- W empik go
Samotnia - ebook
Samotnia - ebook
Powieść posiada opinię szczytowego osiągnięcia Charlesa Dickensa. Dzięki nowatorskiej jak na owe czasy podwójnej narracji historię poznajemy z perspektywy Esther Summerson - niepewnej siebie sieroty, oraz wyniosłej i bajecznie bogatej Lady Dedlock. Losy kobiet przecinają się, gdy obie biorą udział w sądowym procesie spadkowym. Sprawa ciągnie się latami, komplikuje życia kolejnych osób, a na horyzoncie nie pojawia się żaden finał.
Tylko adwokaci i sędziowie zacierają ręce.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-5037-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W swoim czasie pewien sędzia kanclerski był łaskaw poinformować mnie, jako jednego z grona blisko stu pięćdziesięciu osób, nie podejrzanych bynajmniej o zaburzenia umysłowe, że sąd kanclerski, przedmiot wielu uprzedzeń (w tym miejscu odniosłem wrażenie, iż sędzia spogląda ku mnie z ukosa), jest mimo wszystko bliski doskonałości. Słuszne bywały może — przyznał ów sędzia — pewne drobne zarzuty przeciwko tempu jego pracy, zawierały jednak wiele przesady wynikającej ze skąpstwa naszego społeczeństwa. Do niedawna to skąpe społeczeństwo protestowało uparcie przeciwko powiększeniu liczby sędziów kanclerskich, którą ustalił, o ile się nie mylę, Ryszard II — lecz równie dobrze mógłby ustalić każdy inny król.
Wydało mi się to żartem zbyt ponurym, by pomieścić go w treści „Samotni“. W przeciwnym razie musiałbym przypisać te słowa Kenge’owi Najwymowniejszemu bądź panu Vholesowi, bowiem jeden czy drugi mógłby zapewne być autorem czegoś w podobnym sensie. W takich ustach miałbym prawo połączyć ów ponury żart z bardzo odpowiednim cytatem z Szekspirowskiego sonetu:
Natura moja nosi, widać, ślady
Mego zajęcia, jak ręce farbiarzy.
Więc się ulituj i nie skąp mi rady.
Ale uważam za wskazane, aby skąpe społeczeństwo wiedziało, co działo się i dzieje nadal w tej dziedzinie, wobec czego nadmienię, że wszystko, co na kartach tej powieści ma związek z sądem kanclerskim, jest prawdą lub mieści się w granicach prawdy. Sprawa Gridleya nie różni się zasadniczo od innej, rzeczywistej, z którą zapoznał opinię publiczną ktoś bezinteresowny, związany z wydarzeniami zawodowo, a więc dokładnie obznajmiony z potwornymi krzywdami od ich początku do końca. Obecnie toczy się w sądzie kanclerskim proces rozpoczęty przed blisko dwudziestoma laty, w którym na jednej rozprawie występuje czasami trzydziestu do czterdziestu adwokatów, a koszty już urosły do sumy siedemdziesięciu tysięcy funtów. Jest to proces familijny i, jak zapewniają wtajemniczeni, nie bliższy dziś zakończenia niż w dniu, gdy się rozpoczął. Inny szeroko znany i nie rozstrzygnięty jeszcze proces miał swój początek u schyłku minionego stulecia, a w tym przypadku koszty pochłonęły kwotę wyższą niż dwakroć siedemdziesiąt tysięcy. Gdyby kiedykolwiek były mi potrzebne inne dowody prawdopodobieństwa procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, potrafiłbym sypać nimi jak z rękawa, ku wstydowi... skąpego społeczeństwa.
Jeszcze jedna kwestia wymaga kilku słów wyjaśnienia. Po opisanej w „Samotni“ śmierci pana Krooka kwestionowano możliwość tego, co nazwałem samozapłonem. Mój dobry przyjaciel, pan Lewes (który, jak sam odkrył rychło, mylił się przypuszczając, że możliwość taką wykluczyły wszelkie autorytety), opublikował kilka dowcipnych, adresowanych do mnie listów wykazujących, iż samozapłon jest niepodobieństwem. Nie muszę chyba zapewniać, że nie mam zwyczaju wprowadzać w błąd czytelników złośliwie czy też przez niedbalstwo i że przed opisaniem zgonu pana Krooka nie żałowałem starań, by tę kwestię zbadać. Kroniki notują około trzydziestu podobnych przypadków, a ofiarą najgłośniejszego z nich była hrabina Cornelia de Bandi Cesenate. Zbadał go wnikliwie i zrelacjonował Giuseppe Bianchini, prebendariusz z Werony (znany z innych pism), a swoje sprawozdanie opublikował drukiem w Weronie w roku 1731, następnie zaś powtórnie w Rzymie. Nie nastręczające uzasadnionych wątpliwości, zaobserwowane w tym przypadku zjawiska odpowiadają ściśle zjawiskom, jakie występują w przypadku pana Krooka. Drugi równie głośny przypadek zdarzył się w Rheims, o kilka lat wcześniej, a kronikarzem jego był Le Cat, jeden z najsłynniejszych lekarzy, jakich wydała Francja. Ofiarą padła kobieta, której mąż został skazany za jej morderstwo, następnie jednak uniewinniony przez sąd wyższej instancji, gdy przewód sądowy wykazał, iż zgon nastąpił skutkiem tego, co nazywamy samozapłonem. Nie czuję potrzeby, by uzupełniać czymkolwiek te znane fakty oraz przytoczone z okazji debat nad śmiercią pana Krooka bliższe naszych czasów opinie wybitnych profesorów medycyny, francuskich, angielskich i szkockich . Poprzestanę na uwadze, iż nie odstąpię od potrzebnych mi faktów, pokąd gwałtowny samozapłon nie pochłonie świadectw, na których podstawie tworzą się zazwyczaj opinie o ludzkich sprawach.
W „Samotni“ celowo dobywam często na jaw romantyczną stronę rzeczy zwyczajnych.ROZDZIAŁ I
W SĄDZIE KANCLERSKIM
Londyn. Jesienna sesja dobiega końca i lord kanclerz sprawiedliwości zasiada na sali rozpraw w Lincoln’s Inn. Bezlitosna pogoda listopada. Ulice tak pełne błota, jak gdyby wody dopiero co ustąpiły z powierzchni ziemi i nie byłoby dziwne spotkanie z czterdzieści stóp długim megalozaurem, który niby słoniowata jaszczurka człapie w stronę Holborn Hill. Dym z kominów opada jak drobna, czarna mżawka przemieszana z kłakami sadzy nie mniejszymi niż dorodne płatki śniegu w żałobie — można by sobie wyobrazić — po zgonie słońca. Nie widać wśród błota psów, a konie, opryskane aż po okulary, przedstawiają się niewiele lepiej. Pośród ogólnej epidemii złego humoru i drażliwości przechodnie zderzają się parasolami i tracą równowagę u skrzyżowań ulic, gdzie od brzasku dnia (jeżeli takie dnie brzask miewają) dziesiątki tysięcy innych przechodniów ślizgały się i potykały, a placki błota, co w takich miejscach uparcie trzyma się bruku i narasta niczym odsetki składane, kładły się warstwa po warstwie.
Wszędzie mgła. Mgła w górze rzeki toczącej tam wody pośród zielonych łąk i wysepek. Mgła w dole rzeki, która omywa tam nadbrzeża portowe i przycumowane okręty, i wszelkiego rodzaju śmiecie wyrzucane przez wielkie i brudne miasto. Mgła nad bagnami Essexu i pośród pagórków Kentu. Mgła wpełza do kambuzów barek węglowych, zalega w stoczniach, czepia się olinowania żaglowców, spływa kroplami z burt kutrów i pomniejszych łodzi. Mgła snuje się przy kominkach na salach domu starców w Greenwich, mgła wypełnia gardła i nosy jego sędziwych pensjonariuszy. Mgła jest w lulce i cybuchu popołudniowej fajki krewkiego szypra, który odpoczywa w swojej ciasnej kajucie, i mgła niemiłosiernie szczypie palce rąk i nóg jego czeladników — chłopców okrętowych — marznących na pokładzie. Nieliczni ludzie na mostach rzucają spojrzenia za balustradę, na mgłę zalegającą w dole, i sami są wśród mgły, jak gdyby zawieszeni w balonie pomiędzy chmurami.
Na ulicach latarnie gazowe połyskujące tu i ówdzie przez mgłę wyglądają tak, jak mogłoby wyglądać słońce, na które patrzy z rozmiękłych pól rolnik albo jego parobek zajęty orką. Prawie wszystkie sklepy są oświetlone o dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj, a gaz zdaje się wiedzieć o tym, gdyż prezentuje się blado, jak gdyby opornie.
Chłód tego popołudnia jest najbardziej chłodny, gęsta mgła najbardziej gęsta, pełna błota ulica najbardziej błotnista tam, gdzie wznosi się rogatka Temple Bar, stara, nieustępliwa zapora i tak stosowna ozdoba progu starej nieustępliwej korporacji prawniczej osiadłej w Temple. A tuż obok tej rogatki, w Lincoln’s Inn, jak gdyby w samym sercu mgły, jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu.
Nigdy nie zdoła przyjść mgła dosyć gęsta, nigdy nie zdoła przyjść błotnista mazia wystarczająco głęboka, by wytrzymać porównanie z brodzeniem i błądzeniem po omacku, jakim w obliczu niebios i ziemi popisuje się tego dnia wysoki sąd kanclerski, ów najbardziej szkodliwy z wiekowych grzeszników.
W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej jaśnie wielmożny lord kanclerz winien zasiadać tam — jak to się dzieje właśnie — z mgielną aureolą wokół głowy, oprawny w szkarłat szat i draperii swojego podium, zasłuchany w nieskończenie długie przemówienie adwokata o bardzo dużych faworytach i bardzo małym głosie, pogrążony na pozór w kontemplacji latarni na sąsiednim dachu, jakkolwiek nie widać tam obecnie nic oprócz mgły. W tego rodzaju popołudnie bardziej niż kiedykolwiek indziej parę dziesiątków członków palestry uprawnionych do występowania przed wysokim sądem kanclerskim winno brnąć niepewnie — jak to się dzieje właśnie — przez jeden z dziesięciu tysięcy etapów nie kończącego się procesu, winno podstawiać nogę jeden drugiemu na śliskiej drodze prejudykatów, brodzić po kolana w formalnościach proceduralnych, tłuc o mur słów głowami w perukach z końskiego włosia lub koziej wełny i z minami najbardziej serio rościć pretensje do słuszności, tak jak mogliby to czynić wytrawni aktorzy. W tego rodzaju popołudnie liczni rzecznicy stron procesowych (kilku z nich odziedziczyło pełnomocnictwo po ojcu, który zbił na nim majątek) — winni — jak to się dzieje właśnie — wypełniać szeregami ławy dla adwokatów — studnię, na której dnie daremnie szukałbyś prawdy — ulokowano między czerwonym stołem sekretarza a jedwabnymi togami sędziów, mając przed sobą rachunki, obciążenia wzajemne, repliki, kontrrepliki, nakazy sądowe, zeznania składane na piśmie w miejsce przysięgi, orzeczenia, postanowienia, uwagi zgłaszane do asesorów sądowych, opinie asesorów — całe góry nonsensów niepotrzebnych nikomu a kosztownych. Sala rozpraw tego sądu może tonąć w mroku rozjaśnionym tu i tam blaskiem dogorywających świec, mgła może w niej zalegać tak gęsto, jak gdyby nigdy nie zamierzała ustąpić, witraże w oknach mogą tracić barwy i nie wpuszczać światła dnia do posępnego wnętrza, a niewtajemniczonych z ulicy, co przez oszklone drzwi zaglądają tam nieśmiało, może powstrzymywać od wejścia upiorny wygląd sali oraz jednostajne mamrotanie, które sięga echami sklepienia, a dobywa się z wnęki osłonionego draperiami podium, gdzie lord kanclerz wytrwale spogląda ku latarni bez światła i mgła czepia się peruk na głowach asystujących mu sędziów! Niechaj będzie tak, bo to przecież wysoki sąd kanclerski, który ma w każdym hrabstwie swoje domy w ruinie i leżące odłogiem pola; który ma swojego nieuleczalnie chorego w każdym zakładzie dla obłąkanych, a nieboszczyka na każdym cmentarzu; który ma zrujnowanych powodów i pozwanych, co uganiając się w przydeptanym obuwiu i wytartej odzieży pożyczają i żebrzą u wszelkich możliwych znajomych i znajomych znajomych; który opływającym w dostatki daje moc i przeróżne sposoby nużenia i udręczania mających słuszność po swojej stronie; który tak wyczerpuje pieniądze, cierpliwość, odwagę, nadzieję, tak zaciemnia umysły i łamie charaktery, że pośród praktykujących tam prawników nie znajdzie się człowiek uczciwy, co nie udzieliłby (nie udziela często) przestrogi: „Lepiej znosić cierpliwie wszystkie krzywdy, jakie mogą być wam wyrządzane, niźli przyjść tutaj!“
Kto znajduje się dziś na sali rozpraw oprócz lorda kanclerza, radcy dworu występującego w rozpatrywanej sprawie, paru radców dworu, którzy nigdy nie występują w żadnej sprawie, oraz wspomnianych wyżej adwokatów wypełniających przeznaczone dla nich ławy? Poniżej sędziowskiego podium zasiada sekretarz w peruce i todze, jest też kilku woźnych, pedli, krzykaczów sądowych, czy jak się tam ich zowie. Ci wszyscy ziewają, ponieważ sprawa na wokandzie — Jarndyce przeciwko Jarndyce — była w ciągu długich lat do cna wyciskana i utraciła ostatnie drobiny tego, co może bawić lub interesować. Ilekroć się ją wywołuje, stenografowie, kronikarze sądowi, dziennikarscy reporterzy wychodzą nieodmiennie, a więc i dzisiaj ich miejsca świecą pustkami. W głębi sali obłąkana staruszka w zmiętym kapeluszu na bakier stoi na ławce, by lepiej widzieć kanclerskie sanktuarium ocienione draperiami. Ona jest zawsze na sali rozpraw od początku posiedzenia do końca, gdyż oczekuje jakiegoś niewiadomego sądu i wyroku, co rychło ma zapaść na jej korzyść. Niektórzy twierdzą, iż rzeczywiście jest czy też była stroną w jakimś procesie, ale nikt nie wie nic dokładnie, bo nikt nie troszczy się o to. Obłąkana staruszka zawsze ma przy sobie torebkę ze swoimi dokumentami, jak powiada, wypełnioną rozmaitym śmieciem, składającym się głównie z tekturowych zapałek oraz suszonej lawendy. Wynędzniały więzień doprowadzony pod strażą po raz nie wiedzieć który ma „osobiście odeprzeć ciążące na nim zarzuty“, chociaż uczynić tego nigdy nie zdoła, bo, jako ostatni pozostały przy życiu wykonawca któregoś z testamentów, zaplątał się w odpowiedzialność solidarną za jakieś rachunki z opieki, o których, jak powszechnie wiadomo, nic nie mógł wiedzieć. Inny przywiedziony do ruiny powód czy pozwany przyjeżdża od czasu do czasu z Shropshire, aby zwrócić się do kanclerza w chwili zakończenia dziennej rozprawy, i podejmuje starania w tym kierunku, bo nie może pojąć, że z formalno-prawnego punktu wiczenia kanclerz nie jest świadomy jego istnienia, jakkolwiek sąd kanclerski systematycznie niszczył go przez ćwierć wieku. Ten człowiek zajmuje dogodne miejsce i ma na oku najwyższego sędziego, aby w momencie, kiedy ów powstanie, zawołać donośnie i z nutą płaczliwej skargi: „Jaśnie wielmożny lordzie!“ Nieliczna grupka kancelistów adwokackich i jakichś innych młodych ludzi, którzy znają z widzenia tego powoda czy też pozwanego, ociąga się z wyjściem z sali rozpraw, w nadziei, że wyniknie coś wesołego i bodaj trochę urozmaici przygnębiającą atmosferę pogody pod psem.
Sprawa Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się opornie. Ów proces — strach na wróble wśród procesów — tak powikłał się i zagmatwał z biegiem czasu, że nikt pod słońcem nie wie dziś, o co tam naprawdę chodzi. Najmniej rozumieją strony zainteresowane i, jak wiadomo, nie ma dwu związanych z sądem kanclerskim prawników, którzy potrafiliby rozmawiać przez pięć minut na ten temat i nie wyrazić kompletnie różnych zdań co do meritum sprawy. W ciągu lat niezliczone dzieci narodziły się jako strony w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce, niezliczeni młodzi zostali stronami na skutek małżeństw, niezliczeni starzy przestali być stronami na skutek zgonów. Dziesiątki osób dowiadywały się z przerażeniem, że są stronami w tej sprawie, chociaż nie miały pojęcia, jak się to stało i dlaczego. Całe rody dziedziczyły po przodkach nienawiści wynikające z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce. Mały powód czy pozwany, któremu obiecywano konia na biegunach po zapadnięciu wyroku, dorastał, wchodził w posiadanie prawdziwego konia i żwawym truchtem odjeżdżał w zaświaty. Piękne podopieczne sądu kanclerskiego więdły kolejno, zostawały matkami i babkami, długi korowód kanclerzy przejmował akta i pozostawiał następcom, legion nazwisk przenosił się z rejestrów sądowych nie gdzie indziej niż do rejestru zgonów, na naszej ziemi zostało zapewne najwyżej troje Jarndyce’ów, od czasu gdy stary Tom Jarndyce, przywiedziony do ostatecznej rozpaczy, w łeb sobie palnął w gospodzie przy Chancery Lane — mimo to wszakże proces Jarndyce przeciwko Jarndyce wlecze się wciąż przed sądem leniwie i beznadziejnie.
Przeszedł nawet stopniowo w sferę kpiny i to zapewne jest jedyną korzyścią, jaka z niego wynikła. Uśmiercił wielu ludzi, lecz zawodowi prawniczemu dał temat do żartów. Figuruje on w sprawozdaniach wszystkich asesorów sądu kanclerskiego, wszyscy kolejni kanclerze brali w nim udział jako rzecznicy tej czy innej strony, w czasach gdy byli adwokatami upoważnionymi do występowania przed tym sądem. W doborowym gronie, przy poobiednim porto w tej lub innej korporacji prawniczej, seniorzy palestry zdobni czerwonymi nosami i dbający o wygodne obuwie opowiadali na ten temat świetne anegdotki. Aplikanci adwokaccy zwykli ostrzyć zawodowy dowcip na niezawodnym procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce. Poprzedni lord kanclerz znalazł się w kropce, kiedy bowiem znany adwokat, pan Blowers, powiedział, że to czy tamto nastąpi, jeżeli z nieba posypią się kartofle zamiast deszczu, podchwycił: „Albo, mecenasie, wybrniemy jakoś z procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce“. Żart ubawił wszystkich — zwłaszcza woźnych, pedli, krzykaczy sądowych, czy jak się tam ich zowie.
Pytanie, jak wiele osób nie związanych z nim bezpośrednio proces Jarndyce przeciwko Jarndyce skalał i znieprawił dotknięciem swoich nieczystych macek, musi pozostać pytaniem bez odpowiedzi. Bezsprzecznie jednak nikt z jego racji nie odniósł korzyści moralnych — nikt, od asesora sądowego, w którego aktach ryzy dokumentów tyczących procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce butwieją wyginając się w przeróżne kształty, do skryby adwokackiego, co pracowicie kopiował dziesiątki tysięcy stron in folio opatrzonych tym nieśmiertelnym nagłówkiem. Stosowanie wybiegów, podstępów, wymyślnych chwytów, odraczanie terminów czy też rozciąganie toku sprawy praktykowane w złej wierze — wszystko to musi wywierać na charaktery ludzkie wpływy nie wiodące ku niczemu dobremu. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce mógł wzmagać skłonność do matactw i wykrętów nawet u chłopców na posyłki, którzy w kancelariach adwokackich wmawiali klientom — nieszczęsnym stronom w tej sprawie — że pan Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam jest w danym dniu wyjątkowo zajęty i aż do wieczora ma umówione spotkania. Ten lub inny kurator masy spadkowej w tym procesie mógł, rzecz jasna, dorobić się pokaźnej fortuny, zarazem jednak musiał utracić zaufanie nawet do rodzonej matki i umocnić w sobie pogardę dla rodzaju ludzkiego. Chizzle, Mizzle czy jak-mu-tam nabierał stopniowo zwyczaju udzielania sobie mglistych obietnic, że gdy wypchnie wreszcie z kancelarii akta procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce, zastanowi się nad odwlekaną stale drobną sprawą i pomyśli, co da się zrobić, by Drizzle, potraktowany tak niesprawiedliwie, otrzymał jakieś zadośćuczynienie. Daleko i szeroko ten nieszczęsny proces rozsiewał bierność i zakłamanie w najrozmaitszych ich postaciach, a nawet ci, co z najbardziej zewnętrznych kręgów zła, jakie zatacza, obserwowali jego dzieje, nieustannie napotykali pokusę, aby pozwalać płynąć wolno niedobrym nurtem i wierzyć mętnie, iż skoro świat jest podły, zapewnie nigdy nie miał i nie mógł być inny.
A zatem pośród tonących w błocie ulic i w samym sercu mgły spowijającej miasto jaśnie wielmożny lord kanclerz zasiada na sali rozpraw swojego wysokiego sądu.
— Mecenasie Tangle — odzywa się zaniepokojony cokolwiek długotrwałym popisem krasomówczym tego uczonego w prawie dżentelmena.
— Jaśnie wielmożny lordzie?
Pan Tangle wie o procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce więcej niż ktokolwiek inny. Słynie tą wiedzą. Jak powiadają, od lat szkolnych nie czytał nigdy nic prócz akt tej sprawy.
— Czy zbliża się pan do końca wywodów?
— Nie, jaśnie wielmożny lordzie. Za swój obowiązek poczytuję przedstawienie jaśnie wielmożnemu lordowi szeregu dalszych punktów.
Taka gładka odpowiedź wyślizguje się z ust uczonego w prawie dżentelmena.
— O ile mi wiadomo, jeszcze kilku szanownych członków palestry zamierza wystąpić przed sądem — mówi lord kanclerz z nikłym uśmiechem.
Osiemnastu uczonych w prawie kolegów mecenasa Tangle’a podskakuje niby osiemnaście młoteczków w fortepianie, składa osiemnaście ukłonów i opada z powrotem na osiemnaście niewidocznych miejsc.
— Rozprawę odraczam i wyznaczam jej kolejny termin od środy za dwa tygodnie — powiada lord kanclerz, gdyż w danym dniu spór toczy się jedynie o koszty, ów skromny pączek na potężnie rozrosłym drzewie procesowego meritum, a więc wcześniej czy później musi się jakoś rozstrzygnąć.
Lord kanclerz wstaje, szanowni członkowie palestry wstają, więzień zostaje śpiesznie doprowadzony przed podium, człowiek z Shropshire woła: „Jaśnie wielmożny lordzie!“, woźni, pedle, krzykacze, czy jak się tam ich zowie, surowo nakazują ciszę i złym okiem spoglądają na człowieka z Shropshire.
— Odnośnie — podejmuje lord kanclerz nadal w kwestii procesu Jarndyce przeciwko Jarndyce — młodej dziewczyny...
— Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. To młody chłopiec — wyrywa się przedwcześnie pan Tangle.
— Odnośnie młodej dziewczyny — powtarza z mocnym naciskiem lord kanclerz — i młodego chłopca...
(Pan Tangle jest zdruzgotany)
— ... których poleciłem wezwać na dzień dzisiejszy, a którzy znajdują się obecnie w moim gabinecie, porozmawiam z nimi i postaram się zadecydować, czy wskazane będzie wydanie zezwolenia na zamieszkanie tej młodej pary u ich wuja.
— Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie — zabiera znów głos pan Tangle. — Ich wuj nie żyje.
Lord kanclerz spogląda przez podwójne okulary w papiery.
— U dziadka — mówi.
— Bardzo przepraszam, jaśnie wielmożny lordzie. Dziadek także nie żyje. Gwałtowna śmierć. Samobójstwo.
W tej chwili wyłania się z mgieł adwokat wyjątkowo małego wzrostu, lecz obdarzony wyjątkowo tubalnym głosem.
— Jaśnie wielmożny lord pozwoli? Ja występuję w jego imieniu. To kuzyn spokrewniony w odległym stopniu z młodymi osobami, o których mowa. Nie wiem dokładnie, w jak odległym stopniu, ale na pewno spokrewniony.
Wypowiedziawszy to grobowo grzmiącym basem, który budzi donośne echa pod sklepieniem, adwokat wyjątkowo niskiego wzrostu znika wśród mgły i nie wiadomo o nim nic więcej. Wszyscy kierują wzrok w jego stronę. Nikt dostrzec go nie może.
— Porozmawiam z tymi młodymi ludźmi — powtarza lord kanclerz — i postaram się rozstrzygnąć kwestię ich zamieszkania u kuzyna. Decyzję ogłoszę jutro przed wywołaniem pierwszej sprawy na wokandzie.
Kanclerz zaczyna składać ukłon ławom zajętym przez palestrę, gdy przed podium zostaje doprowadzony więzień. Z jego stawiennictwa nie może wyniknąć nic prócz powrotu do więzienia, więc następuje to rychło. Człowiek z Shropshire woła ponownie: „Jaśnie wielmożny lordzie!“, lecz kanclerz, nieświadom formalnie jego obecności, w porę opuszcza salę rozpraw. Wychodzą również wszyscy inni. Kanceliści nabijają papierami całą baterię granatowych worków i wynoszą ją, obłąkana drobna staruszka zabiera swoje dokumenty, opustoszały sąd zostaje na klucz zamknięty. Gdyby dało się tam zamknąć wszystkie niesprawiedliwości, jakie ów sąd popełnił, a także wszystkie wyrządzone przezeń krzywdy, by następnie spalić tę całość na ogromnym stosie pogrzebowym, lepiej byłoby dla wszystkich stron zainteresowanych — nie tylko stron w procesie Jarndyce przeciwko Jarndyce.ROZDZIAŁ II
W WIELKIM ŚWIECIE
W owo deszczowe i błotniste popołudnie ograniczymy się do pobieżnego rzutu oka w stronę wielkiego świata. Nie jest on aż tak inny niż sąd kanclerski, by nie uchodziło prześliznąć się gładko z jednego prosto w drugi. Zarówno wielki świat, jak sąd kanclerski należą do instytucji ugruntowanych przeszłością i tradycją — to jak gdyby zaspany Rip Van Winkle, co przez długie lata burzliwej pogody roił dziwaczne marzenia senne, albo śpiąca królewna, którą musi zbudzić błędny rycerz, kiedy w kuchni wszystkie zatrzymane rożny poczną obracać się w nadprzyrodzony sposób.
To niezbyt rozległy świat — drobny punkcik nawet w porównaniu z naszą ziemią, posiadającą przecież swoje granice, o czym każda książęca wysokość przekona się łatwo, jeżeli odbędzie podróż dookoła świata i wróci na to samo pogranicze pustki. Ów świat ma swoje określone miejsce, zawiera wiele dobra i są w nim liczni ludzie zacni i sprawiedliwi. Całe jego zło zasadza się na tym, że stanowi świat zbyt troskliwie i szczelnie owinięty w pakuły lub watę, wobec czego nie może słyszeć pędu większych światów ani też widzieć ich obrotów wokół słońca. Ów świat przypomina ślepy zaułek, a rozwój jego bywa niekiedy chorobliwy z racji niedostatku świeżego powietrza.
Lady Dedlock wróciła właśnie do swojego domu w stolicy, aby spędzić tam niewiele dni poprzedzających wyjazd do Paryża, gdzie jaśnie pani zamierza pozostać kilka tygodni, po których upływie dalsze jej plany są nieznane. Taką wiadomość ku pokrzepieniu paryżan zamieściła dziennikarska kronika towarzyska, która zna się na wszystkim, co tyczy wielkiego świata. Znajomość spraw tyczących innych światów byłaby, oczywiście, w złym tonie. Uprzednio lady Dedlock przebywała w rezydencji, którą w rozmowach z osobami bliskimi nazywa swoją „sadybą“ w hrabstwie Lincoln. W hrabstwie Lincoln wody wystąpiły z brzegów. Łuk mostu w parku został przez nie podmyty i obalony. Okoliczna nizina przedstawia pół mili szerokie, zastałe rozlewisko rzeczne o powierzchni sieczonej nieustannie kroplami deszczu i zamiast wysp usianej tu i ówdzie melancholijnymi drzewami. „Sadyba“ lady Dedlock wygląda też nader ponuro. Przez wiele dni i nocy pogoda była tak okropna, że drzewa wydają się przemiękłe do rdzenia, a przytłumionym ciosom siekiery gajowego, który podkrzesuje gałęzie, nie towarzyszą zwyczajne w podobnych przypadkach odgłosy. Zmoknięty jeleń czmyha raz po raz z rozrastających się wciąż ruchomych grzęzawisk. W wilgotnym powietrzu traci swą ostrość huk wystrzału z dubeltówki, a dym prochowy ciągnie leniwą smugą ku ukoronowanym kępami drżew pagórkom, które stanowią tło dla strug padającego wciąż deszczu. Widok z okna pokoju lady Dedlock to na przemian albo krajobraz w ołowianych tonach, albo też czerń godna tuszu. Jak dzień długi woda deszczowa przepełnia wazy zdobiące taras przed domem, nocami zaś ciężkie krople stukają nieustannie — puk, puk, puk — o bruk z szerokich płyt kamiennych, który z dawien dawna nosi nazwę Chodnik Widma. W niedzielę mały kościółek w parku jest zatęchły, drewno kazalnicy zdaje się pokrywać kroplami zimnego potu, a całe wnętrze wypełnia woń i posmak starodawnych Dedlocków spoczywających w grobach. Pewnego dnia o świcie jaśnie pani, która jest bezdzietna, spojrzała z okna swojego buduaru w stronę domku gajowego i utraciła resztki pogody ducha, gdy zobaczyła odblask ognia na drobnych szybkach, dym nad kominem oraz ścigane przez kobietę dziecko, które wybiegło w deszcz na spotkanie okutanego w połyskujący wilgocią płaszcz mężczyzny, co mijał właśnie bramę. Lady Dedlock mawiała później, iż „na śmierć się zanudziła“.
A zatem jaśnie pani wyjechała ze swojej sadyby w hrabstwie Lincoln pozostawiwszy ją ulewie i wronom, i królikom, jeleniowi, kuropatwom i bażantom. Portrety zmarłych i pogrzebanych Dedlocków zdawały się zapadać smętnie w wilgotne mury, gdy ochmistrzyni wędrując z jednej starej komnaty do drugiej zamykała kolejno okiennice. Kiedy pojawią się znowu? Tego nie potrafiła jeszcze przewidzieć dziennikarska kronika towarzyska, która niby złośliwy chochlik jest wszechwiedząca w sprawach teraźniejszości i przeszłości, ale o sprawach przyszłych nic rzec nie zdoła.
Sir Leicester Dedlock to tylko baronet, ale nie ma dostojniejszego niż on baroneta. Jego ród jest równie stary, jak okoliczne wzgórza, lecz nieskończenie bardziej szacowny niż one. Baronet hołduje zasadniczemu poglądowi, że świat poradziłby sobie jakoś bez wzgórz, lecz niezawodnie zmarniałby bez Dedlocków. Sądzi także, iż przyroda to raczej niezły pomysł (być może wulgarna nieco, jeżeli nie okolona parkowym murem), lecz pomysł, którego wykonanie zależy jedynie od znamienitych rodów osiadłych na wsi. To dżentelmen o nad wyraz wrażliwym sumieniu, pełen odrazy do wszystkiego, co niskie lub podłe, gotów raczej ponieść w każdej chwili najbardziej wymyślną śmierć niż dopuścić do sytuacji, w której jego nieskazitelność mogłaby zostać zakwestionowana w najmniejszym bodaj stopniu. To człowiek honoru, uparty, godny zaufania, mężny, ulegający niezliczonym przesądom i absolutnie pozbawiony zdrowego rozsądku.
Sir Leicester jest o dobre dwadziecia lat starszy od małżonki. Na zawsze pozostawił za sobą sześćdziesiąty piąty rok życia, sześćdziesiąty szósty, może nawet sześćdziesiąty siódmy. Od czasu do czasu trafiają mu się ataki podagry, a jego chód bywa zazwyczaj dosyć sztywny. Ma przyprószone siwizną włosy oraz faworyty, a że zwykł nosić piękną koszulę z gorsem w zakładki, śnieżnobiałą kamizelkę i granatowy surdut zapięty na wszystkie błyszczące guziki, prezentuje się doskonale. Jest ceremonialny, godny i przy wszelkich okazjach niebywale uprzejmy dla jaśnie pani, której osobisty urok szacuje nader wysoko. Ta galanteria wobec lady Dedlock — nie zmieniona od czasów, gdy sir Leicester starał się o jej rękę — stanowi chyba jedyny jego romantyczny kaprys.
Baronet ożenił się naprawdę z miłości. Do dziś krążą nawet pogłoski, iż jaśnie pani nie ma żadnej rodziny, jednakże sir Leicester ma jej przecież tak wiele, że stanowczo obejdzie się bez dodatkowej. Za to jego oblubienica miała urodę, dumę, wielkie ambicje, śmiałość decyzji i rozum w ilościach zdolnych zaćmić cały legion dam najszlachetniej urodzonych. Cechy te pomnożone o bogactwo i znamienitą pozycję wyniosły ją szybko, toteż od lat lady Dedlock stanowi ośrodek zainteresowań dziennikarskiej kroniki towarzyskiej i zajmuje najwynioślejsze miejsce na wierzchołku towarzyskiego drzewa.
Każdy wie — albo przynajmniej powinien do dziś wiedzieć, bo mówi się na ten temat wystarczająco często — jak Aleksander płakał, gdy zabrakło mu świata do podbojów. Natomiast lady Dedlock dokonawszy podboju swojego świata popadła w nastrój punktu nie topliwości, lecz zamarzania. Trofea jej zwycięstw to chłodne opanowanie, niezmącony spokój, pełna zniechęcenia równowaga ducha. Jaśnie pani ma doskonałe maniery. Gdyby jutro miała być żywcem uniesiona do niebios, wstąpiłaby tam bez widocznych objawów radości.
Zachowała dotąd urodę — nie wiośnianą zapewne, ale z pewnością jeszcze nie jesienną. Jej twarz — raczej ładna niegdyś niż piękna — zyskała z biegiem lat bardziej klasyczne rysy dzięki wyrazowi, jaki daje przynależność do wielkiego świata. Sylwetkę ma wytworną i sprawia wrażenie wysokiej. Nie znaczy to, że jest wysoka, ale jak powtarza często jaśnie wielmożny Bob Stables, „wszystkie jej szczegóły są pokazane możliwie najokazalej“. Ten sam wysoki autorytet twierdzi, iż lady Dedlock jest wypielęgnowana bez zarzutu, i dodaje (zwłaszcza gdy mowa o jej włosach), że „w całej stadninie nie ma kobiety tak wymuskanej zgrzebłem“.
A zatem lady Dedlock wraz z wszystkimi jej doskonałościami opuściła sadybę w hrabstwie Lincoln i tropiona zawzięcie przez dziennikarską kronikę towarzyską, wróciła do swojego domu w stolicy, aby spędzić tam niewiele dni poprzedzających wyjazd do Paryża, gdzie jaśnie pani zamierza pozostać kilka tygodni, po których upływie dalsze jej plany są nieznane. I w owo posępne i błotniste popołudnie do jej domu w stolicy przybywa staromodny dżentelmen w podeszłym wieku, rzecznik stron i uprawniony do występowania przed wysokim sądem kanclerskim, a zarazem adwokat piastujący godność doradcy prawnego Dedlocków, który w swojej kancelarii przechowuje tak liczne żelazne kasety opatrzone owym nazwiskiem, jak gdyby baronet był monetą nieustannie przerzucaną kuglarskim kunsztem od jednej z owych kaset do drugiej. Lokaj w pudrowanej peruce wiedzie sędziwego dżentelmena przed oblicze jaśnie pani poprzez hall i reprezentacyjne schody, i korytarz, i liczne pokoje wielce ożywione w ciągu sezonu, ale nader ponure, gdy sezon minie — poprzez to, co w oczach przybysza wygląda na krainę z baśni, lecz dla stałego mieszkańca jest pustynią.
Dżentelmen w podeszłym wieku jest zaniedbany na pozór i ubrany skromnie, uchodzi wszakże za człowieka bardzo bogatego, który dorobił się znacznie sporządzając arystokratyczne intercyzy przedślubne oraz arystokratyczne testamenty. Spowija go skryty nimb zaufania wielkich rodów i rzeczywiście jest niemą skarbnicą tego zaufania. Bywają dostojne mauzolea tkwiące od stuleci na ustronnych parkowych polanach, pośród rozrosłych bujnie drzew i krzewów, być może jednak żadne z nich nie kryje tylu arystokratycznych tajemnic, ile ów pan Tulkinghorn obnosi w swojej piersi pośród żywych ludzi. Zalicza się on do tak zwanej starej szkoły, co oznacza zazwyczaj każdą szkołę, która od początku nie była młoda, a więc nosi zawsze krótkie spodnie związane wstążkami pod kolanem oraz pończochy lub sztylpy. Szczególna cecha jego czarnych ubiorów i czarnych pończoch polega na tym, że — jedwabne czy wełniane — nie błyszczą nigdy. Matowy, mało widoczny, niewrażliwy na jakikolwiek odblask światła jego strój jest taki właśnie jak on sam. Pan Tulkinghorn nie rozmawia nigdy, jeżeli ktoś nie zwraca się doń o poradę prawną. Czasami widuje się go, gdy milczący, lecz swobodny i nieskrępowany zajmuje skromne miejsca przy obiadowych stołach w takiej czy innej wspaniałej rezydencji wiejskiej albo zasiada niedaleko drzwi w salonach, o których dziennikarska kronika towarzyska miewa wiele do powiedzenia. Znają go tam wszyscy, a połowa Izby Lordów przystaje obok niego, by rzucić: „Witam, panie mecenasie! Jak się pan miewa?“ On przyjmuje z powagą takie pozdrowienia i ukrywa je tam, gdzie spoczywa cała reszta jego wiedzy.
Sir Leicester Dedlock bawi właśnie w apartamentach jaśnie pani i rad widzi pana Tulkinghorna. Towarzyszy mecenasowi atmosfera praw nabytych z tytułu zasiedzenia miła zawsze baronetowi, który poczytuje ją za rodzaj hołdu składanego sobie. Podobny hołd widzi również w ubiorze mecenasa, a więc podoba mu się i ów ubiór. Jest poprawny, budzący szacunek, a zarazem ma w sobie coś z liberii dworaka. Przywodzi na myśl jak gdyby ochmistrza prawnych tajemnic Dedlocków czy też szafarza sprawującego pieczę nad ich prawną piwnicą.
Czy pan Tulkinghorn zdaje sobie z tego sprawę? Może tak być, może też nie być, lecz w każdym razie warto zwrócić uwagę na szczególny objaw, który daje o sobie znać we wszystkim kwestiach związanych z lady Dedlock jako osobistością przynależną do swojej kasty lub raczej jedną z grona przywódców i reprezentantów tego małego światka. Jaśnie pani uważa się za istotę nieprzeniknioną, która przebywa poza zasięgiem zwyczajnych śmiertelników, a gdy patrzy na własne odbicie w lustrzanej tafli, rzeczywiście na taką wygląda. Jednakże każda obracająca się wokół niej, najmniejsza bodaj gwiazdka — od własnej panny służącej do dyrektora Opery Włoskiej — zna na wskroś słabostki, uprzedzenia, wybryki, ambicje oraz kaprysy jaśnie pani i potrafi stosować się w życiu do proporcji jej duchowej postaci oszacowanej nie mniej dokładnie niż fizyczna przy braniu miary przez krawczynię. Jest może nowy ubiór, nowy obyczaj towarzyski, nowy śpiewak, tancerz, klejnot o nowym kształcie, nowy karzeł lub olbrzym, nowa kaplica, cokolwiek nowego, co należy wprowadzić w modę? Dziesiątki uniżonych ludzi rozmaitej profesji, których lady Dedlock nie podejrzewa o nic więcej niż płaszczenie się przed jej osobą, wiedzą doskonale, jak kierować jaśnie panią niby niemowlęciem, niańczą ustawicznie jaśnie panią i wiodą, dokąd im się spodoba, ją oraz całą trzódkę, udając przebiegle, iż z pokorą i głębokim szacunkiem podążają jej śladem. Ludzie ci potrafią wziąć na hak tylko jedną osobę, a uprowadzić całą resztę tak, jak w swoim czasie Lemuel Gulliver uprowadził wspaniałą flotę lilipuciego monarchy. „Jeżeli drogi pan chce trafić do naszych ludzi — mawiają Blaze i Sparkle, jubilerzy, obejmując pojęciem «nasi ludzie» lady Dedlock oraz całą resztę jej światka — musi drogi pan pamiętać, że to nieprzeciętna klientela. Naszych ludzi trzeba ugodzić w najsłabsze miejsce, a ich najsłabsze miejsce jest takie to a takie“. „Skoro życzą sobie panowie, by ten towar poszedł — powiadają zaprzyjaźnionym fabrykantom kupcy bławatni Sheen i Gloss — muszą panowie zwrócić się do nas, bo my wiemy dokładnie, jak postępować z wielkim światem, więc potrafimy ten towar wprowadzić w modę“. „Jeżeli drogi pan chce, aby ten druk trafił na stoły moich wysoko postawionych znajomych, lub aby ten karzeł czy olbrzym znalazł drogę do domów moich wysoko postawionych znajomych, albo by to widowisko zyskało poparcie moich wysoko postawionych znajomych, winien drogi pan polegać na mnie, jeśli łaska, gdyż zdążyłem przestudiować czołowe osobistości wielkiego świata i nie schlebiając sobie mogę twierdzić, że łatwo owijam je wokół małego palca“ — mówi księgarz Sladdery, a że jest człowiekiem uczciwym, bynajmniej nie przesadza.
Wobec tego pan Tulkinghorn może oczywiście nie wiedzieć, co w danej chwili dzieje się w umysłach Dedlocków, lecz równie dobrze może wiedzieć dokładnie.
— Sprawa mojej małżonki znalazła się znowu przed lordem kanclerzem? Prawda, mecenasie? — mówi sir Leicester podając rękę panu Tulkinghornowi.
— Tak. Dziś była rozpatrywana raz jeszcze — odpowiada prawnik i składa dyskretny ukłon jaśnie pani, która spoczywa na sofie w pobliżu kominka i twarz przesłania wachlarzem.
— Nie warto oczywiście pytać, czy zaszło coś godnego uwagi — odzywa się lady Dedlock tonem licującym z posępnym nastrojem spowijającym jej sadybę w hrabstwie Lincoln.
— Istotnie nic, co można by nazwać czymś godnym uwagi, nie nastąpiło dzisiaj — przynaje pan Tulkinghorn.
— I nigdy nie nastąpi — dorzuca jaśnie pani.
Sir Leicester nie ma zastrzeżeń wobec nieskończenie długiego procesu przed sądem kanclerskim. Widzi w nim zjawisko powolne, kosztowne, brytyjskie, wysoce konstytucyjne. Nie ma też żywotnego interesu w owym procesie, w którym uczestnictwo stanowiło jedyny posag, jaki wniosła mu małżonka. Odczuwa nawet mętnie, że dla jego nazwiska — nazwiska Dedlock — udział w sprawie sądowej bez miejsca w jej tytule to przygoda raczej zabawna. Ponadto mniema, że sąd kanclerski — mimo niejakich opóźnień w wymiarze sprawiedliwości i drobnego zamętu, jaki nieraz powoduje — jest czymś, co wraz z różnorodnością innych „czymsiów“ zostało wynalezione przez człowieczą mądrość gwoli wiecznego (w ludzkim pojęciu) ugruntowania stanu wszechrzeczy. Wobec tego wyznaje niezachwiany pogląd, że popieranie własnym autorytetem jakichkolwiek utyskiwań na sąd kanclerski mogłoby zachęcić taką czy inną osobę niskiego stanu do wszczęcia gdzieś jakiegoś buntu tak, jak postąpił ongi Wat Tyler.
— Do akt sprawy zostało włączonych parę nowych dokumentów, które są krótkie, ponieważ więc mam zwyczaj informować o wszelkich szczegółach swoich klientów, a dowiedziałem się, że łaskawa pani wyjeżdża do Paryża, pozwoliłem sobie przynieść do wglądu ich odpisy — podejmuje pan Tulkinghorn, człowiek ostrożny, który woli zawsze być zabezpieczony.
Prawdę mówiąc, sir Leicester również wybiera się do Paryża, ale dziennikarską kronikę towarzyską interesują wyłącznie poruszenia lady Dedlock.
Adwokat dobywa swoje papiery, prosi, by wolno mu było rozpostrzeć je na filigranowym stoliczku — złocistym cacku stojącym przed jaśnie panią — nakłada okulary i zaczyna czytać przy świetle ocienionej abażurem lampy.
— „Sąd Kanclerski. Proces Jarndyce przeciwko Jarndyce...“
Jaśnie pani przerywa mu niecierpliwą prośbą o pomijanie tylu ile można formalnych okropności.
Pan Tulkinghorn spogląda ku niej znad okularów i zaczyna znów czytać nieco niżej. Lady Dedlock jest roztargniona i lekceważąca, nie zaszczyca go uwagą. Sir Leicester siedzi w ogromnym fotelu przed ogniem i z przyjemnością zdaje się słuchać prawniczych powtórzeń i rozwlekłości, które uważa za część składową narodowych murów obronnych. Tak się składa, że ogień dogrzewa mocno w miejscu, które zajmuje jaśnie pani, a jej wachlarz — najpiękniejszy z pięknych — jest bezcenny co prawda, lecz mały. Zmieniając pozycję jaśnie pani obejmuje wzrokiem papiery rozpostarte na stoliczku, przygląda im się z bliska i z jeszcze bardziej bliska, następnie zaś pyta z dziwnym ożywieniem:
— Kto sporządzał te odpisy?
Adwokat urywa raptownie, zdumiony zainteresowaniem lady Dedlock oraz niezwyczajnym tonem jej głosu.
— To, jak mówicie wy, adwokaci, prawniczy charakter pisma. Prawda? — podejmuje jaśnie pani i bawiąc się wachlarzem spogląda prosto w twarz starszego pana na swój lekceważąco obojętny sposób.
— Czy ja wiem? — mówi pan Tulkinghorn i uważniej przypatruje się papierom. — Chyba niezupełnie, proszę łaskawej pani. Myślę, że prawniczy charakter pisma został ukształtowany w długi czas po wyrobieniu ręki. Czemu pani raczy pytać o to?
— Chciałam rozproszyć czymkolwiek monotonię nie do zniesienia. Słucham. Proszę czytać dalej.
Pan Tulknighorn czyta dalej. W pokoju robi się coraz goręcej, jaśnie pani przesłania twarz wachlarzem. Sir Leicester zapada w drzemkę i po chwili przebudzony gwałtownie woła:
— Co? Co pan powiada?
— Powiadam, iż obawiam się, że lady Dedlock zaniemogła — mówi adwokat, który zdążył już pośpiesznie wstać z krzesła.
— Słabo mi — szepce jaśnie pani pobielałymi wargi. — To pewno nic, lecz przypomina tchnienie śmierci. Proszę nie mówić do mnie, ale zadzwonić na służbę. Chcę do swojej sypialni.
Pan Tulkinghorn wycofuje się do sąsiedniego pokoju, słychać brzęczenie dzwonków, szuranie stóp, odgłos kroków. Wreszcie lokaj w pudrowanej peruce prosi pana mecenasa, by zechciał wrócić.
— Już jej lepiej — mówi sir Leicester i gestem ręki daje znak adwokatowi, by usiadł i tylko jemu czytał dalej. — Doprawdy, jestem przerażony. Nie zdarzyło się dotąd, by moja małżonka zemdlała. Ale, mecenasie, pogoda jest okropna, a lady Dedlock na śmierć zanudziła się w naszej sadybie w hrabstwie Lincoln.