Samotny rycerz - ebook
Samotny rycerz - ebook
Reynold de Burgh nie zamierza nigdy brać ślubu, małżeństwo i rodzinę mając za ograniczenie wolności, a tę ceni sobie ponad wszystko. Postanawia opuścić rodzinny zamek. Przed wyjazdem wieszczka przepowiada mu, że podróż zaprowadzi go właśnie tam, skąd próbuje uciec. Wkrótce poznaje piękną Sabinę Sexton i dowiaduje się, że mieszkańców jej posiadłości nęka jakoby najprawdziwszy smok. Ale Reynold nie wierzy w smoki...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-0619-8 |
Rozmiar pliku: | 852 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Reynold de Burgh stał na zamkowych murach i spoglądał na ziemie swojej rodziny zalane wątłym światłem brzasku. Od pewnego czasu zamierzał opuścić dom, ale teraz, gdy ta chwila nadeszła, wyjazd wydawał mu się bardziej bolesny, niż początkowo sądził. Uwielbiał Campion i jego mieszkańców i wcale nie uwolnił się od zdradliwej chęci pozostania na miejscu, mimo że decyzję już podjął.
Mógł ją odwlec, ale wiedział, że niczego to nie zmieni. Wkrótce jego ojciec, hrabia Campion, sprowadzi do wielkiej sali swoją nowo pojętą żonę i wtedy on, Reynold, poczuje zmiany zachodzące w zamku i miejscowym życiu. Chociaż kochał i szanował ojca i nawet polubił Joy, to ich szczęście było dla niego gorzkim przypomnieniem tego, czego w jego życiu brakowało.
Przez ostatnich kilka lat pięciu z sześciu braci również znalazło sobie żony i Reynoldowi ciążyła świadomość, że jest następny w kolejce. Nie gniewał się na braci i nie czuł do nich żalu, że wybrali małżeństwo i dzieci, ale wiedział, że jego przyszłość rysuje się inaczej.
Spodziewał się, że wkrótce mieszkańcy Campion zaczną w rozmowach zgadywać, który z pozostałych dwóch de Burghów – on czy jego młodszy brat Nicholas – skapituluje jako ostatni. Reynold wolał uniknąć tych pytań i towarzyszących im spojrzeń pełnych współczucia. Nie chciał też zazdrościć innym szczęścia. Dlatego postanowił wyjechać.
Nie zamierzał też marnować czasu na pożegnanie. Zszedł więc z murów na dziedziniec, gdzie czekał na niego wierny rumak. Nikomu nie zwierzył się ze swoich planów, ale zostawił list, w którym poinformował ojca, że wyrusza na pielgrzymkę.
Niby nie miał w głowie żadnego określonego celu, ale wolał zataić prawdziwy powód wyjazdu i zapobiec ewentualnym poszukiwaniom. Pielgrzymka stanowiła osobistą decyzję, którą ojciec i bracia powinni uszanować. Reynold nie życzył sobie, by z jego powodu ktokolwiek opuszczał żonę i dzieci, by tropić go po okolicy, zwłaszcza że wcale nie pragnął, by go znaleziono.
Ponieważ służba i dzierżawcy wstawali zwykle z kurami, postanowił się pospieszyć. Właśnie zbierał się, by dosiąść konia, kiedy usłyszał brzęczenie dzwonków niedaleko zamkowej bramy. Przykre wrażenie, że zwlekał z wyjazdem zbyt długo, potwierdziło się, gdy zobaczył spieszącą ku niemu korpulentną kobietę.
– O, tu jesteś! – zawołała wysokim głosem Cafell l’Estrange i pomachała mu.
Reynold omal głośno nie jęknął. Odkąd jego brat Stephen poślubił Bridgid l’Estrange, jej ciotki miały poczucie, że mogą przyjeżdżać z wizytą do Campion, kiedy im się podoba. Były szlachetnie urodzone i zapewniały Joy towarzystwo w domu, w którym większość mieszkańców stanowili mężczyźni.
Reynold zmrużył oczy.
– Wybaczcie, ale nie mam czasu do stracenia.
– Och, przecież wiemy, że wyjeżdżasz – powiedziała, a tymczasem z cienia wyłoniła się jej siostra Armes.
Reynold przysiągł sobie w duchu, że nie pozwoli, by kaprysy dam zasiały w nim wątpliwości co do wyjazdu. Zamierzał początkowo skłamać, że jedzie sprawdzić tamę albo wykonać inne zadanie od ojca, jednak gdy otworzył usta, wypowiedział po prostu własne myśli:
– Nie próbujcie mnie zatrzymać.
– Ani nam się śni, mój drogi – zapewniła Cafell i poklepała go po ramieniu.
– Oczywiście, że musisz jechać – dodała Armes. Nieznacznie odchyliła głowę i przeszyła go bystrym spojrzeniem. – Twoim przeznaczeniem jest odbyć niebezpieczną wyprawę.
Nie dość, że go zaskoczyła, to jej słowa wydały się Reynoldowi bezsensowne.
– Jaką znowu niebezpieczną wyprawę?
– Och, sądzę, że całkiem zwyczajną – powiedziała Cafell z tajemniczym uśmiechem. – Musisz zabić smoka, uratować damę i odzyskać jej dziedzictwo.
Przez dłuższą chwilę Reynold wpatrywał się oszołomiony w siostry. Wreszcie parsknął lekceważąco.
– Mylicie mnie ze świętym Jerzym.
– Nie sądzę – oznajmiła wyniośle Armes.
– Też coś, lordzie Reynoldzie. Niektórzy mogą uważać de Burghów za świętych, ale ponieważ poznałam ich osobiście, muszę zgodzić się z Armes – powiedziała Cafell. – Mimo że macie wiele chwalebnych cech.
Pokręcił głową. Nie miał czasu dla sióstr i męczyło go takie dziwaczne gadanie. Tylko głupiec uwierzyłby w ich słowa. Podejrzewał, że do naigrawania się z niego podpuścił te staruchy właśnie któryś z jego braci, wiedział bowiem doskonale, że skrzywiliby się pogardliwie na samą myśl o wyprawie rodem z romantycznej legendy.
Tyle że Robin mieszkał teraz w Baddersly, gdzie nadzorował majątek żony swojego najstarszego brata Dunstana, a Nicholasowi nie przyszłoby coś takiego do głowy. Poza tym Reynold trzymał język za zębami, a zaczął się przygotowywać w ostatniej chwili.
– Szkoda czasu na czcze gadanie, siostro – powiedziała Armes i znów skupiła uwagę na de Burghu. – Jechać musisz, ale nie pojedziesz sam. – Uniesieniem dłoni przywołała młodego człowieka, który wyłonił się z mroku, prowadząc jucznego konia. – To jest Peregrine, który będzie ci służył w tej podróży jako giermek.
Reynold spojrzał surowo na młodzieńca, który jednak wydawał się tym zupełnie nie przejmować. Błysnął zębami w uśmiechu i zręcznie dosiadł konia gotowy do drogi.
Reynold pokręcił głową. Gdyby chciał kogoś z sobą wziąć, wolałby własnego giermka, który przez ostatnie dwa lata spisywał się znakomicie. Nie chciał jednak zabierać Willa z jego domu w Campion i skazywać na niepewną przyszłość. Czemu więc miałby narażać Peregrine’a?
– Lepiej się pospieszmy, panie – powiedział spokojnie Peregrine.
Ponaglenie otrzeźwiło de Burgha. Nie była to pora na sprzeczki. Mógł odesłać chłopaka później. Tymczasem podeszła do niego Cafell.
– Weź również to, milordzie. Dla ochrony – rzekła, podając mu sakiewkę.
– Wybieram się na pielgrzymkę, a nie na niebezpieczną wyprawę – odparł kąśliwie.
Na dziedzińcu dał się słyszeć jakiś odgłos, co przypomniało Reynoldowi, że należy się pospieszyć. Przytroczył więc sakiewkę do pasa i spojrzał na dwie zdziwaczałe staruszki, będące jedynymi świadkami jego odjazdu. Coś ścisnęło go za gardło. Przyglądał im się przez chwilę, rozumiejąc, że ma ostatnią okazję, by przekazać wiadomość ojcu. W końcu jednak powiedział tylko:
– Nie chcę, żeby ktoś za mną jechał i namawiał mnie do powrotu.
I nie oglądając się już za siebie, ruszył ku bramom Campion.
– Reynold wyjechał?
W głosie lady Joy de Burgh zabrakło charakterystycznego dla niej opanowania. Czytała pergamin, który podał jej bez słowa mąż, stojący u szczytu stołu, i nie bardzo mogła uwierzyć w to, co widzi. Nie czekając na odpowiedź, opadła na kunsztownie rzeźbione krzesło.
– To moja wina – szepnęła, wyrażając obawy, które dręczyły ją bez przerwy, odkąd uległszy nagłemu pragnieniu, poślubiła hrabiego Campion. – On wyjechał przeze mnie – dodała, spoglądając mężowi w oczy.
– Nie – zaprzeczył Campion i również usiadł. – Na to zanosiło się już od dawna.
Joy wypytywałaby dalej, ale pojawił się syn pana domu, Nicholas, który zawsze wiedział, kiedy coś się dzieje.
– Reynold wyjechał? – spytał. – A dokąd?
Campion podał mu pergamin, który Joy upuściła na stół. Nicholas szybko przeczytał wiadomość i zerknął na ojca.
– Dlaczego mi nie powiedział? I dlaczego nie wziął mnie z sobą? Chętnie przeżyłbym jakąś przygodę!
Nie ulegało to najmniejszej wątpliwości dla nikogo, kto znał tego ciemnowłosego młodzieńca. Dorastał i coraz trudniej było mu usiedzieć na miejscu.
– Nie wydaje mi się, żebyś był z tych, którzy odbywają pielgrzymki – powiedział oschle Campion.
– Ale dlaczego on pojechał sam? – nie ustawał w dociekaniach Nicholas.
Joy też się tym martwiła. Samotni pielgrzymi, nawet rycerskiego stanu, łatwo mogli paść ofiarami wszelkiego rodzaju rabusiów. Wszyscy de Burghowie uważali, że są niezwyciężeni, ale cóż zdziała nawet dzielny i waleczny człowiek wobec bandy rozbójników.
– Nie pojechał sam. Wziął ze sobą Peregrine’a.
Joy podniosła głowę i zaskoczona ujrzała jedną z sióstr l’Estrange. Czyżby mówiła o tym młokosie, którego przywiozły ze sobą do zamku? Wydawał się zupełnym żółtodziobem.
– Nie rozumiem, w czym może mu się przydać taki dzieciak – burknął urażony Nicholas.
– Nigdy nie wiadomo – stwierdziła Cafell, posyłając mu jeden ze swoich zagadkowych uśmiechów.
Może powiedziałaby więcej, ale Armes ją odciągnęła i zaraz potem dźwięk dzwoneczków, przyszytych do jej rękawów, zaczął się szybko oddalać.
– Czy my w ogóle znamy tego Peregrine’a? – spytał Nicholas.
– Lepszy taki giermek niż żaden – uznał Campion, który wyraźnie nie zamierzał dyskutować o tym młokosie.
– Dokąd on pielgrzymuje? – spytała Joy. – Durham, Glastonbury, Walsingham i Canterbury leżały daleko, Santiago de Compostela i Rzym jeszcze dalej. – Chyba nie wybrał się do Ziemi Świętej?
Przy stole zapadło milczenie, w końcu Campion pokręcił głową, nie miał bowiem odpowiedzi.
– Może wyślesz kogoś jego śladem – zaproponowała w końcu Joy mężowi.
– Ja pojadę – zaofiarował się natychmiast Nicholas.
Campion znów pokręcił głową.
– On musi zrobić swoje.
Joy wiedziała, że mąż nie jest nieomylny, ale jego pewność ją pokrzepiła. Ujęła go za rękę. Wprawdzie Reynold nie okazał się tak ponury i pełen urazy, jak jej się kiedyś zdawało, ale był najbardziej nieszczęśliwym z siedmiu synów Campiona, co w tym domu stanowiło wyjątek. Domyślała się, że hrabia miał nadzieję, że ta podróż, nawet jeśli niebezpieczna, da Reynoldowi to, czego do tej pory w życiu mu brakowało. Bardzo chciała, by właśnie tak się stało.
Widząc przed sobą rozdroże, Reynold zwolnił i zawahał się. Dokąd właściwie jedzie?
– Dokąd jedziemy? – zapytał Peregrine, jakby czytając w myślach swego pana.
Zaskoczył go ten głos, nazywający po imieniu jego własną wątpliwość. Obrócił się zaskoczony, zatopiony w myślach, zdążył bowiem całkiem zapomnieć o jego obecności. Zmierzył chłopaka badawczym spojrzeniem. Peregrine był ubrany skromnie, lecz schludnie. Reynold nie miał pojęcia, dlaczego siostry l’Estrange uznały go za odpowiedniego kandydata na giermka, osobiście był jednak przyzwyczajony do dokonywania wyborów samodzielnie.
Giermek powinien pochodzić z dobrej i znanej mu rodziny, odważnej i rozumiejącej, czym jest honor. Wielu giermków zaczynało służbę od funkcji pazia i usługiwało przy stole, zanim pozwolono im czyścić broń i ekwipunek rycerza. Giermek musiał znać się na broni, polowaniu i turniejach, a oprócz tego spełniać podstawowe kryteria, traktowane jako oczywistość: mieć dobre maniery, umieć tańczyć i muzykować. Poza tym u de Burghów giermek musiał również umieć czytać, interesować się światem i mieć głód wiedzy.
Czy Peregrine nauczył się tego wszystkiego w domu dwóch zdziwaczałych staruszek? Reynold szczerze w to wątpił. Nawet zresztą gdyby młody człowiek był znakomicie przygotowany, to czy należało go zabrać w podróż nie wiadomo dokąd?
– Cel mojej podróży to nie twoja sprawa – powiedział. – Zresztą dalej jadę sam. Możesz wrócić do Campion.
– Nie mogę, panie.
Czyżby był taką ofermą, że nie potrafiłby znaleźć drogi z powrotem?
– Po prostu zawróć i jedź drogą, na której jesteśmy. Zaprowadzi cię prosto do domu.
Chłopak pokręcił głową.
– Nie, panie. Panie l’Estrange powiedziały wyraźnie, że bez ciebie, panie, mam nie wracać.
Reynold parsknął. Czyżby te głupie kobiety uważały, że Peregrine może opiekować się zaprawionym w bojach rycerzem? Należało raczej przypuszczać coś odwrotnego. Im dalej będą w drodze, tym bardziej chłopak będzie zawadzał.
– Wobec tego zwalniam cię ze służby. Znajdź najbliższą wieś i zgłoś się do pana we dworze.
Chłopak znowu pokręcił głową. Nie wydawał się ani przestraszony, ani zły.
– Mam zobowiązania wobec pań l’Estrange.
– Wobec tego wróć do ich majątku i innych obowiązków, które tam masz – zaproponował Reynold.
Nigdy nie był w majątku sióstr l’Estrange, wiedział jednak, że ciotki Bridgid mieszkają na obrzeżu gruntów należących do Campion, więc ta podróż nie powinna być dla młodzieńca niebezpieczna.
– Nie mogę. Jestem związany słowem, milordzie.
Chociaż Reynolda złościł taki upór, musiał uszanować niewzruszoną lojalność, zwłaszcza u niewyszkolonego młokosa. Zresztą gdyby obstawał przy swoim, istniało niebezpieczeństwo, że Peregrine potajemnie ruszy za nim i przy okazji znajdzie się w opałach. Dobrze, że przynajmniej nie był to towarzysz, któremu podczas drogi nie zamykają się usta. Ta myśl cofnęła Reynolda do początkowego pytania.
Dokąd się udać?
Nie chciał tego przyznać przed chłopakiem, ale sam nie miał zielonego pojęcia. Kiedy rozważał opuszczenie Campion, mgliście wyobrażał sobie, że dołączy do wojsk Edwarda. Jakoś jednak nie wydawało mu się, by walcząc z Walijczykami, działał w słusznej sprawie, skoro jego szwagierka odziedziczyła w Walii majątek. W dodatku dookoła szeptano, że Bridgid ma władzę nad mocami i lepiej nie wchodzić jej w drogę. Zresztą siostry l’Estrange rzeczywiście były dziwaczne i Reynold zmarszczył czoło, gdy pomyślał o ich zachowaniu tego ranka.
– Skąd twoje panie wiedziały, że wyjeżdżam? – spytał.
– Nie wiem, milordzie. Krążą jednak plotki, że znają one tajemnicę jasnowidzenia. Nazwały twoją podróż, panie, niebezpieczną wyprawą.
– Nie mam żadnego zadania do wypełnienia, więc co to za wyprawa? – parsknął Reynold i zerknął z ukosa na chłopaka. – Powiem ci też, że ta podróż nie ma nic wspólnego z romansami rycerskimi, jeśli ruszyłeś w nią z takim przeświadczeniem. Nie mamy eskorty, a nawet pielgrzymi napotykają niebezpieczeństwa, o których ci się nie śniło. Nie chcę brać za ciebie odpowiedzialności, bez względu na złożone przez ciebie przysięgi.
Peregrine nie wydawał się tym przejmować. Przeciwnie, błysnął szerokim uśmiechem, który zdradzał jego entuzjazm.
– Kto nie chciałby przeżyć przygody, panie? – spytał, jakby rozumność Reynolda budziła u niego poważne wątpliwości.
Reynold przygryzł wargę. Te słowa zabrzmiały jak wyzwanie, kiedyś bowiem on i jego bracia powiedzieliby to samo. O dziwo jednak, pierwszy raz tego dnia poczuł, że trochę mu lżej na sercu. Do tej pory czuł się samotnym wędrowcem, nawet wyrzutkiem, chociaż z wyboru, tymczasem ten młokos mógł okazać się całkiem dobrym towarzyszem.
– Ruszajmy więc – rozkazał.
Skierował Siriusa w prawo i zaczął oddalać się od drogi, która prowadziła do majątku jego brata Dunstana. Ten szlak, jak słusznie zauważył Peregrine, prowadził ku czemuś nowemu, chociaż Reynoldowi, inaczej niż temu młodzieńcowi, wcale nie było tęskno do przygody. Prawdę mówiąc, miał nadzieję, że żadna przygoda go nie spotka. Ludzi też zresztą wolałby nie spotykać.
Nie zdążyli jednak wiele ujechać, gdy znienacka rozległo się wołanie. Zerknąwszy przed siebie, Reynold ujrzał samotnego jeźdźca. Gdy nieco się zbliżył, zauważył, że na koniu oprócz mężczyzny siedzi jeszcze chłopiec. Obaj mieli na sobie schludne, a może nawet kosztowne stroje i wydawali się zupełnie niegroźni, choć z ich juk wystawała broń.
– Witaj, panie – odezwał się mężczyzna i skłonił głowę. – Dokąd zmierzacie?
– Jesteśmy pielgrzymami – odparł Peregrine, a Reynold pomyślał, że musi z giermkiem odbyć poważną rozmowę na temat zalet milczenia.
– My też – zawołał mężczyzna i na jego zniszczonej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – A dokąd pielgrzymujecie?
Peregrine nie miał na to odpowiedzi, więc spojrzał na Reynolda, który jednak zbył milczeniem to pytanie.
– Rozumiem. Jesteście powściągliwi w słowach. To zrozumiałe. Czy jednak możemy wam towarzyszyć? Fortuna sprzyja tym, którzy łączą siły w podróży.
– Nie wiem, czy wasz koń będzie w stanie dotrzymać kroku naszym wierzchowcom – powiedział Reynold, który nie miał ochoty na towarzystwo.
– Chyba wam się nie spieszy? – odparł niezrażony tym mężczyzna. – Podróż to również podziwianie widoków i radość z towarzystwa innych pielgrzymów.
Właśnie ta ostatnia część budziła największe wątpliwości Reynolda, który zupełnie nie przypominał swoich jowialnych braci. Zawsze lubił trzymać się na uboczu i nie miał najmniejszej ochoty prowadzić gromady złożonej z Bóg wie kogo.
Nieznajomy jednak nie ustawał w wysiłkach.
– Jako pielgrzym, taki sam jak wy, błagam, abyście pozwolili nam się przyłączyć, dzięki czemu kompania stanie się bardziej liczna. Nie robię tego ze względu na siebie, lecz na tego oto chłopca, który potrzebuje uzdrawiającej mocy źródła w Brentwyn, jest bowiem kulawy.
Słysząc to, Reynold zesztywniał. Początkowo sądził, że mężczyzna sobie z niego dworuje i że jest to część żartu ukartowanego przez jego braci. Szybko jednak uznał to przypuszczenie za niedorzeczne i chociaż wolałby puścić mimo uszu prośby nieznajomego, to był przecież rycerzem, więc miał obowiązek wspierać słabszych.
– No dobrze – odburknął.
Mężczyzna wylewnie podziękował, a potem przedstawił się jako Thebald i oznajmił, że chłopiec, który z poważną miną skinął głową, ma na imię Rowland.
– Nazywają mnie Reynold, a to jest Peregrine – powiedział pełen nadziei, że giermek weźmie z niego przykład i zachowa dyskrecję.
Nazwisko de Burgh było dobrze znane, wolał więc nie budzić niepotrzebnie zainteresowania.
Szczęśliwie Peregrine, gdy znów nawiązał rozmowę z nieznajomymi, prowadził ją znacznie ostrożniej. Wkrótce młodzik przyjaźnie gawędził z Thebaldem, obaj opowiadali sobie różne historie, wspominali sanktuaria i inne miejsca godne odwiedzenia. Reynold słuchał tego przez chwilę, szybko zabrakło mu jednak cierpliwości, więc oddał się rozmyślaniom. Przede wszystkim próbował zrozumieć, jak to się stało, że jego samotna peregrynacja wygląda w taki sposób.
Zbudził go jakiś nieokreślony dźwięk. Wprawdzie nie spał na siedząco, oparty o pień drzewa, tak jak jego brat Dunstan, ale nie byłby de Burghiem, gdyby nie zachowywał czujności i nie wyłapywał choćby najwątlejszych odgłosów. Zaczął więc nasłuchiwać, choć nie otworzył oczu.
Zaniepokoił go szelest. Jakby ktoś szperał w jukach, pomyślał Reynold, ale wciąż leżał nieruchomo. Spod lekko uniesionych teraz powiek próbował dostrzec intruza. Obozowisko rozbili w pozbawionej dachu ruinie starego domu przy drodze, która dawała pewną osłonę. Niewielki ogień już jednak wygasł.
Światło rzucał jedynie wąski sierp księżyca, wystarczyło jednak, by Reynold dostrzegł ciężką laskę unoszącą się dokładnie nad jego głową. Thebald trzymał ją, gotów w każdej chwili uderzyć, a tymczasem chłopak, który wcześniej podpierał się nią przy chodzeniu, stał zupełnie bez jej pomocy i przeszukiwał rzeczy Peregrine’a. Czyżby ci dwaj już zdążyli rozprawić się z młodzikiem?
Niepokój o Peregrine’a dodał Reynoldowi sił, z dzikim rykiem zerwał się więc na równe nogi. Thebald, choć sprawny i zawzięty, nie był przeciwnikiem dla świetnie wyćwiczonego rycerza, pozwolił więc wyrwać sobie laskę z ręki. Wobec tej straty napastnik wezwał na pomoc młodego kompana. Ten odwrócił się, dobył noża i zręcznie nim cisnął, mierząc prosto w pierś Reynolda.
Peregrine, obudzony przez hałas, ostrzegawczo krzyknął. Reynold zerknął w jego stronę i przekonał się, że kompan Thebalda z wielką zajadłością rzucił się na giermka. Chwilę potem obaj tarzali się wokół pozostałości ogniska.
Wyciągnąwszy nóż, który trafił w cel, Reynold wymierzył w Thebalda laskę.
– Zawołaj swojego psa, jeśli życie ci miłe.
Niedoszły złodziej z trudem chwytał powietrze, oczy wychodziły mu z orbit.
– Przestań, Rowland. Przestań! – zachrypiał.
Młody opryszek był wyraźnie głuchy na te wezwania, więc Reynold grzmotnął Thebalda laską w głowę i skupił uwagę na bójce, która toczyła się niebezpiecznie blisko płomieni. Nie ulegało wątpliwości, że napastnik chce wepchnąć Peregrine’a do ognia, aby go poparzyć.
Z groźnym charkotem Reynold chwycił Rowlanda za kark i cisnął nim o ziemię. Zanim ten zdążył się pozbierać, Reynold przyłożył mu do gardła jego własny nóż.
– Posłuchaj uważnie, ty fałszywy kuternogo, jeśli chcesz pozostać przy życiu. Ja naprawdę jestem kulawy, ale i tak mogę z tobą zrobić, co tylko zechcę.
Rowland stawiał jednak opór i został związany. Gdy pozbierali z Peregrine’em swoje rzeczy i przywiązali konie złodziei do swoich, wskoczyli na siodła. Chłopak zaczął ich głośno przeklinać.
– Aż trudno mi w to uwierzyć – mruknął wkrótce potem Peregrine. – On po południu wydawał się taki miły.
– Niech będzie to dla ciebie nauczką, chłopcze. Pozory mylą.
– Mogli nas zabić. Kiedy spaliśmy!
– Ciebie pewnie tak, ale nie mnie. – Gdy Peregrine zwiesił głowę po tej reprymendzie, Reynold złagodził ton. – Zresztą to chyba tylko zwykli złodzieje, którzy żyją z napadania pielgrzymów. Inaczej zabiliby nas od razu i dopiero potem przeszukaliby nam kieszenie.
– A co z tym nożem? Widziałem, jak cię trafił, panie! I nie jesteś ranny?
Reynold pokręcił głową.
– Nie wyjeżdżam w drogę bez kolczugi, chociaż przykryłem ją tuniką, żeby nie przyciągać uwagi.
– Zawsze będziesz przyciągał uwagę, panie.
Czyżby chłopak miał na myśli jego nogę? Reynold spojrzał na niego z ukosa i chłopak się stropił.
– Chciałem powiedzieć tylko… – zająknął się. – Masz, panie, olbrzymi miecz, a poza tym jesteś de Burghiem. Kto mógłby wziąć cię za kogo innego?
Reynold parsknął.
– Thebaldowi i Rowlandowi, jeśli ci dwaj rzeczywiście tak się nazywali, wydałem się dostatecznie niepozorny, by uznali, że dadzą sobie ze mną radę.
– Czy to prawda, co mu powiedziałeś, panie? – spytał Peregrine, a przeszyty przenikliwym spojrzeniem znów zaczął się jąkać. – Za-zastanawiałem się, bo-bo nie sposób tego zauważyć…
– Owszem, mam chromą nogę – odpowiedział Reynold.
– Raniono cię w bitwie?
Reynold pokręcił głową.
– Od urodzenia – powiedział z udaną beztroską.
Ta poza przychodziła mu z łatwością, był bowiem przyzwyczajony do ukrywania swoich uczuć. Nauczył się tego, gdy bracia go popędzali, gdy pokpiwali z jego strapień, z zazdrości, którą budziły u niego ich łatwo zdobywane umiejętności; z pretensji, które miał o swoje miejsce w wielkiej rodzinie de Burghów, widzącej w nim kozła ofiarnego.
– To wina akuszerki?
Reynold zdziwił się tym pytaniem, nikt bowiem nie pytał go o nogę. Również on sam nigdy nie poruszał tego tematu. Nie należało oczywiście karcić chłopaka za nadmierną ciekawość, ale z drugiej strony trudno mu było o tym mówić, zwłaszcza że pytanie należało do tych, na które nie było odpowiedzi. Wzruszył ramionami.
– Spytałem, bo tam, gdzie mieszkamy, moja siostra czasem pomaga akuszerce, i ona mówi, że dziecko bywa niewłaściwie ułożone i nie wychodzi wtedy tak, jak należy. Kobiety starają się je wyciągnąć, ale kto wie, jak mogą je przy tym uszkodzić. Niektóre dzieci nawet w ogóle nie chcą wyjść albo wychodzą nóżkami do przodu. Czy tak było z tobą, panie?
Reynold znowu wzruszył ramionami. Nie miało sensu prowadzić takich rozważań, skoro oprócz niego nie żył już nikt z obecnych przy porodzie.
– To mogła też być wina powijaków – powiedział Peregrine tak, jakby głośno myślał. – Kończyny dziecka trzeba dokładnie owinąć i wyprostować, ale bardzo ostrożnie. Akuszerka powiedziała mojej siostrze, że niewłaściwe zakładanie powijaków powoduje…
Chłopak nagle urwał, jakby wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że nie powinien zadawać takich pytań.
– Nie jestem kaleką – stwierdził Reynold tonem kończącym rozmowę.