymuszonego hołdowania niezrozumiałym tradycjom i obyczajom.
Krótkie zimowe dni mijają w jakimś szaleńczym pośpiechu. Odliczanie wsteczne nabiera tempa i świąteczna gorączka przybiera na sile. Słońce świeci radośnie, a temperatura przypomina bardziej Wielkanoc. Mnie to odpowiada, ale ludzie dookoła wyczekują śniegu. Niektórzy twierdzą nawet, że Boże Narodzenie bez trzaskającego mrozu to nie Boże Narodzenie. Nie rozumiem tego sentymentu do białych, mroźnych świąt. Najchętniej wyjechałabym na te ostatnie dni roku w jakieś ciepłe miejsce i spędziła je na plaży, pod palmami. Taka Cicha noc w akompaniamencie szumu oceanu byłaby świetna. Tymczasem przysłuchuję się życzeniom tych wszystkich pobożnych katolików, dla których kwintesencją świąt są po prostu bigos, pierogi, ścięty świerk i prezenty. Śmieszy mnie cała ta obłudna obyczajowość i przywiązanie do nic nie znaczących symboli. Kiedy pytam kogoś jaki związek z narodzinami Jezusa ma śnieg, 12 potraw czy choinka, widzę pełne wyrzutów zdziwienie. — No co ty?! Przecież to cała magia świąt… Wyobrażasz sobie Boże Narodzenie bez tego wszystkiego? Co to za święta? No właśnie wyobrażam sobie… Jakie byłyby święta bez tych dodatków? Myślę, że normalne. Może bardziej duchowe, z sensem… Może nie skupiając się na kreowaniu sztucznej atmosfery, ludzie bardziej wczuliby się w prawdziwą historię narodzin Jezusa, który przecież nie przyszedł na świat w igloo przy minus 35, nie jadł kiszonej kapusty z grzybami i nie dekorował iglastych drzewek.Często się zdarza, że koniec i początek mają takie samo znaczenie
Duńska kanapka.
Ta ulica jest niebezpieczna. Nie idź.
Strefy no go to obszary w szwedzkich miastach, które opanowane przez niezasymilowane grupy imigrantów, charakteryzują się większą przestępczością. Policja oficjalnie odradza zapuszczanie się w te rejony.
Jesteś pewna? Nie chcesz zostać? Naprawdę Sztokholm jest dobrym miejscem. Jesteś inteligentna i możesz tutaj wiele osiągnąć.
Więc co zamierzasz robić w Tbilisi?
To ich strata.
Nie ważne. Lubię tę pracę tutaj.
Do widzenia.
Szczęść Boże.
Nie wiem dlaczego, po prostu nie odlecisz daleko