Samotnie przez Bałkany - ebook
Samotnie przez Bałkany - ebook
Samotnie przez Bałkany to druga - po "Kobiecie na motocyklu" - książka Ani Jackowskiej. W najnowszym, bogato ilustrowanym, tytule autorka wraca z Bliskiego Wschodu do Europy, by odwiedzić dalekie i bliskie zarazem Bałkany.
Motocyklowa podróż w poszukiwaniu bałkańskich historii i temperamentów - cygańskiej duszy, arabskiej magii, serbskiej dynamiki. Adventure w kobiecym wydaniu - zupełnie nieprzewidywalny. Slalom w tyglu narodów, kultur, tradycji i języków nastawiony na poznanie żyjących tam ludzi. (...) Że niby to wszystko tak blisko? Blisko. Szczerze mówiąc, tuż obok. (...) Tak naprawdę, to wychodzi się na chwilę i zaraz wraca, a w tym czasie można przenieść się w zupełnie inny świat, gdzie jest wszystko: trochę orientu, trochę dzikiego zachodu i szczypta świętości. Trzeba tylko odrobinę wysiłku, aby to wszystko odnaleźć.
Po powrocie do Polski, w udzielonym wywiadzie dla lostravelos.com, tak przedstawiła swoje bałkańskie doświadczenie:
Podróż miała trwać 50 dni, a trwała ponad 70. To dowód, że piękno Bałkan wciąga, łatwo się w nim zatracić. Kraje odwiedzone podczas podróży to Rumunia, Bułgaria, Mołdawia, Macedonia, krótka, ale pełna przygód wizyta w Nadniestrzu, Albanii, Kosowie, Czarnogórze, Bośni i Hercegowinie. Nadal mam niedosyt i świadomość, że każdemu z miejsc warto poświęcić dużo więcej czasu i uwagi. Dobrze, że Bałkany są tak blisko...
Wyprawa - przez samą autorkę określona "bałkańskim hardkorem na motocyklu" - spotkała się ze sporym zainteresowaniem oraz uznaniem mediów, czego dowodem jest nagroda National Geographic Traveller 2010.
Kategoria: | Motoryzacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-365-4 |
Rozmiar pliku: | 22 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
■ Tokaj
Jak zwykle się okazuje, że wypisana kredą na tablicy promocyjna cena noclegu, mająca przyciągnąć turystów, konkretnie mojego przypadku „nie dotyczy”. – Bo coś tam… – tłumaczy mi właścicielka, a po węgiersku brzmi to jak przeszkoda nie do pokonania. – Bo coś tam… – próbuje mi wyjaśnić łamaną angielszczyzną facet z fast foodu. Ani na jedno, ani na drugie nie ma argumentów, więc zostawiam ich, zabieram rzeczy i idę do pokoju. Mam dość. Pół dnia w deszczu, pół w upale. Żeby jeszcze te połówki były równo podzielone… A tu ćwiartki i ósemki słońca, mieszające się z ćwiartkami i ósemkami deszczu. Koszmar. I ta przeklęta deszczówka! Założona zbyt późno, zaciąga się na ubraniu. Zbyt późno zdjęta, wywołuje proces kiszenia. Na odchodnym widzę, że zaczyna się tradycyjne trącanie motocykla. Nie zazdroszczę, ale trącania zabronić nie mogę.
Albania. Tuż przy granicy z Grecją
Kawiarnie, winiarnie, gwar. – Trudno tu do was dojechać – w klimatycznym lokaliku zagajam miejscową starszyznę. – Węgry–Polaki tak, Węgry–Słowaki nie – odpowiada jeden z mężczyzn degustujących wytrawny Tokaj Hárslevelu. – Zapytasz Słowaka, którędy na Węgry, to nawet jeśli mieszka 50 km od granicy, powie, że nie wie. Zapytasz go, którędy do Afryki, odpowie: „Tam!” – ciągnie dalej, obrazowo opisując podejście Słowaków do sąsiadów.
Ponoć poszło o wino. Między innymi o wino. I to już dawno temu. Przy okazji pojawia się i polski wątek, na szczęście o mniejszym ciężarze gatunkowym, niewywołujący wzajemnej niechęci. Genealogia doprowadziła bowiem mojego rozmówcę do polskich przodków. Uświadomił mu to kilka dni temu telefon z Polski. Że niby dziad i pradziad wspólni, i że wszyscy do jednego rodu Osików należą. I czy mogę mu wytłumaczyć, czym ta tajemnicza osika jest, bo on pojęcia nie ma. Po pierwszym furmincie granica mojej nieśmiałości zdecydowanie się obniża. Na skrawku serwetki rysuję drzewo. Wstaję, podnoszę ręce, że niby to gałęzie, prężę bicepsy i energicznie wydycham powietrze. Że niby wieje wiatr. Stoję nieruchomo. – Osika zdecydowanie nie jest takim drzewem – dodaję szybko, po czym zmieniam konfigurację. Ręce nagle wiotczeją. Nadal chwieję się w jedną i drugą stronę, pamiętając jednak, aby co jakiś czas porządnie się w. – Aaa, już wiem! – mówi kobieta stojąca za barem, znacząco spoglądając na głównego zainteresowanego. I tylko pan Osika albo nie wiedział, albo jedynie udawał, że nie wie, i szybko zmienił temat.
Sobota w Tokaju ma wszystkie cechy soboty uroczej. Słońce, rodzinne spacery z dziećmi, kolorowe balony, gigantyczne lody. W tle rzeka. Trochę brudna, ale idealnie pasująca do tego sielankowego obrazka. Stoliki w ogródkach zastawione langoszami i piwem. Sama mam ochotę wpisać się w ten leniwy klimat, ale bez konieczności pożerania tłustego placka ze śmietaną. Zamiast tego decyduję się na statek wycieczkowy. „Królową Dunaju” zarządza trzyosobowy zespół: kapitan, sternik, bufetowa. Każdy pełni funkcję stosowną do umiejętności i każdy jest szefem swojego rewiru. W stosunku do wielkości statku, pasażerów jest niewielu. Bufetowa krząta się po swoim królestwie. Likierówki, kieliszki do brandy, wina i whisky wyglądają obiecująco, jednak szybko się okazuje, że w czasie tego rejsu pełnią tylko funkcję ozdobną. Mam obawy, że powoli nabierają wartości muzealnej. Gościom serwuje się piwo i sok. W jednorazowych plastikowych kubkach.
Widoki monotonno-wycieczkowe. Tak, aby każdy zdążył je zobaczyć i sfotografować. Senna atmosfera oddziaływuje na wszystkich. Mimo to na statku i tak dzieje się więcej niż wokół niego. Pan próbuje całować panią, jedną ręką przyciskając ją do siebie, a w drugiej dzierżąc butelkę piwa. Pani trochę się opiera, a trochę nie. Z tego opierania się spadają jej okulary przeciwsłoneczne. Pan je podnosi i udaje, że zaraz je wrzuci do rzeki. Pani piszczy, żeby raczej nie wrzucał. I znowu się całują. Narzeczny flirt przyciąga uwagę większości pasażerów. Dzięki niemu w ogóle coś się dzieje. Zainteresowanie od całujących się odwraca motorówka. Na dziobie wyłożyła się wiekowa dama, ster dzierży kapitan. Obfite kształty damy ledwo się mieszczą na skrawku plastiku. Jedną ręką trzyma się burty, drugą pozdrawia pospólstwo, czyli nas – pasażerów statku wycieczkowego, usadzonych na drewnianych, niewygodnych ławkach jak na grzędach. Wszyscy siedzący po właściwej stronie oczywiście odmachują. Ci z drugiej strony z ciekawością wstają z ławek. Kto odmacha, szybko robi zdjęcie. Dama się śmieje, biust jej faluje. Wakacje.
W sobotni wieczór poddaję się miejscowemu zwyczajowi oblegania barów. Zamawiam herbatę. To chyba mało popularny napój w Tokaju. Miejsca oczywiście brak. Właściciel sam z siebie robi mi dostawkę do stolika zajętego przez dwóch mężczyzn oraz kobietę. – Superman – mówi, wskazując na jednego z nich i dając mi tym samym do zrozumienia, który z tej dwójki jest wolny. Zresztą pani również bardzo szybko mnie o tym informuje. W babskim kodzie komunikatów oczywistych.
W kawiarniach wyraźny podział. Turyści degustują furminty i deserowe muscaty, a miejscowi popijają piwo. Słychać klekot bociana i dźwięk klepania kotletów. Przypominam sobie zapach róży, który tak bardzo podobał mi się rano. Idę się przejść. Na jednym z placów widzę posąg nieźle już wstawionego Bachusa. Legenda głosi, że bóg wina tak bardzo zatracił się w lokalnych trunkach, że przepił całe ubranie i został w samych butach. Obuwie i mały siusiak świecą się nawet wieczorem. Chyba każdy gość w Tokaju stawia sobie za punkt honoru złapanie za któryś z Bachusowych atrybutów. Na szczęście i ku przestrodze. Też łapię, bo chciałabym tu przyjechać znowu. Gdy wracam do baru, moje krzesło przy Supermanie już jest zajęte. Właściciel wynosi dla mnie jeszcze jedno krzesełko i okrągły stolik. Żebym mogła pisać – pokazuje na laptopa. Obok stawia kieliszek muscatu. Żeby pisało się lepiej.
Moto Balkan Cooltour
Wzdłuż drogi kwitną na przemian sterty śmieci i stoiska z dynjami. Duże i apetyczne arbuzy wodzą na pokuszenie. GS nieubłagany. Dobrze, moja babska beztroskość bez zastanowienia weszłaby w posiadanie tego najbardziej okazałego, a w przypadku promocji, nawet dwóch. O szaleństwo, które nadajesz memu życiu słodkiej domieszki absurdu! Przypominam sobie drogowskaz stojący na głównym placu Tokaju: precyzyjnie nakreślone odległości do zabytków z listy UNESCO. Dla kulturalnie zorientowanych. W jedną stronę liczba kilometrów ani kierunek nie były jasno sprecyzowane. Pokręcony szlaczek przypominał symboliczny powrót wężykiem. Bez czasu, celu, dystansu. Dla nieprzewidywalnych i szalonych. To miłe, że ktoś pomyślał o mnie. Jadę dalej!
Tarocistka Danuta rozwiązała tajemnicę Twojej przyszłości i chce Ci przekazać ważną wiadomość. Udzieli Ci rady, która wiele wyjaśni.
Tajemniczy SMS wyrywa mnie ze wspomnień o rubasznym Bachusie lewitującym w oparach tokaju. Szkoda, że Danuta nie rozwiązała tej tajemnicy w październiku zeszłego roku. Może za 3,69 PLN dowiedziałabym się, że aż tak długo będę pisała tę książkę. A gdyby rozwiązywanie tajemnicy zdarzyło się już w lipcu, to może w ogóle nie pojechałabym na te Bałkany? Ba, nigdzie bym nie pojechała! Cooltour? Kultur? Qultur? W sumie to wszystko jedno. Na pewno przeżyłam bałkański hardcore.
Melnik (Bułgaria). Z winogron powstaje tu nie tylko wyborne wino...
„Nie wiem, kiedy tak naprawdę zaczyna się i kończy podróż. Czy definiują ją tylko przejechane kilometry? Gdzie zaklasyfikować przygotowania i wyobrażenia towarzyszące nam przed wyjazdem, a gdzie myśli i wspomnienia? Siedzę przy komputerze w swoim warszawskim mieszkaniu, dwa tygodnie po powrocie. Mimo to mam wrażenie, że ta podróż trwa nadal, że bardzo intensywnie we mnie żyje. I że na pewno jeszcze się nie skończyła”.
Tak, to sprzed roku. Może przez ten rok powinnam na tyle rozwinąć swój pisarski kunszt, aby nową książkę rozpocząć od bardziej wyrafinowanego wstępu? Ale albo kunsztu nie rozwinęłam, albo w tej kwestii po prostu niewiele się zmieniło. Lubię ten początek. Pewnie kiedyś mi się znudzi, ale póki co chcę, żeby znalazł się również w tej książce. Tak było rok temu. Tak czuję i teraz. I tylko widok z okna mam inny.
■ 5 sierpnia 2010 r., Warszawa
Wyszłam kupić śpiwór, wróciłam ze złotymi balerinkami, bez śpiwora. Chyba schowam je głęboko i nowym zakupem pochwalę się później, po powrocie. Że niby to dopiero teraz wpadłam na taki genialny pomysł. W końcu dzień przed wyjazdem na dwa miesiące, i to dosyć daleko, powinnam raczej myśleć o rzeczach pierwszej potrzeby. Zabieram stary i sypiący się śpiwór. Zaczął się sypać siedem lat temu, gdy zębatka łańcucha rozszarpała w trakcie jazdy źle zaczepiony materiałowy kufer i kilka rzeczy w środku. Od tego czasu już kilka razy wychodziłam z domu, aby zamienić go na niesypiący się model. Z reguły kończyło się to powrotem z parą kolorowych butów. A śpiwór sypie się dalej.
■ 29 października 2010 r., Warszawa
Spadł pierwszy śnieg. Autobus linii 116. Pukam w przeszklony pokoik kierowcy, oddzielający go od frustracji pasażerów. – Czy mogę kupić bilet? – Nie odwracając głowy, szofer wskazuje na kartkę na szybie. Na kartce jasny przekaz – gdy ma powyżej trzech minut opóźnienia względem rozkładu jazdy, nie wolno mu zawracać głowy, rozpraszać prośbą o zakup biletu, a tym bardziej o wydanie reszty ze 100 zł. – Kobieto, mam 180 minut opóźnienia – mówi przygnębionym głosem. W praktyce oznacza to 177 powodów (minut), aby moją prośbę zignorować. W końcu sprzedaje, gdy po raz kolejny ktoś zablokował skrzyżowanie, a powodów (minut) zrobiło się więcej. Ale to już problem kolejnych pasażerów. Tych bez biletów i odliczonych drobnych.
Nie wiem, czy mojemu bohaterowi z autobusu linii 116 udało się dogonić stracony czas. Kiedy wracałam do domu o północy, w kierunku Ursynowa był jeszcze korek. Wygląda na to, że pół miasta będzie gonić swój czas przez kilka najbliższych dni. A w city czasu wszystkim brakuje. Czyli do notorycznego braku czasu dorzucamy deficyt czasu spowodowany zasypaniem miasta. 15.59. Dzieci Sancheza przerwane w połowie przez radiowy minutnik wprowadzający w godzinę 16. Szkoda. Przynajmniej w radiowej rzeczywistości 180-minutowe opóźnienie nikomu nie grozi. W podróży nie mam ani minuty opóźnienia, bo nie planuję dojeżdżać na jakiś konkretny czas. Właśnie po to, aby opóźnień uniknąć. Opóźnienia miewam jedynie w rzeczywistości po powrocie. I to solidne. Dlatego proszę, nigdy nie pytajcie: „Kiedy następna książka?”. Nie mam pojęcia. Mam opóźnienie.
Samotnie, ale w dobrym towarzystwie GS-aRumunia
Dwa dni w drodze i w końcu przekraczam granice swojego marzenia. Rumunia. Tylko skąd wziął się ten lekki strach? Pewnie ze stereotypów i ludzkiego gadania. A może to ostrożność, która nieraz niepotrzebnie uczepia się człowieka? Mogłaby jeszcze trochę poczekać, albo w ogóle dać sobie spokój. Powinnam z nią ponegocjować, żeby póki co zajęła się kimś innym. Nie mam pojęcia, gdzie jestem, dokąd mam jechać i w którym miejscu szukać noclegu. Na przystanku autobusowym poruszenie. Kilkunastoletni chłopak podchodzi do mnie i zaczyna chodzić wokół GS-a. Odruchowo wyciągam kluczyki. Jego mała dłoń sięga do nawigacji. A to co? Włączam ekran, nie zdejmując już z niego ręki. Po cholerę to wożę, skoro i tak rzadko korzystam… W międzyczasie robię szybki przegląd elementów łatwo dostępnych i szybko odczepialnych. Tak na wszelki wypadek. Bliżej – dalej, manipuluję obrazem, wyświetlając mapę okolicznych ulic. Duże – małe. Oczy chłopaka ze zdziwieniem patrzą na zmieniający się obraz. Małe ręce sprytnie znajdują miejsce dla siebie, odsuwając na bok moje. Przystankowa publiczność śledząca całą sytuację ożywia się. Jeden z kibicujących seniorów wchodzi na nasz uliczny ring. Uchyla kapelusza i staje obok. Przygląda się motocyklowi i elektronicznej mapie. Przystanek krzyczy, wskazując na wyłaniający się zza zakrętu autobus. Młody macha na pożegnanie ręką, która jeszcze przed chwilą ściskała nawigację, stary elegancko uchyla kapelusza. Biegną do autobusu. Z okien macha już cała rodzina. Zaraz spokojnie będę mogła zobaczyć, czego nie mam… Jakoś podświadomie źródła ich radości dopatruję w swojej stracie. Muszę ponegocjować nie tylko z ostrożnością, ale i zaufaniem do ludzi. Ostatnio jakby trochę się zawiesiło.
Hotel Aurora. Przed Aurorą stoi portier. Ile za noc? Według cennika jedynka 40 euro, ale dla „pojedynczych ladies” jest zniżka – tylko 25 euro. Skoro już na początku za sam fakt bycia kobietą dostaję rabat, to może wynegocjuję coś jeszcze. Jest dobrze: korzystanie z hotelowego peceta wystawionego w korytarzu wliczone w cenę. – Jak długo lady chce, do oporu. Please. – Z tym „plisowaniem” mu nawet do twarzy. Za nim dwa dziesięciolecia pracy w najbardziej stylowym hotelu w mieście. Na styl nie było popytu, więc dwa lata temu musiał zmienić miejsce pracy na bardziej oldskulowe.
W recepcyjnej gablocie artykuły pierwszej potrzeby – pasta do zębów, mapy i wino. W nieoświetlone korytarze Aurory rozwożą hotelowych gości dwie windy – wyłożone wykładziną drewniane skrzynki z lustrem. W jednej informacja techniczna: „4 osoby lub 300 kg”. W drugiej: „3 osoby lub 225 kg”. Traktuję to jako ostrzeżenie. Dobrze, że na schodach póki co nie wprowadzono ograniczeń.
W mieście niewiele się dzieje, a jeżeli już się dzieje, to przy głównym placu. Wokół niego krążą motocykliści. Jeden, na potężnym chopperze, jeździ sam. Raz po raz dogania go piątka na ścigaczach, niemal wjeżdżając w tył maszyny i jej początkującego właściciela. Przez chwilę się z nim drażnią, po czym wyprzedzają, aby nadal mógł kręcić swoje ósemki. Oglądam się za nim, bo wygląda groteskowo, jakby tu trafił z innej rzeczywistości. To znaczy, jak na motocyklistę wygląda idealnie i zgodnie ze standardami bezpieczeństwa. Może dlatego ekipa bezkaskowców w krótkich spodenkach tak go nie lubi. Kilka razy mignął mi chłopak na stylowym skuterze z kanapą w kratę typu burberry i okularach Ray Ban. Chwilową pustkę na placu wypełnia orszak ślubny: państwo młodzi w karocy. Biały koń, frędzel, kokarda. Z tyłu sznur przyozdobionych audi, beemek, fordów scorpio. W otwartych szyberdachach głowy weselników: wylakierowane loki, brokaty i tiule. Samochody trąbią, a młoda para królewskim gestem pozdrawia przechodniów. W połowie drugiego okrążenia na placu znowu pojawiają się motocykliści. Odpuszczają sobie kolegę na chopperze i dołączają do kolorowej kawalkady. Zdominowane przez hałas ulice po kilku minutach wracają do zwyczajnego porządku, a gapie do niedokończonych obiadów i przerwanych rozmów. Na swój taboret wstawiony między chłodziarkę z lodami a białą budkę z fast foodem wraca pracująca na dwóch etatach kobieta i kończy niedzielną prasówkę.
Siódma rano zmienia oblicze miasta: na ulicach kwitnie handel i legalny hazard – SuperBingo i Loteria Nationala – w sam raz dla szukających szczęścia w poniedziałkowy poranek. Przed kolorowym wózkiem z napisem „American Hot-Dog” kolejka. Z aplikatorów o rozmiarach krowich wymion sprzedawca wyciska musztardę, keczup i majo. Od rana zaprasza Fiori z wieńcami pogrzebowymi i sklep Zaraza z półkami pełnymi kryształów i lokalną ceramiką. Nawet ściana miejscowej autogary jest pokryta mozaiką.
Nieudolnie próbuję dopasować swój styl jazdy do miejscowych. W końcu za trzecim razem udaje mi się wreszcie opuścić rondo. To kwestia wprawy i czasu. Ale miasto zaczyna mnie męczyć. Wkrótce przekraczam wrota krainy Marmarosz. Wioski-skanseny, drewniane zagrody. Nawet wiejski Magazin ABC prezentuje się zacnie ze swoją rzeźbioną fasadą zalepioną plakatami z reklamami piwa Ursus. Osady wyglądają na senne, ale za rzeźbionymi bramami chowają się tętniące życiem zagrody. Na polach wieśniacy koszą trawę. Machają, gdy robię im zdjęcia. Jedna z kobiet wygraża mi drewnianymi „nożycami” – na szczęście po chwili zaczyna się śmiać. Dwie babcie rozłożyły swój grzybiarski kramik pod drzewem, naprzeciw świeżych pstrągów. Pyszne ryby przyciągają uwagę głodnych kierowców, zmuszając ich do zatrzymania się. A kiedy już przystaną, nie mogą przecież zignorować świeżych kurek rozłożonych na kolorowych foliach. Grzyby można kupić lub sfotografować. – Foto? Bon bon. – Babcie z uroczym szczerbatym uśmiechem upominają się o stosowne wynagrodzenie za udostępnienie wizerunku. Za płotem widać uschnięte drzewo z garnkami na gałęziach. Ponieważ w zagrodzie pusto, wyjaśnienia zjawiska szukam u wujka Google. Hasło „garnki na drzewach” w którejś tam kolejności doprowadza mnie do Złotego przewodnika po roślinach halucynogennych. Cholera, a może mi się tylko wydawało?
Nie tylko gruszki na wierzbie…
■ Syhot Marmaroski
Kontuar, na kontuarze dzwonek, za kontuarem pusto. Chłopak z recepcji akurat wychodzi na papierosa. Wypali, wróci, to pogadamy. Przynajmniej mam chwilę na zastanowienie się, czy aby na pewno chcę tu zostać. – Motocykl, bar, ty, restaurant – po powrocie żartobliwie objaśnia procedurę meldunku.
Moje imię wyraźnie wpada w ucho kelnerowi zniszczonemu przez łatwy dostęp do restauracyjnych alkoholi. Przez kilka minut nie odstępuje mnie na krok. – Och, Ana, Ana! – Idąc po motocykl, słyszę jego lekko już nietrzeźwe zachwyty. GS-a przeprowadzam pod barowe drzewo na tyłach hotelu, ponoć najbezpieczniejsze miejsce w okolicy. Bar to enklawa miejscowych – mocno zasiedzianych i lekko podpitych. Wejście od tyłu, przez furtkę, albo krętym korytarzem. Kuchnia przekąskowa, alkohole mocne. Wycieczka w zaklęte rewiry Complexu Hotelier Coroana odkrywa przede mną tajemnice, które dla lepszego samopoczucia gości tajemnicami powinny pozostać. Recepcjonista, prowadząc mnie przez ten ukryty za nieszczelnymi drzwiami syf, nieświadomie robi mi przysługę. Do restauracji idę już tylko kurtuazyjnie i z ciekawości, wiedząc, że najbezpieczniej będzie tylko popatrzeć. Lustra, atłasy, kandelabry, świeczniki. Lokal przyprószony starością, stylizowany na elegancki, idealnie pasuje do kuchennej filozofii powtórnego wykorzystywania resztek. – Z którego roku? – pytam, wskazując na wnętrze. – Na naklejonym na ozdobne lustro zakazie palenia mój adorator zapisuje długopisem datę: 1851. Oczywiście rzeczony zakaz nie dotyczy wszystkich. Hotelowa restauracja to miejsce dla miejscowych notabli i przypadkowych przyjezdnych, którzy chcąc nie chcąc, notablami się stają. Ale taki już urok miast leżących na uboczu.
Dostaję pokój z widokiem, ale bez słuchawki prysznicowej. Na korytarzu zamieszanie. Włoscy pielgrzymi chyba nie sądzili, że warunki noclegowe na pielgrzymce mogą być aż tak ascetyczne. Wykorzystuję zamieszanie do szybkich przenosin, wchodząc w układ ze sprzątaczką. Dostaję klucze do innego pokoju, co pozwala uniknąć ponownej konfrontacji z recepcjonistą, lekko wstawionym kierownikiem i „Och, Ana, Ana!” kelnerem. Królowa pierwszego piętra całą biurokrację załatwi z nimi na swój sposób.
W pokoju obok nie brakuje ani słuchawki prysznicowej, ani widoku. Mogę zaznaczać terytorium. Białe ściany, pomalowana szarą olejną farbą szafa w przedsionku. Pod ścianami bardzo pojedyncze łóżka. Stylizację domyka jaskrawy pomarańcz sztywnego koca i zapach wykrochmalonej pościeli. Przypominają mi się kolonijne kombinacje: jak zrobić siku w trakcie leżakowania, aby dyżurująca wychowawczyni nie zauważyła. Bo przecież nie wolno im było przeszkadzać w popołudniowym odpoczynku. Standard pokoju podnoszą kieliszki, efektownie ustawione na srebrnej tacy. W toalecie – różowy papier, klasa szorstka. Cały zestaw toaletowy – papier, szklanka, mydło, czepek kąpielowy i plastikowe klapki – na tle sypiących się kafelków i rudobrązowej wanny wygląda na jakiś żart. W tej rzeczywistości wcale nie kiepski. Adekwatny.
Siedzę w recepcji, próbując opanować hotelowy komputer. Klawiatura oblepiona popiołem z papierosów i codziennym brudem lekko sprężynuje. Na szczęście nie jest obłożona folią, tak jak wetknięte w przegródki obok kluczy piloty do telewizorów. Przydział na każdy pokój. Recepcjonista zauważa, że mój nadal leży na swoim miejscu, więc wyjmuje go i kładzie obok mnie na stole. – Ti-wu – precyzuje. – Fenkju – odpowiadam, wkładając go na miejsce.
Procesor (tudzież wentylator) wysłużonego peceta pracuje na najwyższych obrotach. Ilość ikon i pootwieranych aplikacji świadczy o tym, że recepcjonista opanował komputer w stopniu co najmniej średnio zaawansowanym, przynajmniej w kwestii Skype’a, Facebooka, You Tube’a i kilku czatów jednocześnie. Korzystając z okazji, podglądam recepcyjny porządek od tyłu. Gazety, paczki papierosów, a między stertami dokumentów i zapisanych papierów worek z rolkami różowego papieru. Akurat ta wiedza może się okazać przydatna… Recepcjonista siada obok mnie i zapala papierosa. – Cigarete? – pyta, przysuwając do siebie popielniczkę. Cigarete to raczej nie – pokazuję mu na drzwi. Z wyraźną niechęcią domyśla się, o co mi chodzi, i wychodzi na zewnątrz. – Ana, Ana, wino! – Zza kontuaru wychyla się mój stale nietrzeźwy adorator, stawiając przede mną restauracyjny kryształ. – Romania? – pytam, ciekawa bukietu lokalnych trunków. – Romania – odpowiada, a na jego twarzy pojawia się błogość. Zamiast wysłać go do wszystkich diabłów, łamię się. Bez sensu. Moja ciekawość od razu wywołuje natarczywość. – Och, Ana, Ana! – Co chwila podbiega, klepiąc się w okolicy serca. Póki trafiał w swoje, było nawet zabawnie. Za którymś razem jednak próbował trafić w moje, i tu nie znaleźliśmy porozumienia.
Nagle ciszę przerywa krzyk. – Intruzo, intruzo! – wydzierają się energiczne Włoszki z pielgrzymki. Średnia wieku dosyć wysoka, adekwatna do temperamentów. – Pracujesz tutaj? – Pytanie jednej z nich przebija się przez jazgot pozostałych. Teoretycznie nie. Ale właśnie się urządzam. Zmieniam panujące tu zwyczaje i ustawiam granice relacji. Czyli poniekąd zaczynam wpisywać się w przestrzeń recepcji. – Spróbuję pomóc – deklaruję. Skoro wiem, gdzie trzymają papier toaletowy, to już wiem naprawdę dużo. W pozostałych kwestiach mogę przecież improwizować. Tym bardziej, że nikogo oprócz mnie po tej stronie kontuaru nie ma. Recepcjonista pojawił się w przelocie, wrzucając do popielniczki dymiącego papierosa, po czym uciekł. – Był tam! – mówi liderka grupy ścigającej intruzo. – Uciekł tamtędy! Tylnymi drzwiami! – Z jej relacji potrafię wywnioskować tylko tyle, że nic nie ukradł, ale chciał. Czaił się w korytarzu, gdzie wszedł przez otwarte drzwi, które powinny być zamknięte. – Zamknijcie je! – wydziera się, na szczęście bezosobowo, starsza kobieta. – Zaraz pójdziemy po naszego księdza! – straszy recepcjonistę, który właśnie przypomniał sobie o pozostawionym papierosie i pojawił się na stanowisku pracy. – Yes madame, yes madame – przytakuje. Brzmi wiarygodnie, bo Włoszki powoli zaczynają się rozchodzić. – Za dużo grappy – kwituje całe zamieszanie jedna z pątniczek, uśmiechając się do mnie porozumiewawczo.
Targ w Syhocie Marmaroskim
W środku nocy okazuje się, że moja radość z posiadania słuchawki prysznicowej była przedwczesna. Obecność słuchawki nie gwarantuje obecności wody. Rankiem nikt mnie nie żegna. Pielgrzymka o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie wsiadła do autokaru i odjechała. Widziałam tylko, jak wychodzą ze śniadania (jednak ktoś się zdecydował…). Ani recepcjonista, ani kelner nie byli już tak przyjaźnie nastawieni. Może za bardzo się rządziłam?
■ Săpânța
Parkuję GS-a pod bramą cmentarza w wiosce Săpânţa – krok od świętości i tamtego świata. Bliżej tam już tylko dziadkom siedzącym na drewnianej ławce pod ogrodzeniem. Poczucie humoru, z jakim potraktowano tutaj zmarłych, wystawia na próbę moją śmiertelną w tej kwestii powagę. Portret każdego nieboszczyka i rzeźbione epitafium wiernie oddają jego charakter i postawę życiową. I to bez względu na to, czy była bardziej, czy też mniej chwalebna. Jaki był zmarły, można wywnioskować z osobistych i szczerych komentarzy bliskich: „Tu leży moja teściowa, gdyby pożyła rok dłużej, leżałbym tu ja”. Nie ma czarowania, że o nieżyjących mówi się tylko dobrze, albo nie mówi się wcale. Zostaje po nich prawda. Światu doczesnemu mogą posłużyć jedynie za przestrogę: „ Kto pije dużo wódki, podzieli mój los. Lubiłem wódkę i z butelką w dłoni odszedłem w śmierć”. Położna, spawacz, elektrotechnik, milicjant. Profesje mieszkańców nietrudno odgadnąć. Jeździł traktorem? Damy mu traktor, niech pojedzie nim na tamten świat! Miał słabość do mocnych trunków? Niech wreszcie w spokoju i radości się napije! W końcu niebieski kolor dębiny, z której zrobiono krzyże, ma nieść zmarłym nadzieję i wolność. Po cmentarzu obowiązkowa runda po stoiskach z souvenirami. Upychając w torbie kicz nad kiczami wartości kilku lei, orientuję się, że nie mam kluczyków od GS-a! W głowie pojawia się charakterystyczne pulsowanie i uderzenie gorąca. Mam lalki, nie mam kluczyków. Nerwowy ucisk przenosi się na skronie. Walczę, aby nie rozprzestrzenił się na resztę głowy, bo od tego do paniki już blisko. Muszę ponownie zrobić rundkę po okolicy – tym razem na wstecznym. Próbuję odtworzyć szlak między stoiskami i kolorowymi pomnikami. Nawet wyrzeźbiona na nagrobku półnaga kobieta w czerwonych majtkach i z anielskimi skrzydłami nie przyciąga na dłużej mojej uwagi. „Zawód czy ulubione zajęcie?” – przemyka mi przez myśl, ale nie zatrzymuję się, biegnę dalej. Ku rozczarowaniu sprzedawców, nie w głowie mi ani bukowińskie jaja, ani dywany, ani nawet koronki. Liczba zwiedzających rośnie, a tym samym prawdopodobieństwo odnalezienia kluczyków maleje. Sama nie wiem, czy patrzeć na ziemię, czy ludziom na ręce. Nieoczekiwanie znów stoję przy motocyklu. W stacyjce nie ma. Na ziemi nie ma. Są w…
(fragment)…
.
.
.
Całość dostępna w wersji pełnej