Sanatorium - ebook
Sanatorium - ebook
Klimatyczna opowieść o policjantce, która podczas pobytu w górskim hotelu musi zmierzyć się z mordercą… i z własną przeszłością.
Elin Warner, na co dzień pracująca w angielskiej policji, decyduje się otworzyć nowy rozdział w życiu w ekskluzywnym hotelu na górskim zboczu. Szybko okazuje się jednak, że zamieszkujące miejsce duchy nie pozwalają o sobie zapomnieć - ośnieżone lasy skrywają bowiem wiele mrocznych tajemnic.
Pewnego dnia jeden z pracowników hotelu dokonuje makabrycznego odkrycia - w sanatorium grasuje morderca. Tymczasem śnieżyca i lawina odcinają budynek od świata. Elin decyduje się zająć potworną zagadką człowieka, który najwyraźniej bardzo stara się udowodnić coś światu. Rozpoczyna się gra jeden na jednego…
Trzymająca w napięciu opowieść przywodząca na myśl klasyki gatunku.
Sarah Pearse mieszka wraz z mężem i dwoma córkami nad morzem, na południu hrabstwa Devon. Studiowała anglistykę i pisarstwo na University of Warwick, pracowała jako specjalistka od wizerunku marki w kilku różnych firmach. Mając dwadzieścia parę lat, przeprowadziła się do Szwajcarii, poświęcała wtedy każdą wolną chwilę na górskie wędrówki. Nadal czuje się jak u siebie w domu w alpejskim mieście Crans-Montana, gdzie rozgrywa się akcja jej powieści. Zawsze fascynowało ją to co mroczne i upiorne - uwielbiała opuszczone miejsca, położone z dala od cywilizacji - gdy więc przeczytała w szwajcarskiej gazecie artykuł o historii lokalnych szpitali dla gruźlików, w jej głowie zaświtał pomysł na debiutancką powieść, "Sanatorium". Wcześniej opublikowała już kilka opowiadań w różnych czasopismach.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-523-1 |
Rozmiar pliku: | 690 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Styczeń 2015
Na podłodze leży sprzęt medyczny: rdzewiejące narzędzia chirurgiczne, potłuczone butelki, słoje, odrapane oparcie starego wózka inwalidzkiego. Przy ścianie stoi pożółkły i podarty materac.
Daniel Lemaitre ściska teczkę w dłoni i przełyka ślinę, aby zapanować nad odruchem wymiotnym. Trudno mu oprzeć się wrażeniu, że dusza tego budynku dostała się we władanie bezlitosnego czasu, który pozostawił po sobie tylko zepsucie i chorobę.
Idzie korytarzem. Odgłos jego pospiesznych kroków niesie się echem pośród wyłożonych płytkami powierzchni.
Patrz przed siebie. Nie odwracaj się.
Te wszystkie stare i zniszczone przedmioty przykuwają jego wzrok, jak gdyby chciały mu opowiedzieć swoją historię. On bez trudu potrafi sobie wyobrazić ludzi, którzy tu kiedyś przebywali i wypluwali sobie płuca.
Momentami wydaje mu się, że wciąż czuje zapach tamtego miejsca – że w powietrzu nadal unosi się ostry, gryzący zapach środków chemicznych niegdyś stosowanych tu na oddziałach.
Zatrzymuje się w połowie korytarza.
W pomieszczeniu naprzeciwko coś się poruszyło. Jakiś mroczny, rozmyty cień. Daniel czuje dziwny ucisk w żołądku. Zatrzymuje się i stoi przez chwilę w bezruchu, usiłując coś dostrzec. Wyłapuje z mroku tylko sterty porozrzucanych papierów, poskręcane rurki od aparatów tlenowych, połamaną ramę łóżka i zwisające pasy bezpieczeństwa.
Włosy na karku stają mu dęba, ale nic więcej nie zauważa. Wszędzie cisza i spokój.
Wzdycha ciężko i rusza znów przed siebie.
Daj spokój, mówi do siebie. Jesteś po prostu zmęczony. Za późno chodzisz spać, za wcześnie wstajesz.
W końcu dociera do frontowych drzwi. Ledwo je uchyla, a już srogi wiatr wdziera się do środka, otwierając je na oścież. Robi krok i mruży oczy, żeby je chronić przed podmuchem niosącym lodowe igiełki – a mimo to wzdycha z ulgą.
Sanatorium budzi w nim lęk, choć sam przecież zaprojektował każde drzwi, każde okno i każdy włącznik światła w nowym hotelu, a jednak chwilowo nie potrafi zapomnieć o przeszłości tego miejsca i o tym, co się tu kiedyś stało.
Spogląda na budynek z zewnątrz i stwierdza, że z tej perspektywy nie wygląda lepiej. Surowa prostokątna budowla otulona śniegiem. Mocno zaniedbana. Obsypujące się i obszarpane balkony i balustrady. Długa zniszczona weranda. Kilka okien wytrzymało próbę czasu, ale większość dawno zabito deskami, więc fasadę tu i ówdzie oblepiają kwadraty z płyty paździerzowej.
Jakże ten budynek różni się od jego domu nad jeziorem w Vevey. Ta współczesna prosta bryła została w znacznej części przeszklona, aby zapewnić panoramiczny widok na taflę wody. Na dachu ma taras, a u drzwi niewielką przystań.
Daniel osobiście to wszystko zaprojektował.
Myśli o swojej żonie Jo. Zapewne właśnie wróciła z pracy i choć już zdążyła zagonić dzieci do pracy domowej, w głowie wciąż jeszcze ma budżety i briefy reklamowe.
Wyobraża ją sobie w kuchni, jak przygotowuje kolację. Gdy pochyla się nad deską do krojenia, żeby wprawnymi ruchami posiekać składniki, kasztanowe włosy swobodnie spływają jej na twarz. Zapewne robi coś nieskomplikowanego: makaron, rybę albo podsmażane warzywa. Żadne z nich nie jest dobre w obowiązkach domowych.
Ta myśl podnosi go na duchu, choć tylko na chwilę. Daniel idzie przez parking, z niepokojem myśląc o drodze powrotnej do domu.
Do dawnego sanatorium położonego pośród górskich szczytów trudno dojechać nawet przy sprzyjającej pogodzie. Zbudowano je na odludziu, by chorzy na gruźlicę przebywali z dala od zanieczyszczonego powietrza miast i miasteczek, a także z dala od ich mieszkańców.
W konsekwencji dojazd tutaj jest okropny. Droga wije się serpentynami pośród jodłowego gąszczu. Gdy Daniel wjeżdżał tu rano, płatki śniegu sypały mu się na przednią szybę niczym grad zmrożonych pocisków, ograniczając widoczność do kilku metrów.
Jest już blisko samochodu, gdy nagle nadeptuje na coś przysypanego śniegiem. To połamana tabliczka, na której namazano czerwoną farbą:
NON AUX TRAVAUX!!!
STOP PRACOM BUDOWLANYM!!!
W przypływie złości Daniel wdeptuje transparent w ziemię. Protesty odbyły się tu zaledwie w zeszłym tygodniu. Przyszło pięćdziesięciu ludzi, którzy wykrzykiwali obraźliwe hasła i wymachiwali mu przed nosem jarmarcznymi tabliczkami. Całe zajście zostało sfilmowane telefonami i udostępnione w mediach społecznościowych.
To była jednak tylko jedna z wielu długich bitew, które trzeba stoczyć, aby ten projekt mógł ruszyć. Protestujący twierdzili, że zależy im na postępie i chętnie przyjmą pieniądze od turystów, ale gdy przyszło co do czego, zmienili zdanie.
Daniel to rozumie. Ludzie nie lubią, gdy komuś się coś udaje.
Ojciec kiedyś tak powiedział i miał rację. Okoliczni mieszkańcy z początku mieli dla niego wiele uznania. Gratulowali mu drobnych sukcesów, takich jak centrum handlowe w Sion czy apartamentowiec w Sierre z widokiem na Rodan, ale przecież co za dużo, to niezdrowo. Ileż można mieć tych sukcesów na koncie? Po co komu taka sława?
Danielowi trudno było oprzeć się wrażeniu, że zdaniem tych ludzi dość już dostał od życia i nie powinien wyciągać ręki po więcej. Skończył zalewie trzydzieści trzy lata, a jego pracownia architektoniczna cały czas dynamicznie się rozwijała. Do jego biur w Sion, w Lozannie i w Genewie lada moment dołączy kolejne w Zurychu.
Podobnie rzecz się miała z Lucasem, jednym z jego najstarszych przyjaciół i zarazem deweloperem tego projektu. On też miał ledwie trzydzieści kilka lat, a był już właścicielem trzech renomowanych hoteli.
Ich sukces kłuł ludzi w oczy.
A ten projekt ostatecznie przelał czarę goryczy. Do biur napływały nieprzyjemne maile i tradycyjne listy, pojawili się też internetowi trolle. Ludzie wnosili do różnych urzędów formalne zastrzeżenia co do planów budowy.
Najpierw rzucili się na Daniela. Na blogach i w serwisach społecznościowych o zasięgu lokalnym pojawiły się informacje, że jego firma ma trudności finansowe. Potem celem ataków stał się Lucas. W sumie dość podobnie to wyglądało. Generalnie większość ataków dało się łatwo odeprzeć, z jedną historią mieli jednak kłopot.
Daniel wolałby się tym nie przejmować, ale bardzo mu to przeszkadzało.
Chodziło o zarzuty łapówkarskie. O korupcję.
Próbował rozmawiać o tym z Lucasem, ale przyjaciel zawsze ucinał temat. Ta sprawa nie daje mu spokoju, ciągle go dręczy, jak zresztą wiele innych związanych z tym projektem, więc Daniel stara się po prostu o niej nie myśleć. Nie ma innego wyjścia. Musi się skupić na efekcie końcowym. Ten hotel ma ostatecznie przypieczętować jego status na rynku. Lucas przywiązuje tak dużą wagę do szczegółów, że Daniel stworzył spektakularnie ambitny projekt i miał dokonać rzeczy, które pierwotnie wydawały mu się nieosiągalne.
Dochodzi do samochodu. Na przedniej szybie leży warstwa świeżego śniegu. Wycieraczki sobie z nią nie poradzą, trzeba to zeskrobać.
Gdy jednak sięga do kieszeni po kluczyki, dostrzega coś na ziemi.
Nachyla się, żeby to podnieść. To delikatny przedmiot wykonany z miedzi. Obraca go w palcach. Bransoletka. Po wewnętrznej stronie dostrzega ciąg liczb. Czyżby data?
Marszczy brwi. Właściciel musiał być tu dzisiaj. Inaczej bransoletkę przysypałby śnieg.
Tylko co ten ktoś robił tak blisko samochodu?
Przed oczami stają mu twarze protestujących, szydzące i wściekłe.
Czyżby ktoś z nich?
Daniel bierze głęboki oddech, a potem wsuwa bransoletkę do kieszeni. Wtedy coś dostrzega. Za hałdą śniegu usypaną na skraju parkingu coś się poruszyło.
We mgle majaczy zarys postaci.
Daniel czuje, że pocą mu się dłonie. Wciska przycisk w pilocie samochodowym, którym otwiera bagażnik, i podnosi wzrok.
Tuż przed nim, między nim a wozem, pojawia się jakaś postać.
Daniel zastyga jak rażony gromem, zastanawiając się w panice, na co właśnie patrzy. Jak to możliwe, że ktoś tak szybko do niego podszedł? Jak on mógł tego nie zauważyć?
Postać jest ubrana na czarno, twarz ma zasłoniętą. Przypomina to maskę gazową, tyle że z przodu nie ma filtra. Za to usta z nosem łączy gruby gumowy wąż, czarny i karbowany, który drga za każdym razem, gdy postać przestępuje z nogi na nogę.
Efekt jest przerażający. Potworny! To jak wizja rodem z najgłębszych pokładów podświadomości.
Myśl, nakazuje sobie Daniel. Myśl! Jego mózg przetwarza kolejne możliwości, stara się znaleźć nieszkodliwe, banalne wyjaśnienie tego zjawiska. To na pewno głupi żart i tyle. Jeden z protestujących próbuje go zastraszyć.
Postać rusza w jego stronę. Idzie ostrożnie, jakby każdy kolejny ruch miała starannie przemyślany.
Daniel widzi teraz tylko czarną gumową powłokę zakrywającą twarz, która zbliża się do niego i wypełnia całe pole widzenia. Dostrzega prążki na rurze. W tym samym momencie słyszy oddech, a właściwie wilgotne ssanie dobiegające zza maski. Jakby ktoś oddychał tlenem z butli.
Serce wali mu jak oszalałe.
– Co to ma znaczyć? – pyta i sam słyszy w swoim głosie strach. Próbuje nad sobą zapanować. – Kim jesteś? Co chcesz zrobić?
Krople spływają mu po twarzy. Może to topniejący śnieg, a może pot. Trudno rozróżnić.
Daj spokój, upomina się w duchu. Opanuj się. To tylko jakieś wygłupy!
Po prostu przejdź obok i wsiądź do samochodu.
W tym momencie kątem oka dostrzega drugi samochód. Nie było go tutaj, gdy przyjechał. To czarny pikap. Nissan.
No, stary. Ruszaj się!
Tylko że ciało ma odrętwiałe, jakby stracił nad nim panowanie. Rejestruje teraz już tylko dziwny oddech pod maską, z każdą chwilą głośniejszy i szybszy, a przy tym bardziej nerwowy.
Najpierw rozlega się odgłos zasysania, a po nim gwizd.
Raz po raz to samo.
Postać podchodzi do niego. Trzyma coś w ręce. Czyżby nóż? Daniel nie jest pewien, bo większość przedmiotu tonie w grubej rękawicy.
Ruchy, ruchy!
Udaje mu się wykonać najpierw jeden krok naprzód, potem drugi. Strach go paraliżuje. Potyka się w śniegu, prawa noga mu ucieka.
Gdy w końcu odzyskuje równowagę, jest już za późno. Dłoń w rękawicy spoczywa na jego ustach. Daniel czuje jej wilgotny zapach. Maska też dziwnie pachnie. Nieco zaskakujący smród przypalanego plastiku zdaje się mieszać jeszcze z jakąś wonią.
Czegoś znanego.
Zanim udaje mu się odgadnąć, co to za zapach, czuje, że coś wbija mu się w udo. Jego myśli rozbiegają się na wszystkie strony, a potem umysł milknie.
Po kilku sekundach cisza przeradza się w nicość.Informacja prasowa, poufna do północy 5 marca 2018
Le Sommet
Hauts de Plumachit
Crans-Montana 3963
Valais
Szwajcaria
W SZWAJCARSKIM KURORCIE CRANS-MONTANA POWSTAJE 5-GWIAZDKOWY HOTEL
Na skąpanym w słońcu płaskowyżu nad Crans-Montaną, wysoko w Alpach Szwajcarskich, miejscowy deweloper Lucas Caron otwiera Le Sommet.
Po ośmiu latach intensywnych prac planistycznych i budowlanych jedno z najstarszych w mieście sanatoriów ponownie otworzy swoje podwoje, tym razem jako luksusowy hotel.
Główny budynek został zaprojektowany pod koniec XIX wieku przez Pierre’a Carona, pradziadka Lucasa. Zanim wynalezienie antybiotyków wymogło na jego właścicielach zmianę profilu działalności, obiekt słynął już na całym świecie jako szpital dla gruźlików.
Później zyskał rozgłos za sprawą innowacyjnych rozwiązań architektonicznych, za które w 1942 roku Pierre Caron został uhonorowany pośmiertnie nagrodą Swiss Arts. Uznanie krytyków zaskarbił sobie, zręcznie wpisując panoramiczne okna w prostą bryłę budowli zwieńczonej płaskimi dachami i zdobionej geometrycznymi wzorami. Jeden z sędziów scharakteryzował ten budynek jako „przełomowy – z uwagi na przemyślane połączenie funkcji szpitala z architektoniczną płynnością przejścia między wnętrzami a otoczeniem zewnętrznym”.
„Nadszedł czas tchnąć nowe życie w te mury. Jesteśmy przekonani, że dzięki właściwej wizji uda nam się odrestaurować budynek i stworzyć tu hotel godny bogatej przeszłości tego miejsca”, powiedział Lucas Caron.
Pod nadzorem szwajcarskiej pracowni architektonicznej Lemaitre SA opracowano koncepcję rewitalizacji budynku, w którym teraz znajdzie się miejsce na nowoczesne spa i centrum eventowe.
W trakcie starannie przemyślanych prac remontowych zostaną wykorzystane naturalne materiały pozyskiwane z lokalnych źródeł, głównie drewno, łupki i kamień. Eleganckie wnętrza Le Sommet będą z jednej strony nawiązywać do otoczenia zewnętrznego budynku, z drugiej zaś czerpać z jego przeszłości i wplatać stare wątki w nową opowieść.
„To będzie bez wątpienia klejnot w naszej – tak czy owak – wspaniałej koronie kurortów zimowych”, zapewnia dyrektor generalny Valais Tourism, Philippe Volkem.
Szczegółowych informacji udziela agencja prasowa Leman z Lozanny.
Pytania i rezerwacje można przesyłać za pośrednictwem strony www.lesommetcransmontana.ch.ROZDZIAŁ 1
Styczeń 2020
Dzień pierwszy
Kolejka linowo-terenowa, którą można dojechać z miasteczka Sierre do Crans-Montany, wspina się stromo po zboczu niemal w linii prostej.
Przecinając przysypane śniegiem winnice i małe miasteczka Venthône, Chermignon, Mollens, Randogne i Bluche, pokonuje w ciągu dwunastu minut dystans ponad czterech kilometrów i wynosi pasażerów ponad dziewięćset metrów w górę.
Poza szczytem sezonu jeździ zwykle do połowy pusta, większość turystów dociera tam bowiem samochodem lub autobusem. Teraz jednak na drodze panuje taki tłok, że niemal nie da się jechać, więc wagoniki jeżdżą pełne.
Elin Warner stoi w tłumie pasażerów po lewej stronie. Chłonie widoki: płatki śniegu lepiące się do szyb, torby na zabłoconej podłodze, szczupłe nastolatki wciskające się do środka.
Cała się spina. Już zapomniała, że te dzieciaki potrafią takie być: egoistyczne i skupione wyłącznie na sobie.
Po policzku muska ją przemoczony rękaw. W nozdrza wdziera się woń wilgoci zmieszanej z zapachem papierosów, smażonego jedzenia i taniej cytrusowej wody po goleniu. Potem rozlega się gardłowy kaszel. A potem śmiech.
W drzwiach staje rozgadana grupa mężczyzn z przerzuconymi przez ramiona wypchanymi torbami z logo North Face. Nie przerywając rozmowy, wpychają jakąś rodzinę w głąb wagonika. Prosto na nią. Ktoś napiera na nią ramieniem, a zaraz potem Elin czuje na szyi ciepły oddech przesycony piwem.
Zaczyna panikować. Tętno jej przyspiesza, serce wali jak oszalałe.
Czy to się kiedyś skończy?
Od sprawy Haylera minął rok, a ona ciągle o tym myśli, ciągle o tym śni. Budzi się w nocy zlana potem. Ciągle jeszcze czuje na gardle jego dłoń, widzi napierające na nią oślizgłe ściany. Czuje słony smak wody, która pieni się i wdziera jej do ust i do nosa…
Panuj nad tym uczuciem, powtarza sobie i siłą woli skupia wzrok na graffiti na ścianie wagonika.
Nie daj mu zapanować nad tobą.
Wodzi wzrokiem po literach wydrapanych na metalowej powierzchni:
Michel 2010
BUZIAKI xxx
HELENE & RIC 2016
Z napisu przenosi wzrok na okno. Widzi swoje odbicie. To dla niej smutny widok. Jest taka chuda. Zbyt chuda.
Wychudła, jakby ją coś wydrążyło, wyssało życie z jej wnętrza. Kości policzkowe mocno jej wystają, a szaroniebieskie oczy wydają się za szerokie, za duże. Do tego blizna na górnej wardze. Nawet burza jasnych włosów nie jest w stanie przydać jej twarzy łagodności.
Od śmierci matki Elin w zasadzie cały czas ćwiczy. Biega na dystansie dziesięciu kilometrów. Chodzi na pilates. Podnosi ciężary. Jeździ rowerem wzdłuż wybrzeża między Torqay a Exeter nawet przy porywistym wietrze i w deszczu.
Przerasta ją to, ale nie potrafi sobie odpuścić. Wie, że powinna, ale nie potrafi. Poza tym nic więcej jej nie zostało. Może tylko uciekać w popłochu przed tym, co ma w głowie.
Odwraca się. Pot spływa jej po karku. Spogląda na Willa i próbuje skupić wzrok na jego twarzy, na znajomym dołeczku w brodzie, na niesfornych jasnobrązowych kosmykach włosów.
– Gorąco mi, Will.
On spogląda na nią z niepokojem. W tym momencie Elin mogłaby wskazać, gdzie kiedyś będzie miał zmarszczki: kurze łapki w kącikach oczu i delikatne linie wzdłuż czoła.
– Wszystko w porządku?
Elin kręci głową, łzy stają jej w oczach.
– Coś mi tu nie pasuje.
– Ale tu czy w sprawie… – pyta cicho Will.
Ona wie, co miał ochotę powiedzieć: Isaaca. A chodzi o jedno i drugie. I o niego, i o ataki paniki. To ma ze sobą związek, jedno na drugie wpływa.
– Nie wiem. – Elin czuje narastającą gulę w gardle. – Nie mogę przestać o tym myśleć, o tym nieoczekiwanym zaproszeniu… Pewnie należało się nad tym dłużej zastanowić, albo przynajmniej poważnie z nim o tym porozmawiać, zanim zrobiłeś tę rezerwację.
– Jeszcze nic straconego. Zawsze możemy wrócić. Powiesz, że mnie pilnie wezwali do pracy. – Will uśmiecha się i palcem wskazującym poprawia okulary. – To będą najkrótsze wakacje w historii świata, ale co z tego?
Elin przywołuje na twarz wymuszony uśmiech, w duchu ubolewając nad tym, jak bardzo zmieniła się jej rzeczywistość i jak szybko on to zaakceptował – jak szybko zaakceptował nową normalność.
Teraz jest zupełnie inaczej, niż gdy się poznali. Wtedy była u szczytu swoich możliwości, tak w każdym razie teraz o tym myśli. To był najlepszy czas w jej trzydziestoparoletnim życiu.
Właśnie kupiła pierwsze mieszkanie. W pobliżu plaży na ostatnim piętrze starej wiktoriańskiej willi. Było malutkie, ale miało wysokie sufity, a z okien widok na morze.
W pracy też świetnie jej szło, właśnie awansowała na sierżanta i przydzielono ją do dużej głośnej sprawy. Matka dostała chemię i dobrze na nią reagowała. Żałobę po Samie też już chyba miała za sobą, jakoś sobie radziła.
A teraz jej życie zapadło się w siebie i stanowiło nędzną namiastkę tego, czym było kiedyś.
Drzwi się zamykają, grube szklane panele przysuwają się do siebie.
Wagonik szarpie i rusza w górę. Opuszcza stację i stopniowo przyspiesza.
Elin zamyka oczy, ale to tylko pogarsza sprawę. Teraz każdy dźwięk i każdy wstrząs wydają się przez to potężniejsze.
Otwiera oczy. Za oknem widoki płynnie przechodzą jeden w drugi: winnice tonące pod śniegiem, górskie chatki, sklepy.
Kręci jej się w głowie.
– Chcę wysiąść.
– Co takiego? – pyta Will tonem, w którym Elin wychwytuje z trudem skrywaną frustrację.
– Muszę wysiąść.
Wagonik wjeżdża do tunelu. Wokół zapada ciemność. Rozlega się kobiecy krzyk.
Elin powoli i z rozmysłem wciąga do płuc powietrze, ale i tak wie, co się za chwilę stanie. Zaraz ogarnie ją poczucie nieuchronnej katastrofy. Nagle krew w jej żyłach zgęstnieje, a jednocześnie zacznie się rozlewać po całym ciele.
Stara się oddychać, za każdym razem coraz wolniej, tak jak się uczyła. „Wdech na cztery, zatrzymać, wydech na siedem”.
To nie działa. Gardło jej się zamyka, a oddech przyspiesza. Płuca rozpoczynają rozpaczliwą walkę o kolejną dawkę tlenu.
– Inhalator – ponagla ją Will. – Gdzie masz inhalator?
Udaje jej się namacać go w kieszeni, wyciągnąć i uruchomić. Dobrze. Naciska pompkę ponownie i czuje lek w gardle.
Po chwili znów oddycha normalnie.
Znów może też normalnie myśleć, ale teraz myśli o nich.
O swoich braciach: o Isaacu i o Samie.
Kolejne obrazy krążą w pętli.
Najpierw Elin widzi dziecięce twarze, piegowate policzki. Obaj mają takie same niebieskie tęczówki w środku szeroko rozstawionych gałek, ale ze świdrujących upartym spojrzeniem oczu Isaaca bije chłód, podczas gdy Sam ma w oczach zawsze ten sam błysk, którym zjedna sobie każdego.
Elin mruga, aby odgonić wspomnienie chwili, gdy widziała te oczy po raz ostatni – już puste, bez życia, bez tego błysku.
Odwraca się do okna. Przed oczami ma znajomy bezczelny uśmieszek Isaaca, który unosi w górę dłonie, rozczapierzając palce mokre od krwi.
Elin wyciąga rękę, ale nie udaje jej się ich dosięgnąć. Nigdy jej się to nie udaje.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI